Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Na-marginesie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Na-marginesie. Pokaż wszystkie posty

Amos Oz

Wczoraj umarł Amos Oz, mój ukochany pisarz. Ciężko pomyśleć, że już nigdy nie napisze nic nowego. A przecież ostatnia powieść, "Judasz", należała do najlepszych w jego literackim dorobku. Mógł więc jeszcze śmiało stworzyć kolejną poruszającą, ważną książkę. Nie dostał Nobla, co uważam za skandal. Podobnie jak, również już nieżyjący, mój drugi ukochany, Philip Roth. Różnica między nimi jest taka, że twórczość Amosa Oza znam niemal w całości, a Rotha odkryłam później i sukcesywnie poznaję, co jakiś czas czytając jego kolejną powieść. Ale wracam do Oza. Jeśli ktoś nie zetknął się dotąd z jego twórczością, to mu zazdroszczę, że tyle wspaniałych książek przed nim. Bo czytać go trzeba koniecznie. Chyba za każdym razem, kiedy o nim pisałam, apelowałam czytajcie Amosa Oza. Pisał o Izraelu, gdzie urodził się i mieszkał, i o rodzinie, nieszczęśliwej, bo jak kiedyś powiedział, nie ma szczęśliwych rodzin. Jego proza jest gęsta, ma swój gatunkowy ciężar, ale nie elitarna, nie hermetyczna. Nie eksperymentował z formą, zero postmodernizmu za to, jak często w literaturze izraelskiej, sporo w jego twórczości biblijnych odniesień, aluzji i tropów. A teraz subiektywny top sześć (tak mi wyszło) najważniejszych książek Amosa Oza. Wskazówka dla tych, którzy go nie czytali, a chcieliby ten skandaliczny brak nadrobić.

Ex aequo "Opowieść o miłości i mroku" (jeden z pierwszych wpisów na blogu) i "Judasz". Zacząć należy od tej pierwszej, żeby wiedzieć, skąd wziął się Amos Oz, gdzie ma źródło jego twórczość. To niesamowita historia przodków pisarza, którzy jeszcze przed wojną wyjechali do Palestyny, historia jego rodziców, jego dzieciństwa i młodości. W tle Jerozolima, Palestyna, a potem świeżo powstały Izrael. Smutne, poruszające, fascynujące, piękne. "Judasz", ostatnia powieść. Bardzo klimatyczna, melancholijna, też smutna, znowu z Jerozolimą w tle. O nieszczęśliwej miłości studenta do dojrzałej kobiety i intelektualna dyskusja o konflikcie izraelsko-palestyńskim. To ostatnie brzmi być może mało zachęcająco, ale takie nie jest, bo Amos Oz jest mistrzem.

Na trzecim miejscu stawiam "Fimę". Powieść, o której rzadziej się wspomina, dlatego bardzo się zdziwiłam i ucieszyłam, kiedy znalazłam ją na drugim miejscu w zestawieniu, jakie zrobił Michał Nogaś. Rzecz o nieszczęśliwym, wiodącym samotne życie dojrzałym mężczyźnie, marzycielu, wiecznym chłopcu, o jego relacjach z przyjaciółmi. I znowu Jerozolima w tle.

Potem dwa zbiory opowiadań. "Sceny z życia wiejskiego" i "Wśród swoich". To dziwne, bo nie jestem miłośniczką tej formy literackiej, raczej od niej stronię. Ale te opowiadania są genialne. Tym razem za tło mają niewielką galilejską wioskę (pierwszy zbiór) i kibuc (drugi). Bardzo smutne, poruszające. Jest w nich coś nieuchwytnego, metafizycznego. Udało się Amosowi Ozowi uchwycić w nich cały ból istnienia, nieznośny ciężar bytu.

"Mój Michael". Od tej powieści zaczęła się moja przygoda z twórczością pisarza. Czytałam ją kilkanaście lat temu (dlatego nie ma o niej notki na moim blogu), powinnam przeczytać ponownie. O kobiecie przechodzącej kryzys, osobisty i małżeński.

To nie oznacza, że nie polecam innych jego książek. Wszystkie są warte lektury. Wyróżniłabym jeszcze "Poznać kobietę" (też z epoki przedblogowej). Jakoś we mnie utkwiła, chociaż dziś już nie umiem odtworzyć dlaczego. Nie znam kilku starszych zbiorów opowiadań, esejów i książki reporterskiej. Szczególnie opowiadania chciałabym przeczytać. A z półki zdjęłam powieść "Dotknij wiatru, dotknij wody", której dotąd nie przeczytałam. I to będzie moja najbliższa lektura. A co z innymi, których tyle czeka w czeluściach czytnika? Kiedy doczekają swojego czasu? Ratunku!!!

PS. Kto chce dokładniejszych informacji i więcej refleksji o książkach Amosa Oza, może wpisać w wyszukiwarkę na moim blogu imię i nazwisko pisarza.

"I tak cię kocham"

Od jakiegoś czasu kilkakrotnie w moim ulubionym kinie widywałam zwiastun amerykańskiej komedii romantycznej "I tak cię kocham", więc pomyślałam sobie - jeśli będzie miała dobre recenzje, to się wybiorę. I stało się - recenzje dobre, nic innego wartego uwagi nie grali ("Party" podobno teatralne i niewykorzystany pomysł, "Gra o wszystko" przegadana; taki film musiałby być rewelacyjny, abym się skusiła.), a ja po "Dzikich różach" i "The Florida Project", i o tej  paskudnej porze roku potrzebowałam czegoś takiego. Lżejszego, inteligentnego, zabawnego, miłego. Więc poszłam.

Historia, jak wiadomo, oparta jest na faktach, jej bohater, amerykański aktor pakistańskiego pochodzenia Kumail Nanjiani gra siebie, jest jednocześnie współautorem scenariusza i niby wszystko się zgadza. Film przyjemny, inteligentny, zaskakujący, akcja napisana przez życie nie rozwija się w sposób przewidywalny, w ramy romantycznej komedii wtłoczono znacznie więcej - różnice kulturowe, ona Amerykanka, on zasiedziały w Stanach Pakistańczyk, konflikt rodzinny, dylemat, co wybrać miłość czy familię, z której kulturowo się wyrosło, ale którą się kocha, problemy małżeńskie. Ogromną przyjemnością jest też podziwianie Holly Hunter w świetnej roli. W ogóle wątek rodziców Emily i ich relacji z Kumailem poprowadzony jest bardzo ciekawie. No więc niby wszystko jest w porządku, niby powinno zachwycać, no może bez przesady - bardzo się podobać, a jednak nie zachwyca. Nie powiem, obejrzałam bez przykrości, ale też bez wielkiego entuzjazmu. Gdybym nie poszła, dziury w niebie by nie było, gdybym nie była w nastroju, pewnie bym żałowała. Nie wstawię "I tak cię kocham" na moją, krótką, listę filmów lekkich, które oglądam niemal za każdym razem, kiedy nadarza się okazja. Co na niej jest? "Notting Hill". "Cztery wesela i pogrzeb", "Wpływ księżyca", rzadko pokazywana "Zielona karta", może jeszcze coś.

Dlaczego "I tak cię kocham" nie dołączy do tego żelaznego repertuaru? No cóż, nie ma między nami chemii. Żeby film rozrywkowy porwał mnie, musi rzeczywiście być czymś niezwykłym, poprzeczka zawieszona jest wysoko. Po prostu za dużo w swoim życiu nachodziłam się do kina. Powiem szczerze, trochę się nudziłam - szczególnie pokazywane kilkakrotnie występy Kumaila i jego przyjaciół, wszyscy są komikami uprawiającymi mało w Polsce popularny stand up, również ich rozmowy dawały mi się we znaki. No i rozwleczone zakończenie, miałam wrażenie, że już, już, a tu jeszcze nie. Odradzać nie będę, jeśli ktoś ma ochotę na miłą, inteligentną komedię romantyczną nieociekającą lukrem, to proszę bardzo. Może to tylko ja marudzę.

"Plan Maggie"

Miałam się wybrać na inny film, a "Planu Maggie" zupełnie nie brałam pod uwagę, ponieważ reklamowano go jako komedię romantyczną. W głowie, jak często, namieszali mi dyskutanci Tygodnika Kulturalnego. Okazało się, że to wcale nie komedia romantyczna, że film z ducha allenowski (z czasów, kiedy Woody Allen był starym, dobrym Woodym Allenem), że gadany, że inteligentny i przede wszystkim pogodny. A ponieważ kocham starego, dobrego Woody Allena, nie odstraszają mnie filmy gadane, lubię kino inteligentne (kto się przyzna, że nie lubi) i jak kania dżdżu łaknę czegoś pogodnego w tych niepogodnych czasach, zmieniłam plany i poszłam obejrzeć "Plan Maggie".

Przyznaję, że to przyjemny, fajnie się oglądający film na poziomie. Taki z gatunku miłych dla oka, bo to i Nowy Jork ładnie filmowany, i zabawne, przytulne wnętrza, i kolorowi bohaterowie. Inteligentnie, błyskotliwie śmieszny, skłaniający nie do rechotu, a do uśmiechu. Z przyjemnością ogląda się aktorów, szczególnie zimną, wyniosłą, złośliwą Julianne Moore, zabawną, kolorową, nieco zakręconą Gretę Gerwig, która bardzo przypomina tu bohaterkę, jaką grała we "Frances Ha". No i oczywiście nie mogę pominąć  egocentrycznego, inteligencko rozmemłanego Ethana Hawke'a w roli faceta, z powodu którego całe to zamieszanie. Wiele tu smakowitych scen, czasem chyba będących aluzjami do innych filmów (przynajmniej ja miałam takie skojarzenie, może niesłuszne). A, i jeszcze jedno - akcja  nawiązuje do "Snu nocy letniej" Szekspira.

A na koniec łyżka dziegciu. Po pierwsze "Planowi Maggie" daleko jednak do Woody Allena z czasów jego świetności. Ale to zarzut mniej istotny, bo przecież nie byłam tak naiwna, żeby sądzić, że ta sztuka komuś się udała. Po drugie, i to pretensja poważniejsza, uważam, że przeszarżowano - zbyt dużo tu dialogów wyrafinowanie, a właściwie na siłę, śmiesznych, będących kpiną z pseudo naukowego i pseudo artystycznego bełkotu. Właściwie bohaterowie rzadko rozmawiają normalnie. Po jakimś czasie to zaczyna nużyć, bo w końcu ile można! A i śmieszne być przestaje.

Cóż, bądźmy szczerzy, "Plan Maggie" to miła zapchajdziura w oczekiwaniu na prawdziwe rarytasy, "Ostatnią rodzinę", która rozbiła bank z nagrodami w Gdyni, i "Wołyń" Smarzowskiego. Ja nie mogę się doczekać. Na szczęście oba filmy tuż, tuż.

W. Somerset Maugham "Malowany welon"

"Malowany welon" W.Somerseta Maughama (Świat Książki 2007; przełożyła Franciszka Arnsztajnowa) kupiłam kilka lat temu, kiedy do kin wchodziła ekranizacja powieści. Ostatecznie na film się nie wybrałam, bo miał marne recenzje, a po książkę też nie sięgnęłam, w końcu chyba zapomniałam, że ją mam. Aż niedawno (niedawno to w tym wypadku trzy lata temu; gdzieś mi się ten wpis zawieruszył) trzeba było wziąć jakąś lekturę do podróży ze świadomością, że na miejscu na czytanie pewnie nie będzie czasu, ale w drodze jak najbardziej, bo droga długa. I wtedy ją odnalazłam. Leżała sobie zapomniana, smutna odrobinę na dnie regału wśród innych dzielących jej los, wydawało się, że świetnie sprawdzi się w roli lektury wagonowej. Nie myliłam się.

Powieść angielskiego pisarza z przełomu wieku dziewiętnastego i dwudziestego, raczej pierwszorzędnego wśród drugorzędnych, czyta się znakomicie. Akcja rozgrywa się w latach dwudziestych poprzedniego wieku w chińskiej prowincji podległej Anglikom. Jej bohaterką jest młoda Angielka, Kitty, produkt swojej epoki, która tak długo przebierała w kandydatach na męża, aż w końcu wyszła za mąż pospiesznie, tylko dlatego, aby nie wyprzedziła jej młodsza siostra. Był jeszcze drugi powód: utyskująca matka, która od dawna marzyła o tym, aby wreszcie pozbyć się córki z domu (wtedy marzenie dość powszechne). Znudzona mężem i bezproduktywnym życiem ulega urokowi tego trzeciego. Niczego nie zdradzam, bo miłosną schadzką tych dwojga powieść się zaczyna. Schadzką pechową, bo odkrytą przez męża. Jeśli, czytelniku tej notki, wydaje ci się, że dalszy ciąg bez problemu przewidzisz, zapewniam cię, że jesteś w błędzie. Na tym polega owa pierwszorzędność tej powieści wśród drugorzędnych. Bo wbrew oczekiwaniom nie jest to typowy romans, powiem więcej: nie jest to romans w ogóle. To historia duchowej przemiany, dorastania do życia świadomego, historia nieoczekiwanego poszukiwania sensu. Ale i upadków, kłębiących się w człowieku zaskakujących, niechcianych emocji, z którymi nie sposób sobie poradzić. Ten ostatni wątek jest niezwykle prawdziwy, w kontrze do czytelniczych oczekiwań. Mamy tu też krytykę tradycyjnego wychowywania dziewcząt prowadzącego do hodowania istot pustych, bezmyślnych, oddających się tylko salonowym rozrywkom. Dlatego można przy odrobinie dobrej woli uznać tę powieść za feministyczną, mimo że napisał ją mężczyzna.

Z takiego materiału pisarz tej miary jak na przykład Henry James, stworzyłby arcydzieło. Maugham napisał po prostu mądrą, dobrą książkę, momentami nieco drażniącą zbytnią łopatologią (szczególnie w zakończeniu). Polecam, niekoniecznie tylko do wagonu czy na plażę, gdzie też sprawdzi się znakomicie.

"Dzikie historie"

Z tygodniowym opóźnieniem obejrzałam "Dzikie historie" wyprodukowane przez Pedro Almodovara. Jest to debiut reżyserski urodzonego w Argentynie Damiana Szifrona. Właściwie nie wybierałam się na ten film, bo zawsze po zaliczeniu filmowej wpadki (tym razem"Pani z przedszkola") przez jakiś czas dziesięć razy się zastanawiam, zanim pójdę do kina. Poza tym pogoda nie sprzyjała (zima, zima, brrr!). No ale jako nałogowa kinoholiczka długo bez używki nie wytrzymam, więc obłaskawiona zachęcającymi głosami dyskutantów w moim ulubionym Tygodniku Kulturalnym w TVP Kultura ostatecznie poszłam. 

"Dzikie historie" to trzymający poziom film przypominający trochę Almodovara z najlepszych czasów, ale oczywiście do oryginału mu daleko. (Podobno jeszcze bardziej jest w stylu Bunuela, nie będę jednak udawała, że go znam.) Składa się z  sześciu zgrabnych nowel, które opowiadają o tym, co dzieje się z ludźmi, kiedy mają już naprawdę dość. A powody frustracji czy gniewu są bardzo różne, czasem niezwykle poważne (oszustwo, zdrada), czasem kompletnie idiotyczne (męska pycha), innym razem to dokuczliwa codzienność (bezduszność biurokracji i przepisów). Kiedy zostanie przekroczona masa krytyczna, bohaterowie wybuchają, dochodzi do głosu ich dzika, zwierzęca natura. Ileż to razy bezradni i wściekli dajemy upust swojej wyobraźni, ogłaszając światu, co byśmy najchętniej zrobili. Szifron właśnie takie sytuacje pokazuje, doprowadzając je do absurdu. Film opiera się na czarnym humorze, momentami bywa bardzo śmieszny, groteskowy, nie przekracza jednak granic dobrego smaku. Nowele, co nieuniknione, podobnie jak opowiadania zebrane w jednej książce, są odrobinę nierówne. Mnie najbardziej podobały się trzy: o kelnerce obsługującej oszusta, który doprowadził do ruiny jej rodzinę, o inżynierze zmagającym się z bezduszną machiną biurokracji (doskonale znamy uśmiechniętych, służbowo miłych urzędników lub pracowników infolinii, którzy jak mantrę powtarzają wyuczone formułki, nic nie mogą, a ich szef jest dla nas niedostępny) i o milionerze zmuszonym do wyciągnięcia syna z kłopotów. Pozostaje pytanie, czy upust gniewu cokolwiek poza zemstą czy wyrównaniem rachunków załatwia? Przynosi ulgę? Pocieszenie? Czyni świat lepszym? Otóż skutki są różne, nie zawsze takie, jakbyśmy oczekiwali. Najczęściej gniew prowadzi na manowce.

Czas na ostateczną konkluzję. Dobry, zabawny film. Miła propozycja weekendowa, tylko tyle albo aż tyle, zależy od punktu widzenia. Ja jednak stale czekam na coś, co koniecznie trzeba będzie zobaczyć! Film wagi ciężkiej, nie deserowej! Od "Lewiatana" nic takiego się nie pojawiło. Czy będzie to najnowszy film mojego ulubionego Gonzalesa Inarritu ("Amores perros", "21 gramów", "Babel")? Czy włoskie "Cuda" nagrodzone w Cannes? Czy "Hiszpanka" Łukasza Barczyka? Czy jeszcze coś innego? Bo pewnie jednak nie "Fotograf" Krzystka, na którego wybieram się w przyszłym tygodniu.

"Pani z przedszkola"

Wiedziałam, że Marcin Krzyształowicz, twórca nagradzanej "Obławy", która i mnie zachwyciła, kręci tym razem film współczesny. Zdziwiłam się, że "Pani z przedszkola" nie przeszła selekcji gdyńskiego festiwalu. Potem, kiedy zbliżała się data premiery, dowiedziałam się, że to komedia. Ta wiadomość zaskoczyła mnie jeszcze bardziej, bo nie tego spodziewałam się po reżyserze "Obławy". Ale właściwie skąd moje zdziwienie? Czy to nie myślenie stereotypami? Czy twórca nie ma prawa do takiej wolty? Im bliżej premiery, tym więcej głosów przychylnych, a na dodatek od znajomych usłyszałam, że dawno tak się nie bawili w kinie. Szłam na "Panią z przedszkola" z nadzieją, że zobaczę lekki, śmieszny, inteligentny film z wybitnymi aktorami. Niestety srodze się zawiodłam. Już po mniej więcej piętnastu minutach zaczęłam się niecierpliwić, ale jeszcze dawałam "Pani z przedszkola" kredyt zaufania, jeszcze miałam nadzieję, że się rozkręci. Nic z tego, tak już było do końca.

Zacznę może przewrotnie od zalet. Najważniejsza to zaskoczenie. Akcja rozwija się zupełnie nieoczekiwanie, a to w kinie lubię bardzo. Po raz kolejny powtórzę, nie ma nic gorszego niż przewidywalność. Druga zaleta to aktorstwo. Ja wyróżniłabym Woronowicza i świetnie grającego chłopca (India Dudek; to nie żart, takim ekscentrycznym imieniem zostało obdarzone to dziecko), który wciela się w małego narratora filmowej opowieści. Tym bardziej niezwykła to rola, że niema. Dziecko gra mimiką i gestem i robi to świetnie. Na pozostałych aktorów też miło popatrzeć, chociaż, powiedzmy sobie szczerze, niczym nie zaskakują. Trzecia, i ostatnia, zaleta to odtworzenie klimatu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zeszłego wieku. Ale to w pewnym sensie samograj. Wiadomo, że spodoba się na fali nostalgii za czasami słusznie minionymi. Dorzuciłabym może jeszcze na dokładkę kilka dowcipnych, ironicznych, inteligentnych dialogów. Ale kilka na cały film to chyba jednak za mało.

Skąd w takim razie moje rozczarowanie? Największą wadą filmu Krzyształowicza jest nadmiar. "Panią z przedszkola" rozsadzają pomysły. Za dużo tu wszystkiego. Gry z pamięcią, zmienianie biegu wydarzeń, mieszanie planów czasowych, kilkakrotne powracanie do niektórych zdarzeń, rozegranie paru scen w komiksowej konwencji, dodawanie graficznych ozdobników (niekonsekwentne, bo w pewnym momencie reżyser porzuca ten zabieg) to wszystko sprawiło, że zaczęłam zadawać sobie pytanie, o co w tym szaleństwie chodzi. Podobnie jest w warstwie treściowej. Czego tu nie mamy! I żale do ojca, i nieodcięta pępowina, i zazdrość, i kłopoty z męskością, i kpiny z psychoterapii, i problemy małżeńskie, i wredną teściową, i ... No właśnie i ten zaskakujący wątek, którego tu nie mogę zdradzić. A właśnie ta problematyka byłaby być może najciekawsza. Bo przewrotna, bo prowokująca. A wyszło trochę tak, jakby Krzyształowicz i chciał, i bał się, więc utopił ten temat w morzu innych. Nic dziwnego, że nie wybrzmiewa należycie. Dlatego właściwie cały czas w trakcie seansu zadawałam sobie pytanie: właściwie o czym jest ten film? I jeszcze drugie, mocniejsze. Pytanie, które kiedyś na jednym ze słabszych gdyńskich festiwali zadała swoim koleżankom i kolegom Agnieszka Holland: po co nakręciliście te wszystkie filmy? O to samo mogłabym zapytać Krzyształowicza: po co nakręcił pan ten film? Tylko dla zabawy? Rzecz w tym, że to też nie wyszło. Po jakimś czasie efekciarstwo i tematyczne pomieszanie sprawiają, że "Pani z przedszkola" zaczyna nużyć i obojętnieć. Obojętność to słowo chyba najlepiej oddaje mój stosunek do najnowszego obrazu twórcy "Obławy". Mogłam go sobie darować. A taka konkluzja zawsze bardzo mnie złości, bo nic gorszego niż świadomość zmarnowanego czasu.

PS. Nie mogę wykluczyć, że będą tacy, niekoniecznie nieliczni, którym "Pani z przedszkola" jednak się spodoba.

"Bardzo poszukiwany człowiek"

Wakacje to w polskich kinach marny czas. Nie od dziś wiadomo, że króluje głównie rozrywkowy repertuar. Mam jednak wrażenie, że tego lata jest wyjątkowo monotonnie i nieciekawie. W dodatku z powodu wyjazdów albo zbyt długiego wybierania się przepadły mi aż trzy niewakacyjne filmy. Chwilowo mój blog powinien chyba zmienić nazwę, bo tylko czytam, a oglądam niewiele. Mam nadzieję, że zbliżająca się wielkimi krokami jesień przyniesie zmianę repertuaru. Tymczasem wybrałam się na "Bardzo poszukiwanego człowieka", szpiegowski thriller nakręcony na podstawie powieści mistrza gatunku Johna le Carre. Mam jeszcze w pamięci inną ekranizację jego prozy, znakomitego "Szpiega". Ale już wcześniejszy "Wierny ogrodnik" wydał mi się  nazbyt sentymentalny i jakoś przewidywalny. Pamiętam, że wyszłam z kina rozczarowana. Ponieważ nie czytałam ani jednej powieści le Carre (może kiedyś nadrobię ten brak), trudno mi powiedzieć, na ile to słabość scenariusza, a na ile literackiego oryginału (pewnie to pierwsze, skoro autor uważany jest za mistrza w szpiegowskiej odmianie pisarskiego fachu). "Bardzo poszukiwanego człowieka" stawiam pośrodku. Jest bez wątpienia lepszy od "Wiernego ogrodnika", ale "Szpiegowi" nie dorównuje. 

Tym razem to historia współczesna osnuta wokół walki wywiadów z islamskim terroryzmem. Gdzieś w tle pojawia się bardzo aktualne pytanie o to, czy wywiadowi wolno działać poza prawem w imię szlachetnego celu, jakim jest bezpieczny świat. Ale problem został ledwo dotknięty, a szkoda. Jakoś nie wybrzmiewa z należytą mocą. I taki właśnie jest ten film. Dość powierzchowny, nazbyt przewidywalny, a jakby tego jeszcze było mało, postacie są jednowymiarowe. Niby domyślamy się, że główny bohater, agent kontrwywiadu grany przez Philipa Seymoura Hoffmana, niejedno przeszedł i mrok ma w duszy, ale bardziej w to wierzymy niż czujemy. Dlatego jest mi w zasadzie doskonale obojętny, żadnych emocji nie rozpala. Podobnie jest z Annabel, młodą, szlachetną prawniczką czy Issą, tajemniczym przybyszem z Czeczenii. Zbyt szybko rozwiewają się wątpliwości związane z tym bohaterem, właściwie nie wiadomo na jakiej podstawie, a przecież to wokół niego osnuta została szpiegowska intryga. Trudno też zrozumieć motywy decyzji, jakie podejmuje. A już oponenci agenta granego przez Hoffmana są postaciami nakreślonymi bardzo grubą kreską. Żadnego cieniowania racji, żadnych wątpliwości, z góry wiemy, kto tu będzie dobrym, a kto złym policjantem. I jeszcze jeden kamyczek do tego ogródka. Otóż mimo że akcja filmu toczy się w Hamburgu, wszyscy bohaterowie niezależnie od tego, kim są, mówią po angielsku. Taki zabieg, stosowany przez producentów w trosce o wyższą frekwencję, powoduje, że film trąci sztucznością. Marudzę i marudzę, ale przecież nie skreślam "Bardzo poszukiwanego człowieka". To uczciwa, filmowa robota, taka na czwórkę. Ogląda się ją bardzo dobrze, w jakimś napięciu, no i dwa razy (tylko? aż?) zostałam zaskoczona. Raczej gorzki to film, ale tylko raczej, a szkoda, bo zmarnowano potencjał na bardzo mroczne kino.

Filmowe lato: "Pożądanie" i "Więzy krwi"

Mam wrażenie, że tegoroczne wakacje obfitują tylko w repertuar rozrywkowy. W poprzednich latach zawsze udawało mi się wyłowić coś ambitniejszego. W tym roku królują filmy miłosne, szeroko rozumiane sensacyjne, ewentualnie komedie. Takie też są zapowiedzi na dalszą część lata. Prawdziwy sezon ogórkowy. No chyba że nagle, niczym królik z kapelusza, wyskoczy coś innego. Nie mogę odżałować, że z powodu wakacyjnego wyjazdu przepadł mi irański film "Rękopisy nie płoną". Jak to możliwe, że w moim całkiem sporym przecież mieście, gdzie kin studyjnych jest kilka, grano go tak krótko i to tylko w jednym, moim ulubionym, kinie? Cóż, na bezrybiu i rak ryba, więc sposród filmów lekkich, łatwych i przyjemnych wybrałam dwa. Jeden romansowy, czyli francuskie "Pożądanie" z piękną Sophie Marceau oraz z Francoisem Cluzet, drugi sensacyjny, francusko-amerykańskie "Więzy krwi" z Marion Cotillard. Wyboru nie żałuję, oba bardzo dobrze się ogląda, chociaż na pewno tę stawkę w cuglach wygrywają "Więzy krwi". Możliwości, jakie daje kino sensacyjne, są po prostu większe niż te, którymi dysponuje kino spod znaku amora.

Tu o wiele trudniej wyjść poza schemat, chociaż reżyserka, scenarzystka i zarazem odtwórczyni jednej z ról, Lisa Azuelos, bardzo się stara. Ożywieniem kliszy ma być gra z widzem: czy to, co oglądamy na ekranie, jest prawdą, czy tylko fantazją jednego z bohaterów? Niczego tu nie zdradzam, bo kto widział zwiastun filmu, ten wie, że na takich zabiegach film jest oparty. A poza tym? Uwodzicielska i czarująca Sophie Marceau w roli wziętej, świeżo samotnej pisarki (ale z trojgiem dzieci), dla której żonaty mężczyzna jest tabu (cytat z pamięci), i interesujący Francois Cluzet w roli wziętego, żonatego i też dzieciatego prawnika, który w młodości się wyszumiał, a teraz docenia uroki statecznego życia rodzinnego. Wiadomo, że się spotkają, wiadomo, że zaiskrzy, pozostaje pytanie, czy złamią swoje zasady. Kto ciekaw, niech wybierze się do kina, tym bardziej, że film ma wszelkie zalety przynależne lekkiemu gatunkowi. Jest chwilami zabawny i dowcipny, po francusku lekki jak pianka i elegancki, ładny (przez ładność w takich razach rozumiem pięknych aktorów w pięknych strojach, piękne miasto, takież wnętrza, jednym słowem piękny świat, który w takiej formie nie występuje), trochę ironicznych obserwacji na temat szczęśliwego  małżeństwa z odpowiednim stażem. To tyle. Czy ktoś się wzruszy? Nie wiem, ja się nie wzruszyłam. Same zalety? Nie, aż tak dobrze nie jest. Lojalnie uprzedzam, że w końcu to wszystko zaczęło nieco nużyć a niektóre sceny zbyt ociekały uczuciowym lukrem. Poza sezonem wakacyjnym, szczególnie w okresie obfitości ciekawych premier, pewnie bym się na "Pożądanie" nie wybrała, ale w zaistniałych letnich okolicznościach nie żałuję.

A "Więzy krwi"? Tu przyczepić się nie ma do czego. Przyzwoity, a może nawet więcej, film sensacyjny. Trzy kobiety i trzech mężczyzn, zagadki, namiętności stare i nowe. Ale najważniejsi są  dwaj bracia. Ten dobry, młodszy, Frank - gliniarz, i ten zły, Chris, który właśnie wyszedł z więzienia i próbuje zacząć wszystko od nowa. Frank chce mu w tym pomóc,  a to stoi w konflikcie z jego zawodowymi obowiązkami. Co wybierze: zawodową czy rodzinną lojalność? Oczywiście wiadomo, że za braćmi wlecze się wspólna przeszłość, zadawnione urazy, niechęci, rywalizacja, kompleksy. I Chris, i Frank to postacie niejednoznaczne, szczególnie ten pierwszy raz budzi sympatię, innym razem odpycha. Rozegrane jest to ciekawie i zaskakująco. No i bardzo dobrze zagrane (Clive Owen i Billy Crudup). Film trzyma w napięciu, akcja stale skręca, wszystko jest tu z sobą misternie zaplecione, więc oglądać należy uważnie, bo drobne szczegóły okazują się ważne. Nawet pościg samochodowy się znalazł. A dodatkowym bonusem, być może dla niektórych najważniejszym, jest osadzenie akcji w latach siedemdziesiątych i wierne oddanie realiów epoki. I tu moja pretensja do dystrybutora: nie rozumiem, dlaczego polskie tłumaczenie nie szanuje tego i kilkakrotnie razi użyciem słów z językowego topu (wybacz, czytelniku tej notki, że nie podam przykładów, cóż, pamięć mnie zawiodła). To oczywiście drobiazg w morzu zalet, więc konkluzja jest jednoznaczna: "Więzy krwi" to film nie tylko na lato.

"Casanova po przejściach"

Dawno tak się nie dałam nabrać. Pewnie nie ja jedna. A nabiera oczywiście dystrybutor filmu, licząc na to, że wystarczy posłużyć się wdzięcznym cytatem z recenzji ("Woody Allen w najlepszej formie!"), aby każdy (no prawie każdy) czytający te słowa, automatycznie przyjął, że "Casanova po przejściach" to kolejny film Woody Allena. Tymczasem on zagrał tu tylko jedną z dwóch głównych ról, a reżyserem i autorem scenariusza jest John Turturro. Ale tego wszystkiego dowiedziałam się, kupując bilet na seans w moim ulubionym kinie. Jakżeż było mi wstyd, ja, kinomaniaczka, tak się pomyliłam. Cóż, za gapiostwo się płaci. Jeśli ktoś widział  zwiastuny filmu, mógł się poczuć oszukany podwójnie (ale kto wierzy zwiastunom?). Mnie to akurat nie przeszkadzało, bo lubię być w kinie zaskakiwana. Otóż "Casanova po przejściach" (w roli tytułowej melancholijny i smutny John Turturro) wcale nie jest pikantną opowieścią o podstarzałym żigolaku, który namówiony przez przyjaciela (to Woody Allen), zaczyna za pieniądze spełniać erotyczne fantazje bogatych i zblazowanych kobiet. A ściślej rzecz biorąc, tak się wszystko zaczyna, aby nagle przeobrazić się w ... Tego oczywiście nie zdradzę, w każdym razie całość podryfowała w zupełnie innym kierunku.

Przyznam, że mam kłopot z tym filmem. Jest nieco dziwaczny dziwnością trochę rodem z baśni, nieco nielogiczny, banalny, miejscami odrobinę nudnawy. Jeśli ktoś liczy na komedię, też może się poczuć rozczarowany, najwyżej lekko się uśmiechnie, na pewno brzuch go ze śmiechu nie rozboli. Ale mimo tych zastrzeżeń ogląda się go nieźle. Ot, mile spędzony czas. Woody Allen gra swojego bohatera (raczej takiego jak w "Drobnych cwaniaczkach" niż intelektualistę), chociaż materiału na rolę nie ma tu zbyt wiele. Sympatię może budzić melancholijny i smutny Turturro. Zresztą prawie wszystkich bohaterów da się lubić.

Uczciwie muszę stwierdzić, że film ma bardzo różne recenzje. Pięć gwiazdek od Pawła T. Felisa z Wyborczej (nie wiem dlaczego, bo nie czytałam; moim zdaniem to gruba przesada), ale fatalne oceny w Tygodniku Kulturalnym w TVP Kultura (gdybym wysłuchała tych uwag wcześniej, pewnie nie wybrałabym się do kina; ja aż taka surowa dla "Casanovy po przejściach" nie jestem). Cóż, nic wielkiego, można zobaczyć, można sobie darować. Dziury w niebie nie będzie.

Katarzyna Pawlak "Za Chiny Ludowe. Zapiski z codzienności Państwa Środka"

Książka Katarzyny Pawlak "Za Chiny ludowe. Zapiski z codzienności Państwa Środka" (carta blanca 2013) to moja kolejna chińska lektura. Na pewno najlżejsza i najbardziej naskórkowa. Autorka, która w Chinach spędziła dwa lata, studiując na szanghajskiej a potem pekińskiej uczelni, z góry uprzedza, że nie towarzyszył jej żaden ambitny zamysł. Książka nie miała być, jak pisze, "obrazem kompletnym" ani "portretem", ani "społeczeństwa", ani "w obliczu", ani "u progu". U jej źródła są blogowe zapiski pisane dla przyjaciół, znajomych i rodziny, zamiast mejli czy telefonów, jak to często dzisiaj bywa.

Całość składa się z dwóch części: pierwsza to obrazki z chińskiej codzienności, druga zapiski i refleksje z kilkunastu podróży po Państwie Środka, najczęściej na tereny przygraniczne, najchętniej tam, gdzie jak najmniej turystów, gdzie można spotkać jeszcze autentyzm a nie turystyczną wydmuszkę pozbawioną życia. A to wszystko w krótkich, klarownych rozdziałach. Ot taki zbiór ciekawostek znakomity dla kogoś, kto się do Chin wybiera albo po prostu Chinami się interesuje, jak ja. Znajdziemy tu opowieść o chińskich fryzjerach, refleksje o tym, jak to jest być cudzoziemcem w Chinach, uwagi o wychowaniu małych Chińczyków, zadumę nad szalonym konsumpcjonizmem, wybrzydzanie na chiński internet nieprzyjazny dla cudzoziemca, obraz chińskiej popkultury i mnóstwo innych obrazków z życia wziętych. Jedne bardzo ciekawe, inne mniej, jedne poważniejsze, kuszące się o socjologiczną, najczęściej, refleksję, inne lżejsze, ot sympatyczne błahostki.  A wszystkiemu towarzyszy refleksja o zmianach dokonujących się w szaleńczym tempie w imię często bezmyślnego postępu i otwartości. Kto Chinami się interesuje, kto czytał inne książki o tej tematyce, ten tą konstatacją nie będzie zdziwiony. Pisze o tym i Pomfret ("Lekcje chińskiego"), i Hessler ("Przez drogi i bezdroża").

Autorka zupełnie nie zajmuje się przeszłością, a już szczególnie dwudziestowieczną, dlatego jest to pierwsza książka o Chinach z tych, które przeczytałam, lekka, łatwa i przyjemna. Świetna do pociągu, niekonieczna w formie tradycyjnej, papierowej, wystarczy na czytniku (nie wiem, czy jest w wersji elektronicznej; póki co jeszcze się na czytnik nie zdecydowałam). Wyznam jednak szczerze, że z czasem trochę zaczęła mnie nużyć, ale ogólne wrażenie pozostaje pozytywne. I jeszcze jedno, niestety książce przydałaby się porządna obróbka. Nie jest to zarzut pod adresem autorki, ale kamyczek do ogródka wydawnictwa. Redakcyjna niestaranność tym bardziej dziwi, że carta blanca jest jakąś odnogą PWN-u.

"Sierpień w hrabstwie Osage"

Do kina szłam podszyta nieufnością zmieszaną z ciekawością. Czym okaże się "Sierpień w hrabstwie Osage"? Film ze znakomitą obsadą, obsypany nominacjami do Złotych Globów dla Meryl Streep i Julii Roberts (nawet nie wiem, czy dostały) i do Oskarów. Rodzinna psychodrama porównywana do Czechowa. "Czechow w Oklahomie" krzyczy tytuł recenzji, nietypowa komedia, śmiech więźnie w gardle, to z lidu do tego samego tekstu. Czym więc będzie ten film? Amerykańskim dobrze skrojonym produktem na miarę, eleganckim, ale przewidywalnym, czy może czymś więcej? Bliżej mu do produkcji z Hollywoodu czy do duńskiego "Festen"? Tak sobie myślałam, zmierzając w mroźne sobotnie przedpołudnie przez opustoszałe miasto do mojego ulubionego kina. No cóż, teraz już wiem. Tak w gruncie rzeczy przypuszczałam. "Sierpień w hrabstwie Osage" to sprawnie zrobiony film ze znakomitą obsadą, przyjemny w oglądaniu, ale do bólu przewidywalny. Jest jak te piosenki, które lubimy, bo doskonale znamy. Z Czechowem łączy go tyle tylko, że bohaterkami są matka i trzy siostry, a rzecz rozgrywa się na prowincji, amerykańskiej rzecz jasna. Całą resztę można sobie dośpiewać. Spotkanie matki z córkami, zięciami i innymi krewnymi prowokuje rodzinne piekiełko. Wybuchają zadawnione konflikty i pretensje, na wierzch wychodzą rozmaite urazy, traumy, toksyczne więzi i oczywiście tajemnice. Mogłabym tu stworzyć długą listę tychże, z których, czytelniku tej notki, mógłbyś dowolnie wybierać, bawiąc się w zgadywanie. Mogłabym też pewnie po prostu je wymienić bez większej szkody, wszak są tak dobrze znane. Toposy, którymi karmi się kino popularne i seriale. Owszem, ogląda się z przyjemnością, podobną do tej, jaką czerpiemy z wizyty w teatrze na wystawionej po bożemu, solidnej sztuce, która daje znakomitej obsadzie duże pole do aktorskiego popisu. Nieprzypadkowo odwołuję się do takiego skojarzenia. Scenariusz bowiem powstał na podstawie nagradzanej sztuki Tracy'ego Lettsa. I tę teatralność na ekranie widać. Z wyżej wymienionych powodów nie żałuję, że w kinie byłam. Świetne aktorstwo, sarkastyczne dialogi, rodzinne tajemnice to czasem wystarcza. Ale jeśli, czytelniku tej notki, szkoda ci pieniędzy na taką elegancką błyskotkę albo nie bardzo masz czas na wyprawę do kina, możesz ją sobie spokojnie darować. I tak w pół godziny po seansie zapomnisz. To nie film z pazurem, prowokacyjny, poruszający, ostry. Ot, miłe, eleganckie, może nieco wzruszające dwie godziny w kinie, tylko tyle albo aż tyle. Zależy od punktu widzenia.

"Historie rodzinne"

Warto wybrać się do kina na dokument Sary Polley "Historie rodzinne". Być może, czytelniku tej notki, kojarzysz tę kanadyjską aktorkę i reżyserkę, z  filmów Isabel Coixet "Życie ukryte w słowach" i "Moje życie beze mnie", w których grała główne role. Jest też prawdopodobne, że oglądałeś jej film "Take This Waltz", który gościł na naszych ekranach mniej więcej rok temu. Miał bardzo dobre recenzje, ale ja nie do końca podzielałam entuzjazm recenzentów, czemu dałam wyraz w swojej notce. To nie zniechęciło mnie jednak do obejrzenia "Historii rodzinnych".

Sara Polley opowiada tu historię swojej rodziny. Rozmawiając z ojcem, rodzeństwem i znajomymi rodziców, odkrywa rodzinną przeszłość, ale bohaterką jej filmu jest przede wszystkim  matka. Reżyserka przystępując do swojej pracy, zna już tajemnice sprzed lat i stopniowo, krok po kroku, odkrywa je teraz przed widzem. Jej matka, aktorka i reżyserka castingów, to kobieta niezwykle ciekawa o nietuzinkowym podejściu do życia. Ta historia mogłaby się stać tematem powieści czy filmu fabularnego. Ja odnajduję ślady jej osobowości w bohaterce  "Take This Waltz". Obie mają podobne podejście do życia i związków.

Dokument Sary Polley ogląda się z zapartym tchem. To, co dla mnie najciekawsze, oprócz samej historii, to stosunek do tego, co się wydarzyło. Przeszłość, odkryte tajemnice nie są tu powodem traum (a przecież mogłyby być). Chociaż przeszłość skrywa osobiste dramaty, wszyscy zamieszani w tę historię potrafili z czasem pogodzić się z tym, co się stało, i wyciągnąć z tej sytuacji to, co dobre. A główną bohaterkę próbują zrozumieć. Jej stosunek do życia, jej wybory. Nie oskarżają, ale dostrzegają także swoje błędy i zaniechania.

"Historie rodzinne" to również film o pamięci. Co i jak zapamiętujemy? Czy da się dojść do prawdy? Czy można opowiedzieć przeszłość obiektywnie? I jeszcze jedna refleksja, od której film się zaczyna. Opowieść tworzy się z dystansu, początkowo jest chaos dziania się, dopiero po latach można go przekuć w story. To, na naszych oczach, robi Sara Polley.

"Dwa życia"

Na naszych ekranach rzadki gość, film niemiecki, ściślej niemiecko-norweski, co nie jest tu bez znaczenia, bo opowiadana historia rozgrywa się przede wszystkim na północy Norwegii w pięknych, chociaż mrocznych, bo zimowych, okolicznościach przyrody. Obraz, którego akcja toczy się tuż po powstaniu zjednoczonych Niemiec,  jest z gatunku rozliczeniowych, sięga do historii NRD a nawet czasów drugiej wojny. Tam tkwią korzenie opowiadanych zdarzeń (częściowo opartych na faktach, a może trafniej byłoby stwierdzić zainspirowanych faktami). W czasie, gdy Norwegia była okupowana przez hitlerowskie Niemcy, dzieci urodzone ze związków Norweżek z niemieckimi żołnierzami  odbierano matkom i wysyłano do sierocińców w Rzeszy. To tak zwane dzieci Lebensbornu, organizacji specjalnie do tych celów powołanej.

Główna bohaterka, Katrine, jest jednym z nich. Jej, w przeciwieństwie do wielu innych, udało się w dramatycznych okolicznościach wrócić do Norwegii a potem odnaleźć matkę (w tej roli Liv Ullmann). Wschodnia Europa się zmienia, nie ma już NRD, można odgrzebywać ciemne karty z przeszłości. Pewna norweska kancelaria prawnicza chce sprawą zainteresować europejski Trybunał Sprawiedliwości. Tak zawiązuje się akcja tego mrocznego, psychologicznego dramatu. Reżyser opowiedział historię w konwencji thrillera. Od początku widzowi towarzyszy umiejętnie dozowane napięcie potęgowane przez mroczny, surowy, zimowy norweski krajobraz. Nawet kiedy akcja na chwilę przenosi się do Niemiec, nie jest lepiej. Wszak to zaniedbane, odrapane miasta dawnego NRD. Mroczna, ciężka atmosfera wisi też nad bohaterami. Mnożą się lęki, tajemnice, na jaw wychodzą nowe fakty. Dlaczego Katrine tak bardzo przeciwna jest śledztwu? O tym opowiada ten film. I nawet kiedy widzowi wydaje się, że już wszystko zostało wyjaśnione, twórcy filmu zaskakują ponownie. Oczywiście atrakcyjny thriller to tylko sztafaż. Najważniejszy jest, a przynajmniej powinien być, dramat rodziny.

Ten film można zestawić z dwoma innymi rozliczeniowymi obrazami, które mogliśmy w Polsce zobaczyć. Głośnym i popularnym "Życiem na podsłuchu", zdobywcą Oskara, i znacznie mniej popularną i skromniej obdarzoną nagrodami "Barbarą". Z tej trójki ten najnowszy wydaje się być najmniej poruszający. Thriller przykrył dramat Katrine i jej rodziny. Gdzieś w meandrach akcji gubi się jej tragedia, a dylemat moralny, który podobno miała, prawie w ogóle nie wybrzmiał. "Dwa życia" mają skromność i mroczność "Barbary" i atrakcyjność "Życia na podsłuchu", ale brakuje im mocy tamtych filmów. Ani nie są tak melodramatyczne jak ten drugi, ani tak autentycznie przejmujące i dołujące jak ten pierwszy. Ot taki film, który można zobaczyć i poczuć się ustaysfakcjonowanym, ale jeśli się tego nie zrobi, dziury w niebie nie będzie. Spokojnie da się poczekać, aż ukaże się na DVD lub do telewizyjnej premiery. A przy tej okazji gorąco polecam wspomnianą "Barbarę". Widziałam ją ponad rok temu, a nie mogę zapomnieć ani dramatu bohaterki, ani beznadziei jej losu, ani ponurego nastroju, ani grozy tamtych czasów.

Francesco M. Cataluccio "Czarnobyl"

Dość nieoczekiwanie sięgnęłam po książkę włoskiego eseisty Francesca M. Cataluccia "Czarnobyl" (Czarne 2013; przełożył Paweł Bravo). A wszystko z powodu audycji radiowej, w której usłyszałam bardzo ciekawą rozmowę z autorem na temat jego esejów. Może dlatego jestem rozczarowana? Cóż, spodziewałam się czegoś grubszego, a dzięki objętości głębszego. Niby nic nie można tej książce zarzucić: jest ciekawa, sporo się można dowiedzieć, czyta się ją z zainteresowaniem. Cały czas jednak podczas lektury towarzyszyło mi uczucie niedosytu. Miałam wrażenie, że autor zaledwie prześlizguje się po poruszanych przez siebie tematach, chciałam wejść w nie głębiej. Żebyś, czytelniku tej notki, wiedział, w czym rzecz, muszę wreszcie napisać, o czym jest "Czarnobyl". Niby tytuł mówi swoje, a jednak ... Bo nie jest to, jak mogłoby się wydawać, tylko historia katastrofy w czarnobylskiej elektrowni atomowej, nie jest to także tylko historia miasta, ale przede wszystkim dostajemy opowieść o tragicznych dziejach Ukrainy. Owszem autor pisze o swojej wyprawie do Czarnobyla z wycieczką, jaką można wykupić w jednej z kijowskich agencji turystycznych, i opowiada o tym, co tam zobaczył. Z jednej strony wymarły, opuszczony świat, do którego niektórzy zdecydowali się wrócić, z drugiej turystyczna atrakcja, żerowanie na ludzkim nieszczęściu. Przywołuje z  pamięci samą katastrofę. Pisze o tym, co działo się na miejscu,  i o tym, co sam wtedy przeżywał (mieszkał w tamtym czasie w Warszawie, gdzie studiował). Tłumaczy, dlaczego ten temat tak za nim od lat chodził. Ale to nie wszystko. Bardzo mocno zwraca uwagę na tragizm tych ziem, nie tylko Czarnobyla, ale i Ukrainy, wyliczając  liczne nieszczęścia. Pogromy żydowskie, rewolucja, wojna domowa, czasy stalinowskie, wielki głód, druga wojna i to, co po niej. I właśnie te tematy wydają mi się potraktowane naskórkowo, są zaledwie wspomniane, muśnięte. Zamiast tego wiele miejsca poświęca Catalluccio sobie i rozważaniom metafizycznym. Wychodzi od analizy samej nazwy Czarnobyl (czarna bylina, piołun), kończy na fragmencie Apokalipsy świętego Jana. Po drodze miesza we wszystko szatana. Teza jest jasna: nad tą ziemia wisi jakieś diabelskie fatum. Czytaniu towarzyszy metafizyczny dreszcz, który kłóci się z moją racjonalnością. Nie przeszkadza mi szatan u Dostojewskiego czy Bułhakowa (autor przywołuje obu pisarzy), przeszkadza w rozważaniach Catallucia. 

"Książę nie z tej bajki"

Jakoś tak chyłkiem, bez większej reklamy wszedł do kin najnowszy film francuskiej aktorki, reżyserki i scenarzystki, Agnes Jaoui. Jeśli ktoś nie kojarzy nazwiska, spieszę wyjaśnić, że to ona nakręciła "Opowiedz mi o deszczu" i "Popatrz na mnie". Dalej nie wiadomo, o kogo chodzi? Nie dziwię się, bo i ja, chociaż te filmy doskonale pamiętam i lubię, bez sprawdzenia u źródła tytułów też nie potrafiłabym wymienić. Ale kiedy napiszę, że najsłynniejszym obrazem Jaoui są "Gusta i guściki", pewnie większość natychmiast krzyknie eureka! Bardzo lubię jej filmy, szczególnie ostatni z wymienionych i "Popatrz na mnie", jasne więc było, że i ten muszę zobaczyć. Trochę jednak mi zeszło, zanim dotarłam, no ale w końcu obejrzałam i dzielę się wrażeniami.

"Księcia nie z tej bajki" obejrzałam z przyjemnością, chociaż nie jest to oczywiście dzieło wybitne. Można powiedzieć, że Agnes Jaoui, jak Woody Allen, stale kręci ten sam film. Mądre kino obyczajowe o zawiedzionych uczuciach, relacjach między dorastającymi dziećmi a rodzicami, wyborach drogi życiowej, egoizmie, samotności i przełamywaniu siebie. Wybiera też stale podobnych bohaterów. To bufonowaci, egoistyczni biznesmeni, artyści spełnieni lub nie albo tacy, którzy dopiero marzą o artystycznym sukcesie, i oczywiście zwykli ludzie, a to barmanka czy ochroniarz ("Gusta i guściki"), a to gospodyni domowa ("Opowiedz mi o deszczu"). Takich znaków rozpoznawczych jej kina jest jeszcze kilka. Wyrazista muzyka, często utwory klasyczne, ale przede wszystkim Jean-Pierre Bacri w jednej z głównych męskich ról. Samą Agnes Jaoui również za każdym razem możemy zobaczyć na ekranie. Zawsze też ta para wspólnie podpisuje scenariusze do reżyserowanych przez nią filmów.

To wszystko odnajdziemy także w "Księciu nie z tej bajki". Jest tu młody, skonfliktowany z ojcem kompozytor marzący o sukcesie. Jest młoda, piękna, naiwna dziewczyna, córka bogatego biznesmena, tęskniąca za miłością. Jest niespełniona, nieco zwariowana aktorka. Jest galeria nieszczęśliwych bohaterów marzących o ... miłości oczywiście albo przynajmniej o bliskości. Nie ma tu wielkich tragedii, ot codzienne nieszczęścia, które potrafią boleć. To, co odróżnia ten film od poprzednich, to zabawa motywami baśniowymi, traktowanymi dosłownie albo z przymrużeniem oka, na wspak. Bo jest to opowieść o dziewczynie, która marzy o swoim księciu z bajki. Raz zobaczymy ją we wcieleniu czerwonego kapturka, innym razem jako śpiącą królewnę, jest i wilk, i przewrotny książę, i wywrócony na nice Kopciuszek, i wiele innych znanych nam doskonale z różnych baśni motywów. Wszystko inteligentne i zabawne. Nawet obraz bywa stylizowany na baśniowy, a jedna z bohaterek swoim strojem, nie tylko, przypomina postać jakby żywcem wyjętą z baśni.

Nie jest to oczywiście ani nic wielkiego, ani nawet film rangi "Gustów czy guścików", ale, jak przed chwilą wspomniałam, inteligentny, trochę zabawny, trochę smutny film obyczajowy rozgrywany w przyjemnych dekoracjach. Jeśli ktoś lubi takie kino, przynajmniej od czasu do czasu, jeśli ktoś lubi Agnes Jaoui w roli reżyserki, aktorki i scenarzystki, jeśli ktoś lubi jej filmowego partnera, charakterystycznego Jeana-Pierra Bacri, może śmiało wybrać się do kina.

Filmowe remanenty: "W cieniu", "18 spotkań przy stole"

To nie są najnowsze filmy, na ekrany weszły na przełomie czerwca i lipca, ale z powodu wakacyjnej podróży piszę o nich dopiero teraz. Ciągle jeszcze można je zobaczyć w kinach. Nie są to dzieła wybitne, ale oba trzymają poziom. Można je obejrzeć z przyjemnością, jednak dziury w niebie nie będzie, jeśli się je pominie.

Jeszcze przed podróżą dałam się skusić na najnowsze dzieło Davida Ondriczka (twórcy słynnych "Samotnych") "W cieniu". Kto widział tamten film, kto zna czeskie kino, będzie bardzo zaskoczony, bowiem najnowszy obraz Ondriczka znacznie różni się od tego, do czego przyzwyczaili nas Czesi. Zwykle oglądamy ich filmy współczesne, które nawet jeśli dotyczą spraw poważnych, zabarwione są humorem, często absurdalnym. Wyjątkiem, który przychodzi mi do głowy, jest Bohdan Slama, twórca "Pszczół", "Szczęścia", "Mojego nauczyciela" czy "Czterech słońc". Tymczasem "W cieniu" to czarny kryminał, którego akcja osadzona jest w Czechosłowacji w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku w przededniu wymiany pieniędzy, co w tym wypadku ma znaczenie. Twórcy filmu mimo że ubrali swoją historię w formę popularną, mówią o sprawach poważnych. Opowieść bardzo mocno dotyka przeszłości, akcja nieprzypadkowo toczy się właśnie w latach stalinowskich. Tło historyczne na pewno nie jest tu tylko ozdobnikiem, ale istotą. Ważniejsze było dotknięcie tamtych politycznych problemów niż kryminalna intryga. Pewnie stąd nieoczekiwane i nietypowe zakończenie. Kiedy oglądałam "W cieniu", przypomniał mi się "Rewers" Lankosza. Ta sama konwencja kina noir, ten sam czas. Jednak o ile "Rewers" utrzymany jest w konwencji groteskowo-komediowej, o tyle czeski film ma tonację serio. Tym bardziej widać, że gatunek  w tym przypadku to sprawa drugorzędna. Liczy się temat. Warto wybrać się na ten czeski film. Ma wszelkie zalety czarnego kryminału: zagadkę, mroczną atmosferę, napięcie, ciekawego bohatera, a przy tym dotyka spraw ważnych. I nie przeszkadza mi, że gdy po seansie zastanawiałam się nad intrygą, to dostrzegłam w niej pewne mielizny i niedociągnięcia. Kiedy jednak siedziałam w ciemnej, kinowej sali, w ogóle nie zwróciłam na to uwagi.

I film drugi, hiszpański, "18 spotkań przy stole" Jorge Coiry, zupełnie inna propozycja. Postanowiłam wybrać się do kina z powodu sentymentu do miejsca akcji, Santiago de Compostella. Lubię oglądać na ekranie miejsca, w których byłam, pewnie nie jest to tylko moja słabość. Miasto nie jest tu jakoś szczególnie eksponowane, ale zawsze przyjemnie popatrzeć. A film? Zaczyna się nieco pompatycznie głosem zza kadru, który informuje, ile to posiłków dziennie zjadanych jest w różnych miejscach w mieście i co się wtedy dzieje. A potem jest sześć śniadań, sześć obiadów i oczywiście sześć kolacji i, co nietrudno zgadnąć, kilkunastu bohaterów, którzy je jedzą w różnych miejscach i konfiguracjach. Posiłkowi, jeśli spożywany w towarzystwie, powinna towarzyszyć rozmowa. Tak jest, czego nie trudno się domyślić, tutaj. O czym rozmawiają biesiadnicy? Zarysowane historie krążą przede wszystkim wokół uczuć, chociaż nie tylko. Większość bohaterów chce tego dnia załatwić coś dla nich istotnego. Dla towarzyszących im przy posiłku osób te wieści są często nieoczekiwane, smutne, kłopotliwe. Nagle ich życie wywraca się do góry nogami. Jak to w takich filmach bywa, są okazje do śmiechu, są i do wzruszeń. To, co podobało mi się najbardziej, to prawda niektórych historii. Znam te miny, znam te gesty, znam to zdziwienie, znam te łzy, znam ten strach, znam tę niepewność (albo potrafię je sobie wyobrazić). Lubię odnajdywać w kinie i w literaturze swoje przeżycia. Tyle. Cóż jeszcze dodać? Chyba to, że film naprawdę dobrze się ogląda. Porządne kino obyczajowe.

Iść czy nie iść do kina? Ja byłam, nie żałuję, ale nie będę się upierała, że te filmy zobaczyć trzeba koniecznie. Na pewno ważniejszy jest obraz czeskiego reżysera. I z taką konkluzją, czytelniku tej notki, zostawiam cię do następnego razu, który jak zawsze we czwartek.


Filmowe remanenty: "Inny świat", "Kraul", "U niej w domu".

Po marnym filmowym maju czerwiec na szczęście okazuje się całkiem udany. Jest co oglądać. W miniony weekend w kinie byłam aż dwa razy, a trochę wcześniej widziałam najnowszego Ozona, którym wszyscy tak bardzo się zachwycają. Czy słusznie? O tym za chwilę. Najpierw podzielę się najświeższymi wrażeniami.

W piątek wybrałam się na "Inny świat" Doroty Kędzierzawskiej, dokument o Danucie Szaflarskiej, a właściwie z Danutą Szaflarską. Film, o którym wiele dobrego słyszałam i na który czekałam. I warto było. Prosty, ale dzięki bohaterce niezwykle ciekawy. Przez ponad półtorej godziny oglądamy na ekranie Danutę Szaflarską, która opowiada o swoim życiu, głównie o dzieciństwie, młodości, wojnie, powstaniu warszawskim i czasach tuż powojennych, czyli o tytułowym innym świecie. Opowieść od czasu do czasu urozmaicają stare zdjęcia rodzinne, kadry z pierwszych powojennych filmów, w których zagrała ("Zaczarowane piosenki" i "Skarb"). Ale to tylko ozdobniki, miłe dodatki, bez których film i tak oglądałabym z zapartym tchem, bo przecież najważniejsza jest Szaflarska. Ona i jej bardzo ciekawa opowieść o wiejskim dzieciństwie w Kosarzyskach, warszawskim i wileńskim wielkim artystycznym świecie, wojnie i powstaniu warszawskim, wcale nie patetyczna, często zabawna, okraszona humorem, starczają za wszystko. Ale nie tylko opowiadane zdarzenia przykuwają uwagę, przede wszystkim z niesłabnącym zainteresowaniem patrzy się na samą Szaflarską. Mocno starsza pani (dwa lata temu, kiedy film powstawał, miała 96 lat), od której bije piękno i pogoda ducha. Aktorka jest jak trzpiotka, potrafi się śmiać z siebie, uśmiechać do swoich wspomnień, często wybucha śmiechem, prawie cały czas jest pogodna i tylko kilka razy (dwa, może trzy) przerywa, kiedy opowiada o czymś wyjątkowo bolesnym. Jak już wspomniałam, nie ma w jej opowieści patosu, jest życie, które nawet w najtrudniejszych wojennych czy powstańczych czasach bywa zabawne. I tylko na końcu, na moment pojawia się poczucie wyobcowania, samotności i żal za ludźmi, którzy odeszli. Naprawdę koniecznie trzeba zobaczyć Szaflarską snującą swoją opowieść, choćby po to, aby jeszcze raz przekonać się, że najważniejszy jest człowiek, jego osobowość i charyzma.

A w sobotę poszłam na "Kraul", francuski debiut Hervesa Lasgouttesa. Film jest różnie oceniany. Gdzieś mignęła mi informacja, że nudny, w innym miejscu, że ciekawy. Miałam ochotę zaryzykować i przekonać się osobiście, tym bardziej, że lubię francuskie kino i Bretanię, w której toczy się akcja. Niestety reżyser postanowił umieścić zdarzenia w nie najciekawszym bretońskim zakątku, ot małe, niczym specjalnym niewyróżniające się nadmorskie miasteczko. A przecież Bretania jest piękna! Ale to właściwie jedyne pretensje, jaki zgłaszam pod adresem tego filmu. "Kraul" obejrzałam z dużym zainteresowaniem. Historia o zwykłych ludziach, zwyczajnym życiu, zwyczajnych problemach, a jednak podszyta czymś więcej. Reżyserowi i aktorom udało się oddać nieznośny ciężar bytu, zmaganie z irytującą codziennością, tęsknotę za czymś więcej, duchową szarpaninę. To historia rodzeństwa, opowieść o siostrzano-braterskiej więzi. Silna, rozsądna siostra i jej młodszy brat, lekkoduch, stale na bakier z prawem, wieczny chłopiec. W tym filmie kobiety są silne, wiedzą, czego chcą i potrafią postawić na swoim, a mężczyźni słabi, niedojrzali, hamletyzujący. To oni nie potrafią pogodzić się z rzeczywistością, wziąć się z życiem za bary, uciekają, dezerterują. Film jest surowy, do czego przyczynia się także ponura pogoda i takież otoczenie, nie kokietuje widza urodą i lekkością, akcja snuje się wolno i, szczególnie na początku, wymaga uważnego oglądania. Jednym słowem nie jest to kino rozrywkowe, lekkie i przyjemne. Mnie się jednak podoba i pozostaje w pamięci. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to może do jednej z bohaterek: zbyt idealnej w swojej niezłomności. Ale o tym pomyślałam już później. Kiedy "Kraul" oglądałam, jakoś nie zwróciłam na to uwagi.

No i czas najwyższy wspomnieć o najnowszym filmie Ozona "U niej w domu", który widziałam już jakiś czas temu. Z tym francuskim reżyserem, hołubionym przez krytykę, mam kłopot. Staram się chodzić na jego filmy, ale właściwie tylko o dwóch mogę powiedzieć, że je lubię. To przejmujący "Czas, który pozostał" i "Schronienie", oba chyba w rankingach recenzentów nie plasują się najwyżej. Cóż poradzę,  mnie właśnie te się podobały, a na przykład takie "Osiem kobiet", którymi się zachwycano, to według mnie irytująca filmowa wydmuszka, bzdet o niczym. Nie lubię takiego kina! Ale wróćmy do najnowszego filmu Ozona, który też ma dobrą prasę. Może gdybym napisała o nim od razu, byłabym dla niego łaskawsza, ale minął czas, obejrzałam trzy kolejne filmy (także "We mgle"; o nim pisałam tydzień temu) i na ich tle "U niej w domu" wypada najsłabiej. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy się ze mną zgodzi, ba, być może moje zdanie podzielą nieliczni, o czym lojalnie potencjalnych widzów uprzedzam. Muszę też sprawiedliwie przyznać, że opowieść o uczniu, w którym nauczyciel rozbudza pasję pisarską, ogląda się bardzo dobrze (no może po jakimś czasie powtarzalność sytuacji zaczyna już lekko nużyć). Momentami nawet przypomina się kino mojego ulubieńca, Woody Allena. Więc niby wszystko jest w porządku: literackie aluzje (Flaubert), relacja mistrz i uczeń, niezrealizowane ambicje i te, które się właśnie rodzą, fascynacja młodego chłopaka dojrzałą kobietą, pytania o to, ile wolno pisarzowi a ile mistrzowi i o manipulację. Ale, szczególnie z dystansu, mam poczucie, że to tylko inteligentna zabawa, gra z widzem, nic więcej, a mnie właśnie o to coś więcej zazwyczaj w kinie (i w literaturze) chodzi.

Tyle filmowych remanentów. Wnioski? "Inny świat" koniecznie, "Kraul" warto, zostaje w pamięci, "U niej w domu" można.


Filmowe remanenty: "Przelotni kochankowie" i "Panaceum"

Po bardzo atrakcyjnej filmowej zimie i przedwiośniu nastał czas posuchy. Niestety obawiam się, że tak już będzie do jesieni. Nawet jeśli wśród zapowiedzi widzę tytuł, który ewentualnie chciałabym zobaczyć, to kiedy przychodzi do premiery, recenzje nie pozostawiają złudzeń: szkoda czasu i pieniędzy na bilet. W tej chwili niczego gorączkowo nie wyczekuję. Przepraszam, pomyliłam się, jest jeden film, na który chcę się wybrać koniecznie. To "Inny świat", opowieść Doroty Kędzierzawskiej o Danucie Szaflarskiej. Pewnie jednak wyprodukowano go w śladowej ilości kopii, bo jakoś na razie w zapowiedziach w moim mieście go nie widzę. Mam nadzieję, że dotrze. Póki co wybrałam się na najnowszego Almodovara, na którego czekałam, ale trudno powiedzieć, że z wypiekami na twarzy. Jego dwa ostatnie filmy nie były już tym, do czego mnie przyzwyczaił. Zwłaszcza "Przerwane objęcia", to już w zasadzie tylko melodramat bez tego charakterystycznego dla reżysera szaleństwa. "Skóra, w której żyję" to wprawdzie powrót na stare tory, ale klasa nie ta co dawniej.

Niestety, "Przelotni kochankowie" to katastrofa! Wyszłam z kina rozczarowana, wściekła i smutna. Rozczarowana, bo  spodziewałam się może niekoniecznie arcydzieła, ale nie takiego gniota! Wściekła, bo gdybym wiedziała, to po prostu darowałabym sobie wizytę w kinie, tym samym nie musiałabym być świadkiem aż takiej wpadki jednego z moich ulubionych reżyserów. Smutna, bo żal patrzeć, jak upada ktoś dla nas ważny. Czy tak już będzie zawsze? Czy muszę pogodzić się z tym, że już nigdy nie będę czekała z wytęsknieniem na żaden film Almodovara i Allena, którego też dotknął twórczy kryzys? Czy pozostaną mi tylko ich dawne obrazy? To i tak dużo, ale chciałoby się znacznie więcej. A teraz w krótkich żołnierskich słowach o tym, dlaczego "Przelotni kochankowie" to film beznadziejny. Po pierwsze jest po prostu nieśmieszny (to, co teoretycznie powinno śmieszyć, nie śmieszy), po drugie śmiertelnie nudny (naprawdę miałam ochotę wyjść z kina, siedziałam znudzona i obojętna na to, co na ekranie), po trzecie nadmiernie obsceniczny (nie jestem świętoszką, niejedno w kinie widziałam, ale myślę, że gdyby tyle takich obscenicznych dowcipów znalazło się w polskim filmie, to recenzenci zniszczyliby reżysera, oskarżając o zły gust) i po czwarte o niczym (a właściwie o tym, o czym Almodovar opowiadał nie raz; oczywiście nie miałabym nic przeciwko powtarzaniu, gdyby wady, o których właśnie napisałam, nie sprowadziły problematyki do banału). Tyle, z żalem, o "Przelotnych kochankach", a teraz o filmie z innej bajki.

Kto jeszcze nie był na "Panaceum" Stevena Soderbergha, niech koniecznie nadrobi tę zaległość. Film grany jest już od jakiegoś czasu, dlatego może powoli schodzić z ekranów. To oczywiście kino rozrywkowe, określane przez dystrybutora mianem dramatu, kryminału i thrillera. Rzeczywiście, da się zakwalifikować film w ten sposób, może najmniej w nim dramatu, a ściślej jest to dramat rodem z kina lżejszego kalibru. Historia młodego lekarza psychiatry, którego pacjentka pod wpływem przepisanego leku zaczyna zachowywać się dziwnie, trzyma w napięciu. Ogląda się ją znakomicie. Są podejrzenia, jest tajemnica, próba wyjaśnienia prawdy, bohaterowie nagle znajdują się w sytuacji bez wyjścia, w potrzasku, zwroty akcji przyjemnie zaskakują, film nieoczekiwanie zmienia swój charakter, zakończenie jeszcze bardziej zaskakuje (nie myślę o rozwiązaniu tajemnicy, które akurat, jak często bywa, nieco rozczarowuje, ale samej końcówce), a i pomyśleć jest o czym. Soderbergh porusza w swoim filmie całkiem ważne kwestie: odpowiedzialności lekarza za pacjenta, pazerności koncernów farmaceutycznych i wreszcie pyta o granice psychiatrii czy może bardziej psychoterapii. Gdzie kończy się leczenie, a gdzie zaczyna manipulacja i ubezwłasnowolnienie? To wystarczy, aby wybrać się do kina dla czystej przyjemności. A do tego jeszcze przystojny Jude Law, intrygująca Rooney Mara i demoniczna Catherina Zeta-Jones. Dajmy sobie spokój z nudnym jak flaki z olejem Almodovarem, zamiast tego wybierzmy "Panaceum".

"Sugar Man". Fantastyczny dokument!

Być może pisanie dopiero teraz o "Sugar Manie" to już musztarda po obiedzie, przecież od premiery minęło kilka tygodni, ale postanowiłam jednak skrobnąć parę słów, aby namówić, kogo się da, do obejrzenia tego dokumentu. Wiedziałam, że film ma świetne recenzje i wiele nagród na koncie, ale jakoś nie miałam ochoty na opowieść o zapomnianym muzyku. Może gdyby w kinach mniej się działo... Ale kiedy "Sugar Man" wszedł na ekrany, było co oglądać. Aż wreszcie przyszedł moment posuchy i postanowiłam jednak dać mu szansę. I pomyśleć, jak niewiele brakowało, a przegapiłabym tak rewelacyjny film! Naprawdę nie wiem, kiedy minęło półtorej godziny w kinie! Oglądałam niemal z otwartą buzią, a potem razem z pozostałymi widzami czekałam do końca, aż wybrzmi ostatnia nuta końcowej ballady! Wszystko w tym filmie jest świetne. I historia zapomnianego amerykańskiego muzyka, który miał wszelkie dane, aby zrobić karierę na miarę Boba Dylana, ale z niewiadomych przyczyn nie spodobał się publiczności. I konstrukcja, niemal kryminalna, bo dwóch jego fanów z RPA, gdzie nieoczekiwanie stał się niezwykle popularny, o czym nikt nie miał pojęcia, postanawia odkryć zagadkę jego śmierci. I muzyka, przyjemne dla ucha, proste, nostalgiczne ballady o życiu. Ale przede wszystkim jest to bardzo wzruszająca, niemal nieprawdopodobna, a jednak prawdziwa, historia niezwykłego, skromnego człowieka: muzyka latynoskiego pochodzenia, Rodrigueza. Historia, która chwyta za serce. Przyznam się, że kiedy ostatecznie wybierałam się na ten film, raczej ciągnęło mnie miejsce akcji, RPA, niż sam bohater. Tymczasem to właśnie opowieść o nim zawładnęła mną tak mocno. Tyle w tej części, reszty zdradzić nie mogę, bo odebrałabym przyjemności komuś, kto zamierza "Sugar Mana" obejrzeć. Kończę apelem, aby zrobić to koniecznie, nawet jeśli nie jest się specjalnym fanem muzyki takiej czy innej. A kto film widział, może zajrzeć na moment do ciągu dalszego, który dziś króciutki.

A w króciutkim ciągu dalszym chciałabym podzielić się trzema refleksjami.

Pierwsza dotyczy bohatera. To, co fascynuje w tym człowieku, to jego filozofia życiowa. Niezwykła skromność. Może ktoś inny na jego miejscu próbowałby jakoś zdyskontować ten nieprawdopodobny i zupełnie nieoczekiwany sukces, jaki stał się jego udziałem w RPA, może czułby żal do losu, może nawet wściekłość, że przeszła mu kolo nosa kariera i fortuna, tymczasem Rodriguez pozostaje sobą. Nie tylko nie czuje żalu, ale też nie zmienia nic w swoim życiu. Nadal mieszka w skromnym domku w Detroit, nadal wykonuje tę samą podrzędną, nisko płatną pracę. Nikt z jego znajomych nie ma pojęcia, że w RPA jest wielką gwiazdą, idolem, który na koncertach gromadzi tysiące fanów w różnym wieku znających jego piosenki na pamięć, a potem godzinami rozdaje autografy! Wizyty w RPA są jak sen, jak święto, po którym wraca do zwyczajnego życia. Wielkie emocje, muzyczne spełnienie, a potem codzienność. Można mieć wątpliwości, czy to jawa, czy sen. Rodriguezowi dane jest od czasu do czasu przebywać w innym świecie, żyć innym, ekscytującym życiem muzycznej gwiazdy. A mimo tego dla niego równie ważne, a może ważniejsze są zwyczajne dni w szarym, skutym mrozem, brzydkim Detroit. Warto wspomnieć, że zawsze był człowiekiem wrażliwym na sztukę, nie tylko muzyczną. Zarażał nią swoje córki, prowadził do muzeów, a jednocześnie pracował jako prosty robotnik.

Druga refleksja będzie dotyczyć tego, jak dziwnie plecie się życie. Co decyduje, że jednemu się udaje, a drugiemu nie? Gdyby nie splot przypadków, zbiegów okoliczności i uporu dwóch ludzi, Rodriguez nigdy nie zostałby odnaleziony i nigdy nie dowiedziałby się, że  gdzieś w dalekim, egzotycznym RPA jest legendą i ikoną marzeń o wolności. Jego proste ballady trafiły do serc milionów słuchaczy (brr, co za egzaltacja!), pokazując im alternatywę dla ich życia, budząc nieoczekiwane tęsknoty i po prostu wyrażając  marzenia. Fascynacja jego muzyką odcisnęła się też na życiu tych, którzy tak wytrwale zbierali wiadomości o nim, a potem postanowili go odszukać. Dla nich odkrycie, że żyje, a potem rozmowa z nim i wreszcie spotkanie były też czymś nieprawdopodobnym, czymś z pogranicza snu. I oni, i Rodriguez nagle niczym Kopciuszek znaleźli się na wspaniałym balu. Im spotkanie z idolem dało impuls do zmiany, on wybrał dawne życie.

I wreszcie refleksja trzecia, najkrótsza i może najmniej istotna. Pisałam we wstępie, że miałam nadzieję przy okazji tego filmu dowiedzieć się czegoś jeszcze o RPA. Tymczasem RPA nie ma tu za wiele, za to spore wrażenie zrobiły na mnie obrazki z Detroit, które przypomina miasto duchów. Puste, zaniedbane, brzydkie, skute śniegiem, jak wymarłe. Tym bardziej kontrastuje ze słonecznymi kadrami nadmorskiej drogi prowadzącej do Kapsztadu.

Tyle. Nie piszę więcej, bo najważniejsze są w tym filmie wzruszenia i przeżycia, które trudno wyrazić słowami.

"Dzień kobiet", filmowy debiut Marii Sadowskiej

Kiedy idę na film, o którym wcześniej sporo słyszałam, czego staram się unikać, ale przecież nie zawsze się uda, zastanawiam się, czy mogę jeszcze zostać czymś zaskoczona. A jeśli jednak wszystko okaże się przewidywalne, czy przynajmniej dam się ponieść emocjom. Takie mniej więcej rozważania prowadziłam, wybierając się na "Dzień kobiet" Marii Sadowskiej. O filmie słyszałam już wcześniej przy okazji festiwalu w Gdyni i może jeszcze jakiegoś, nie unikałam też nadmiernie szumu medialnego w związku z premierą. Cóż, kino gatunkowe mieści się w określonej konwencji, z góry wiadomo, jak historia musi się potoczyć i zakończyć. Jeden sprawiedliwy, tym razem to kobieta, Halina, samotna matka, musi stoczyć walkę z potężnym przeciwnikiem, w tym wypadku swoim pracodawcą, siecią sklepów Motylek, która łamała nie tylko prawa pracownicze, ale i kręgosłup moralny bohaterki (innych też). Wiadomo, że zanim nastąpi zwycięstwo, będą przeszkody, chwile zwątpienia i załamania. Ważny temat społeczny (chodzi nie tylko o  wspomniane łamanie praw, ale także pracę w systemie korporacyjnym) ujęty w popularną formę, dzięki czemu film ma szansę na powodzenie. Jak to się sprawdza? Naprawdę dobrze. Zaskoczenia nie ma, ale ogląda się w napięciu i ze sporym zainteresowaniem. Ewolucja głównej bohaterki jest dość wiarygodna: od nieśmiałej, złapanej w pułapkę kobiety, rozdartej pomiędzy lojalnością wobec koleżanek, a obowiązkami szefowej, która uświadamia sobie, że nic od niej nie zależy, do stanowczej, silnej wojowniczki, która mówi dość i staje do boju z Motylkiem. Bohaterka wcale nie jest ideałem, jej motywacje mają osobistą, a nie szlachetną naturę. To taka zwyczajna evrywomanka, kobieta z sąsiedztwa. Świetnie rozumiemy sytuację, w jakiej się znalazła, co nie znaczy, że i my dałybyśmy się tak wodzić za nos (a przynajmniej tak nam się, naiwnym, wydaje). Kibicujemy jej. I tyle. Jest tu kilka bardzo dobrych ról. Nie tylko dwie główne (Katarzyna Kwiatkowska i Eryk Lubos), ale i drugoplanowe (na przykład Dorota Kolak czy Agata Kulesza). Czy w takim razie  to film znakomity? Nie, aż tak dobrze nie jest. Mnie drażnił puszczony w pewnym momencie wątek córki. Potem twórcy filmu przypominają sobie o nim. Poza tym zbyt wielkie nagromadzenie nieszczęść, które nękają nie tylko Halinę, ale prawie wszystkie jej koleżanki, a nawet Eryka, szefa głównej bohaterki. No i rozwiązanie finansowych problemów, w jaki sposób nie zdradzę, przychodzi w odpowiednim momencie. Trochę ten zbieg okoliczności irytuje. Mimo tych niedoróbek film naprawdę dobrze się ogląda. Wzruszyć się nie wzruszyłam, ale nie żałuję spędzonego w kinie czasu. Polecam, nie tylko tym, którzy na ekranie szukają tylko rozrywki.

Popularne posty