Dionisios Sturis "Grecja. Gorzkie pomarańcze"

Grecja, co niektórym może wydać się dziwne, to jeden z tych nielicznych europejskich


krajów, którego nigdy nie miałam w swoich podróżniczych planach. No może jeszcze włóczęga po wyspach miałaby w sobie jakiś czar, ale nie na tyle duży, aby ją zrealizować. Być może się mylę i pewnie wielu miłośników greckich wakacji rzuciłoby się na mnie i dalej przekonywać, jaki błąd popełniam, lekceważąc ten piękny kraj. Podróż to jedno, a zainteresowanie to drugie. Trudno zresztą nie zajmować się sytuacją w Grecji w tych burzliwych czasach. Kiedy jednak wyszła książka Dionisiosa Sturisa "Grecja. Gorzkie pomarańcze" (W.A.B. 2013), nie od razu po nią sięgnęłam. Wydawało mi się, że tak dużo nasłuchałam się o greckim kryzysie, jego przyczynach i sposobach zaradzenia (między innymi od autora, który na co dzień jest dziennikarzem radia TOK FM), że nie ma już powodu, aby ją czytać. Przyznam, iż dopiero dobre recenzje stały się impulsem do lektury. Mam ją już za sobą i z czystym sumieniem mogę wszystkim polecić.

W książce Sturisa przeplatają się ze sobą dwie warstwy. Jedna, dość oczywista, to seria reportaży, czasem krótkich migawek o tym, co w Grecji dzieje się od kilku lat. Autor bywał tam wielokrotnie. Początkowo to wizyty rodzinne, potem staż w polskiej ambasadzie w czasie olimpiady, jeszcze później  kilkumiesięczny kurs językowy, a wreszcie wyjazdy dziennikarskie. W tym czasie okazji do obserwacji i rozmów z ludźmi nie brakowało. Rozmawia z każdym: z człowiekiem z ulicy, czasem z jakimś dziennikarzem, intelektualistą czy naukowcem. Relacjonuje demonstracje, sporo pisze o sytuacji imigrantów. Najczęściej jednak oddaje głos zwykłym ludziom, którzy wykrzykują swoje pretensje pod adresem rządu, parlamentu, Europy, która zmusza do oszczędności, a szczególnie Niemiec (z wiadomych przyczyn). Wczuwa się w sytuację kogoś, kto nagle musi zrezygnować ze swojego ulubionego stylu życia, kto nie widzi perspektyw, bo oszczędnościom nie ma końca. Ale rozumiejąc gorycz, często rozpacz, Greków, pokazuje też drugą stronę medalu, tę znaną nam doskonale z mediów. Życie ponad stan, korupcję czy polityczny klientelizm. To wszystko też z perspektywy szarego obywatela. Studenta, który opowiada mu o tym, dlaczego studiuje akurat biologię (bo już dawno jego ojciec ustalił z dyrektorem miejscowego gimnazjum, że to on za kilka lat przejmie stanowisko po odchodzącej na emeryturę nauczycielce; rzecz w Grecji normalna). Nauczycielki greckiego, która bez zażenowania opowiada swoim kursantom-cudzoziemcom, ile kopert wręczyła w szpitalu, kiedy rodziła córkę. I wielu innych. Trzeba przyznać, że autor potrafi zachować równowagę. Nie epatuje nadmiernie lenistwem Greków, ich dotychczasowym beztroskim, wygodnym stylem życia, co stało się w pewnym okresie jedyną obowiązującą narracją naszych mediów. Ale też nie lituje się nad nimi tak, jak robili to nieliczni dziennikarze o lewicowej wrażliwości, zwalając przy okazji całą winę na tę wredną Europę chodzącą na pasku Angeli Merkel. Gdzieś w tle, mimochodem, opowiada o greckiej codzienności, stylu życia, kuchni, upodobaniach mieszkańców. Sporo miejsca poświęca politykom z rodziny Papandreu, a jeszcze więcej kochanej przez Greków Melinie Merkury, wielkiej aktorce, a potem opozycjonistce, wreszcie, kiedy junta wojskowych upadła, wybitnym ministrze kultury. To, o czym wspominałam, jeden wątek tej książki.

Jest i drugi, osobisty. Jak nietrudno się domyślić, autor musi być jakoś z Grecją związany. I oczywiście jest. Jego ojciec to Grek z rodziny, która w czasie wojny domowej opuściła kraj, a potem po wielu perypetiach osiedliła się w komunistycznej Polsce. Tu poznał swoją żonę, matkę autora. Opowieść o historii przodków, o greckich korzeniach, odkrywaniu, wcale niełatwym i nieoczywistym, swojej greckiej połowy stanowi drugi wątek książki Sturisa. Przyznam, że początkowo wydało mi się to zbyt ekshibicjonistyczne. Autor nie ukrywa niechęci czy nawet nienawiści do ojca, którego żona, wykorzystując fortel, opuściła razem z dziećmi, bo pił, bił i zdradzał. Potem jednak, kiedy rozszerza rodzinną perspektywę i sięga głębiej do historii swoich przodków, opowieść staje się niezwykle ciekawa. Dzięki niej  odkrywa na nowo mało obecne w powszechnej świadomości karty z najnowszej greckiej historii. Pisze o wojnie domowej, która miała miejsce tuż po zakończeniu tej drugiej. Kiedy Europa lizała powojenne rany, w Grecji toczyła się krwawa, partyzancka wojna domowa, której efektem była ucieczka z kraju tysięcy Greków. To właśnie oni, jeśli przeżyli, znaleźli azyl w krajach bloku wschodniego. Może kiedy czyta się te słowa, z konieczności skrótowe, nie brzmi to tak dramatycznie, ale w rzeczywistości było. Przemoc, tortury, ucieczka, pozostawienie dobytku, nocne marsze przez góry, głód, chłód, walka, nędzna wegetacja w Jugosławii w miejscach przeznaczonych dla uchodźców, potem jazda w towarowych wagonach gdzieś do dalekiej Polski (dla babci autora, analfabetki, Polska była abstrakcją), rozdzielenie rodzin, które dopiero po latach mogły się połączyć. Taką historię mieli za sobą Grecy, którzy przez lata mieszkali w Polsce. To dla mnie chyba najciekawsze fragmenty książki, najbardziej przejmujące i najbardziej odkrywcze. Niby wiedziałam, że w naszym kraju mieszkali greccy emigranci, ale niewiele więcej. Dzięki książce Sturisa przyjęli konkretne imiona i nazwiska, ich historia przestała być tylko pustym hasłem z podręcznika czy encyklopedii.

"Grecja. Gorzkie pomarańcze" to lektura napisana potoczyście, kiedy trzeba wręcz kolokwialnie, kiedy trzeba z dystansem. To wszystko sprawia, że świetnie się czyta. Nie naukowa rozprawa, nie wysublimowany intelektualnie esej, ale żywa, reporterska relacja i rodzinna historia. Książka dla każdego, bardzo zajmująca i bardzo pożyteczna. Aktualna, ale dzięki historycznym wycieczkom (aż do początków XIX wieku, kiedy Grecja wyzwoliła się spod osmańskiego jarzma) ponadczasowa. Nawet kiedy już zapomnimy o greckim kryzysie, warto będzie po nią sięgnąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty