Cătălin Mihuleac "Złota dziewczynka z Jassów"

Kiedy usłyszałam o powieści Cătălina Mihuleaca "Złota

dziewczynka z Jassów" (Noir sur Blanc 2023; przełożył Kazimierz Jurczak), natychmiast postanowiłam, że muszę ją przeczytać. Wystarczyła informacja, że to książka rumuńskiego autora i pobieżny rzut oka na notkę od wydawcy. Muszę przyznać, że początki były trudne, mimo że lektura nie nastręczała problemów - czytało się gładko i szybko, ale jakoś było mi z nią nie po drodze. Odstręczała wszechobecna ironia na dodatek podszyta nutą groteski, denerwowała narratorka, Suzy, a jej opowieści o handlu ciuchami z drugiej ręki i innymi używanymi przedmiotami,  którym to biznesem zajmowała się rodzina jej męża, Bena, po prostu nudziły. Długo czułam się rozczarowana. Ale z czasem przekonałam się do bohaterki, zaimponowała mi jej siła charakteru, wciągnął zasadniczy wątek powieści, a wreszcie zrozumiałam, czemu służą w tym wypadku ironia i groteska - bez nich przez niektóre fragmenty tej książki trudno byłoby przebrnąć. A i tak dostałam obuchem po głowie, a po skończeniu lektury gorączkowo zaczęłam szukać jakiejś lżejszej książki. Padło na "Moją winnicę" Miriam Akavii, ten wybór sprawdził się tylko częściowo, ale o tym za tydzień.

Ale od początku. Powieść prowadzona jest na dwóch planach czasowych. Pierwszy, współczesny, to ten, którego narratorką jest Suzy, Rumunka z Jassów, do której los się uśmiechnął, bo  została zatrudniona w znakomicie prosperującej firmie zajmującej się sprzedażą na wielką skalę używanych ciuchów, innych przedmiotów trafiających do second-handów oraz tej markowej odzieży, która wędruje do sklepów vintage. Przedsiębiorstwo należy do Bernsteinów, rodziny amerykańskich Żydów, która na tym handlu dorobiła się majątku. Suzy zostaje zatrudniona  na próbę, wyjeżdża do Stanów, a ponieważ sprawdza się znakomicie, przyczyniając się do jeszcze większego prosperity, między innymi dzięki stworzeniu rumuńskiej filii, zostaje w firmie na zawsze. Swój sukces przypieczętowuje małżeństwem z dużo starszym od siebie Benem, synem właścicieli firmy, Dory i Joego. Najpierw zachłysnęła się amerykańskim życiem, dobrobytem, pracą, z czasem jednak coś się zmienia. Irytuje ją beztroskie życie Bernsteinów, którzy szastają pieniędzmi i żyją tym, co teraz. Szczególnie drażni ją mąż i jego dwaj bracia. W chwili złości wykrzyczy mu:

Nie masz pojęcia, skąd pochodzisz, pojęcia nie masz, przez co przeszła twoja rodzina, żebyś ty mógł prowadzić swojego lexusa ...

A ona chce odzyskać historię rodziny, do której weszła, dla swoich dzieci. Złości ją, że Ben nigdy nie zainteresował się, dlaczego nie ma dziadków ze strony matki, złości ją też Dora.

Twoja matka, jeszcze jedna, którą nic nie obchodzi. Szczęściarze, którzy trafili na mnie, bym im sprzedawała ciuchy na pięciu kontynentach. Ja sprzedaję starzyznę, żebyście wy mogli sobie kupować nowe ubrania markowe. (...) Odwiedzacie kawiarnie i domy mody zamiast żydowskich muzeów. Można by uwierzyć, że wywodzicie się z rodziny kosmitów. Państwo Kosmitowiczowie. Benjamin Kosmitowicz z mamuśką, Dorą Kosmitowicz.

Z całej rodziny Bernsteinów Suzy sympatią darzy tylko teścia.

Ale jest też drugi plan czasowy - międzywojnie, wojna i okres tuż po niej. To historia zamożnej rodziny Oxenbergów mieszkającej w Jassach. Głowa rodziny to Jacques, lekarz ginekolog i położnik, który wyspecjalizował się w robieniu cesarskich cięć tak pożądanych przez bogate Rumunki, które nie chcą rodzić naturalnie. Oxenbergowie również wiodą beztroskie życie, nie oglądając się na przeszłość. Wprawdzie Jacques już na studiach zetknął się z antysemityzmem, ale potem jego niezwykły talent, czar działający na pacjentki i idące za tym pieniądze pozwoliły mu o tamtych nieprzyjemnych zdarzeniach zapomnieć. Domaganie się przez rumuńskich studentów, aby ich żydowscy koledzy kroili w prosektoriach żydowskie trupy, z czasem stało się nieistotne. (Niedawno dowiedziałam się, że i polscy studenci w tamtych czasach domagali się tego samego.) Wszyscy lekceważą objawy narastającego antysemityzmu, a kiedy robi się coraz bardziej niebezpiecznie, Jaques i jego żona Roza wierzą, że na kłopoty, no te żydowskie, zaradzi wysoko postawiona persona, której żona też była pacjentką doktora Oxenberga.

Wszędzie dostrzega podpalone antyżydowskie lonty. Zastanawia go liczba antyżydowskich dowcipów i tempo, w jakim się rozchodzą; niektóre opowiadane przez Żydów! Czy oni nie wiedzą, co robią? Nie zdają sobie sprawy, że to głuchy telefon antysemitów? Budzą śmiech, ale jakże dziki, nietolerancyjny, nieludzki.

Kulminacyjnym momentem powieści są rozdziały relacjonujące pogrom w Jassach, o którym wcześniej chyba nie słyszałam. Jassy to wstydliwa karta rumuńskiej historii, takie polskie Jedwabne tylko na o wiele większą skalę. To pogrom, do jakiego doszło w czerwcu 1941. Miejscowa ludność szybko winę zrzuciła na hitlerowców, ale prawda jest taka, że masakry dokonali rumuńscy wojskowi, policjanci, żandarmi i członkowie antysemickiej Żelaznej Gwardii przy współudziale mieszkańców. Pretekstem była plotka, że Żydzi pomagają radzieckim spadochroniarzom. Na ulicach Jassów zginęło ponad osiem tysięcy Żydów, kolejne pięć w dwóch pociągach, do których zostali załadowani, a które w upale krążyły po kraju. Nie udało mi się znaleźć informacji, czy ta zbrodnia jest dla Rumunów takim samym punktem zapalnym jak w Polsce Jedwabne. Chyba jednak nie.

Rumunia osądziła ogółem może 10% zbrodniarzy wojennych. Odpowiedzialni za pogrom stali się po 23 sierpnia 1943 sojusznikami Związku Sowieckiego, część uciekła za granicę.

To też cytat z powieści. I to właśnie w tych rozdziałach opowiadających o tamtych strasznych zdarzeniach tak bardzo sprawdzają się ironia i groteska. Dzięki nim byłam w stanie przez te dramatyczne fragmenty przebrnąć, dzięki nim udaje się autorowi uniknąć kiczu, pornografii przemocy i taniego współczucia. Ale taka konwencja ma jeszcze większą siłę rażenia. Dostajemy jakieś koszmarne obrazy, ale zniekształcone, wykrzywione. Ofiarami pogromu są głównie mężczyźni i chłopcy, ale kobiety, jak zawsze w takich sytuacjach, też obrywają. Ich nie prowadzi się na policję, nie pakuje do wagonów, one są gwałcone, a potem o ich cierpieniu na kartach historii nikt nie pamięta.

... z żalem informujemy, że kobiety nie mają czego szukać na kartach historii, których zadaniem jest sławić bohaterstwo naszych armii. Popsułyby grupową fotografię, gdyby je umieszczono obok narodowych herosów (...) jak by to wyglądało, gdyby na lekcjach wychowania patriotycznego dopuścić przekazywanie takiej niepotrzebnej nikomu wiedzy? W oczach tych, którzy zapisują i korygują stronice historii, ofiara nieszczęsnych kobiet jest bez znaczenia. Kochani, wiadomo, że żołnierze też muszą niekiedy się wyładować. A że czasami przesadzają, cóż, to daje się wytłumaczyć wyrzeczeniami, jakie znoszą, walcząc bohatersko za ojczyznę i naród. Kiedy dzieją się te rzeczy, najlepiej odwrócić się plecami, zapalić papierosa i zaciągnąć się dymem tak głęboko, aż ci znieczuli duszę. Nie możesz zrobić nic innego, i nie masz prawa robić. Zwłaszcza, że niekiedy damy to lubią. Nie ma się co śmiać, taka jest prawda. Słowo honoru, że one to lubią. 

Cytat długi, ale nie mogłam się oprzeć, aby go nie przytoczyć. Raz, że jest znakomitym przykładem ironii, dwa, że doskonale oddaje podejście do kobiecego wojennego doświadczenia.

Z czasem przekonujemy się, że nieprzypadkowo rodzina Bernsteinów handluje używanymi ciuchami. Ten motyw jest w powieści bardzo ważny. Kiedy trwał pogrom, miejscowa ludność zdzierała z trupów ubrania, aby w nich chodzić albo sprzedać. Współcześnie nadmiar ciuchów dusi nas, szybko stają się towarem z drugiej ręki, handlujemy nimi, chodzimy w nich, nie zastanawiając się, że też są przedmiotem opresji. Nie myślimy o tych, którzy za marne grosze harują w azjatyckich szwalniach.

Jest to też powieść o tym, że nawet jeśli się bardzo chce, nie można zapomnieć o przeszłości. Joe, teść Suzy, ma taką maksymę: Nie możesz zabrać ze sobą kraju na podeszwie buta, ale zawsze coś zostanie w obcasie

I jeszcze na koniec cytat z wiersza Jesienina, wielokrotnie przywoływanego przez bohaterów powieści.

I na mnie druh, czysty jak łza, / wyciągnie majcher zza cholewy.

Mogłabym jeszcze wspomnieć o rumuńskim powieściopisarzu Jonelu Teodoreanu (1897-1954) z Jassów, którego twórczością zachwyca się w młodości Suzy, a który był antysemitą i w międzywojniu złożył wniosek o wykluczenie Żydów z palestry (pracował jako adwokat). Na próżno szukać informacji o jego poglądach w internetowej encyklopedii PWN, dowiadujemy się tylko, że wielkim rumuńskim pisarzem był. Mogłabym też dodać, jak współcześnie brzmią fragmenty o powojennych ucieczkach rumuńskich Żydów przez zieloną granicę do Austrii. Mogłabym, ale już i tak się rozpisałam, więc tylko o tym napomykam.

Trudna lektura, ale warto. 

Lea Ypi "Wolna. Dzieciństwo i koniec świata w Albanii"

Po książkę Lei Ypi "Wolna. Dzieciństwo i koniec świata w Albanii"

(Czarne 2022; przełożył Krzysztof Środa) sięgnęłam, bo mi ją polecono. Mimo że ukazała się w cenionej serii Sulina, łatwo ją przeoczyć w powodzi innych. Autorka urodzona w roku 1979 w Albanii od czasu studiów mieszka za granicą. Jest badaczką i wykładowczynią na London School of Economics. Jak zwierza się w epilogu, książkę napisała dla matki, aby zrozumiała i mogła ją wytłumaczyć przed krewnymi, dlaczego wykłada i bada marksizm, co przez rodzinę zostało uznane za ekstrawagancję, żeby nie powiedzieć zdradę. Jedna z kuzynek stwierdziła, że dziadek nie po to spędził piętnaście lat w w więzieniu, żebym ja mogła wyjechać z Albanii i bronić socjalizmu. (...)Początkowo  miała to być filozoficzna rozprawa (...), kiedy zaczęłam ją pisać (...) idee wcieliły się w ludzi, ludzi, którzy uczynili mnie tym, kim jestem. I tak zamiast książki naukowej, której zasięg byłby niewielki, dostajemy wspomnienia o dorastaniu w komunistycznej Albanii, o przełomie, będącym dla autorki końcem świata, w który wierzyła, i o burzliwych latach transformacji, a to wszystko pogłębione o refleksje.

Dzieciństwo Lei Ypi przypadło na lata osiemdziesiąte, czas, kiedy w Polsce komunizm gnił i dogorywał. I chociaż tamte lata w naszym kraju, po karnawale Solidarności zakończonym wprowadzeniem stanu wojennego,  przez wielu uważane są za beznadziejne, to jednak nasze doświadczenie nijak się ma do tego, co przeżywali Albańczycy. Kiedy w roku 1990 także w Albanii runął stary system, jedenastoletniej Lei zawalił się świat. Tymczasem jej rodzice i babcia Nini (bardzo ciekawa osoba, o niesamowitej, tragicznej biografii, a mimo to zachowująca pogodę ducha) odetchnęli z ulgą, chociaż  w tamtym momencie pewnie inaczej wyobrażali sobie przyszłość. Wolność niosła z sobą chaos, trudności ze znalezieniem pracy, bezrobocie, masową ucieczkę za granicę, piramidy finansowe, przestępczość i wreszcie wojnę domową w roku 1997. Przyznam, że o albańskiej transformacji niewiele wiedziałam. Nawet jeśli coś kiedyś słyszałam, to wyparowało to z mojej pamięci.

Wrócę jednak do pytania, dlaczego Lei zawalił się świat? Dlaczego nie cieszyła się razem z dorosłymi odzyskaną, a może pozyskaną, wolnością? Bo ona dotąd też czuła się wolna. Wolność odczuwała, jako możliwość wyboru, którą drogą wracać ze szkoły. Wybór każdej z nich niósł za sobą kolejne możliwości, a ona mogła o nich zdecydować. Radość przynosiły jej zabawy z koleżankami, towarzyskie spotkania z sąsiadami, czas spędzany w przedszkolu, a potem w szkole. A jednak coś mąciło szczęście jej dzieciństwa. Czuła się inna, bo mówiła po francusku, do czasów szkoły nawet lepiej niż po albańsku. Nie rozumiała, dlaczego rodzice i babcia rozmawiali z nią w tym języku. Była też inaczej ubierana, a kiedy rozpoczęła naukę, dostała czerwony, skórzany tornister, a nie czarną czy brązową teczkę, jaką miały inne dzieci. To wszystko powodowało, że dla rówieśników  stała się odmieńcem, obiektem drwin. Powód do zmartwień stanowiło też nazwisko, które nosiła. Bo człowiek o takim samym nazwisku był w latach dwudziestych albańskim politykiem, a kiedy w czasie wojny kraj została zajęty przez Włochy, a król uciekł, wszedł do rządu. Przez komunistyczny reżim uważany był za zdrajcę i faszystę. I chociaż Lea była przekonana, że to przypadkowa zbieżność nazwisk, o czym zapewniała wszystkich, to i tak wisiało nad nią jego odium. Kolejnym zmartwieniem było to, że w rodzinie nie miała żadnych bohaterów, którymi mogłaby się pochwalić w szkole, kiedy na lekcjach robiły to inne dzieci. Zupełnie nie rozumiała też, dlaczego rodzice i babcia zbywali ją i nie mogła powiesić sobie na ścianie zdjęcia wujka Envera, który właśnie umarł. A przecież tak go kochała i tak po nim płakała. Ten wujek to oczywiście Enver Hoxha, albański dyktator. Nie rozumiała też, dlaczego dorośli wszystkie swoje niepowodzenia tłumaczą biografią. Jeszcze bardziej tajemnicze były rozmowy o tych, którzy ukończyli lub porzucili studia. Przysłuchiwała się im z ciekawością, zadawała pytania, ale dopiero po latach zrozumiała, że pytała w sposób niewłaściwy. Zamiast pytać, czym były te uniwersytety, pytała o to, gdzie się znajdowały. Prawdopodobnie jednak i tak nie otrzymałaby odpowiedzi, bo mogła sprowadzić na rodzinę niebezpieczeństwo.

I nagle w roku 1990 wszystko się zmieniło. Najbliżsi zaczęli opowiadać jej rodzinną historię, tę biografię, która tak ich obciążała, teraz już mogli swobodnie mówić, czym były te studia, a lud oświadczył, że zamiast wolności i demokracji, była tyrania i przymus. Nagle dorośli przestali się posługiwać ezopowym językiem i odkodowali tajny szyfr, którym się przy niej posługiwali. Pojawiły się nowe słowa - liberalizacja, prywatyzacja, transparentność, walka z korupcją. W centrum stanęła wolność jednostki. Kolektywizm, wspólnota przestały się liczyć. Dorośli przyjęli te zmiany z radością, bo oni znali prawdę i nie wierzyli w komunizm, młode pokolenie było przez szkołę zupełnie zindoktrynowane.

Była jednak pewna różnica. Ja wierzyłam. Nie znałam niczego innego. I teraz nie zostało mi nic, z wyjątkiem tych wszystkich maleńkich, tajemniczych okruchów przeszłości ... (...) Nie dowiem się też, kim bym była, gdybym zadawała inne pytania albo gdyby odpowiadano na nie inaczej bądź wcale. Świat wyglądał najpierw tak, a potem inaczej. Byłam kimś, a potem stałam się kimś innym.

Czytając pierwszą część wspomnień Lei Ypi, tę do czasów upadku reżimu, zadawałam sobie pytanie, jak czuli się jej rodzice i babcia, którzy widzieli, jak bardzo ich córce i wnuczce szkoła namieszała w głowie. Czy gdyby nie nadeszła zmiana, powiedzieliby jej kiedyś to wszystko, co przed nią ukrywali? Czy przyjęłaby tę wiedzę? Czy by zrozumiała? 

W czasie lektury trudno nie oprzeć się gorzkiej refleksji, jak historia się powtarza. Czasy transformacji przyniosły masowe ucieczki - Albańczycy szturmowali statki, które płynęły do Włoch. Tylko początkowo przyjmowano ich chętnie, potem przeżywali gehennę, stali się zwykłymi imigrantami zarobkowymi, już nie byli polityczni, nie obchodzili Europy, wielu zginęło.

W marcu mówili, że wszyscy jesteśmy ofiarami. Przyjmowali nas. W sierpniu patrzyli na nas tak, jakbyśmy im zagrażali. Jakbyśmy zamierzali zjadać ich dzieci. 

Zachód przez dziesiątki lat krytykował wschód za zamykanie granic (...), wyrażał moralne oburzenie wobec nakazów, które ją [swobodę podróżowania] ograniczały. Naszych uchodźców witano jak bohaterów. Teraz traktowano ich jak przestępców. (...) Czy granice i mury były złe tylko wtedy, gdy miały nie wypuszczać ludzi, a teraz, gdy mają ich nie wpuszczać, są w porządku?

Zachód zaczął odpychać imigrantów, aby bronić  naszego stylu życia.

A przecież ci, którzy próbowali emigrować, robili to, ponieważ tego właśnie stylu życia pragnęli. 

Minęło tyle lat, a Europa coraz bardziej się broni. 

Drugą ważną cezurą w życiu Lei Ypi była wojna domowa w roku 1997. O ile rok 1990 przyniósł nadzieję, o tyle wtedy ta nadzieja zgasła, a przyszłość wydawała się niepewna. Dotarło do niej, jak ulotne jest życie i że w świecie nie ma żadnej pewności. Historia się powtórzyła - znowu zapanował chaos, niepewność i kryzys. 

Bardzo ciekawa książka. Znajdziemy w niej sporo podobieństw do naszej sytuacji, ale jeszcze więcej różnic.  

Mikołaj Grynberg "Jezus umarł w Polsce"

Książka Mikołaja Grynberga "Jezus umarł w Polsce" (Agora 2023)

to lektura obowiązkowa. Autor wrócił tu do formy wywiadu, do której przyzwyczaił czytelniczki i czytelników w swoich poprzednich książkach - "Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne" i "Księga wyjścia". Ta pierwsza to rozmowy z przedstawicielkami i przedstawicielami drugiego pokolenia Holokaustu, druga z Polkami i Polakami o żydowskich korzeniach, którzy w wyniku  marcowej nagonki 68 roku musieli opuścić Polskę. Obie bardzo polecam. 

W swojej najnowszej książce Mikołaj Grynberg rozmawia przede wszystkim z ludźmi, którzy niosą pomoc migrantom przedostającym się do Polski przez białoruską granicę. Napisałam przede wszystkim, bo udało mu się namówić na wywiad dwóch strażników granicznych. Jeden wydaje się nie mieć żadnej refleksji dotyczącej tego, co robi, drugi liczy już tylko czas do momentu, kiedy będzie mógł przejść na emeryturę. Ale z rozmów z tymi, którzy pomagają, wyłania się różnorodny obraz strażników. Oczywiście najwięcej jest opowieści o ich bezwzględności wobec migrantów i pomagających, ale są też i inne historie - zdarza się, że udają, iż nie widzą ludzi chowających się przed nimi. Rozmówcy Mikołaja Grynberga zwracają uwagę na to, że dziś wielu z nich to ludzie złamani psychicznie, potrzebujący pomocy psychologicznej, wielu uciekło na zwolnienia lekarskie, szczególnie ci, którym do emerytury zostało niewiele, i kobiety, bo im trudniej zmierzyć się z bezwzględnym traktowaniem dzieci, starców czy innych kobiet. Dlatego wśród strażników jest dziś najwięcej młodych. Niektórzy z nich uwierzyli w rządową propagandę. 

... to nie są dzieci, ale pociski, którymi nasz kraj zostanie roztrzaskany. Z psychologicznego punktu widzenia idealna narracja dla młodych funkcjonariuszy. (...) Można szybko awansować dzięki bezkompromisowym działaniom.

Ten drugi strażnik, z którym rozmawia autor, zwraca uwagę, że w pewnym momencie na każdego przychodzi znieczulica. Na początku są emocje, nawet żal, ale żeby móc wykonywać tę pracę, trzeba wyprzeć je z głowy, zracjonalizować to, co się robi. Ale koszty psychiczne poniosą na pewno. 

Oczywiście najwięcej miejsca Mikołaj Grynberg poświęca w swojej książce tym, którzy pomagają. A oni opowiadają o tym, jak to się stało, że zaczęli się angażować, o kosztach psychicznych i fizycznych, jakie ponoszą oni i ich rodziny, o trudach życia na pograniczu, gdzie panuje kompletne bezprawie, gdzie strażnicy i inne służby, często nieumundurowane, nagminnie łamią przepisy, przekraczają uprawnienia, zastraszają pomagających. Trzeba dobrze znać przepisy, aby się nie dać. Każdy pomagający z czasem nabywa takiej wiedzy. Mówią też o trudnych decyzjach, które muszą podejmować bardzo szybko. W skrajnych przypadkach, kiedy nie wystarczy doraźna pomoc, trzeba rozstrzygnąć, czy dzwonić po pogotowie, czy jednak nie, bo to najczęściej skończy się pushbackiem. Wielu z nich sprowadziło się na Podlasie dla sielskiego życia. Ale to sielskie życie już się skończyło i prawdopodobnie nigdy nie wróci. Mikołaj Grynberg często zadaje swoim rozmówcom pytanie o to, kiedy ta sytuacja się skończy. I zawsze słyszy jedną odpowiedź - nigdy. Bo raz otwarty szlak, który w dodatku nadal jest najbezpieczniejszy, nie zniknie, a migrantów będzie tylko przybywać i żaden mur im w tym nie przeszkodzi. Więc patrzenie na ludzkie tragedie, nieszczęścia będzie ich codziennością. Oczywiście może kiedyś stanie się to łatwiejsze, jeśli migranci będą traktowani przez władzę jak ludzie, zgodnie z obowiązującymi przepisami, jeśli czekając na decyzję, będą trafiać do obozów otwartych, a nie tych zamkniętych, które są jak więzienia. Co jakoś aktywistów trzyma, daje nadzieję? Wiadomość od tych, którym pomogli, a którzy w końcu dotarli tam, gdzie chcieli.  

Oczywiście rozmówcy Mikołaja Grynberga opowiadają też o tych, którym pomagają. O tym, kim są, o ich gehennie, wielokrotnym pushbackowaniu, o tym, jak się zachowują, kiedy goszczą ich w swoich domach - jak się zmieniają, kiedy się umyją, dostaną czyste ubranie. Nie tylko o wygląd chodzi, ale o przywrócone poczucie godności. Maria Przyszychowska i Kamil Syller zwracają uwagę, jak trudne jest goszczenie tych ludzi w domach. Szczególnie początek, kiedy są brudni, śmierdzący, odczłowieczeni. Oni się wstydzą, pomagający się brzydzą, a obie strony udają, że wszystko jest w najlepszym porządku. Dopiero potem przychodzi ulga. Wielu rozmówców zauważa, że nie jest ich rolą oceniać, czy migranci mówią prawdę, czy te kobiety i dzieci idą z własnej woli, czy może są ofiarami handlu ludźmi. Dostrzegają, że niektóre opowieści się powtarzają, jakby wyuczyli się, co powinni mówić. Ale to zadaniem państwa jest je weryfikować. Wiadomo, że nie wszyscy uciekają przed wojną, wielu, aby poprawić swój byt ekonomiczny. Dlaczego nie dziwi nas, kiedy nasi krewni czy znajomi z tego powodu wyjechali z Polski? Odmawiamy tego prawa ludziom globalnego południa. Wiadomo - nie damy rady przyjąć wszystkich chętnych, rzecz w tym, że nasze władze nie mają żadnej polityki migracyjnej, a i Europa niewiele jest lepsza.

Chciałabym zwrócić uwagę na dwie rozmowy. Pierwsza bardzo ciekawa z byłym wojewodą białostockim, Maciejem Żywno, który pomaga migrantom. Jego opowieść jest zniuansowana, nie obarcza winą tylko strażników, bo przecież te wszystkie rozkazy i atmosfera idą z góry, od władz. Ale pokazuje też łamanie procedur i rasizm. 

To chyba trzeba nazywać po imieniu. Z jednej strony jest lęk przed obcym, ale faktycznie wychodzi rasistowskie podejście. Ale ze strony rządowej.

Ale przede wszystkim może zaskoczyło mnie to, że były urzędnik państwowy okazał się mądrym, ciepłym, wrażliwym człowiekiem, który nie pozostaje obojętny na to, co się dzieje.

Drugi wywiad, który szczególnie mnie zainteresował, to rozmowa z Joanną Pawluśkiewicz, scenarzystką, dokumentalistką, aktywistką Obozu dla Puszczy. Jako jedyna zwraca uwagę na cenę, jaką za tę sytuację płaci Puszcza Białowieska. Jak jest niszczona, rozjeżdżana, zaśmiecana. Przez wszystkie strony. Jej postawa nie znajduje zrozumienia wśród aktywistów, którzy uważają, że najważniejsze jest pomaganie, a ona nie potrafi pogodzić się ze szkodami, jakie ono niesie. Warto dodać, że sama też niesie pomoc. Jak mówi, Puszcza Białowieska w tej chwili jest soczewką wszystkich problemów na świecie. Ekologia i kryzys uchodźczy - wszystko mam na miejscu. Również to, że pomagając, niszczymy. Joanna Pawluśkiewicz mówi też o pułapkach pomagania, w które mogą wpaść szczególnie miejscowi, którzy zaangażowani są cały czas, bez możliwości ucieczki do domu w Warszawie. Łatwo zachłysnąć się wdzięcznością tych, którym się pomaga, uwierzyć, że wiesz lepiej, jak to robić, uwierzyć, że jest się bogiem, poczuć się lepszym od innych. Jak mówi, to uzależnia, daje poczucie sensu i sprawczości. W przyszłości konsekwencją takiej postawy może być kombatanctwo. A przecież prawdą jest, że aktywiści robią coś wielkiego. Mimo trudów, ponoszonych kosztów pomagają. Nie jest to łatwe.

Jeśli ktoś na bieżąco śledzi to, co dzieje się na granicy, zwróci uwagę na takie niuanse jak ja. Ale jeśli ktoś niewiele wie na ten temat, musi się liczyć z trudnym, szokującym doświadczeniem. Jak napisałam we wstępie - lektura obowiązkowa. Nie można zamykać oczu i udawać, że nic się nie dzieje. No i warto wspomagać organizacje pracujące na granicy, wpłacając pieniądze, które przecież są im bardzo potrzebne. Na przykład Fundację Ocalenie.

PS. No i koniecznie trzeba zobaczyć "Zieloną granicę" Agnieszki Holland, która ma jeszcze większą siłę rażenia. 

Pedro Lemebel "Drżę o ciebie matadorze"

O powieści nieżyjącego już chilijskiego pisarza, artysty, dziennikarza

i aktywisty "Drżę o ciebie matadorze" (Clarooscuro 2020; przełożył Tomasz Pindel) dużo się mówiło, kiedy wyszła. (Uwaga! Konieczne wyjaśnienie - brak przecinka w tytule to celowy zabieg!) Miałam nawet ochotę ją przeczytać, ale wydawnictwo z niewiadomych dla mnie przyczyn nie wydaje ebooków. No ale teraz postanowiłam jednak wypożyczyć ją z biblioteki, bo fascynuje mnie proza latynoamerykańska, a chilijska ostatnio szczególnie. Niedawno wieszałam tu psy na wydanej rok temu powieści "Chilijski poeta" Alejandro Zambry, tym razem jednak zwycięstwo, kciuk w górę. Powieść, która łączy w sobie to, co uwielbiam - niezwykłą kunsztowność języka (Brawa dla tłumacza!), wagę poruszanych problemów, wzruszenia losami bohaterów i jakby tego wszystkiego było jeszcze mało - subtelność. Nic tu nie jest łopatologiczne.

Pisząc o "Chilijskim poecie", zżymałam się, bo miałam nadzieję na szersze tło społeczne i polityczne, tymczasem tyle tam tego było, co na lekarstwo. Zupełnie inaczej jest w powieści, o której piszę dzisiaj. Jej akcja toczy się w Santiago w roku 1986. Dyktatura Pinocheta trwa w najlepsze, ale opozycja i część Chilijczyków, którzy mają dość, burzą się. W centrum miasta co jakiś czas dochodzi do manifestacji. Matki, babcie, siostry znikniętych stoją pod katedrą, trzymając ich zdjęcia i domagając się informacji o tym, co się z nimi stało, czytaj, gdzie są ich ciała, bo, że się odnajdą, raczej żadna z nich już nie wierzy. 

Kiedy znalazła się przy katedrze, ujrzała grupę kobiet, które gromadziły się przed schodami z fotografiami swoich zaginionych bliskich. SPRAWIEDLIWOŚCI-ŻĄDAMY SPRAWIEDLIWOŚCI. ZABRALI-ICH-I-NIGDY-WIĘCEJ-ICH-NIE-ZOBACZYLIŚMY. NIECH-NAM-TERAZ-POWIEDZĄ-GDZIE-ONI-SĄ. Takie hasła wykrzykiwały te panie, matki, babcie, siostry tych wszystkich ludzi, których twarze spoglądały z wyblakłych portretów przypiętych do piersi protestujących.

Rozrzucane są ulotki, także o treści kpiącej z dyktatora. Policja rozgania manifestantów, pałuje, rozpyla gaz łzawiący, aresztuje. W takich niespokojnych dniach busy, wożące mieszkańców stolicy z centrum do odległych dzielnic, bywają zatrzymywane, a ich pasażerowie sprawdzani. Jest wrzesień, zbliża się rocznica obalenia Allende i dojścia do władzy junty. Pinochet i generałowie szykują się do uroczystych obchodów, a opozycjoniści z Patriotycznego Frontu Manuela Rodrigueza jak co roku chcą je zakłócić.

Ale "Drżę o ciebie matadorze" to powieść nie tylko polityczna. To przede wszystkim fantastyczny portret podstarzałego geja i jego relacji z młodym studentem, który zamieszkał w wynajmowanym przez niego domu. I tu koniecznie muszę coś wyjaśnić - otóż słowo gej jest tu nie na miejscu. Bo Ciotuchna z Naprzeciwka, jak jest nazywany/nazywana, to gej przegięty. Lubi ubierać się w damskie ciuchy, używa żeńskich końcówek i zaimków, jest nadekspresyjny, delikatny, uczuciowy, uwielbia miłosne ballady i tanga, ich teksty zna na pamięć, utrzymuje się z haftowania obrusów dla bogatych kobiet, często żon generałów z junty Pinocheta. A tego fachu nauczyła go kiedyś Żaba, również przegięty gej. Ale otoczenie widzi w nim mężczyznę, dziwaka, a ten kto rozpozna jego prawdziwą naturę, obrzuci niewybrednym epitetem. Jak wobec tego go nazywać? Tak jak on/ona sama. Zacytuję fragment z dołączonej do powieści noty konsultanta języka środowiskowego dla polskiego wydania, Michała Mędrzaka. 

Tłumaczenie języka "kobiecych" gejów, mówiących o sobie, zdawałoby się brutalnie, "cioty, ciotencje, cioturzyce, pedały, pedalice, pedryle" (...), stanowi spore wyzwanie. Trudno rozeznać się w gąszczu obelg, by nie przeoczyć języka, z pomocą którego podstarzała ciota buduje swój osobisty system immunologiczny. Obelga wcześniej wymierzona samej sobie w twarz nie boli tak bardzo, gdy później wycedzi ją z nienawiścią ktoś obcy. Pozwoli znieść podwójne odrzucenie: alienację z otaczającego świata heteronormatywnego, pomnożoną przez wyobcowanie ze świata homoseksualnego (...)

I taka właśnie jest Ciotuchna z Naprzeciwka. Ma za sobą ciężkie życie, pochodzi z nizin społecznych, z prowincji, w Santiago długo utrzymywała się, sprzedając swoje ciało na ulicy. Dopiero przygarnięta przez starszą od siebie Żabę, którą traktuje jak przyjaciółkę i matkę, stanęła na nogi. Kiedy czytałam powieść Pedro Lemebela, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że sposobem mówienia i trochę życia, ale także twardością, odpornością na ciosy losu przypomina mi Werę, bohaterkę książki Zyty Rudzkiej "Ten się śmieje, kto ma zęby"

W takiej minikiecce obcisłej i z tymi balonami cyców, co jej prawie wypadały górą, i jeszcze te długie jedwabiste włosy, które ciągle gładziła, drwiąc z tych jej trzech kłaków na krzyż na starej łysiejącej głowie. Jasne, koleżanka z uczelni, studentki wcale nie wyglądają tak... tak... prowokująco... tak... ładnie... Mamrotała półgłosem, przeglądając się w łazienkowym lustrze, odbijającym smutną maskę przebrzmiałego księżyca.

Poznanie Carlosa zmieni jej życie. Bo Ciotuchna z Naprzeciwka zakocha się w nim. Nie, nie spojleruję - taka informacja zamieszczona jest w opisie książki. Bo nie fakty są tu najważniejsze, ale to, w jak wspaniały, subtelny sposób została przedstawiona ich relacja. Carlos nie jest gejem, ale po pewnym czasie zdaje sobie sprawę z uczuć Ciotuchny z Naprzeciwka. Odtąd toczy się między nimi subtelna gra i zabawa.

Niech pani skosztuje, księżniczko, mówił Carlos, odkorkowując butelkę, przekona się pani, że ów rewolucyjny napitek niweluje klasy społeczne. Chce mnie pan upić, woźnico, i potem czynić ze mną, co się panu zachce?, wykrzyknęła, wychylając kieliszek. Sama pani widzi, teraz jesteśmy sobie równi, droga księżniczko.

Niestety dla niej ta subtelna zabawa jest podszyta cierpieniem. Bo doskonale zdaje sobie sprawę, że nic z tego nie będzie, że Carlos nie dla niej. Cierpi, ale większym nieszczęściem byłoby go nie widzieć. chociaż wie, że rozstanie jest nieuchronne. 

Za każdym razem, kiedy Carlos gdzieś przepadał, niezmierzona otchłań wchłaniała ów pejzaż, i znów myślała, że on taki młody, a ona taka stara, on taki śliczny, a ona powycierana przez lata. Tam młody mężczyzna tak subtelnie męski, a tu ona taka gejspaczona, przeciotowana aż do szpiku kości, że nawet powietrze wokół niej rzedło zniewieściale. I cóż na to poradzić, skoro konała dla niego jak jedwabny arkusik zawilgocony jego tchnieniem. I cóż poradzić, skoro jej życie zawsze rozświetlane było przez to, co zakazane, przez roztańczony tangiem knebel niemożliwości.

Naprawdę wzruszająca jest ta historia, być może, ostatniej miłości podstarzałej Ciotuchny z Naprzeciwka. Co by wybrała, gdyby za pomocą czarodziejskiej różdżki mogła wcześniej mieć wgląd w swój los - poznanie Carlosa i nieszczęśliwą miłość do niego albo nie spotkanie go nigdy i ustabilizowane życie bez tego, być może ostatniego, wielkiego porywu serca? 

Ale Carlos nie tylko budzi ją z letargu uczuciowego niczym książę księżniczkę. Dzięki niemu Ciotuchna z Naprzeciwka nagle zaczyna dostrzegać, co dzieje się wokół niej. To przecież nie jest tak, żeby nie zdawała sobie wcześniej sprawy, kto rządzi i jak te rządy wyglądają. Ale jak większość pozostawała bierna - wolała nie widzieć, broń boże nie znaleźć się na ulicy w czasie manifestacji, nie miała problemu ze zleceniami od żon generałów, pokornie godziła się, że traktowały ją z góry, kazały czekać w kuchni w towarzystwie służącej, dopóki nie skończą pogaduszek z przyjaciółkami. Teraz przestaje się bać, zaczyna się buntować, potrafi głośno powiedzieć, co myśli. 

Warto jeszcze dodać, że powieść prowadzona jest dwutorowo - zasadniczy wątek to historia Ciotuchny z Naprzeciwka przeplatana fragmentami, w których śledzimy scenki z życia Pinocheta i jego żony. Im bliżej końca, tym te zmiany perspektywy są częstsze, co dodatkowo buduje napięcie. Dlaczego? Tego zdradzić nie mogę. Żona generała przedstawiona jest groteskowo, bez przerwy gada, poucza, krytykuje, utyskuje, mąż ma tej paplaniny serdecznie dość. On pokazany jest groteskowo-strasznie jako bezwzględny okrutnik, sadysta, który odważny jest tylko dlatego, że odgradza go od świata tłum ochroniarzy i generałów. Nie wiem, na ile ich portrety to kreacja Pedro Lemebela, a na ile oparte są na dokumentach czy relacjach tych, którzy ich znali. Aha, żeby nie było wątpliwości, jakie mam zdanie o Pinochecie, który z niewiadomych dla mnie powodów w naszym kraju ma też zwolenników - nie mam wątpliwości, że to czarny bohater na kartach historii, który wyjątkowo brutalnie, bezwzględnie i okrutnie rozprawiał się ze zwolennikami Salvadora Allende i opozycjonistami.

Znakomita powieść, a czytanie jej to językowa rozkosz. 

Popularne posty