Łukasz Barys "Kości, które nosisz w kieszeni"

Już kiedyś wspominałam, może nawet nie raz, że z dużą ostrożnością

podchodzę do debiutów. Z jeszcze większą niż do pozostałych prozatorskich nowości. Doskonale wiem, że każdy pisarz musi kiedyś wydać swoją pierwszą książkę, zdaję sobie sprawę, że im więcej takich pozycji się ukazuje, tym większa szansa, że znajdzie się wśród nich tytuł zapowiadający interesującego autora. No ale mój czas nie jest z gumy, nie dam rady czytać wszystkiego.  A ponieważ debiuty często obarczone są grzechami młodości, życiowe doświadczenie autorów niekoniecznie sprawia, że piszą z trzewi, więc nieczęsto sięgam po coś z tej półki. Niech się zawodowcy z tym mierzą. Ale bywają wyjątki. I powieść Łukasza Barysa "Kości, które nosisz w kieszeni" (Cyranka 2021) jest takim właśnie przypadkiem.

O książce szybko zrobiło się głośno, w samych superlatywach pisali o niej krytycy, z których głosem się liczę, więc po jakimś czasie postanowiłam podjąć ryzyko. Może nie zdecydowałabym się na ten krok, gdyby nie przynęcił mnie temat, o którym za chwilę. Miałam już "Kości" w moim ukochanym czytniku, kiedy wysłuchałam wywiadu z autorem. I tu zapaliła mi się czerwona lampka. Po pierwsze Łukasz Barys jest człowiekiem bardzo młodym (24 lata), a więc, z całym szacunkiem, co wie o życiu, a po drugie, kiedy pisał swoją powieść, był studentem dwóch kierunków, polonistyki i prawa. Hola, hola. Jak to możliwe? Kiedy miał czas na pisanie? Co prawda powieść jest krótka, tylko 104 strony, ale mimo wszystko. No i jeszcze, jak usłyszałam, w tej skromnych rozmiarów książeczce pomieścił bogactwo tematów. Przekora zagrała i z tym większą ciekawością przystąpiłam do lektury. Tymczasem autor został nominowany   do prestiżowych Paszportów Polityki.

A jednak ta sztuka się udała. "Kości, które nosisz w kieszeni" to debiut rzeczywiście interesujący. Książka, którą połknęłam jednym tchem, która rezonuje we mnie cały czas. Przede wszystkim Łukasz Barys jest niezwykle sprawny językowo. To taki rodzaj języka, który uwielbiam - nasycony mieszaniną metafor, porównań, wyobraźni językowej, kolokwializmów, dowcipu, jednym słowem błyskotliwy.

Siedzieliśmy dość długo, piliśmy colę i gapiliśmy się w telewizor. Niebo pruło się za sprawą petard i fajerwerków, które wypuszczali z rękawa ci, co na wszystko się cieszą, nawet na upływ czasu.  Poprute niebo przypominało mi pooraną twarz babci, która balansowała na cienkim sznureczku między życiem a śmiercią.

Już samo obcowanie z takim językiem sprawia mi zawsze przyjemność. Przyznaję, że początkowo, najeżona wątpliwościami, myślałam sobie, że autor mógłby równie dobrze wybrać inny temat, że może wpisuje się w trend. Potem jednak świat bohaterki wciągnął mnie i pochłonął. Przestałam się zastanawiać, na ile jest wykoncypowany, a na ile przeżyty.  

Czas wreszcie zdradzić, o czym jest powieść. To historia nastoletniej Uli, jednocześnie narratorki, która mieszka w Pabianicach w rodzinnym domu po dziadkach z mamą, chorą na raka babcią i dwojgiem młodszego rodzeństwa, Danielem i Sonią. Mama pracuje w Biedronce i stale sprowadza do domu nowych kandydatów na tatuśków. Zmieniają się jak w kalejdoskopie. Ula ich nie lubi, ale z pobłażliwością słucha nocnych odgłosów dochodzących z łóżka mamy, od których w ciasnym mieszkaniu nie sposób uciec. Rozumie mamę, która za wszelką cenę szuka miłości albo przynajmniej bliskości, co nie podoba się babci. I dlatego, kiedy skończy się korowód tatuśków, to chociaż odetchnie z ulgą, będzie współczuła mamie, która godzi się ze swoją porażką - doskonale wie, że dla niej nadzieja już się skończyła. Jako najstarsza z rodzeństwa musi brać na siebie liczne obowiązki - opiekę nad Danielem i Sonią, dla której ma dużo czułości, pomoc w pracach domowych, pielęgnowanie babci w chorobie. Pensja mamy nie wystarcza na wiele, dlatego Ula nie ma złudzeń, jaka przyszłość ją czeka, a właściwie nie czeka. Czuje się gorsza, wyobcowana, nieobyta, źle ubrana, chociaż bardzo dużo czyta, jest wrażliwa, refleksyjna, ma znakomity zmysł obserwacji. I tu się trochę przyczepię. Narratorka niewątpliwie nie mówi i nie myśli w sposób, w jaki mogłaby się wypowiadać nastolatka. Nie przeszkadzało mi to, kiedy o tym zapominałam i przyjmowałam założenie, że to opowieść dorosłej już Uli, która cofa się do czasów, kiedy była nastolatką. Tak chyba jednak nie jest. 

Wrócę jeszcze na chwilę do tematu powieści. Rozumiecie moje wątpliwości? Kolejna rzecz o wykluczonych. Z jednej strony moja lewicowa wrażliwość każe mi sięgać po takie książki, z drugiej czuję już lekki przesyt. Czy to mnie jeszcze porwie? A jednak porwało i poruszyło. Kiedy coraz starsza Ula zdaje sobie sprawę z sufitu, jaki tkwi nad jej głową, kiedy nie wierzy w żadną przyszłość, współczuję jej tak jak bohaterce niedawno czytanej "Ulicy dzieciństwa" Tove Ditlevsen, chociaż to przecież zupełnie inne czasy. A jednak biedakom nadal wiatr w oczy. Różnica jest tylko taka, że Ester miała przed sobą perspektywę zostania służącą, a Ula pewnie wyląduje, jak jej mama, w Biedronce na przysłowiowej kasie.

Ale powieść Łukasza Barysa nie jest tylko książką społeczną. To także opowieść o miejscu, jego historii, zbiorowej pamięci albo raczej niepamięci, nawarstwianiu się tego, co było, na to, co jest. Bo Ula ucieka w świat duchów z przeszłości. Samotna szuka na cmentarzu towarzystwa zmarłych. W jej wyobraźni ożywają córka bogatych fabrykantów, właściciele fabryki i syn lekarza, Fabian, który popełnił samobójstwo. Śmierć powoduje, że może próbować przekroczyć barierę pochodzenia, która ich dzieli. Może się w nich bezkarnie kochać. Chociaż doskonale wie, że nawet na cmentarzu nie ma równości - fabrykanci, którzy żerowali na pracy włókniarek o poranionych do krwi palcach, leżą teraz w kamiennych grobowcach przypominających pałace, a jej dziadek nie ma nawet porządnego grobu, bo stale są pilniejsze wydatki, a potrzeby żywych są przecież ważniejsze od potrzeb martwych. Ta świadomość jej nie opuszcza, ale przywołuje ją z charakterystyczną dla siebie ironią. Może jest jedyną strażniczką przeszłości? Może tylko ona pamięta o Żydach, w których mieszkaniach żyją dziś inni ludzie? O legendarnej księżniczce Pabiance, która była taka brzydka, że zamknięto ją w pałacu? O Dorze Diamant, kochance Kafki pochodzącej z Pabianic? Tak, ziemia, po której stąpa Ula, jest pełna kości - ludzi, również tych, którzy cierpieli, i zwierząt hodowanych, a potem zabijanych, przez dziadka. Nie sposób o tym zapomnieć.

"Kości, które nosisz w kieszeni" to powieść smutna, przesycona cieniem śmierci, przemijania, ale dużo w niej też ironii, zabawnych scen, barwnie opisanych ludzi i kąśliwych albo życzliwych obserwacji. Naprawdę bardzo interesujący debiut.

Wioletta Grzegorzewska "Guguły"

"Guguły" (Czarne 2014) to najbardziej utytułowana książka Wioletty

Grzegorzewskiej. Nominowana do najważniejszych polskich nagród literackich, Nike i Gdyni, i do kilku zagranicznych, w tym tak prestiżowej jak międzynarodowy Booker. Ten zbiór opowiadań, a może powieść, znalazł się na długiej liście nominowanych. Razem ze "Stancjami" i ostatnio wydaną "Wilczą rzeką" stanowi trylogię - historię Wioli, alter ego autorki. "Guguły" to historia jej dzieciństwa i wczesnej młodości, "Stancje" czas studiów w Częstochowie, wreszcie "Wilcza rzeka" opowieść o nieudanym małżeństwie, doświadczeniu emigracji i tułaczce w czasach pandemii. Kilka lat temu sięgnęłam po "Stancje", które mnie zachwyciły, a ostatnio przeczytałam najpierw "Wilczą rzekę", a zaraz po niej "Guguły".

Cóż, muszę przyznać, że trochę się rozczarowałam. Nie żeby książka była słaba, nie żebym żałowała, ale po znakomitych "Stancjach" i przy tak rozbudowanych oczekiwaniach spodziewałam się czegoś poruszającego i fantastycznie napisanego. Tymczasem czuję niedosyt. Zastanawiam się, co w tej książce aż tak zachwyciło, że zyskała tyle nominacji. Może czas jej sprzyjał? Może w roku 2014 opowieść o doświadczeniach dziewczynki mieszkającej w małej wiosce na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, w kamiennym, zawilgoconym domu, wychowującej się w prostej rodzinie była czymś świeżym w literaturze? Czytając, miałam wrażenie, że już to znam - dziecięcą naiwność, smutki i radości, wydarzenia zabawne i tragiczne, rodzinne historie, peerelowski kontekst i peerelowskie paradoksy, pierwsze rozczarowania, pierwsze seksualne doświadczenia i pierwsze próby z używkami i molestowanie. Nową figurą jest tylko ojca, który zmusza Wiolę, aby pomagała mu patroszyć i wypychać martwe ptaki i zwierzęta. Doskonale też wiem, jak trudno będzie odnaleźć się starszej już Wioli w szkole średniej i na studiach w Częstochowie, bo nie da się zasypać tego braku kulturowego backgroundu, którego nie dostała w swoim rodzinnym domu. Wiem to od Didiera Eribona i Edouarda Louisa, których w międzyczasie przeczytałam, oraz od Elizabeth Strout (za nią akurat nie przepadam). No i od samej Grzegorzewskiej z jej "Stancji", gdzie to doświadczenie obcości, nieprzystawalności, gorszości i zagubienia jest oddane bardzo mocno. 

Tymczasem czytałam "Guguły" z przyjemnością, ale bez emocji. Może przeszkadzała mi forma - krótkie opowiadania zawsze zakończone jakąś puentą, raz dowcipną, celną, raz mniej. Może po "Stancjach" spodziewałam się czegoś ciekawszego językowo, obrazowego stylu - większego nagromadzenia metafor i porównań, co przenosi prozę w inne, nie tak dosłowne, rejony. Niby to wszystko w "Gugułach" jest, ale ciągle mi mało. A może mitologizuję "Stancje" i każde porównanie z tamtą powieścią musi wypaść niekorzystnie? Albo ta proza wymaga większego skupienia, a ja z braku czasu czytałam z doskoku? Może lepiej tę krótką książkę połknąć na raz? Jak widać więcej tym razem pytań niż odpowiedzi, ale to najlepiej świadczy o moim odbiorze "Guguł". Jeśli książka zrobi na mnie wrażenie, pisze się samo, słowa swobodnie płyną spod palców. Tym razem czuję, że niewiele mam do powiedzenia. Dopiero dwa ostatnie opowiadania wznoszą tę prozę na wyżyny. Jest w nich to coś, czego tak łaknę w literaturze. Coś, co sprawia, że zwyczajne zdarzenia zyskują moc prawdy, przejmują.

Wioletta Grzegorzewska "Wilcza rzeka"

"Wilcza rzeka" (W.A.B. 2021) to kolejna książka Wioletty

Grzegorzewskiej, po jaką sięgnęłam. Zaczęłam od "Stancji", które mnie zachwyciły, skończyłam na "Gugułach", o których za tydzień. Te trzy powieści łączą się ze sobą - są historią Wioli, dziewczyny pochodzącej z wioski na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Pierwsze były, chyba najgłośniejsze, "Guguły", najgłośniejsze, bo nominowane do wielu nagród - Nike, Gdyni, ale także do kilku międzynarodowych, w tym Bookera. To opowieść o dzieciństwie bohaterki. Potem powstały "Stancje", czas studiów, a wreszcie "Wilcza rzeka" losy Wioli dorosłej, rzecz bardzo aktualna, dotykająca, dosłownie, pandemicznych czasów. Nie jest tajemnicą, że bohaterka tych powieści to alter ego autorki, a może nawet więcej. Grzegorzewska przetwarza literacko swoje życiowe losy i doświadczenia.

Połknęłam "Wilczą rzekę" błyskawicznie, nieświadoma, bo mam ją w czytniku, że to czterysta stron. To chyba komplement? Oczywiście tak, bo książkę czyta się świetnie, ale to nie będzie pean. Chociaż nie żałuję lektury i uważam, że po najnowszą powieść Grzegorzewskiej warto sięgnąć, to jednak mam kilka zastrzeżeń. Zacznę jednak od tego, dlaczego mimo wszystko polecam.

To historia Wioli, emigrantki, która po separacji z mężem postanawia razem z córką opuścić brytyjską wyspę Wight i przenieść się na stały ląd do Hastings, korzystając z pomocy swojego eks. Wybiera najgorszy możliwy moment, akurat zaczyna się lockdown. Bohaterka przeżywa gehennę, zostaje oszukana, nie czeka na nią mieszkanie, za które dała już zadatek. Tuła się razem z córką i kotką po rozmaitych miejscach. Najpierw lądują w pokoju w domu zamieszkiwanym przez imigrantów z różnych krajów, głównie dawnych demoludów. Kiedy życie w tej norze staje się nie do zniesienia, znowu korzysta z oferty swojego byłego i koczuje w salonie mieszkania, w którym i on jest gościem. Przez chwilę wydaje się, że wszystko się ułoży, wreszcie razem z córką mogą zamieszkać w przyzwoitych warunkach, a nawet zabrać wreszcie do siebie ukochanego psa. Ale radość trwa krótko, pojawiają się kolejne problemy, a w końcu obie trafiają do schroniska dla ofiar przemocy domowej. 

Najbardziej interesujące i przejmujące w tej opowieści są trzy zagadnienia. Pierwsze to obraz emigracji pokazany z zupełnie innej strony. Wiola, trochę z własnego wyboru, bo to jej daje wolność, trochę chyba z konieczności, wybiera drogę osoby, która ima się rozmaitych, najczęściej marnie płatnych prac. Z jednej strony dzięki temu może pisać, a pracuje wtedy, kiedy musi, z drugiej ledwo wiąże koniec z końcem. To cały czas życie na krawędzi, co najbardziej odbija się na dzieciach, a właściwie na młodszej córce. Pytanie, czy gdyby bohaterka chciała żyć inaczej, czytaj chodzić do regularnej pracy, spędzać tam osiem albo więcej godzin, osiągnęłaby życiową stabilizację? Kiedy Wiola trafia w Hastings do domu zamieszkiwanego przez imigrantów z różnych europejskich krajów, przed oczami czytelnika przewija się cała galeria życiowych przegrywów, którzy żyją nie wiadomo z czego, mieszkają w zawilgoconych pokojach, dzieląc wspólną obrzydliwą kuchnię i równie obrzydliwą łazienkę z pozostałymi współlokatorami, a nieuczciwy landlorda wykorzystuje ich podbramkową sytuację. Cwaniaków, nieudaczników, niebieskich ptaków, tym razem Polaków, spotka też Wiola w kolejnym mieszkaniu. 

Drugi interesujący wątek w powieści to portret kobiety żyjącej z mężem alkoholikiem w przemocowym związku, współuzależnionej. portret kobiety, która wiele przeszła, także liczne załamania nerwowe i próby samobójcze. Która wreszcie próbuje wydobyć się z tej relacji uskrzydlona nowym związkiem. Niestety związkiem na odległość i z mężczyzną żonatym, którego nieudane małżeństwo  też właściwie nie istnieje. Rozsądna, patrząca obiektywnym okiem czytelniczka, zadaje sobie pytanie - czy to się uda? czy facet nie ściemnia? Ta sama czytelniczka patrzy z przerażeniem, jak Wiola na własne życzenie pakuje się w kłopoty. No bo dlaczego korzysta z pomocy człowieka, z którym jest w separacji i od którego zaznała tyle złego? No ale właśnie na tym polega współuzależnienie. Postawiona pod ścianą liczy na to, że tym razem się uda. Że były, ale formalnie wciąż przecież mąż i przecież ojciec jej dzieci, pomoże i zrozumie, że to już koniec, że naprawdę się zakochała, że naprawdę chce być z kimś innym. Łatwo udzielać rad, łatwo kiwać głową z politowaniem, jeśli się nigdy nie było w podobnej sytuacji. Kiedy Wiola razem z córką trafi do schroniska dla ofiar przemocy, znowu przed naszymi oczami przewiną się portrety kobiet takich jak ona. Warto zauważyć, że ich obraz jest o wiele bardziej pogłębiony niż obraz imigrantów, z którymi dzieliła pierwsze mieszkanie.

Wreszcie trzeci powód, dla którego po powieść warto sięgnąć, to na bieżąco zarejestrowany obraz lockdownu i pandemii. Pustka, zamknięcie, strach przed chorobą. To wszystko jeszcze bardziej pogłębia samotność Wioli i osób takich jak ona. Sprawia, że życie stało się trudniejsze, a rozwiązywanie problemów niezwykle skomplikowane. To pandemiczne tło podbija ponurą atmosferę powieści. Wszystko staje się jeszcze bardziej depresyjne. Nie jest to wesoła książka.

Właściwie jest tu jeszcze jedna ważna bohaterka - to córka Wioli, Julka. Nastolatka, ofiara złych wyborów swoich rodziców. Przerzucana z miejsca na miejsce,  stale w innej szkole, stale musi zaczynać na nowo. W takiej sytuacji nie sposób wytworzyć koleżeńskie więzi. Stare znajomości przepadają, nowe trudno nawiązać. Wydaje się, że dzielnie znosi problemy, nie skarży się. Wiola boi się o nią, chroni, jak może, ale niewiele jest w stanie jej zaoferować.

A teraz, jak zapowiadałam, trochę o tym, co mi przeszkadzało. To dwie sprawy. 

Pierwsza. Zanim sięgnęłam po "Wilczą rzekę", wysłuchałam co najmniej dwóch długich wywiadów z autorką i wiem, bo przecież Grzegorzewska tego nie ukrywa, że to ona jest Wiolą z powieści. Oczywiście nieco literacko przetworzoną, ale jednak. Nic nie poradzę na to, że czułam się, jakbym ją podglądała, właziła z butami do jej życia. Nie potrafiłam nie zadawać sobie pytania, czy nowa miłość bohaterki, starszy od niej polski pisarz, to postać autentyczna. Być może ten wątek został wymyślony, a może kochanek bohaterki jest kimś innym, nie pisarzem. Grzegorzewska przypomina mi amerykańską pisarkę, której twórczość mogliśmy odkryć kilka lat temu, Lucię Berlin (znakomite dwa zbiory opowiadań - "Instrukcja dla pań sprzątających" i "Wieczór w raju"). Ona też przetwarzała literacko swoje doświadczenia, pisała o sobie, a przy tym również miała życie rozwichrzone, nieuporządkowane, też źle lokowała uczucia, też imała się różnych zajęć, też była typem nomady. No ale Lucia Berlin nie żyje od wielu lat, nie wysłuchałam z nią długich wywiadów, w których opowiadałaby o swoim życiu, więc nie mam z tym problemu. Poza tym jednak jakoś myli tropy - tworzy wiele bohaterek o różnych imionach, coś jednak maskuje. Przychodzi mi też do głowy inna świetna książka, którą niedawno przeczytałam - "Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu" Aleksandry Zbroi. To jej osobista historia, historia dziecka rodziców alkoholików. Ale chociaż mamy do czynienia z literaturą faktu, autorce udało się napisać ją niemal jak powieść, a dzięki takiemu zabiegowi przeniosła swoją historię w rejony uniwersalne. Z sukcesem - kiedy czytałam, zapominałam, że opowiada o swoich doświadczeniach.  

No i sprawa druga. O ile pierwszy zarzut, a właściwie dyskomfort, być może jest tylko moim problemem, o tyle ten to już rzecz obiektywna. Wydaje mi się, że książce zaszkodził pośpiech. Być może wydawnictwu zależało na tym, aby wydać szybko coś pandemicznego, być może autorce zależało na czasie ze względów na przykład finansowych. Niestety odbiło się to na braku redakcji. Nie jest to książka pod tym względem fatalna, zdarzało mi się czytać tytuły zredagowane o wiele mniej starannie. Niemniej jednak co jakiś czas rażą a to powtórzenia, a to inne niezręczności stylistyczne, a to dwa się przy czasowniku, bo kiedy ze względów stylistycznych przeniesiono to nieszczęsne się w inne miejsce, zapomniano wykreślić to pierwsze. Jest i drugi feler związany z pośpiechem. Autorka przyznaje, że w czasie swojej pandemicznej tułaczki prowadziła na bieżąco notatki, które wykorzystała w książce. Moim zdaniem powieść zyskałaby, gdyby Grzegorzewska dłużej pracowała nad "Wilczą rzeką", bardziej cyzelując styl. Nie będę ukrywać, że spodziewałam się czegoś podobnego do "Stancji" czy, w mniejszym stopniu, do "Guguł", czegoś z jednej strony mocno zakorzenionego w rzeczywistości, a z drugiej trochę odrealnionego, onirycznego. Kiedy czytałam "Stancje", czasem nie byłam pewna, co przydarzyło się tamtej Wioli, a co było wytworem jej wyobraźni, majaków. Dawałam się zwodzić, aby po jakimś czasie przekonać się, że to wszystko rzeczywiście miało miejsce. W "Wilczej rzece" jest dosłowność relacji, niekiedy miałam wrażenie, jakby narratorka/autorka streszczała swoje życie. Prosty na ogół jest też język, nie tak usiany porównaniami czy metaforami jak w "Stancjach" czy "Gugułach". 

"Powrót do tamtych dni"

"Powrót do tamtych dni" Konrada Aksinowicza to jeden z tych filmów, na który czekałam po gdyńskim festiwalu. Nie tylko dlatego, że recenzje miał dobre, a może nawet bardzo dobre. Że zachwycano się rolą Macieja Stuhra, którego wymieniano wśród kandydatów do nagrody za główną rolę męską. Powodem był też temat - alkoholizm. Niby wiedziałam, czym jest życie w rodzinie, w której jest alkohol, ale tak naprawdę uświadomiłam sobie, jaka jest skala nieszczęścia dziecka wychowywanego w takim środowisku po przeczytaniu znakomitej książki Aleksandry Zbroi "Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu". Autorka opowiedziała o swoim doświadczeniu, a zrobiła to tak, iż nie miałam wrażenia, że wchodzę z butami w jej życie. Film Konrada Aksinowicza, który wpisuje się w tę samą tematykę, jest równie mocny.

A zaczyna się zabawnie, sentymentalnie i kolorowo. Wrocław lata dziewięćdziesiąte. Przaśny kapitalizm początków transformacji. Czternastoletni Tomek spędza beztrosko czas na podwórku razem z kolegami. Rywalizują o dziewczynę, nową koleżankę, która przyszła do ich klasy. Marzą o nowych zestawach klocków Lego, o odtwarzaczu do kaset VHS. Jest śmiesznie i miło. Nieoczekiwanie ze Stanów wraca ojciec Tomka. Pracował tam w lokalnym radiu. Ale obok radości pojawia się strach. Strach, że znowu zacznie pić jak kiedyś. Początkowo jest dobrze, nic nie zapowiada nieszczęścia. Są prezenty, piękna suknia dla mamy, wymarzony odtwarzacz dla syna, wspólne filmowe wieczory. Może tym razem się uda? Ale euforia trwa krótko. Potem następuje horror.

Ojciec pogrąża się coraz bardziej, strach i wstyd paraliżują matkę i syna. Najgorsza jest bezradność i samotność. Wszyscy sąsiedzi wiedzą, co się dzieje, nikt nie reaguje. Może dlatego, że różne rodzaje przemocy są obecne i w innych domach. W szkole też nikt nie zastanawia się, dlaczego Tomek opuścił się w nauce. Największą ofiarą tej sytuacji jest właśnie on. Matka nie potrafi poradzić sobie z sytuacją, oszukuje się, że alkoholowy ciąg minie i Alek znowu będzie dobrym mężem i ojcem. Coraz bardziej przestraszona szuka pomocy u syna, bo agresja pijanego męża skupia się przede wszystkim na niej. To Tomka zmusza do brania zadań ponad siły fizyczne i przede wszystkim psychiczne dziecka. Chłopak musi przejąć obowiązki dorosłych. Patrzy na upodlonego przez nałóg ojca, boi się o mamę i o niego, bo, co może wydać się paradoksalne, nadal go kocha. To Tomek musi mu pomagać pijanemu ojcu i negocjować z nim, bo sparaliżowana strachem mama prosi go o pomoc. Ich życie staje się piekłem. Brakuje pieniędzy, mieszkanie dewastowane coraz bardziej przez ogarniętego pijackim szałem ojca popada w ruinę. Helena jako współuzależniona ukrywa nałóg męża i nie potrafi podjąć żadnej stanowczej decyzji. Ciągle łudzi się, że Alek się zatrzyma. Powtórzę słowa Weroniki Książkiewicz, która gra matkę, znalezione w wywiadzie z aktorką: ... jak to jest możliwe, że dzieci przeżywają takie rzeczy. 

Patrzyłam na to wszystko sparaliżowana i zdumiona. Jak można być tak bezradnym? Jak można zrzucać tyle na kilkunastoletniego syna? Jak można traktować go jako tarczę ochronną? Ale łatwo wydawać sądy, kiedy na szczęście nigdy nie przeżyło się czegoś takiego. Pamiętajmy też, że to lata dziewięćdziesiąte. Dziś więcej się o problemie mówi i pewnie mimo wszystko współuzależnionym ofiarom łatwiej szukać pomocy.

Zaleta filmu to świetne aktorstwo. Maciej Stuhr jest rzeczywiście znakomity. Ale znajdziemy tu znacznie więcej bardzo dobrych ról. To Weronika Książkiewicz grająca matkę i przede wszystkim Teodor Koziar wcielający się w Tomka. Ale i inne role dziecięce wypadły niezwykle naturalnie.

To bardzo dobry i bardzo ważny film. Czytałam wywiad z reżyserem, w którym nie ukrywa, że to jego doświadczenia. Ma nadzieję, że może ktoś po obejrzeniu "Powrotu do tamtych dni" przestraszy się i zmieni swoje życie. Może ktoś pomoże będącej w potrzasku sąsiadce. Może jakaś kobieta znajdzie w sobie odwagę, żeby walczyć o siebie i dziecko. O problemie ostatnio się mówi. Oprócz wspomnianej przeze mnie książki Aleksandry Zbroi jest i druga - zbiór wywiadów Aleksandry Jucewicz i Magdaleny Kicińskiej z dorosłymi dziećmi alkoholików "Dom w butelce".

Waldemar Bawołek "Echo słońca"

Wstyd się przyznać, ale o Waldemarze Bawołku usłyszałam

właściwie dopiero w tym roku. Może słowo usłyszałam nie do końca jest tu adekwatne. Powinnam raczej napisać, że jego nazwisko mocno dotarło do mojej świadomości. No bo słyszeć przecież musiałam, skoro wydawało go Czarne, którego ofertę wydawniczą pilnie śledzę, no i skoro już wcześniej dwukrotnie był nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia. Dlaczego wobec tego dopiero teraz zwróciłam na niego uwagę? Stało się tak najpierw przy okazji rozmowy o jego książce "Furtka przy dozorcy" w Nowym Tygodniku Kulturalnym, a potem kiedy za książkę "Pomarli", wiele i bardzo dobrze mówiło się o niej, został nominowany do wspomnianej już Gdyni, którą dostał, i do Nike. Chociaż wydawało mi się, że może to niekoniecznie literatura, jaką lubię najbardziej, to uznałam, że powinnam, a właściwie lepsze tu będzie słowo chcę, poznać. Przynajmniej spróbować. A ponieważ gdzieś przeczytałam, że przygodę z twórczością Bawołka najlepiej zacząć od "Echa słońca" (Czarne 2017), tak właśnie zrobiłam. Oprócz tego za jednym zamachem kupiłam też "Furtkę przy dozorcy", którą tu dziś przywoływałam. Na pewno przeczytam też "Pomarłych".

Zanim podzielę się refleksjami o "Echu słońca", słów kilka o autorze, bo to ważne w kontekście jego twórczości. Waldemar Bawołek jest pisarzem osobnym, długo nie przynależał do literackiego światka, a może i dziś do końca nie przynależy. Pochodzi z Ciężkowic, niewielkiego miasta niedaleko Tarnowa, i nadal tam mieszka. I to właśnie w jego rodzinnej miejscowości najczęściej rozgrywa się akcja książek, które pisze, a  jej mieszkańcy są ich bohaterami. W swojej twórczości obficie czerpie z własnych doświadczeń, ze swojego życia. Imał się różnych prac. Zacytuję za biogramem ze strony Czarnego: pracował jako instruktor higieny w Terenowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, samodzielny referent zaopatrzenia w Zakładach Azotowych, zarządzał piekarnią Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Gromniku, wykonywał prace fizyczne jako robotnik gospodarczy przy Urzędzie Gminy w Ciężkowicach.

Po przydługim wstępie i ważnych informacjach o pisarzu czas na refleksje o "Echu słońca". Akcja tej powieści, a jakby inaczej, rozgrywa się w Ciężkowicach. Jej bohaterem i narratorem zarazem jest pięćdziesięcioletni mężczyzna. Życie upływa mu na opiece nad matką, która  nie jest co prawda osobą ze względu na wiek czy choroby unieruchomioną w domu, ale rzadko z niego wychodzi. Wobec tego syn robi zakupy i załatwia wszystkie jej życiowe sprawy. Oprócz tego pije, pali, spotyka się z kolegami podobnymi do niego, którzy też piją, palą, gadają oraz opiekują się starymi matkami, i wspomina przeszłość. 

Chociaż to proza jak najbardziej realistyczna, to czasem bywa odrealniona. Dzieje się tak właśnie wtedy, kiedy narrator zaczyna przywoływać rozmaite zdarzenia ze swojego życia. Wtedy teraźniejszość miesza się z przeszłością, to, co teraz, płynnie przechodzi w to, co było. Dlatego te wspomnienia mają czasem oniryczny charakter. Z realistycznego toku opowieści może też wybić czytelnika zabieg zamiany narratora - od czasu do czasu narracja przechodzi w trzecioosobową, a bohater staje się Skrytkiem, jednym z kilku (kilkunastu?) opisywanych na kartach powieści mężczyzn. Czy właśnie temu ten zabieg ma służyć? Bo przecież główny bohater swoją refleksyjną naturą wyróżnia się jakoś spośród swoich kumpli. Tymczasem w tych fragmentach dzieje się tak, jakby ten trzecioosobowy narrator mówił mu - tak mędrkujesz, ale zobacz, żyjesz jak oni, wegetujesz, trwonisz siebie.

Co wspomina Skrytek? Swoją pierwszą miłość, nieudane małżeństwo, kolegów, czasy szkolne. Jakby szukał w swojej przeszłości odpowiedzi na pytanie, dlaczego dziś tak wygląda jego życie. Jakby szukał straconych szans, zaniechanych decyzji, złych wyborów. 

Jednym z tematów tej powieści są relacje matki i syna. Mieszkają razem, on rzetelnie spełnia swoje obowiązki wobec niej, martwi się o jej zdrowie. Są na siebie skazani i symbiotycznie ze sobą związani. Ale, jak to często w życiu bywa, nie jest to układ sielankowy. Matka ma stale do niego pretensje, stale gdera. A to zakupy nie takie, a to nie wrócił na czas, a to włóczy się z kolegami, a to pije, a to nie potrafi niczego załatwić. Nic dziwnego, że syn ma czasem dość jej narzekania i wiecznego niezadowolenia. I tak pomiędzy przyciąganiem i odpychaniem, miłością i irytacją, czułością i zniecierpliwieniem rozciąga się ta matczyno-synowska relacja.

Ale to, na co najbardziej zwróciłam uwagę, to cień przemijania i śmierci, który rozciąga się nad bohaterami powieści. Umierają matki i umierają koledzy bohatera. One ze starości i z chorób będących przypadłością ich wieku, oni ze złego traktowania swoich ciał - picia, palenia, byle jakiego jedzenia. Bohater stale odwiedza kogoś w szpitalu, a potem chodzi na pogrzeby. Bardzo to melancholijna książka. Chciałam też użyć słowa pesymistyczna, ale nie wiem, czy jest właściwe. Raczej bohater przyjmuje do wiadomości, że taka jest kolej rzeczy, że tak być musi. I tkwi w marazmie, trochę dlatego, że jest więźniem powinności rodzinnej, a trochę dlatego, że nie bardzo wie, co miałby ze swoim życiem zrobić. A może  rozumie, że i tak na nic nasze starania, i tak koniec dla wszystkich jest jeden, choćbyśmy się nie wiem, jak starali, więc po co się szarpać.

Bardzo ciekawa proza, szukająca w banale codzienności czegoś więcej. Nie ma tu jej uwznioślania, nadawania posmaku niezwykłości i baśniowości. To coś, co nie bardzo umiem nazwać. Szukanie odpowiedzi na egzystencjalne rozterki i metafizyki? Brzmi banalnie, ale może właśnie o to chodzi. 

Martin Kohan "Dwa razy czerwiec"

Po lekturze "Gorączki latynoamerykańskiej" Artura

Domosławskiego wybór książki argentyńskiego pisarza Martina Kohana "Dwa razy czerwiec" (Filtry 2021; przełożyła Barbara Jaroszuk) był dla mnie oczywisty. Bo to właśnie dzięki Domosławskiemu dowiedziałam się więcej o rządach wojskowej junty w Argentynie z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zeszłego  wieku. Więcej to delikatnie powiedziane - właściwie nie miałam o nich bladego pojęcia, coś mi się tylko obiło o uszy. Żadnych szczegółów. Kiedyś widziałam jakiś argentyński film na ten temat, chyba nominowany do Oscara. A już na pewno nie kojarzyłam, że kiedy wojskowi krwawo rozprawiali się ze swoimi politycznymi wrogami, zamykając w więzieniach i torturując nawet licealistów, którzy śmieli protestować przeciwko podwyżce cen biletów komunikacji miejskiej (ich masowe aresztowania nazwano nocą ołówków), w Argentynie odbywała się wielka fiesta - mistrzostwa świata w piłce nożnej. I jakoś nikt ich nie bojkotował. Przywódcy państw zasiadający na trybunach i władze sportowych federacji na pewno wiedzieli, gdzie jadą, ale nikomu to nie przeszkadzało. Nic dziwnego, że mając to wszystko w pamięci, chciałam przeczytać powieść Martina Kohmana, która bezpośrednio odnosi się do tamtych wydarzeń.

Nie jest to lektura przyjemna, chociaż autor okrucieństwo ogranicza do niezbędnego minimum. To  jednak wystarczy, a wyobraźnia i tak podsuwa koszmarne obrazy. Akcja tej krótkiej powieści rozgrywa się w czerwcu 1978 roku właśnie w czasie mistrzostw świata i cztery lata później, kiedy Argentyna toczy z Wielką Brytanią wojnę o Falklandy (Malwiny), której fiasko przyczyniło się do upadku wojskowej dyktatury. Bohaterem jest młody chłopak odbywający służbę wojskową. Urządził się dobrze - jest kierowcą wojskowego lekarza. Cztery lata później studiuje medycynę. To przede wszystkim z jego punktu widzenia poznajemy zdarzenia. Ale jest też punkt widzenia młodej kobiety, więźniarki politycznej.

To niedługa powieść, napisana zwięzłym, skondensowanym chłodnym językiem, ale mimo tego ma ogromne pole rażenia. Obojętność narratora, który w beznamiętny, suchy, precyzyjny, drobiazgowy, ale bezduszny sposób relacjonuje rzeczywistość, jakby był jakimś bezmyślnym służbistą, robi piorunujące wrażenie. Podobnie beznamiętne, bezosobowe są instrukcje i opinie lekarzy dotyczące torturowanych więźniów. Pytanie jednego z nich zadane drugiemu Od jakiego wieku można torturować dziecko? nie robi na nikim wrażenia. Ani na nich, ani na narratorze, który je przez przypadek przeczytał. Dla niego najważniejsze jest to, że zapisujący je żołnierz zrobił błąd ortograficzny! W ogóle nie zastanawia się nad treścią. Podobnie lekarze. Kiedy się w końcu spotkają, aby rozstrzygnąć dylemat, będą toczyć suchą, medyczną rozmowę dotyczącą wagi dziecka i jego masy mięśniowej. Podobnie obojętni na to, co dzieje się za murami katowni, są kibice, którzy zmierzają na mecz Argentyny. Tylko wynik jest dla nich ważny. Przegrana to narodowa tragedia, która psuje humory wszystkim. W przepastnych, odgrodzonych od świata więzieniach torturuje się ludzi, a wokół życie toczy się normalnie. Jak to możliwe?

Może kluczem jest autorytaryzm i patriarchat? Gdzieś z boku głównej akcji  jest relacja między lekarzem, którego wozi narrator, a jego synem, Sergio, licealistą. Relacja ledwie subtelnie zarysowana, ale przecież nie bez znaczenia dla wymowy powieści. Krzywda, jaką niewątpliwie wyrządza synowi ojciec, będąc przekonanym, że sprawia mu przyjemność, kładzie się prawdopodobnie cieniem na jego życiu. Nieważne, czy Sergio ma na to ochotę, ważne, że ojciec uważa, że tak powinno być. Bo tak zabawia się mężczyzna, rozładowując swoje frustracje, a przecież mecz przegrany przez narodową reprezentację jest powodem do wielkiej frustracji. Coś trzeba zrobić, żeby ten podły wieczór nie do końca był stracony. Druga strona tego zagadnienia to traktowanie kobiet. Przedmiotowe, brutalne, wyższościowe, pogardliwe. Kobieta jest ciałem, którego można dowolnie używać, a potem odebrać jej dziecko, jeśli zajdzie w ciążę. Bo i ten problem poruszany jest w tej książce - dzieci odebranych matkom, politycznym wrogom i oddanych na wychowanie ludziom o właściwych poglądach. To w czasach rządów generałów był proceder powszechny. W takim maczystowskim społeczeństwie przemoc i obojętność nie dziwią. 

Kiedy dziś czyta się tę powieść, nie sposób uciec od refleksji bieżących. Przecież tak blisko nas dzieje się krzywda, a my też żyjemy swoimi sprawami. I wcale nie czuję się lepsza tylko dlatego, że o tym myślę. 

Alicja Urbanik-Kopeć "Instrukcja nadużycia. Służące w XIX-wiecznych polskich domach"

Tak się złożyło, że niemal w tym samym czasie wyszły dwie książki

na podobny temat, obie wpisują się w nurt publikacji odkrywających ludową historię Polski. To książki o służących w XIX i na początku XX wieku. Najpierw ukazała się w Marginesach pozycja Joanny Kuciel-Frydryszak "Służące do wszystkiego", a kilka miesięcy później Alicja Urbanik-Kopeć wydała "Instrukcję nadużycia. Służące w XIX-wiecznych polskich domach" (Post Factum 2019). Tę pierwszą przeczytałam dość szybko, tę drugą kupiłam później i trochę czekała na swój czas. Teraz wydała mi się świetną lekturą po "Ulicy dzieciństwa" Tove Ditlevsen

Zabierając się za "Instrukcję nadużycia", zastanawiałam się, czy dowiem się czegoś nowego, skoro temat ten sam. I chociaż sporo informacji się pokrywa, to Alicja Urbanik-Kopeć znacznie więcej miejsca poświęca sprawom, których Joanna Kuciel-Frydryszak nie poruszała albo robiła to w znacznie mniejszym stopniu. Poza tym pierwsza książka skupia się przede wszystkim na okresie dwudziestolecia międzywojennego, a druga na wieku XIX. Warto też pamiętać, że autorka "Służących do wszystkiego" jest dziennikarką, napisała biografię Słonimskiego i Iłłakowiczówny, a Alicja Urbanik-Kopeć naukowczynią, badaczką historii literatury i kultury polskiej XIX wieku. Tych, którzy obawiają się, że na książce negatywnie odbiła się jej profesja i warsztat naukowca, pragnę uspokoić, że czyta się ją  znakomicie. Wniosek jest taki, że oba tytuły uzupełniają się, są bardzo ciekawe i po oba warto sięgnąć.

"Instrukcja nadużycia" podzielona jest na trzy części. W pierwszej autorka pokazuje drogę, jaką musiała odbyć dziewczyna, aby służącą zostać. W wieku XIX znakomita większość z nich to młode dziewczyny ze wsi. Te z miasta, wywodzące się z rodzin robotniczych czy innych miejskich nizin społecznych, wolały pracę w fabryce czy w sklepie niż służbę u kogoś. Służące, a zwłaszcza te do wszystkiego, a takich od drugiej połowy XIX wieku było najwięcej, stały w hierarchii kobiecych zajęć najniżej. To niewyobrażalna, nisko opłacana harówka i całkowita zależność od państwa, a zwłaszcza pani, brak prywatności i samotność. Na drodze dziewczyny ze wsi, często niemal dziecka, stały liczne niebezpieczeństwa. Podróż do miasta za pracą była zazwyczaj jej pierwszą podróżą. Jak się odnaleźć w mieście? Gdzie szukać zajęcia? Jak nie wpaść w ręce oszustów, nieuczciwych pośredników? Jak znaleźć wiarygodnych pracodawców? To nie lada wyzwanie. W sukurs tym biednym, zagubionym dziewczynom szły liczne organizacje pomocowe i pisma dla służących, najczęściej katolickie, które z jednej strony robiły dla nich dużo dobrego, rzeczywiście przejmując się ich losem, z drugiej jednak kształtowały w nich postawę podległości i pielęgnowania cnoty. Autorka tłumaczy, dlaczego, kiedy na przełomie wieków zaczęto dostrzegać haniebny los służących, mówić o ulżeniu ich doli dzięki uregulowaniu relacji z pracodawcami i zakładać związki zawodowe, większym wzięciem cieszyły się te katolickie, a nie te o socjalistycznym rodowodzie. Działo się tak dlatego, że dla dziewczyn pochodzących ze wsi, a takie stanowiły większość, środowisko kościelne było naturalne.

Druga część książki skupia się na relacjach między służącymi, a paniami i panami. Autorka przyczyn złego traktowania służących przez ich pracodawczynie upatruje w dwóch sprawach. Po pierwsze kobiety, które nie miały ani pieniędzy, ani władzy, bo były zależne od mężów, przenosiły swoją opresję w dół. W relacji z służącą to one wreszcie miały nad kimś władzę i mogły panować nad nią finansowo. Rekompensowały sobie w ten sposób własne niedole. Dlatego ingerowały także w ich życie prywatne. Druga przyczyna oparta jest na podobnym mechanizmie. Wraz z industrializacją na służbę mógł sobie pozwolić niemal każdy. I to właśnie ci stojący najniżej na społecznej drabinie, najsłabiej opłacali służące i najgorzej je traktowali. Bo tylko w konfrontacji z taką osobą rósł ich prestiż, którego w społeczeństwie nie mieli. Łatwo rzucać kamieniem, łatwo się oburzać, ale warto zauważyć, że podobny mechanizm odnajdujemy w dzisiejszym świecie. Przykład pierwszy z brzegu - wraz z demokratyzacją wielkiej mody kupujemy mnóstwo tanich ciuchów w sieciówkach, które naśladują wielkich projektantów, i nie przejmujemy się tym, że za ich niską ceną stoi niewolnicza praca azjatyckich szwaczek. Nie stać nas na rzeczy markowe i drogie, ale możemy być równe, no prawie równe, kobietom, które takie na ciuchy mogą sobie pozwolić. Autorka pokazuje też, jak nieprzygotowane do życia były i panie, i służące. Tych pierwszych nikt nie uczył, jak prowadzić dom, jak zarządzać finansami, te drugie też na początku swojej drogi zawodowej były zielone. Jeśli spotkała się młoda pani domu z dziewczyną, która dopiero zaczynała pracę, nieszczęście gotowe. Służące wolały pracować u takich niedoświadczonych, głupich, jak mówiły, pań, bo było im po prostu łatwiej. 

Osobna sprawa to panowie i panicze. Alicja Urbanik-Kopeć sporo miejsca poświęca seksualnemu wykorzystywaniu służących. Coś, co dziś nazywamy molestowaniem, było na porządku dziennym. Gwałty, romanse, pierwszy raz ze służącą rodziców to norma. Ich konsekwencja to choroby weneryczne i niechciane macierzyństwo. A los służącej z nieślubnym dzieckiem był nie do pozazdroszczenia - nikt jej nie chciał zatrudnić. Nic dziwnego, że najczęściej ich dzieci trafiały do rodziny na wieś albo do przytułków. Osobnym problemem było dzieciobójstwo. Panował stereotyp, że służąca nie ma żadnych hamulców i moralnych zasad, jest rozpustna, kojarzono ją ze zwierzęcymi instynktami i brudem, skoro sprząta brudy państwa. Stąd taka łatwość nadużycia w sytuacji podległości. Dlatego uroda nie była atutem. Znacznie bezpieczniej mogły się czuć te brzydsze. Panie, doskonale zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, wolały zatrudniać nieurodziwe dziewczyny. Pisma dla służących pełne były przestróg i rad. Na niewiele się to jednak zdawało w sytuacji całkowitej podległości. Sporo miejsca poświęca autorka dowcipom w tak zwanych wesołych gazetkach, pocztówkom i filmom erotycznym oraz pornograficznym, których bohaterkami były służące. Stanowiły one obiekt erotycznych fantazji i fascynacji.

Ostatnia część dotyczy prostytucji i codziennej, ciężkiej pracy. Okazuje się, że najwięcej prostytutek rekrutowało się spośród byłych albo obecnych służących. Autorka tłumaczy, jakie mechanizmy powodowały taki stan rzeczy. Pokazuje też budzenie się świadomości, że trzeba zaradzić pierwszemu i drugiemu problemowi. Przytacza dyskusje, jakie przetaczały się przez prasę. I chociaż z czasem niemal wszyscy zgadzali się, że tak dalej być nie może, to kiedy przychodziło do osobistych wyborów, niewielu wyobrażało sobie, że mogłoby zrobić coś, aby ulżyć ciężkiej doli swojej służącej. Znane już były takie wynalazki jak elektryczność, wodociągi, centralne ogrzewanie, które znacznie ułatwiłyby pracę, ale niewielu decydowało się na założenie tych luksusów w swoim mieszkaniu, bo przecież to kosztowało. Podobnie z innymi przyzwyczajeniami, które nie wymagały nakładów finansowych. I znowu nie ma się co dziwić, przecież podobny mechanizm obserwujemy dzisiaj. Niemal wszyscy zdajemy sobie sprawę z nadchodzącej katastrofy klimatycznej, z konieczności zmian i wyrzeczeń, ale kiedy przychodzi do osobistych wyborów, nie wyobrażamy sobie, aby z czegoś zrezygnować - nadal mamy dwa samochody w rodzinie, suw ciągle jest synonimem prestiżu.

Pozwalam sobie na analogie do współczesności, bo po pierwsze nasuwają się same, a po drugie autorka w zakończeniu pisze o tym, że wprawdzie taki świat służących, jaki znamy z dziewiętnastowiecznych przekazów, odszedł do lamusa, to instrukcja nadużycia to dalej podstawowy dokument zatrudnienia. Problemy dziewiętnastowiecznych służących są nadal problemami wielu grup zawodowych. Napięcia klasowe, dyskryminacja płciowa, przymus emigracji zarobkowej, nieformalny sposób zatrudnienia pracowników rodzący nieuniknione patologie (...) to wszystko prowadzi do nadużyć. 

Tove Ditlevsen "Ulica dzieciństwa"

Zupełnie przez przypadek odkryłam, że w styczniu tego roku ukazała

się debiutancka powieść wybitnej duńskiej poetki i prozaiczki Tove Ditlevsen, której "Trylogia kopenhaska" wydana w sierpniu przez Czarne święci triumfy. Tymczasem o "Ulicy dzieciństwa" (Marpress 2021; przełożyła Agata Lubowicka) cisza. Dlaczego? Najprawdopodobniej dlatego, że wyszła w małym gdańskim wydawnictwie specjalizującym się, jak wynika z ich strony, w literaturze państw krajów nadbałtyckich, także skandynawskich. W wydawnictwie, które zapewne nie ma dużej siły przebicia i pieniędzy na marketing. Jak to możliwe, że krytycy zachwycający się "Trylogią kopenhaską" nie wiedzą, że w Polsce wyszły wcześniej już dwie książki jej autorki? Tak, tak, dwie, bo w roku 2007 ukazała się powieść "Twarze". Niedostępna. Nie wiedzą czy raczej nie wspominają? Przecież i na stronie Czarnego, i na popularnym portalu książkowym te informacje są. Tak, ja też ich nie znałam, przyznaję, no ale nie jestem zawodową krytyczką literacką, tylko skromną blogerką, która pracuje i z trudem wykrawa czas na pisanie. W każdym razie kiedy się tylko dowiedziałam o "Ulicy dzieciństwa", postanowiłam pójść za ciosem - szybko kupiłam i bardzo szybko przeczytałam.

Twórczość Tove Ditlevsen wyrosła z jej życia. W powieściach czerpała ze swoich doświadczeń, co znalazło ukoronowanie w autobiograficznej "Kopenhaskiej trylogii". Zaczynając czytać "Ulicę dzieciństwa", zastanawiałam się nawet, czy ma sens sięganie po tę książkę niemal od razu po skończeniu jej autobiografii. Kiedy wszelkie szczegóły mam świeżo w pamięci. Tym bardziej, że początek rzeczywiście zapowiadał się w sferze faktów, bo nie w sposobie pisania, niemal identycznie. Szybko jednak okazało się, że losy głównej bohaterki, Ester, tylko w niewielkim stopniu pokrywają się z historią autorki. Łączy je pochodzenie, dzieciństwo spędzone w jednej z kamienic robotniczej dzielnicy Kopenhagi, miejsca, w których pracowały. Tyle jeśli chodzi o fakty. 

Bo oczywiście Tove Ditlevsen i jej bohaterka mają ze sobą znacznie więcej wspólnego - wrażliwość, poczucie niedopasowania, poszukiwanie własnej drogi, a jednocześnie tęsknotę za miłością zakończoną konwencjonalnym, mieszczańskim małżeństwem. Samotna, wyobcowana, kiepsko nawiązująca relacje towarzyskie Ester zazdrości swoim koleżankom z dzieciństwa, które mają narzeczonych, a potem mężów, spodziewają się dzieci. Ona spędza przysługujące jej jedno wolne popołudnie w tygodniu, spacerując w pojedynkę po mieście ubrana w specjalnie na takie okazje uszyty kostium. Przyjaźnie z czasów, kiedy mieszkała w kamienicy, dawno się rozwiały, nowych nie umie nawiązać. Mieszka w nędznym wynajętym pokoju, bo tylko na taki ją stać. Sukcesem jest to, że nie pracuje już jako służąca w pensjonacie, tylko w firmie, wykonując prace biurowe. Chce innego życia, ale nie bardzo wie jakiego. Za czymś tęskni, ale nie bardzo wie za czym. Być może swoją szansę straciła w czasach szkolnych, kiedy naśladując zwariowaną przyjaciółkę, odrzuciła pomoc nauczycielki, która dostrzegła jej możliwości. Potem było już za późno. Raz utracona szansa nie powtórzy się. Później fascynuje ją przyjaciel brata, pozujący na artystę początkujący rysownik. I on, i nauczycielka wydają się być synonimem czegoś lepszego, jakichś nienazwanych, niesprecyzowanych pragnień i tęsknot. Może dlatego, że Ester nie potrafi nazwać swoich oczekiwań, w końcu zaczyna marzyć tylko o miłości. A kiedy ta wreszcie się zjawi, zawiesi na niej całe swoje życie. Co będzie, jeśli się nie uda?

A może melancholii Ester należy szukać w doświadczeniach dzieciństwa? W świadomości, że dla ludzi lepiej urodzonych jest kimś gorszym, kimś niewidzialnym, kimś niepożądanym? Że ma zniknąć z ich życia tak szybko, jak nagle na chwilę się pojawiła? W tamtej chwili tak bardzo pragnęła uwagi i zainteresowania tych bogatych państwa mieszkających w zamożnej kamienicy na lepszej ulicy, którzy wpuścili ją i jej przyjaciółkę do swojego eleganckiego mieszkania. Ester zapuszczając się na nie swój teren, poważyła się na szaleństwo, na chwilę uwierzyła w swoją moc. I dostała gorzką lekcję. To przejmująca scena. Równie przejmujące są opowieści o tym, jak wstydzi się, kiedy matka wczesnym rankiem wysyła ją do piekarni do kolejki po chleb i bułki z poprzedniego dnia, które sprzedawane są po niższej cenie. Nawet w ich kamienicy to coś wstydliwego. Przejmują także sceny, kiedy razem z przyjaciółką opychają się resztkami ciastek. Podczas gdy koleżanki z ulicy jej dzieciństwa przyjmowały to wszystko jako oczywistość, Ester nie umiała się z tym pogodzić. Smutek, samotność, niedopasowanie, wrażliwość to ją od nich odróżnia.

Proza Tove Ditlevsen jest gęsta, pełna namysłu, skupiona na życiu wewnętrznym głównej bohaterki. Co nie oznacza, że nic się nie dzieje. Szczególnie w pierwszej części opowiadającej o dzieciństwie Ester sporo jest wydarzeń - smutnych, szalonych, czasem zabawnych. Dużo tu też wnikliwych portretów mieszkańców kamienicy, szczególnie kobiet. Kobiet, których los zależny jest od mężczyzny. Czasem jest to mąż pijak, czasem bogaty przyjaciel, czasem facet, który chce kobietę uwieść i mieć ją na jedną noc. Bo i o tym jest ta powieść. O dziewczęcym i kobiecym strachu przed wykorzystaniem. Dziś mówimy - przed molestowaniem. 

Bardzo dobra, chociaż smutna książka. Kto zachwycił się "Trylogią kopenhaską", musi po nią sięgnąć. A kto nie zna Tove Ditlevsen, niech to koniecznie nadrobi.       

Bernardine Evaristo "Dziewczyna, kobieta, inna"

Trochę trwało, zanim zabrałam się za powieść Bernardine Evaristo

"Dziewczyna, kobieta, inna" (Wydawnictwo Poznańskie 2021; przełożyła Aga Zano). Kampania promocyjna zdążyła  przebrzmieć, dawno już nie widziałam zdjęcia czytelniczki z egzemplarzem książki w ręku na facebookowym profilu wydawnictwa, co było elementem wspomnianej kampanii. Niezależnie od hałasu powieść zamierzałam przeczytać, bo poleciła mi ją bliska mi osoba. No i zawsze pilnie przyglądam się propozycjom wydawniczym Wydawnictwa Poznańskiego. 

Bernardine Evaristo to nie debiutantka, w dorobku ma osiem książek, oprócz powieści także opowiadania i zbiory esejów. Jest Brytyjką o nigeryjskich korzeniach - jej matka była Angielką, ojciec Nigeryjczykiem. Ta informacja jest kluczowa w kontekście powieści, która trafiła do rąk polskich czytelników. Bo jej bohaterkami są kobiety w różnym wieku, najmłodsza jest studentką, najstarsza ma lat ponad dziewięćdziesiąt, które łączy to, że chociaż urodziły się w Wielkiej Brytanii, mają czarną skórę. Jedne bardziej, inne mniej. Niektóre są prawie białe. Zagadnienie rasy, przywileju białych, który przysługuje im tylko z racji urodzenia, i jego brak wśród ludzi o innym kolorze skóry  to jeden z tematów powieści Evaristo. Kto czytał znakomity esej Reni Eddo-Lodge "Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry", ten zna zagadnienie, kto nie ma ochoty zmierzyć się z bardziej wymagającą formą, w "Kobiecie, dziewczynie, innej" znajdzie podobne tematy podane w przystępny, powieściowy sposób. Mimo wszystko namawiam, aby zmierzyć się z książką Reni Eddo-Lodge, bo otwiera oczy, pokazuje doświadczenie osób o czarnym kolorze skóry, z jakiego nie zdajemy sobie sprawy. Niby wiemy, że mają trudniej, ale nie uświadamiamy sobie, co to właściwie oznacza i dlaczego tak się dzieje. W powieści Evaristo wybrzmiewa też pytanie, czy przywilej związany jest tylko z rasą, czy również ze stanem majątkowym, wiekiem, doświadczeniem.

Ale nie tylko kolor skóry jest tematem tej powieści. Mówiąc ogólnie i nieco górnolotnie równie ważny jest kobiecy los. Wspólne dla nas doświadczenia. Dom rodzinny, poszukiwanie drogi życiowej, praca, związki z mężczyznami albo kobietami, macierzyństwo albo jego brak, zawodowe spełnienie albo ciężka fizyczna harówka.  Bohaterki tej książki to feministki, czasem radykalne, gospodynie domowe, lesbijki i heteryczki, artystki, nauczycielki, kobiety wykonujące najprostsze prace i te na wysokich stanowiskach, studentki, matki i kobiety bezdzietne, spełnione i rozczarowane życiem, wdowy, mężatki, samotne i te w związkach. Jest i osoba niebinarna. Jednym słowem pełny przegląd. Wiele z nich łączy to, że aby znaleźć się w miejscu, w którym są, aby osiągnąć sukces albo życiową harmonię, przeszły okres burzy i naporu, musiały mierzyć się ze swoimi słabościami, z nieprzychylnością otoczenia, z kiepską sytuacją materialną rodziny, w której się wychowywały. Sukces zawdzięczają swojemu uporowi albo ciężkiej pracy rodziców, którzy zrobili wszystko, aby ich córki kształciły się i miały łatwiejsze życie. 

Książka Bernardine Evaristo składa się z czterech części podzielonych na trzy rozdziały. Każdy ma inną bohaterkę, ale w obrębie jednej części zazwyczaj są to matka, córka i na przykład przyjaciółka albo znajoma tej ostatniej. W pewnym momencie orientujemy się, że jakieś nici łączą wszystkie bohaterki  powieści. Na koniec niektóre z nich spotkają się na bankiecie po awangardowym spektaklu, którego premiera staje się osią opowieści. Największe zaskoczenie czeka jednak w epilogu, chociaż uważny czytelnik już wcześniej domyśli się, co się święci. Taka konstrukcja powieści zbliżająca ją do zbioru opowiadań ma też swoje wady. Co zdążyłam się wciągnąć w jakąś historię, polubić bohaterkę, być jej ciekawa, musiałam się z nią rozstać, bo rozdział się kończył. Drażniło mnie też to, że czasem autorka dopowiada czyjeś losy, jakby je streszczała, co kontrastowało z zasadniczą częścią  historii. Mimo tych zastrzeżeń trzeba przyznać, że czyta się tę książkę znakomicie, chociaż nie mogę powiedzieć, aby poza zagadnieniem rasy i płci była to rzecz jakoś odkrywcza. Ale może się czepiam, może szczególnie w Polsce jest ta powieść ważna, a jej przystępność sprawi, że sięgnie po nią wiele osób.

Natomiast prawdziwe mistrzostwo kryje się w języku znakomicie przełożonym przez Agę Zano. Potocznym, rwanym, mówionym, bez  tradycyjnej interpunkcji, no i przede wszystkim język charakteryzuje bohaterki. Informuje o tym, z jakiej warstwy społecznej, z jakiego środowiska się wywodzą. Elena Ferrante powinna się od Bernardine Evaristo uczyć. Cóż, jak zwykle w takich razach nie mogę powstrzymać się od drobnej złośliwostki, bo denerwuje mnie uznawanie włoskiej pisarki za wybitną. A kto chce wiedzieć, dlaczego i co ma z tym wspólnego język, niech sięgnie do mojej notki poświęconej krytyce neapolitańskiej tetralogii.

A na koniec jeszcze raz jednoznacznie stwierdzam, że po "Dziewczynę, kobietę, inną" warto sięgnąć. Przyjemna i pokrzepiająca lektura w tych trudnych czasach. 

"Wszystkie nasze strachy"

"Wszystkie nasze strachy" Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta to jeden z tych tytułów, na które tej jesieni bardzo czekałam. Powodów jest kilka - poprzedni film Rondudy, "Serce miłości", który bardzo mi się podobał, temat i wreszcie deszcz nagród na gdyńskim festiwalu - przede wszystkim Złote Lwy, ale też Nagroda Dziennikarzy i wiele innych. Łukasz Ronduda wywodzący się ze środowiska sztuk plastycznych, kurator, wykładowca akademicki, bohaterami swoich trzech filmów uczynił artystów. W pierwszym, "Performerze", którego nie widziałam, Oskar Dawicki grał samego siebie. Tym razem w Daniela Rycharskiego wciela się Dawid Ogrodnik.

Kim jest bohater "Wszystkich naszych strachów"? To artysta wizualny, twórca wiejskiego street artu, gej i katolik, działacz stowarzyszenia Wiara i Tęcza, mieszkaniec mazowieckiej wsi Kurówka, gdzie aktywnie działa na rzecz swojej społeczności. Film opowiada o epizodzie z jego życia, kiedy musi zmierzyć się z samobójczą śmiercią nastoletniej lesbijki zaszczutej przez mieszkańców wsi. Rycharski usiłuje sprawić, aby miejscowa społeczność uznała swoją winę. Wierzy, że zmierzenie się z prawdą przyniesie ulgę. Przypomina w tym trochę, przy wszystkich różnicach, bohatera "Bożego Ciała" Jana Komasy. Nie jest w sowich działaniach agresywny, ale bardzo konsekwentny i radykalny. Sam przeciw wszystkim na drodze do prawdy. Przemierza wieś na motorze niczym sprawiedliwy bohater westernu na koniu. Uczciwie przyznaję, że nie ja wpadłam na tę prostą interpretację jego postawy - piszę o tym po lekturze wywiadu z twórcami filmu.

"Wszystkie nasze strachy" poruszają kilka ważnych tematów. Opowiadają o osobach LGBT+ z prowincji, o tym, z jakimi problemami muszą się mierzyć. Jak muszą walczyć z sobą, ukrywać swoją tożsamość, a jeśli zdecydują się ujawnić, muszą liczyć się z szykanami i ostracyzmem. To przypadek Jagody, która odebrała sobie życie. Danielowi Rycharskiemu łatwiej, bo ma silną osobowość, a poza tym jest w swojej wsi kimś ważnym, aktywistą, postacią szanowaną. Poza tym ma fantastyczną babcię, w tej roli znakomita Maria Maj, która nie przebierając w słowach, potrafi stanąć w obronie wnuka. Ale i on musiał zmierzyć się z wrogością zwłaszcza, kiedy próbował skonfrontować mieszkańców wsi z ich winą. Drugi temat to wiara, obecność w Kościele osób homoseksualnych. Bohater filmu jest człowiekiem głęboko i radykalnie wierzącym. To wiara nie tylko deklaratywna, ale żywa, konsekwentna. Stąd jego działania po śmierci Jagody.

A przy tym wszystkim nie jest to film, który pokazywałby prowincję z wyższością jak "Twarz" Małgorzaty Szumowskiej. Nikt tu nikogo nie wyśmiewa, nikt na nikogo nie patrzy z góry. Chociaż opowiadamy się po stronie bohatera, rozumiemy, że dla mieszkańców wsi jego działania są zbyt szybkie, może potrzebują czasu. Przynajmniej niektórzy, o czym się przekonujemy. 

Ten prosty, melancholijny, pięknie fotografowany film (nagroda za zdjęcia dla Łukasza Gutta w Gdyni) ma kilka mocnych scen. To krótki monolog Jacka Poniedziałka grającego kuratora, który mówi tu także o sobie i w imieniu innych. Przynajmniej ja tak odebrałam jego słowa. Kolejna taka scena to spontaniczna droga krzyżowa przez Warszawę, w jaką udaje się Daniel, zabierając krzyż z wystawy. Chociaż daleka jestem od wiary, to zrobiła na mnie wrażenie. Przejmuje też widok krzyży ubranych w stroje osób ze społeczności LGBT+, które popełniły samobójstwo. Im dłużej myślę o "Wszystkich naszych strachach", tym bardziej we mnie rezonują. To taki film, który zostaje i który ma się ochotę zobaczyć po raz kolejny. 

Tove Ditlevsen "Trylogia kopenhaska"

Zachęcona bardzo pozytywnymi głosami sięgnęłam po kolejną

autobiograficzną opowieść o doświadczeniach kobiety nietuzinkowej. Wybory wydawców najwyraźniej chodzą stadami - mamy wysyp podobnych historii. Anda Rottenberg, Vivian Gornick, Natalia Ginzburg, Sarah M. Broom. Jeśli dodać do tej listy biografie kobiet niezwykłych i powieści o kobiecym doświadczeniu, których też ostatnio ukazuje się sporo, jest w czym wybierać. W każdym razie ja wydawcom tej mody nie mam za złe. Przeciwnie, gorąco jej kibicuję. Tym bardziej, że przecież każda z tych książek jest inna, każde doświadczenie unikalne. 

Tym razem przeczytałam "Trylogię kopenhaską" Tove Ditlevsen, wybitnej duńskiej poetki i prozaiczki, ale niemal zupełnie w Polsce nieznanej (Czarne 2021; przełożyła Iwona Zimnicka). Słowo niemal jest tu bardzo na miejscu, bo okazało się, że dotąd na naszym rynku ukazały się jej dwie powieści - kilkanaście lat temu "Twarze", a w styczniu tego roku "Ulica dzieciństwa". Tak, tak, tego roku! Konia z rzędem temu, kto o nich słyszał! Tę drugą można bez problemu kupić - ja już ją mam! (Teraz, kiedy redaguję tę notkę, jestem po lekturze. Wkrótce refleksje.) Po prostu wyszły w małych niszowych wydawnictwach i przemknęły niezauważone. Tymczasem Czarne ma siłę przebicia i o "Trylogii kopenhaskiej" zrobiło się bardzo głośno.

Autobiograficzną opowieść Tove Ditlevsen przeczytałam jednym tchem. Jest to historia jednocześnie budująca i bardzo przytłaczająca. Chociaż autorka urodziła się w roku 1917, a zmarła w 1976, to jej historia w wielu aspektach wciąż dotyka doświadczeń, które są bliskie milionom kobiet na świecie. Jakie to doświadczenia? Bieda, zależność od mężczyzny, który ma być opoką, niechciane macierzyństwo i nielegalna aborcja, a wreszcie narkomania.

Dlaczego przytłaczająca, stało się chyba oczywiste, kiedy wymieniłam katalog problemów. Tove Ditlevsen urodziła się w robotniczej rodzinie, wychowywała w robotniczej dzielnicy Kopenhagi. Jej los został z góry wyznaczony miejscem narodzin. Miała skończyć szkołę podstawową, iść na służbę, a kiedy wyjdzie za mąż za solidnego rzemieślnika, zostać żoną przy mężu i matką kilkorga dzieci. Ten solidny rzemieślnik to upiór jej dzieciństwa. Ponieważ była zdolna, udało jej się skończyć gimnazjum, ale o liceum rodzice słyszeć nie chcieli. Także dlatego, że dzięki pracy i zarobkom miała odciążyć rodzinny budżet. Tymczasem Tove od dziecka lubiła czytać i pisała wiersze. Marzyła o innym życiu, ale jej los wydawał się być przypieczętowany. Moment, kiedy kończy szkołę i idzie na służbę, jest jednym z najbardziej przejmujących. Nie mogę powstrzymać się od kilku cytatów.

Przyszłość jest potworem, przytłaczającym kolosem, który wkrótce na mnie spadnie i mnie zmiażdży. 

Za sobą mam dzieciństwo i szkołę, a przed sobą nieznane i budzące przerażenie życie wśród obcych. 

Znalazłam się wśród obcych, a dla nich byłam jedynie osobą, której siły cielesne wykupili na konkretną liczbę godzin każdego dnia w zamian za konkretną zapłatę. Cała reszta mnie była im obojętna.

Chociaż Tove chciałaby żyć inaczej, zajmować się literaturą, czytać i pisać, to marzy o mężu. Raczej nie o solidnym rzemieślniku, ale jednak. Tak została wychowana i taki wybór drogi życiowej wydaje jej się oczywisty. Kiedy wyjdzie za mąż, będzie miotać się pomiędzy byciem żoną, panią domu, gospodynią, wreszcie matką, a pragnieniem niezależności. 

Kolejny przygnębiający epizod z życia Tove Ditlevsen to poszukiwanie lekarza, który usunie ciążę. Aborcja w tamtym czasie była w Danii nielegalna i zrobienie jej stawało się coraz trudniejsze. Tove ściga się z czasem. Rady matki i koleżanek okazują się nieskuteczne, więc szuka lekarza, co wydaje się sprawą beznadziejną. Wspólne kobiece doświadczenie, babska dola - ciągły lęk i obawa, a jeśli nieskuteczna antykoncepcja zawiedzie, szukanie rozwiązania. Najbardziej przeraża fakt, że niemal sto lat później w wielu krajach niewiele się zmieniło. 

Wreszcie uzależnienie od leków. Przejmujące są opisy pogrążania się w nałogu, zobojętnienia na wszystko, co nie wprawia w chwilową błogość, nawet na pisanie, opisy cierpień, odwyku i potem życia na krawędzi, bo chęć sięgnięcia po leki, które dają chwilowy błogostan, stale wraca. Być może tę walkę przegrała, bo kilka lat po wydaniu ostatniego tomu "Kopenhaskiej trylogii" (W Danii każda z trzech części ukazała się osobno, u nas wyszła jako całość.) popełniła samobójstwo. Czy powodem było ciągłe zmaganie się z nałogiem, nie wiem, ale w kontekście jej autobiograficznej opowieści wydaje się to bardzo prawdopodobne.

Jednak historia Tove Ditlevsen jest też budująca, o czym już wspominałam. Dlaczego? Najbardziej chyba dlatego, że jednak wyrwała się z zaklętego kręgu i dopięła swego - została pisarką i z pisania się utrzymywała. Zawdzięcza to uporowi, ale i szczęśliwym zbiegom okoliczności. Potrafiła też żyć na własnych warunkach, odchodziła od mężów, zmieniała mężczyzn, inna sprawa, że jej wybory nie zawsze były szczęśliwe. Pierwszy raz matką została, bo chciała, potem rezygnowała z macierzyństwa. Wreszcie znalazła w sobie siłę, aby ratować się przed ostatecznym upadkiem.

Jej życie to wieczne balansowanie - między samodzielnością, realizowaniem siebie, a wpadaniem w tryby konwenansu i uzależnieniem, nie tylko od leków, także od mężczyzn, często źle wybieranych.

A poza tym książka jest po prostu bardzo ciekawa. Opowieści o życiu w robotniczej rodzinie i dzielnicy, potem w kręgu studentów i artystów, duchów niezależnych. Co może zdziwić, niemal zupełnie nieobecna jest tu okupacja. Jakby Tove Ditlevsen i jej znajomi żyli obok. Cóż, zupełnie inna, bo duńska, perspektywa.  

Filmowe remanenty - "Nowy porządek", "Moje wspaniałe życie"

Jesienią filmów dostatek, więc w ostatnim czasie byłam na dwóch - francusko-meksykańskim "Nowym porządku" Michela Franco i polskim "Moim wspaniałym życiu" Łukasza Grzegorzka. Oba pokazywane na Nowych Horyzontach, ten pierwszy nagrodzony Złotym Lwem na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji, oba bardzo dobre. Ale ostrzegam - oglądanie "Nowego porządku" jest prawie tak traumatyczne jak ostatniego "Wesela" Smarzowskiego

Napisałam prawie, bo reżyser jednak unika scen najbrutalniejszych, pozostawiając je wyobraźni widza, więc zakryłam oczy tylko raz, podczas kiedy na "Weselu" przesiedziałam w ten sposób może nawet jedną czwartą seansu. Mimo tego "Nowy porządek" i tak pokazuje rzeczywistość koszmarną. Opowiada o tym, co może się stać, jeśli różnice klasowe, przepaść pomiędzy najbogatszymi, a średniakami i biedakami nie zostanie chociaż trochę zniwelowana. Ta wizja jest spełnieniem moich najczarniejszych snów - czasem myślę, że kiedyś ci wszyscy wykluczeni, słabo opłacani, pogardzani, i nie chodzi tu wcale o migrantów czy uchodźców, ale pełnoprawnych obywateli swoich krajów, wezmą odwet na nas, sytych, zadowolonych, żyjących w miarę wygodnie. Najbogatszym, wpływowym, tym, którzy odpowiadają za taki porządek świata, pewnie jak zwykle się upiecze. I o tym jest właśnie "Nowy porządek". To dystopia, która opowiada o rewolcie tych niewidzialnych. Rewolcie, która ma tylko jeden cel - zemścić się, zabrać, skorzystać z okazji. To nie rewolucja, która niesie jakiś pozytywny program. Widz od razu wie, że coś się szykuje - zanim zostanie przeniesiony na eleganckie wesele odbywające się w jednym z bogatych domów pięknej dzielnicy, gdzie bawią się biznesmeni i ludzie wpływowi, zobaczy szybki montaż kilku mocnych, przerażających scen, które później obejrzy w całości. Potem przez chwilę jest sielankowo, chociaż i na przyjęcie docierają jakieś niepokojące sygnały - a to ktoś się spóźnił, bo na drodze były zamieszki, a to komuś z gości oblano samochód zieloną farbą. No ale takie historie się zdarzają, do tego bohaterowie opowieści są już przyzwyczajeni, więc bawią się w najlepsze. Do czasu. Rewolta jest jednak tylko wstępem, bo tak naprawdę film opowiada o tym, co potem. A potem jest jak zwykle - najpierw chaos i bezprawie, a później władzę przejmuje wojsko i świat staje się koszmarem, także dla tych, którzy się zbuntowali, a może przede wszystkim dla nich. Chociaż ofiary są po obu stronach, a najbardziej oberwie się tym porządnym, którzy w trudnej sytuacji chcą zachować się po ludzku, po prostu pomóc komuś, kto tego bardzo potrzebuje. Chociaż film szokuje wizją nowego porządku, to należy pamiętać, że twórcy nie wyssali jej z palca. Przewroty wojskowe i następujące po nich prześladowania były w Ameryce Łacińskiej na porządku dziennym. Chile, Argentyna, kraje Ameryki Środkowej. Wystarczy poczytać Artura Domosławskiego "Gorączkę latynoamerykańską" czy Mario Vargasa Llosę ("Święto Kozła", "Burzliwe czasy", ale też "Rozmowę w Katedrze"). To wszystko, co robi wojsko, kiedy przejmuje władzę, właśnie tak tam wyglądało, a może i gorzej. Przerażająca wizja, z której trudno się otrząsnąć. Dodam jeszcze, że akcja trzyma w napięciu także dlatego, że na naszych oczach rozgrywa się dramat kilkorga bohaterów.

Zupełnie inny jest film Łukasza Grzegorzka "Moje wspaniałe życie". Kto widział jego poprzednie obrazy, "Kamper" i "Córkę trenera", ten wie, jakie kino interesuje tego reżysera. Opowiada o kryzysowych sytuacjach, jakich doświadcza zwyczajny człowiek w swojej rodzinie. To kino z dala od wielkich problemów tego świata, za to blisko człowieka i jego mikrokosmosu. Charakterystyczne dla Grzegorzka jest mieszanie dramatu z humorem, patrzenie na bohaterów z sympatią i pokazywanie, że nie ma prostych rozwiązań, a świat nie jest czarno-biały. Te dwie ostatnie kwestie najlepiej wybrzmiewają właśnie w "Moim wspaniałym życiu". To historia Joanny, nazywanej Jo, która ma dość. Dość, bo każdy czegoś od niej chce, a nikt nie ma ochoty jej pomóc. Musi opiekować się matką chorą na Alzheimera, nie może porozumieć się z młodszym synem, uczniem technikum, irytuje ją starszy syn nieudacznik, jego roszczeniowa partnerka, do tego dochodzi pomoc przy wnuku i problemy jak w niemal każdym małżeństwie, które ma za sobą dłuższy staż. A to wszystko w jednym mieszkaniu, nawet nie jakoś specjalnie ciasnym, każdy ma tu własny kąt, ale przecież zza ściany słychać płacz dziecka, kłótnie, rozmowy, a poza tym wszyscy czegoś od Jo chcą. Do tego jeszcze praca, gdzie też kłębią się konflikty. Oczywiście można zapytać, dlaczego bohaterka znalazła się w takiej sytuacji? Dlaczego pozwoliła sobie wejść na głowę? Dlaczego doprowadziła do tego, że nikt jej nie pomaga, każdy chce być obsługiwany, a jeśli coś idzie nie tak, wzbudza w niej poczucie winy? Łatwo się mówi, wiadomo, dlaczego tak jest - patriarchat, wychowanie i tak dalej, i tak dalej. Jo jest przedstawicielką tego pokolenia kobiet, które już rozumieją, że coś nie gra, ale pozwoliły się jeszcze wtłoczyć w ten cały kierat. Dlatego próbując od niego uciec, szuka azylu i szuka siebie. Jak i jakie niesie to konsekwencje, zdradzać nie będę. Niejednoznaczność filmu polega nie tylko na tym, jak rozwiązuje swoje problemy Jo i jak reagują na to jej najbliżsi, ale również na tym, że rozumiemy też i innych członków jej rodziny. Bo każdy z nich ma swoje dobre powody, aby mieć dość. Jakie? Aby nie psuć przyjemności oglądania, nie zamierzam zdradzać. I chociaż, na szczęście, nie wszystkie problemy Jo są moimi, to jedno mnie łączy z nią i jej rodziną. Ja też mam dość. Bardzo dobry film, zdecydowanie najlepszy w dorobku reżysera. Co ważne, łączy mądrość obserwacji i diagnozy, z przyjemnością oglądania. To także zasługa znakomitych ról - Agaty Buzek, Jacka Braciaka, Adama Woronowicza, Małgorzaty Zajączkowskiej i innych.  

Dionisios Sturis "Zachód słońca na Santorini. Ciemniejsza strona Grecji"

Ponieważ czytałam dwie poprzednie książki Dionisiosa Sturisa o

Grecji, "Grecja. Gorzkie pomarańcze" i "Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji", było oczywiste, że sięgnę po kolejną - "Zachód słońca na Santorini. Ciemniejsza strona Grecji" (Wydawnictwo Poznańskie 2021). Może słów kilka o autorze dla tych, którzy go nie znają. Tym bardziej, że informacje, jakie podam, są w tym przypadku istotne - tłumaczą jego zainteresowanie Grecją. Dionisios Sturis urodził się właśnie w tym kraju, jego matka była Polką, a ojciec Grekiem. Poznali się w Polsce, gdzie ojciec autora trafił jako dziecko w czasie greckiej wojny domowej. O tym, jak Polacy przyjęli uchodźców z Grecji, opowiada druga książka Dionisiosa Sturisa. Autor mieszkał w kraju swego urodzenia tylko dwa lata, bo matka od ojca uciekła, zabierając dzieci. Odtąd nie miał z nim kontaktu, ale ze swoją grecką rodziną, ciotkami, wujkami, kuzynami i kuzynkami, tak. To tłumaczy jego zainteresowanie ojczyzną przodków.

Historia z ojcem jest też ważna w kontekście najnowszej książki. Bo autor, podobnie jak w poprzednich tytułach, przeplata opowieść o swoich losach z tematem, którym się zajmuje. A trzeba przyznać, że ojciec, którego nie znał i z którym nie miał żadnego kontaktu, nieźle go urządził. Jak? Tego zdradzać nie będę. Ale kto obawia się, że to książka o historii rodzinnej, jest w błędzie. Opowieść osobista relacjonowana kawałek po kawałku, tak, aby wzbudzić ciekawość i zbudować napięcie, to tylko jej niewielka część, która przeplata się z innymi rozdziałami. 

Bo prawdziwym tematem "Zachodu słońca na Santorini" jest Złoty Świt, grecka partia nazistowska, która została uznana za organizację przestępczą i zdelegalizowana w roku 2020 w wyniku ogromnego procesu sądowego śledzonego z zapartym tchem przez Greków. Tak pisze o nich autor:

Wszędzie było widać ich wykrzywione w grymasie złości i zawodu twarze. twarze kryminalistów, którzy do niedawna udawali posłów, normalnych polityków, patriotów, "zaniepokojonych mieszkańców", dobroczyńców rozdających darmowe jedzenie, urządzających zbiórki krwi. 

To moment ogłaszania wyroku. Zanim jednak ta chwila nastąpiła, partia urosła w siłę, dostała się do parlamentu, a jej członkowie nieniepokojeni przez policję i władzę, a właściwie nawet za ich przyzwoleniem, atakowali wszystkich, którzy według nich nie wyglądali jak Grecy. Bili i dźgali nożami, jeśli tylko na pytanie Apo pu ise? (Kim jesteś?) otrzymywali niezadowalającą odpowiedź. A najczęściej było to pytanie retoryczne, bo kierowali je do tych, o których z góry wiedzieli, że Grekami nie są, gdyż zdradzał ich kolor skóry albo strój. Na swoim koncie mają morderstwa, pogromy, regularne polowania na imigrantów i podpalenie meczetu z uwięzionymi w środku ludźmi, którzy cudem i w ostatniej chwili zostali uratowani. Za czasów prawicowego premiera urządzano regularne łapanki (tak - łapanki) na tych, którzy nie wyglądali na Greków. W ciągu siedmiu miesięcy do więzień trafiło 85 tysięcy ludzi! To pokazuje, atmosferę, w której spokojnie mogli prowadzić swoją zbrodniczą działalność złociści. 

Niby o Złotym Świcie słyszałam, niby wiedziałam, że to partia faszystowska, między innymi dzięki korespondencjom samego Dionisiosa Sturisa przysyłanym do radia, kiedy jeszcze tam pracował, ale nie zdawałam sobie sprawy, jak naprawdę wyglądała jej struktura, przestępcza działalność i jak wielkie były przyzwolenie i tolerancja policji oraz władz na ich wybryki. 

Pozostaje pytanie, dlaczego Złoty Świt zdobył tak wielkie wpływy w Grecji. Wypłynął na fali wielkiego greckiego krachu finansowego i kryzysu ekonomicznego - to jasne. Ale to nie tłumaczy wszystkiego. Podglebiem był stosunek Greków do greckości. Dopiero w 2010 roku próbowano zmienić zapisy w konstytucji obowiązujące od czasu jej uchwalenia, czyli od odzyskania przez Grecję niepodległości w roku 1821 (!), które stanowiły, że Grekiem jest tylko ten, kto ma grecką krew, czyli greckich rodziców. Nie liczyło się miejsce urodzenia, tym bardziej nic innego! Zapisy ostatecznie zmieniono nie w roku 2010, a kilka lat później, kiedy do władzy doszła lewicowa Siriza. Dlaczego? Bo sprawa obywatelstwa, jak wiele innych, wykorzystywana była przez polityków, kiedy chcieli namieszać i zyskać poklask. Autor poświęca sporo miejsca bardzo ciekawej i, nie ukrywam, właściwie nieznanej mi opowieści o tym, jak Grecja na początku XIX wieku walczyła o swoją niepodległość, jak kształtowało się nowe greckie państwo. Pisze także o mitach założycielskich tej nowej państwowości i dzisiejszej Grecji. Dlatego tak często wraca do pytania, które rozgrzewa Greków do czerwoności - czy zagrabione przez Brytyjczyków greckie zabytki, powinny wrócić do Grecji? To nie tylko jeden z mitów założycielskich, ale i narodowa trauma, stale podgrzewana.

Jest w tej książce coś jeszcze, co czytane dzisiaj budzi skojarzenia z sytuacją w Polsce i staje się wyrzutem sumienia, drzazgą, która nie daje spokoju i o której nie da się zapomnieć. To kwestia uchodźców. Szczególnie to podobieństwo widać teraz - czytamy w książce o wydarzeniach z roku 2020 na granicy grecko-tureckiej, kiedy to Erdogan robił to samo, co robi dziś Łukaszenka, a władze greckie reagowały podobnie jak dziś władze polskie. Ale nie zawsze tak było. Autor wspomina czasy, kiedy w obozie Moria na wyspie Lesbos panowały jeszcze przyzwoite warunki, nie było tłoku, a imigrantów obsługiwano szybko i wyruszali stamtąd w dalszą drogę do Aten, a potem dalej. Z czasem to miejsce stało się piekłem na ziemi, więzieniem, miejscem beznadziei. W końcu podpalony obóz spłonął. Kiedyś wobec uchodźców Grecy byli życzliwi, potem wkroczyła polityka - zaczęło się szczucie na przybyszów i w obliczu kryzysu tureckiego straszenie wojną. Wypisz wymaluj jak teraz w Polsce. Po raz kolejny nie mogę oprzeć się wrażeniu, jak wszystko się powtarza.

Zabierając się za "Zachód słońca na Santorini", nie spodziewałam się, że książka okaże się aż tak ciekawa i będzie tak bardzo rezonować z tym, co dzieje się dziś w naszym kraju. A przy tym jak zwykle jest znakomicie napisana. I, co dla mnie ważne, nie jest to po prostu zbiór reportaży, które wcześniej ukazywały się w prasie, ale przemyślana kompozycja stanowiąca jedną całość, a dzięki układowi rozdziałów trzymająca czytelnika w napięciu.

Goliarda Sapienza "Spotkanie w Positano"

Sięgając po powieść Goliardy Sapienzy "Spotkanie w Positano"

(Wydawnictwo Kobiece 2021; przełożył Tomasz Kwiecień), miałam nadzieję, że to będzie jeden z tych nieczęstych, za to niezwykłych momentów w życiu czytelnika, kiedy trochę przez przypadek odkrywa niezwykłą książkę. Tak było z powieściami  Siegfrieda Lenza ("Lekcja niemieckiego", "Muzeum ziemi ojczystej", "Dezerter"), Eginalda Schlattnera ("Fortepian we mgle", "Czerwone rękawiczki"), Natalii Ginzburg ("Nasze dni wczorajsze", "Słownik rodzinny") i kilkoma innymi. Na powieść Goliardy Sapienzy, która weszła po cichu, bez rozgłosu, natknęłam się na stronie jednego z szacownych, opiniotwórczych internetowych pism. Rzuciłam okiem na długą, jak zwykle na tych łamach, recenzję. Była pochlebna, a powieść wydała mi się warta uwagi. Kupiłam, przeczytałam i im bardziej się w niej zagłębiałam, tym większe było moje rozczarowanie. Dlaczego? O tym za chwilę.

Najpierw kilka słów o autorce. Miała życie barwne, ciekawe i obfitujące w dramatyczne momenty. Zmagała się z depresją, a poświęcając się pisarstwu, postawiła wszystko na jedną kartę, dlatego, aby mieć z czego opłacić przysłowiowe rachunki, sprzedawała należące do niej cenne przedmioty, co i tak nie uchroniło jej przed niedostatkiem. Zanim zaczęła pisać, przez wiele lat była aktorką. Do doświadczeń pracy filmowej nawiązuje po części w swojej powieści. Docenienie jej pisarskiego dorobku przyszło dopiero po śmierci. Dziś uznawana jest podobno za jedną z ważniejszych pisarek literatury włoskiej XX wieku. Tym większe jest moje rozczarowanie.

Akcja "Spotkania w Positano" rozgrywa się na przestrzeni ponad dziesięciu lat właśnie w tej pięknie położonej, słynnej miejscowości Wybrzeża Amalfitańskiego. Jest to opowieść o czasach, kiedy była to jeszcze mała, urocza mieścina, wolna od dzikiego tłumu turystów i betonu. Domy położone na zboczach gór schodzących do zatoki otaczały ogrody. Przyjezdnych było niewielu, doskonale znali ich miejscowi mieszkańcy i wzajemnie. Letnicy wypożyczali łódki i płynęli wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu pustej, zacisznej plaży. Nie stanowiło to większej trudności. Dzikich zakątków było wiele, a spragnionych wylegiwania się na nich niewielu. Obowiązywał niepisany zwyczaj, że nie dopływa się do miejsca, które ktoś już zajął. W miasteczku było zaledwie kilka hoteli i knajp, a najwygodniej dostać się tam można było drogą morską - statkiem z Neapolu. W czasach, kiedy Capri już od dawna cieszyło się sławą i licznymi turystami (ale przecież nie tak licznymi jak dzisiaj), Positano nadal pozostawało senną, pustawą osadą. Piszę tyle na ten temat nieprzypadkowo. Bo to miasteczko jest jednym z bohaterów powieści. Ważnym dla autorki, która urodziła się i wychowała na Sycylii, kochała morze, a odkąd zamieszkała w Rzymie, bardzo go jej brakowało. Powie ktoś, że z włoskiej stolicy niedaleko na wybrzeże. Ale w latach powojennych tamtejsze plaże cały czas były jeszcze zaminowane. Dlatego kiedy Goliarda Sapienza odkryła Positano, tak bardzo jej polubiła i wracała tam mniej więcej przez tyle lat, co bohaterka tej powieści, również Goliarda, jej alter ego. I właśnie opowieść o Positano, o życiu tam, opisy miasteczka, kilkoro nakreślonych paroma kreskami mieszkańców, jest tym, co w tej powieści lubię. To historia nostalgiczna i melancholijna, hołd oddany miejscu, które jeszcze za życia pisarki zaczęło się zmieniać na niekorzyść. I bohaterka, a zarazem narratorka tej książki, też to z przykrością odnotowuje. Zmiany przychodzą krok po kroczku, niezauważalnie, aż któregoś razu widać je już bardzo wyraźnie. Kiedy Goliarda po latach przyjedzie tam po raz ostatni, będzie jeszcze gorzej. A przecież to cały czas koniec lat pięćdziesiątych albo początek sześćdziesiątych! Kiedy ja odwiedziłam Positano, nie patrzyłam na nie w ten sposób, byłam szczęśliwa i zachwycona. Nie ma się co dziwić - to jedna z moich pierwszych zagranicznych podróży, więc o zachwyt było łatwiej, a o krytycyzm trudniej.

Ale "Spotkanie w Positano" to przecież nie tylko opowieść o miasteczku. To historia spotkania Goliardy i Erici, dwóch młodych kobiet. Ta pierwsza, jak wspomniałam alter ego pisarki, przyjeżdża tu razem z ekipą filmową szukać plenerów. Od razu zwraca uwagę na tajemniczą Ericę otoczoną w miasteczku legendą i podziwem. Dużo je dzieli, ale szybko połączy je przyjaźń. Goliarda jako jedna z nielicznych zostanie nie tylko zaproszona do bogatego i niezwykłego domu Erici, ale również pozna jej najskrytsze tajemnice. Stanie się powierniczką i pocieszycielką. Właściwie odtąd główną bohaterką jest Erica. To jej życie poznajemy, o Goliardzie wiemy niewiele, jakby celowo usuwała się w cień. W czym tkwi w takim razie szkopuł? Skąd moje rozczarowanie. Mam trzy zarzuty. 

Po pierwsze Erica wydała mi się postacią niemal idealną, właściwie nierzeczywistą, może nawet świętą. I nie zmienia tego fakt, że jej sumienie obciąża pewna mroczna tajemnica. I tak ją rozumiem, a jej czyn usprawiedliwiam, a właściwie przeszłam nad nim do porządku dziennego, wiele się nad moralnymi aspektami tego, co zrobiła, nie zastanawiając. A jest tak być może dlatego, że historia Erici została mocno skondensowana. Poznajemy ją za pośrednictwem jej opowieści. Tak jakby streszczała nam swoje życie w kilku rozdziałach. To z kolei, plus jej wyidealizowany wizerunek, powoduje, że trudno mi ją traktować jako kobietę z krwi i kości, postać prawdziwą (oczywiście w sensie literackim). Nie umiem się przejąć jej historią! Właściwie denerwuje mnie. To tym bardziej dziwne, że pierwowzorem Erici też jest postać prawdziwa, przyjaciółka pisarki. Gdzieś w tle pobrzmiewają ważne problemy, choćby sposób wychowywania dziewcząt w takich bogatych rodzinach, z jakiej pochodziła, słychać echa włoskiej historii, ale to wszystko nie wybrzmiewa. Prześlizgnęłam się nad tym, nic mnie nie zatrzymało, chociaż przecież narracja nie jest pospieszna. I to stanowi mój zarzut drugi. Kolej na trzeci. To sposób, w jaki rozmawiają obie bohaterki. Sztuczny, nieprawdziwy, egzaltowany i dlatego irytujący. Słychać szelest papieru! Nie ułatwia sprawy tłumaczenie, albo redakcja tekstu, bo od czasu do czasu można się natknąć na takie kwiatki jak słowo abortowałam. Tak mówi jedna z bohaterek, kiedy opowiada o tym, że usunęła ciążę. Być może tak jest w oryginale, być może takiego słowa używało się w języku włoskim w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku (wtedy powieść powstała), ale po polsku brzmi to nienaturalnie. Że kiedyś się tak mówiło? Oj, chyba jednak nie. Moja nieżyjąca już babcia opowiadała o córce znajomych, która ciążę usunęła i takich właśnie słów użyła - musiała usunąć. Tu dygresja. Chociaż była osobą bardzo wierzącą, podawała to jako zwykły fakt. Bez piętnowania, zgorszenia i mówienia o grzechu. Czasem zastanawiam się, gdzie dziś byłaby moja babcia. Czy wśród wyznawców biznesmena z Torunia? Niestety niewykluczone. Cóż, pewnych spraw lepiej sobie nie wyobrażać. Koniec dygresji i właściwie koniec tej notki. Jeszcze tylko jedna uwaga. Kiedy przystępowałam do czytania, tak bardzo wierzyłam w powieść Goliardy Sapienzy, że zamierzałam kupić drugą, jaka wyszła w Polsce, "Sztuka radości", ale teraz dziękuję. Moje rozczarowanie jest wielkie niczym Rów Mariański.  

Popularne posty