Maciej Plaza "Skoruń"

Odkąd przeprosiłam się ze współczesną polską beletrystyką, trochę nadrabiam zaległości, trochę gonię za ciekawymi nowościami. Sporo ostatnio debiutów, o których głośno, ale z debiutami różnie bywa, czasem dobrze odczekać i zobaczyć, jak przejdą próbę czasu. Właściwie sama nie wiem, dlaczego ostatecznie sięgnęłam po "Skoruń" Macieja Płazy (W.A.B. 2015), który ze swoją książką trafił do finału Nike. Wprawdzie jej nie dostał, za to sukces odniósł w Gdyni, gdzie został laureatem, no i zdobył też Nagrodę Kościelskich. Debiut prawdziwie imponujący. Byłam na spotkaniu z autorem, zadziałał impuls, kupiłam i bardzo szybko przeczytałam. Jednym tchem. Bez reszty porwał mnie świat wykreowany na kartach powieści (?), zbioru opowiadań (?). Chyba jednak powieści, bo chociaż każdy rozdział jest zamkniętą całością, to łączą je bohaterowie i narrator, a w kolejnych historiach można znaleźć nawiązania do poprzednich.

"Skoruń" to proza prowincjonalna, wiejska. Kto lubi Myśliwskiego, pewnie da się porwać Płazie. Narratorem i głównym bohaterem jego książki jest kilkunastoletni chłopak, jedynak, mieszkaniec nadwiślańskiej wsi pełnej sadów owocowych, gdzieś w okolicach Sandomierza. Napisałam kilkunastoletni, ale pewne tropy wskazują na to, że swoje opowieści snuje już jako dorosły. Stylizowany na wiejską gwarę język co i rusz ucieka w poetyckie rejony i zachwyca urodą, kunsztem. Z drugiej strony bywa po chłopacku i wiejsku dosadny, prostacki, mięsisty. Innym razem  jednak nie przypomina języka kilkunastolatka, ucznia technikum. A i samoświadomość ma narrator często nie chłopacką, a dorosłą. Wprawdzie nie do końca rozumie swoje zachowanie, raczej pyta niż znajduje odpowiedzi, ale nastolatek nie wgłębia się w siebie tak, jak czyni to tytułowy skoruń. Opowieści nie są ułożone chronologicznie, niektóre sięgają wczesnego dzieciństwa, jak rozdział zatytułowany "Stary", który zaczyna się, kiedy bohater idzie po raz pierwszy do szkoły. Większość jednak to historie o dorastającym chłopaku. Skoruniu, takim wiejskim rozrabiace, leniu, ladaco, z którego nic dobrego pewnie nie wyrośnie, który przysparza zmartwień matce i złości porywczego ojca.

O czym są te osadzone w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku historie? Po pierwsze o wsi, o miłości do ziemi, do rzeki, do przyrody, która jest piękna, ale i bezwzględna, co należy przyjąć z pokorą. O znoju pracy w gospodarstwie, gdzie harować muszą wszyscy. Nawet małe knypcie mają swoje obowiązki - bladym świtem, jeszcze przed szkołą, trzeba zaprowadzić krowę na pastwisko, a wieczorem zagnać do domu. Kilkunastolatek pracuje już w gospodarstwie na równi z dorosłymi - przy zbiorze owoców, przy opryskach i innych zajęciach. A jak robota pilna, to ma pierwszeństwo przed szkołą. Praca bywa nudna, pod wieczór nóg się nie czuje, czasem przychodzi ochota, aby urwać się gdzieś z kumplami, ale ile jest jednocześnie zachwytu dla drzew, dla owoców, dla krowy, którą ojciec sprzedał. Dla przyrody.

Inny temat "Skorunia" to rodzina. Można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że drugim bohaterem jest ojciec narratora, człowiek nietuzinkowy. Inżynier, sadownik, nauczyciel zawodu w pobliskim technikum, domorosły konstruktor maszyn, które mają ulżyć w ciężkiej gospodarskiej harówie, maszyn, których zazdrości cała wieś. Wybuchowy, narwany, uparty i mroczny, skonfliktowany z bratem. Zbawca świata. A to zbawianie tylko przysparza mu kłopotów, bo niepotrzebnie miesza się w nie swoje sprawy. Te nieswoje sprawy to także konspiracyjna działalność w pobliskiej fabryce, która zaprowadziła go w stanie wojennym do więzienia. Skrywa też jakieś tajemnice z przeszłości. Syn ma do niego stosunek ambiwalentny - podziwia, ale jednocześnie irytuje go ojcowski upór. Próbuje zrozumieć, przeniknąć i buntuje się, chce wybić się na niepodległość. Bardzo ciekaw jest, co stało się zarzewiem konfliktu ojca z bratem. Ale odkryć ich tajemnicę nie jest łatwo, bo nie wiadomo, kto mówi prawdę.

Wreszcie kolejnym tematem książki jest dorastanie. Strach o ojca, który nagle zniknął. Dlaczego? Czy umarł? Co to znaczy, że umarł? Doświadczenie śmierci. Zetknięcie ze starością, która przyciąga i odpycha jednocześnie. Konieczność zmierzenia się z  wielkim poczuciem winy. Pierwsze rozczarowania i zawody. Próba zrozumienia, czym jest tęsknota i samotność. Odgrzebywanie rodzinnych tajemnic i odkrycie, że człowiek bywa bardzo skomplikowany. Bunt. Konieczność radzenia sobie z dorastającym ciałem i pierwsze erotyczne fascynacje. Krucha świadomość, że świat nie jest czarno-biały. Kłopoty z rozeznaniem się we własnych uczuciach, motywacjach, trudność zrozumienia siebie, swoich zachowań, reakcji, no i trudność zrozumienia drugiego człowieka.

Jest wreszcie w tej książce wiele niezapomnianych scen i opisów. Często trzymających w napięciu i fascynujących, chociaż tragicznych. Taka jest opowieść o wielkiej powodzi, taka jest fantasmagoryczna opowieść o niemieckich żołnierzach ścigających partyzantów. I wiele innych. Za gardło chwyta nieoczekiwane zakończenie.

Naprawdę świetna, piękna, mądra książka.

Samar Yazbek "Przeprawa. Moja podróż do pękniętego seca Syrii"

Przyzwyczailiśmy się do wojny w Syrii. Zapominamy o niej, zobojętnieliśmy, znudziliśmy się. Zeszła z pierwszych stron gazet, nie jest już tematem medialnym, no chyba że stanie się coś spektakularnego jak zbombardowanie konwoju z pomocą humanitarną kilka tygodni temu. A przecież tam wciąż giną ludzie, bombardowane są domy, mieszkańcy oblężonych miast umierają z głodu. Trudno zrozumieć, że mimo wszystko w Syrii jest jakieś życie. Na wyciągnięcie ręki, tak niedaleko od nas toczy się dramat. Tak zaczęłam tę notkę, a było to 15 listopada. Dziś ten wstęp nieco się zdezaktualizował, bo niedługo potem Syria wróciła na pierwsze strony gazet za sprawą Aleppo, które w tym momencie stało się symbolem tej wojny. I wtedy, i teraz aktualne jest kolejne zdanie - koniecznie trzeba przeczytać książkę Samar Yazbek "Przeprawa. Moja podróż do pękniętego serca Syrii" (Karakter 2016; przełożyła Urszula Gardner). Ja od razu wiedziałam, że muszę po nią sięgnąć, a moją decyzję ostatecznie przyspieszył fakt, że autorka przyjechała do Polski i wybierałam się na spotkanie z nią. Książkę skończyłam już jakiś czas temu, ale niestety nie miałam kiedy o niej napisać. Piętrzyły się inne lektury, chodziłam do kina, stale miałam zaległości. Najlepiej pisać od razu, póki emocje świeże, ale ponieważ lektura ważna, postanowiłam coś jednak skrobnąć, aby ślad po niej pozostał.

Na początek kilka słów o autorce. Samar Yazbek to syryjska pisarka, dziennikarka, reporterka, działaczka feministyczna. Aktywnie uczestniczyła w pokojowych protestach, które rozpoczęły się w Syrii wraz z arabską wiosną. W 2012 roku musiała wyjechać z kraju, mieszka we Francji. Ale gnana tęsknotą, poczuciem obowiązku i pragnieniem zrobienia czegoś dla syryjskich kobiet trzykrotnie nielegalnie przedarła się do ogarniętej wojną Syrii. Trzy wyprawy, jak pisze przeprawy, trzy świadectwa. Mieszkała i poruszała się po prowincji Idlib, tej, do której dziś trafiają mieszkańcy zamordowanego Aleppo.

Samar Yazbek opowiada o codziennym życiu, o spotkaniach z ludźmi, z cywilami i żołnierzami, spisuje ich historie, chce wiedzieć, jak żyli przed wojną, kim byli, co robili. Jak zawsze w takich sytuacjach uderza to, że studiowali, pracowali jako lekarze, prawnicy, nauczyciele, rolnicy, mieli firmy, gospodarstwa. Teraz nie mają nic, z trudem zaspokajają podstawowe potrzeby, gnieżdżą się w piwnicach, które zastępują im schrony, ich dzieci nie chodzą do szkoły, przerwali studia, porzucili pracę albo już jej nie mają, walczą, stracili bliskich i wszystko, co posiadali. Każda kolejna podróż jest dla Samar Yazbek coraz trudniejsza. Jeszcze większe zniszczenia, jeszcze bardziej niebezpiecznie, jeszcze mniej nadziei. Jej książka to  świadectwo wojny jak "Pamiętnik z powstania warszawskiego" Mirona Białoszewskiego, jak "Nadciąga noc" Anthonego Shadida (wojna w Iraku), jak "W oblężeniu" Barbary Demick (Sarajewo). Świadectwo z samego środka piekła. Najbardziej wstrząsające są opowieści matek, którym na ich oczach żołnierze armii rządowej zabijali dzieci, i opowieści o ludziach, którzy musieli opuścić swoje domy.

W relacji Samar Yazbek uderzyły mnie dwa fakty. Po pierwsze autorka uświadamia, jak nierówna to walka. Być może rewolucja odniosłaby sukces, gdyby obie strony dysponowały podobną siłą. Największą plagą były i są bombardowania, które pustoszą tereny wyzwolone spod władzy reżimu Asada. Obracają miasta w ruinę, sieją strach, śmierć, zniszczenie, nie pozwalają żyć bez lęku. Najwięksi zabójcy to bomby beczkowe i kasetonowe. Po drugie autorka zauważa, jak niepostrzeżenie, krok po kroku jej państwo jest zawłaszczane przez rozmaitych fundamentalistów związanych nie tylko z ISIS. Cały wysiłek walki idzie na marne, marzenie o społeczeństwie obywatelskim, Yazbek bardzo często używa tego określenia, rozwiewa się, bo władzę przejmują ekstremiści. Nie tak miało być, coraz mniej czuje się u siebie. Z goryczą i zdumieniem obserwuje te zmiany. Za każdym razem, kiedy przedziera się przez granicę, widzi, jak w tłumie innych przekraczają ją najemnicy gotowi walczyć w szeregach armii reprezentujących fundamentalistów.

Zdziwiło mnie bardzo, że Samar Yazbek przybyła do Syrii nie tylko, żeby zbierać relacje i pisać, ale może przede wszystkim, aby zakładać wśród syryjskich kobiet różne organizacje, dzięki którym będą mogły założyć drobny biznes, aby utrzymać siebie i rodzinę. I o dziwo, przynajmniej wtedy, udaje się. Wojna trwa, a ona spotyka się z kobietami, uczy je, cieszy się, kiedy odnoszą sukcesy. I jeszcze jedno - autorka długo ma nadzieję, że wróci do Syrii na stałe, to jej marzenie. Dopiero trzecia wyprawa uświadamia jej, że to już niemożliwe. Kończy swoją relację przejmującym, gorzkim wyznaniem emigrantki, która w Paryżu czuje się dziwnie, bo nie jest u siebie, bo nie umie pogodzić się, że kiedy spokojnie sobie spaceruje po paryskich ulicach, w Syrii głodują i giną jej rodacy. 

Bardzo, bardzo smutna, przejmująca i gorzka jest książka Samar Yazbek. Koniecznie muszę jeszcze wspomnieć, że jej opowieść poprzedzona jest długim, znakomitym wstępem profesora Piotra Balcerowicza, który w klarowny sposób opowiada historię syryjskiej wojny i w najbardziej jasny sposób stara się wyjaśnić niezwykle zawikłaną sytuację. Wstęp jest równie gorzki jak cała książka, bo pokazuje hipokryzję wszystkich politycznych graczy, również tych z oświeconego podobno Zachodu, dla których Syria jest tylko pionkiem w ich interesach. Konkluzja jest tragiczna - wojna w Syrii będzie trwała, bo nikomu nie zależy, aby się skończyła. A ludzie giną, głodują, uciekają. I nie zapominajmy, że nie tylko w Aleppo. Jesteśmy bezradni, niewiele możemy zrobić, ale coś jednak tak. Niedawno po raz kolejny wysłuchałam w radiu TOK FM rozmowy z Janiną Ochojską , która znowu opowiadała o tym, jak ważne są regularne wpłaty dla organizacji pomocowych takich jak założony przez nią PAH, Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej czy fundacja Wolna Syria. Dla wielu z nas drobny gest, kwota, której braku nie poczujemy w portfelu, ale w  ilości takich kwot siła. Naprawdę.

Filmowe remanenty - "Nieznajoma dziewczyna", "Komunia"

Dziś będę przekonywać przekonanych, bo jakoś nie wierzę, że filmy, o których napiszę, zainteresują większą widownię. Kto zechce obejrzeć surowy, kręcony niemal jak dokument najnowszy film braci Dardenne "Nieznajoma dziewczyna"? Pewnie tylko ci, którzy ich kino znają, i bywalcy małych salek w małych kinach studyjnych, czytaj miłośnicy kina europejskiego, niszowego. Tym razem nie zagrała ani Marion Cotillard, ani żadna inna gwiazda jak w poprzednim filmie braci "Dwa dni, jedna noc", a oparcie akcji na wątku sensacyjnym jest przecież tylko pretekstem. Bo historię młodej lekarki dręczonej wyrzutami sumienia i dlatego chcącej poznać tożsamość ciemnoskórej dziewczyny, której nie udzieliła pomocy, trudno przecież uznać za kryminał. Drugi film to "Komunia" Anny Zameckiej, polski dokument, o którym ostatnio głośno. Historia czternastoletniej Oli, która za wszelką cenę chce przygotować swojego autystycznego brata Nikodema do komunii, mnie bardzo przygnębiła, chociaż słyszę, że niektórzy odnajdują w tym filmie ciepło i nadzieję. Ciepło, miłość tak, ale czy nadzieja? Mimo że niewesołe, oba filmy bardzo mnie poruszyły. Moim zdaniem warto je zobaczyć. A jeśli ktoś widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.
Ze zdumieniem przeczytałam w zapowiedzi dystrybutora, że "Nieznajoma dziewczyna" to portret zamkniętego środowiska lekarskiego skupionego na konsumpcji, obracającego się w swoim gronie, niedostrzegającego biedy. Główna bohaterka, lekarka Jenny, jest zaprzeczeniem tej tezy. Na mnie zrobiła wrażenie ascetki, współczesnej mniszki. Jest sama, mieszka w skromnym pokoiku nad gabinetem lekarskim w domu przy ruchliwej ulicy, śpi na łóżku wciśniętym gdzieś pomiędzy białe kuchenne szafki a taki sam stolik, nie przywiązuje wagi do stroju, stale pod telefonem gotowa na wezwanie pacjentów. To prawda, że miała zacząć pracę w eleganckiej przychodni, ale od razu widać, że nie pasuje do tego środowiska. Jakoś nie wierzę, że zrezygnowała z tej intratnej propozycji i przejęła praktykę po starszym lekarzu w ubogiej, nieatrakcyjnej dzielnicy Liege tylko pod wpływem impulsu spowodowanego wyrzutami sumienia po śmierci czarnoskórej, nieznajomej dziewczyny. To, jak się zachowuje, jak wygląda, sugeruje raczej, że ów impuls trafił na podatny grunt i Jenny wróciła na ścieżkę, z której zboczyła. Wydaje mi się, że jej zachowanie tego feralnego wieczoru, było splotem nieszczęśliwych zdarzeń, a nie rutynowym działaniem. Może zmęczona, może zirytowana zachowaniem stażysty, który nie dość uważnie osłuchiwał pacjenta, nie wpuściła kogoś, kto dobijał się do przychodni godzinę po jej zamknięciu. Przecież człowiek nie zmienia się tak z dnia na dzień, nie staje się uważnym, troskliwym lekarzem pod wpływem jednego zdarzenia. Ona taka była już wcześniej, czego najlepszym dowodem jest pożegnanie zgotowane jej przez chorego chłopaka. Jenny decyduje się leczyć go nadal, mimo że zmienia pracę, a dzieje się to jeszcze tego samego wieczora, zanim dowie się, że dziewczyna została zamordowana. Jenny jest osobą, która nie potrafi przejść obojętnie obok problemu. Od razu angażuje się, działa, drąży, pomaga. Tak postępuje nie tylko w sprawie zamordowanej dziewczyny. Z podobną troską zabiega o swojego stażystę. Nie daje mu spokoju, chce wiedzieć, dlaczego odszedł bez słowa, próbuje go nakłonić do powrotu na studia, szuka, jedzie na wieś, rozmawia, przekonuje. W ustalenie tożsamości zamordowanej dziewczyny też angażuje się na całego. Nie tylko chce się dowiedzieć, kim była, aby zawiadomić jej rodzinę, ale pragnie ją godnie pochować i robi to na własny koszt. Nie postępowałaby tak, gdyby nie była osobą wrażliwą, empatyczną, niepotrafiącą stać z boku. Gdyby była inna, wyrzuty sumienia spowodowałyby tylko duchową udrękę, a nie skłoniłyby do działania. A śmierć dziewczyny to splot nieszczęśliwych przypadków, splot zaniechań. Zginęła, bo wszyscy zachowali się obojętnie. Siostra wolała dla świętego spokoju milczeć, nie próbowała się za nią ująć, pomóc jej. Jenny nie otworzyła przed nią drzwi, a ojciec Bryana nie wezwał pomocy i uciekł. Trudno nie odczytywać tego filmu w symboliczny sposób. W tym sensie to opowieść o Europie, która zamyka drzwi przed uchodźcami. O Europie i świecie, których zaniechania prowadzą do śmierci setek tysięcy. Może przynajmniej tyle jesteśmy im winni - wiedzieć, kim są, dostrzec w nich pojedynczych ludzi, a nie anonimowy tłum.
I jeszcze kilka zdań o "Komunii" Anny Zameckiej. Ten film obejrzałam w poprzedni weekend, ale nie miałam czasu o nim wspomnieć, a przecież warto. To niezwykła i poruszająca opowieść. Czternastoletnia Ola przejmuje w domu rolę nieobecnej matki i obecnego, ale nie do końca wydolnego, ojca. Nie tylko troszczy się o brata, za wszelką cenę próbując przygotować go do komunii, ale bierze na siebie domowe obowiązki. Robi zakupy, gotuje, pierze, sprząta, rozmawia z kuratorem. Mobilizuje ojca, aby starał się o większe mieszkanie, bo wierzy, że wtedy matka wróci. A Ola bardzo za nią tęskni i stale utrzymuje z nią kontakt. Komunia brata jest dla dziewczynki ważna nie tylko ze względów religijnych. Pewnie również dlatego, aby brat został potraktowany jak inne dzieci. To również okazja do spotkania z matką. Wreszcie chociaż na chwilę są razem. Próba powrotu na dobre nie udała się. Chyba najbardziej uderzyło mnie to, że dla Oli nieważne są niedogodności związane z powrotem matki, jeszcze większa ciasnota, jeszcze więcej obowiązków. Liczy się tylko jedno - są wreszcie wszyscy razem. Ja wygodnicka, wolna od takich problemów, patrzę na to z podziwem i pokorą. Film Anny Zameckiej pozwala dotknąć obcego mi doświadczenia, zadumać się. Jest smutny. Żal mi dzielnej, nad wiek dojrzałej, sympatycznej, zadziornej Oli. Bo ma takie dzieciństwo, a przecież nie powinno tak być. Bo po raz kolejny musi znosić rozczarowanie, borykać się z tęsknotą, brać się z życiem za bary.

Witold Szabłowski "Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia"

O tym, że Witold Szabłowski pisze książkę o Ukraińcach, którzy ratowali Polaków na

Wołyniu, wiedziałam od kilku lat. Przeczytałam wtedy w Dużym Formacie jego reportaż dziś stanowiący część książki, a pod spodem prośbę, aby skontaktowali się z autorem ci, których bliscy mieli podobne doświadczenia. Nawet sama chciałam to zrobić, bo pamiętałam z dzieciństwa opowieść babci o tym, jak została ostrzeżona o napadzie planowanym na dziadka. Ale zapał, jak zwykle słomiany, rozpłynął się następnego dnia, a poza tym nie znałam szczegółów, a dowiedzieć się nie bardzo było już od kogo. Czasem nawet miałam wrażenie, że to wszystko sobie wymyśliłam. Dziś wiem, że ta historia rzeczywiście się zdarzyła. Potem o książce słuch zaginął, aż teraz wreszcie wyszła. Nie wiem, czy fakt, że stało się to w okolicach premiery filmu Smarzowskiego, został zaplanowany, ale nawet jeśli nie, to dobrze się stało, że "Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia" (Znak 2016) ukazali się akurat teraz. To świetna okazja, aby dowiedzieć się więcej.

Szabłowski chce swoją książką oddać sprawiedliwość tym wszystkim zwykłym Ukraińcom, którzy w tamtym nieludzkim czasie ratowali swoich sąsiadów, Polaków. Chce wydobyć ich z niepamięci. Nie pisze o wielkich sprawach. To w większości drobne gesty, które ratowały życie. Ktoś kogoś ostrzegł o grożącym niebezpieczeństwie, ktoś ukrył u siebie w domu, a potem potajemnie wywiózł w bezpieczne miejsce, czyli do miasta albo za Bug, ktoś nosił jedzenie ukrywającym się w lesie. Chyba najbardziej spektakularna historia to opowieść o dziewczynce, Hani, która ocalała, została przygarnięta i z miłością wychowana  przez ukraińskie małżeństwo. O swojej przeszłości dowiedziała się jako dorosła kobieta. Inna zapadająca w pamięć historia związana jest z czeskim pastorem i jego żoną. Niewiele, albo zgoła nic nie wiemy, o wsi na Wołyniu zamieszkanej przez czeskich protestantów. Pastor i jego żona, wierząc, że czuwa nad nimi Boża opatrzność, systematycznie pomagali Polakom. I rzeczywiście, z wielu niebezpiecznych sytuacji wyszli cało. Te zwyczajne, proste gesty wymagały oczywiście niezwykłej odwagi. Pomagający mogli zapłacić za nie życiem. Czy myśleli o sobie jak o bohaterach, czy roztrząsali swoje męstwo i poświęcenie? Najczęściej nie. Po prostu robili to, bo byli ludźmi w tych nieludzkich czasach, bo zlitowali się nad sąsiadem. Czasem był to impuls, jednorazowy gest, czasem regularne działanie. Bywało, że ktoś, kto miał krew na rękach, jednocześnie ocalił czyjeś życie. Inny poszedł mordować Polaków i przerażony nie zrobił tego nigdy więcej, a miganie się też wcale nie było proste. Rozmówcy Szabłowskiego opowiadają o mężczyźnie, który pił, chociaż wcześniej od alkoholu stronił, dzięki czemu wieczorem nie był w stanie wziąć udziału w akcji. Znacznie rzadziej Polacy bronili się sami. Jedną z wiosek, gdzie udało się zorganizować sprawną samoobronę, był Przebraż. Jego mieszkańcy zdobywali broń, mieli nawet wywiad, uczynili ze swojej miejscowości prawdziwą fortecę. Dzięki temu skutecznie odpierali ukraińskie ataki. To też zapadająca w pamięć historia.

Wołyń przedwojenny i wojenny to konglomerat narodowości. Jedną z liczniejszych byli Żydzi. I oni byli sąsiadami, pewnie dlatego znajdziemy w reportażu świadectwa o ratowaniu ich. Najbardziej spektakularna jest opowieść o polskiej rodzinie, która budowała w lesie bunkry, gdzie ukrywała swoich żydowskich sąsiadów. W ten sposób ocaliła około trzydziestu osób.

Wbrew temu, czego można by się spodziewać po książce o rzezi wołyńskiej, Szabłowski unika okrucieństwa. Oczywiście podejmując ten temat, nie da się uciec od makabrycznych scen, ale autor nie epatuje nimi. Ja z jego opowieści zapamiętałam przede wszystkim to, co dobre. Autor prowadzi rodzaj dziennikarskiego śledztwa. Jeździ po ukraińskich wsiach, wędruje  jakimś tropem, szuka śladów. Nie jest to łatwe. Większość uczestników tamtych wydarzeń nie żyje, ich potomkowie nie zawsze pamiętają. Czasem są nawet zdziwieni. Często też napotyka mur milczenia. Ale kiedy rozmawia, z sympatią pochyla się nad swoimi bohaterami i rozmówcami. Pisze o ich dniu dzisiejszym, poświęca wiele miejsca detalom - opisowi wioski, domu, ogrodu, kota, zdjęciom z rodzinnego albumu, makatce na ścianie. Opowiada, co robią, co lubią, jak się ubierają. Dzięki temu jego opowieści są zwyczajne, miłe i swojskie. Rozmawia też z Polakami, najczęściej potomkami ocalonych, czasem z tymi, którzy ocaleli. Dlatego reportaż Szabłowskiego to opowieść snuta na trzech planach czasowych. Jest dzień dzisiejszy, jest wojna i rok 1943, i jest wreszcie sielski czas przedwojenny. W oczach wielu bohaterów reportażu Wołyń to raj na ziemi. Opowiadają o tym, jak ciężką pracą dochodzili do dobrobytu, jak wspaniale i spokojnie się im żyło, jak piękna to ziemia. Tak to zapamiętali. Oczywiście na tym nieskazitelnym, sielskim obrazku pojawiają się rysy. Mowa jest o wzajemnych niechęciach, pretensjach, o pogardzie dla Ukraińców, o poczuciu wyższości Polaków. Szczególnie ciekawym świadectwem jest opowieść czeskiego pastora, który spogląda na sytuację z boku.

Reportaż Szabłowskiego ma solidną podbudowę historyczną. Znajdziemy tu w szerszej wersji wszystko to, co Smarzowski naszkicował w swoim filmie. Dobre sąsiedztwo, ale i wzajemne niechęci, rodzący się ukraiński nacjonalizm, niepokojące sygnały, których z czasem coraz więcej, narastającą grozę, niepokój, aż wreszcie eksplozję nienawiści i rozpętanie pandemonium. Ale na pierwszy plan wysuwa się opowieść o dobrych, zwyczajnych ludziach w nieludzkich czasach. O ludziach, o których z niewiadomych przyczyn nie chcemy pamiętać. Na koniec dodam, że książkę Szabłowskiego czyta się jednym tchem.


Eshkol Nevo "Samotne miłości"

Pilnie przyglądam się literaturze izraelskiej, niestety tylko temu, co się u nas wydaje.

Dlatego nie tak dawno dzieliłam się tutaj swoimi mieszanymi uczuciami po przeczytaniu "Neulandu" Eshkola Nevo.  Jakiś czas temu ukazała się kolejna powieść pisarza, "Samotne miłości" (Muza 2016; przełożyła Magdalena Sommer), a ja nie byłam pewna, czy mam ochotę ją przeczytać. Decyzję podjęłam, kiedy dowiedziałam się, że autor przyjeżdża do Polski i weźmie udział w dyskusji o literaturze izraelskiej. Dlatego też szybko zabrałam się za lekturę.

Kiedy czytałam "Samotne miłości", pomyślałam sobie, że ta powieść jest lepsza od "Neulandu" - bardziej zwarta, krótsza, nie tak przegadana, no i mniej przewidywalna. Kocham grube książki, ale nie zawsze ilość przechodzi w jakość. Gładko, ze sporą przyjemnością pochłaniałam opowieść, której akcja rozgrywa się w Mieście Cadyków, a jej bohaterami są kochankowie. Zagubieni, bo zaprzepaścili swoją szansę na miłość, i  szczęśliwi, bo odnaleźli drugą połówkę. Chyba najbardziej wciągnęła mnie historia Katii i Antona, rosyjskich imigrantów, których uczucie dopadło na starość. Jest w tej opowieści coś ładnego, naturalnego i wzruszającego. Szczególnie, że Anton, który Żydem nie był, dla Katii przewraca swoje życie do góry nogami. Kiedy ona tęskni za wnukiem i córką, którzy wyemigrowali do Izraela, postanawia jechać tam razem z nią. Z ich historią konkuruje druga, szalona i nieszczęśliwa - jej bohaterami są Ajelet i Mosze. Ich namiętny romans nie wytrzymał próby, przed którą stanęli. Temat miłości, samotności, tęsknoty, cierpienia zgrabnie splata się z tematem lokalnej polityki - na swoją miarę brudnej, cynicznej, wyrachowanej. I tu wkracza dość nieoczekiwanie ton żartobliwy, groteskowy. Następuje zabawna komedia omyłek zmierzająca do naprawdę śmiesznego, chociaż przewidywalnego finału.

Bo z czasem książka, która najpierw zapowiadała się na smutną, melancholijną opowieść o niespełnionej miłości, o rozczarowaniu życiem, o przygniatającym smutku i tęsknocie, przeradza się w zgrabnie skonstruowaną, lekko opowiedzianą, przyjemną, ale przewidywalną groteskę. I kiedy przyszło mi napisać tę notkę, uświadomiłam sobie, że te pierwsze wrażenia gdzieś wyparowały, a ja nie bardzo już potrafię wykrzesać z siebie jakieś refleksje. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Ot, przyjemny przerywnik, miła książka, literatura popularna z górnej półki. Czasem jednak zastanawiam się, czy nie lepiej by było przeczytać na nowo Dostojewskiego, Tołstoja, Prusa lub innego giganta literatury, albo wziąć się wreszcie za Prousta, co od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie. Ale jest jak jest - w poszukiwaniu wielkiej powieści trafiam na czytadła z górnej półki.

"Egzamin"

Na ekrany kin wszedł nagrodzony Złotą Palmą za reżyserię "Egzamin", najnowsze dzieło Cristiana Mungiu, twórcy głośnych "4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni". Ten film przyniósł mu sławę i rozpoczął boom na kino rumuńskie. To historia rozczarowanego życiem lekarza, który wszystkie swoje nadzieje związał z przyszłością dorastającej córki, Elizy, właśnie przystępującej do matury. Jeśli egzamin pójdzie jej odpowiednio dobrze, będzie studiować w Anglii. To marzenie jej ojca. Rozczarowany Rumunią wierzy, że tylko tak zapewni swojej ukochanej córce dobrą przyszłość. Od wyników matury zależy wszystko, tymczasem tuż przed pierwszym dniem egzaminu sprawa się komplikuje. Co ojciec zrobi, aby zapewnić szczęście córce? Na jakie kompromisy pójdzie? Ale ten film jest oczywiście czymś znacznie więcej niż historią jednej rodziny. To portret pokolenia, które w dorosłe życie wchodziło w czasie upadku reżimu Nikolae Ceausescu. Pokolenia zmęczonego, rozczarowanego, pozbawionego złudzeń, że może być lepiej, inaczej, normalniej. Film świetnie się ogląda. Mimo że to opowieść o przeciętnych ludziach i ich codzienności, trzyma w napięciu do samego końca, a finał zaskakuje. Kto ceni kino rumuńskie czy, szerzej, europejskie, ten na pewno pójdzie. Innych zachęcam, warto spróbować. A jeśli ktoś już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Najnowszy film Mungiu przypomina mi nieco znakomitą bułgarską "Lekcję" i "Dwa dni, jedną noc" braci Dardenne. Co je łączy? To opowieści o zwyczajnych, przeciętnych ludziach. Świat na ekranie nie jest upiększony, podkolorowany, reżyser pokazuje życie, szarą rzeczywistość. Bohaterowie tych filmów mają do załatwienia sprawę. Od tego, czy im się uda, zależy ich los. Dodatkowym problemem jest czas - na rozwikłanie swoich problemów mają kilka dni, potem nic się już nie da zrobić. Dlatego tak bardzo się spieszą, niemal biegną, pukają do różnych drzwi, do różnych ludzi. Tyle podobieństw.

Sytuacja bohatera "Egzaminu" jest jednak nieco inna. Jego sprawa nie jest gardłowa. Chce wysłać córkę na studia do Anglii, ale przecież jeżeli Eliza zostanie w Rumunii, to świat się nie zawali. Przeżyją rozczarowanie, ale to nie jest ich być albo nie być. Kto zna "Lekcję" i "Dwa dni, jedną noc", ten wie, na czym polega różnica. W dodatku Eliza wcale nie pali się tak bardzo do tego wyjazdu. Nie chce opuszczać swoich znajomych, a przede wszystkim nie chce rozstawać się z chłopakiem. Dlatego trudno znaleźć jakiekolwiek usprawiedliwienie dla działań Romea, który za wszelką cenę pragnie dopomóc córce zdać maturę na odpowiednią ilość punktów. Ale jest i różnica druga. Romeo nie ma takiej energii jak bohaterki przywoływanych tu filmów. One gnają, są stale w biegu, on się toczy. Owszem, załatwia, rozmawia, odwiedza, krąży między domem, szkołą, szpitalem, komendą policji, kochanką, ale robi to wszystko na zwolnionych obrotach, z jakąś rezygnacją. Jakby nie miał już sił. Jest zmęczony, rozczarowany, przytłoczony życiem, drobnymi i większymi sprawami, które go dręczą. Żona, kochanka, każda czegoś od niego chce, ktoś wybija szyby, w czasie jazdy samochodem potrąca zwierzę, no i sprawa z córką. Chce jej pomóc za wszelką cenę, ale mam wrażenie, że to ostatni wysiłek, na który się zdobędzie.

Nie on jeden jest w takiej kondycji. Właściwie prawie wszyscy bohaterowie filmu są smutni, zmęczeni, rozczarowani. Otacza ich aura melancholii, tęsknią za młodością pełną ideałów i wiary w przyszłość. Tyle chcieli osiągnąć, a gdzie są? Mieli zbudować świat od nowa, lepszy, uczciwszy, sprawiedliwszy, nie udało się. Posypały się małżeństwa, wszystko jest w wiecznej budowie, niedokończone, nic nie działa normalnie, nie ma jasnych reguł, wszystko jest płynne, nie wiadomo, czego się trzymać. Dlatego żeby jakoś żyć, poddają się. Przyjmują to z pokorą i rezygnacją, nie mają już energii, żeby walczyć. A że to nieuczciwe? Trudno. A zresztą, czy naprawdę postępują nieuczciwie? Oni tylko wzajemnie sobie pomagają. Tak, pomoc to słowo klucz. W tym świecie każdy każdemu oddał kiedyś jakąś przysługę, więc upomni się o wdzięczność, kiedy sam będzie w potrzebie. Tak rośnie sieć powiązań, zależności, układów. Od spraw drobnych po wielkie. I nikt się nie dziwi. To pokolenie wie, że przegrało swoją szansę, dlatego za wszelką cenę chce dać ją swoim dzieciom, ale nie tu, nie w Klużu, nie w Rumunii. Tylko w innym, lepszym świecie. Młodzi z jednej strony są nadzieją, z drugiej irytują, bo nie rozumieją, że inaczej się nie da. Romeo mówi do Elizy, że potem będzie mogła sobie postępować uczciwie, ale ten jeden raz musi zrobić tak, jak on jej każe. To przecież dla jej dobra, dla jej przyszłości, to i tak bez znaczenia, bo ona wszystko umie, więc ten egzamin w gruncie rzeczy nie jest ważny, dlatego to drobne oszustwo tak naprawdę nikomu krzywdy nie zrobi. Ale i młodzi szybko się uczą. Jak się okazuje, Eliza świetnie poradziła sobie sama, płaczem wymusiła wydłużenie czasu egzaminu.

Pisząc o "Egzaminie" nie sposób nie odwołać się do jeszcze jednego filmu. Tym razem rumuńskiego, "Pozycja dziecka". To kolejny portret Rumunii, gdzie nie obowiązują żadne reguły, gdzie wszystko można załatwić. Tylko kaliber sprawy jest o wiele większy. Bohaterowie "Pozycji dziecka" budzą odrazę. Nie mają żadnych skrupułów, żadnych wahań. Kiedy oglądałam tamten film, nie mogłam wyjść ze zdumienia, że tak można, że taka sytuacja jest w ogóle możliwa. Tymczasem inaczej jest w "Egzaminie". Romeo i jego znajomi nie budzą takiej niechęci, nie są demonami. To zwyczajni ludzie. Trochę gapowaci, pełni dobrej woli, gotowi, jak mówią, pomagać. Ale to tylko pozory. Przecież tak naprawdę żyją podobnie, wyznają te same zasady, poruszają się w tym zdegenerowanym świecie jak ryba w wodzie. Nie mamy żadnej pewności, że gdyby znaleźli się w takiej sytuacji jak bohaterowie "Pozycji dziecka", zachowaliby się inaczej.

Szczepan Twardoch "Król"

Rzadko zdarza mi się czytać książkę zaraz po premierze. Pod wpływem impulsu, jakim było wysłuchanie wywiadu ze Szczepanem Twardochem, i przedpremierowej promocji nie zastanawiając się specjalnie, kupiłam "Króla" (Wydawnictwo Literackie 2016). A że potrzebna mi była przerwa po książce Samar Yazbek o wojnie w Syrii, przeczytałam od razu. Moja literacka znajomość z Twardochem przebiega różnie. Znam "Morfinę", która z jednej strony wciągnęła mnie z jakąś hipnotyczną wręcz siłą, z drugiej jednak rozczarowała. Brakowało mi tego czegoś, co sprawia, że powieść nie jest tylko znakomitą, świetnie napisaną książką. Niby mówiła o sprawach poważnych, ale mimo wszystko wydała mi się trochę efekciarska i pusta w środku. "Dracha" miałam święty zamiar przeczytać, choćby ze względu na moje świeże, obudzone znakomitym "Czarnym ogrodem" Małgorzaty Szejnert zainteresowanie Śląskiem (chociaż, o ile dobrze pamiętam, autor twierdził, że to nie jest śląska powieść), ale dotąd jakoś się nie udało, bo lektury mnożą się niczym króliki, jedna wypiera drugą. A po "Króla" sięgnęłam z pełną premedytacją, chociaż wiedziałam z nasłuchu, że to powieść raczej rozrywkowa. Miałam ochotę zanurzyć się w świat przedwojennej Warszawy, nie tylko tej pięknej, ale też tej gorszej, brudnej, biednej, a przecież  już w "Morfinie" Twardoch pokazał, jak znakomicie potrafi pisać o mieście. We wspomnianym wywiadzie opowiadał o researchu, jaki zrobił, przygotowując się do pisania "Króla". Stale mam w pamięci obraz przedwojennej Warszawy nakreślony przez Filipa Springera w jego świetnym reportażu "13 pięter" - wcale nie Paryża północy, jak lubimy myśleć, ale miasta biedy, slamsów (dosłownie), niebrukowanych ulic. Tak, chciałam odbyć wycieczkę w przeszłość, poznać tamten świat. Czy się udało? Tylko częściowo.

Powieść Twardocha to historia gangsterska, trochę polityczna, trochę sensacyjna, chociaż intryga nie jest jakoś specjalnie wyrafinowana - nie było tak, że koniecznie chciałam wiedzieć, co dalej. Wielu tu bohaterów autentycznych, czasem występujących pod innymi nazwiskami, czasem autor coś tam zmienił w ich losie, nieco im ujął lub dodał. Tak jest z jedną z głównych postaci, tytułowym królem, Kumem Kaplicą, gangsterem zbierającym haracze na Kercelaku i w Dzielnicy Północnej. Gangsterem o przeszłości bojowca z PPS-u. Jego pierwowzorem był niejaki Tata Tasiemka, czyli Łukasz Siemiątkowski. Podobnie rzecz się ma z doktorem Radziwiłkiem, Pantaleonem Karpińskim czy Ryfką Kij. Pojawiają się też na kartach powieści politycy, premier Sławoj Składkowski czy marszałek Rydz-Śmigły. Ale już główny bohater, żydowski bokser, przyboczny Kuma Kaplicy, Jakub Szapiro, to postać wymyślona.

Powieść Twardocha pełna jest brudu, przemocy, namiętnego, dzikiego seksu (ale jeśli ktoś liczy na nie wiadomo jakie opisy, zawiedzie się; to nie pornografia), gangsterów, sprzedajnych dziennikarzy, odpychających typów, dziwek i kobiet wyrozumiałych, szlachetnych, beznadziejnie wiernych swoim niewiernym partnerom albo beznadziejnie w nich zakochanych. Gangsterzy dokonują niejednej okrutnej egzekucji, tym razem autor nie szczędzi czytelnikowi szczegółów, na ulicach ścierają się bojówki polityczne, politycy knują, aby dokonać kolejnego przewrotu, który wyeliminuje Żydów z życia społecznego i sprawi, że Polska skręci jeszcze bardziej na prawo, niewygodni trafiają do Berezy Kartuskiej, gdzie bezwzględni strażnicy w wyrafinowany sposób znęcają się nad więźniami, na uczelniach króluje getto ławkowe, a świat wyraźnie zmierza ku katastrofie. Polska staje się krajem dusznym, w którym coraz trudniej żyć, szczególnie Żydom. Coś się zmienia, coś się przełamuje, dlatego niektórzy bohaterowie marzą o wyjeździe do Palestyny, bo w Polsce dla Żydów przyszłości nie ma. Atmosferę przedwojennej Warszawy, akcja toczy się w roku 1937, nastroje społeczne i polityczne Twardoch odmalował bardzo dobrze. Opowiadając o nich, nie zmyślał, nie przesadzał. Jak mówi, studiował przedwojenną prasę i stamtąd obficie czerpał. Gorzej natomiast wypada portret miasta, to, na co tak bardzo liczyłam. Topografia to nie wszystko. Zabrakło mi mięsistych opisów ulic, budynków i tego, co tworzy tkankę miasta. Wszystko to niby jest, ale jednak naskórkowe, ledwie naszkicowane. Pod tym względem "Morfina" wypada dużo lepiej, chyba, że pamięć mnie zawodzi. Nie przemawia też do mnie typowa dla Twardocha dziwna, fantasmagoryczna, filozofująca, mająca przydać powieści głębi nadbudowa. Tu przejawia się w obrazach kaszalota - Litaniego (biblijnego Lewiatana), potwora przewalającego się nad miastem, wsysającego niektórych bohaterów i tylko przez niektórych dostrzeganego, będącego symbolem katastrofy, braku nadziei. Drugim majakiem jest czarna Wenus z Willendorfu, symbol rozpaczy. Znacznie bardziej przemawiają do mnie rozważania o roli przypadku w ludzkim życiu, których tu też sporo.

"Król" jest rodzajem ballady, w której gangsterzy są bohaterami zbiorowej wyobraźni. Tak zresztą było, to o Tacie Tasiemce (Kum Kaplica) i Rum Helce (Ryfka Kij) jest piosenka Grzesiuka, potem śpiewana przez Szwagierkolaskę. Twardoch pokazuje ich bardzo mroczne strony, ale też nadaje im ludzki rys, uszlachetnia. Nie tylko potrafią być dobrymi i hojnymi mężami (chociaż tłuką swoje żony), czułymi ojcami, ale też jest w nich jakaś egzystencjalna rozpacz. Tęsknota za czymś lepszym, szlachetniejszym, za wiernością, za dawną miłością, za nie wiadomo czym. To zderzenie budzi w nich często demony, dlatego stają się jeszcze dziksi i jeszcze bardziej bezwzględni.

"Król" na pewno będzie się cieszył dużym powodzeniem, Twardoch jest na fali. Chociaż nieco się rozczarowałam, chociaż gangsterzy nie są bohaterami mojej wyobraźni, nie narzekam - powieść bardzo dobrze się czyta, niemal do końca zaskakuje, bo autor dokonuje wolt w losach bohaterów. Ale trzeba mieć świadomość, że to po prostu odrobinę podkręcona powieść rozrywkowa.

Małgorzata Nocuń, Andrzej Brzeziecki "Armenia. Karawany śmierci"

Są książki, które muszę koniecznie przeczytać. Jestem tego pewna od pierwszej wzmianki na ich temat. Tak było z reportażem "Armenia. Karawany śmierci" (Czarne 2016) znanej spółki autorskiej, specjalistów od Europy Wschodniej, Małgorzaty Nocuń i Andrzeja Brzezieckiego. Staram się czytać i słuchać wszystkiego, co dotyczy tych rejonów. To nie pierwsza książka o Armenii, jaka wpadła w moje ręce. Znam temat z reportaży, literatury pięknej i radia. Dlatego tym razem to nie było odkrywanie białych plam, a raczej przypomnienie i poszerzenie wiedzy. No i przyjemność czytania, bo Nocuń i Brzeziecki nie tylko porządkują świat, nie tylko dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem, nie tylko opowiadają o ludziach, ale pięknie piszą. Opisy Erywania, Górskiego Karabachu czy innych miejsc są bardzo dokładne i plastyczne, dzięki nim czytelnik z łatwością wyobrazi sobie bujną zieleń i nadal częściowo zrujnowane miasta Górskiego Karabachu, stare kamienice ormiańskiej stolicy ustępujące miejsca nowoczesnym, niekoniecznie pięknym, wieżowcom. Zdaję sobie sprawę, że bardziej niecierpliwych czytelników takie szczegóły mogą nużyć, ale ja jestem miłośniczką detalu, lubię, kiedy mięsisty opis staje się pożywką dla wyobraźni, pozwala poczuć klimat miejsca, jego kolory, faktury, zapachy.

Ale książka autorskiej spółki urzekła mnie też klarownym podziałem. Najpierw, w prologu, dowiadujemy się, jak dumni ze swojej ojczyzny i narodu są Ormianie, jak bardzo wierzą, że są naj, że wszystko w ich kraju jest najpiękniejsze i wyjątkowe, nawet niebo jest wyżej i bardziej błękitne, ilu sławnych ludzi ma ormiańskie korzenie. Jednym słowem uważają się za naród wybrany. Wszak to obszar, gdzie po biblijnym potopie odrodziło się życie. A potem następuje przysłowiowe trzęsienie ziemi. W kolejnej części poznamy wszystkie nieszczęścia, jakich doświadczyła Armenia w dalszej i bliższej historii, poczynając od tureckiego ludobójstwa, tytułowych karawan śmierci, przez trzęsienie ziemi, którego skutki odczuwalne są do dziś, wojnę o Górski Karabach czy zamach w parlamencie. Stąd już tylko krok, aby przyjrzeć się politykom i polityce. To kolejna część. Następna to opowieść o Górskim Karabachu, o pięknie tej krainy, jej historii, konflikcie ormiańsko-azerskim, wojnie i jej skutkach, też niestety odczuwanych do dziś. Osobny rozdział poświęcony jest stolicy. Autorzy opowiadają o zmianach, jakie się dokonują, i szukają, bezskutecznie, jej orientalnego uroku. Ostatnią część poświęcają ormiańskiej diasporze i emigracji. Armenia to kraj, który oficjalnie liczy trzy miliony mieszkańców, naprawdę jest ich mniej, co władze wstydliwie przemilczają, chcąc ukryć problem. Wyludniają się miasta i wioski, pustoszeją domy. Tymczasem na świecie żyje potężna ormiańska diaspora, siedem milionów Ormian!

Niewesoła to książka, bo niewesoła jest historia Armenii, po której zawsze hulał krwawy wiatr historii. Ormianie mieli i mają pod górkę. Utracili swoje święte ziemie, święta góra Ararat, która jest na wyciągnięcie ręki (widać ją znakomicie z Erywania), znajduje się w Turcji, Turcji znienawidzonej, bo odpowiedzialnej za wymordowanie około półtora miliona Ormian. Pamięć ludobójstwa wciąż jest żywa, a ofiary nadal się opłakuje. Kraj zamknięty jest w potrzasku, można stąd wyjechać tylko do Iranu albo Gruzji (kiedyś i to było niemożliwe), granice z Azerbejdżanem i Turcją są nadal zamknięte. Sytuacja geopolityczna wpycha Armenię w łapy Rosji, od której jest uzależniona także gospodarczo. Konflikt o Górski Karabach stale się tli i w każdej chwili może wybuchnąć na nowo. Kraj mimo upływu lat nie podźwignął się po trzęsieniu ziemi i wojnie z Azerbejdżanem. Wciąż straszą zrujnowane domy, a uchodźcy z Azerbejdżanu, Górskiego Karabachu i mieszkańcy terenów zniszczonych przez kataklizm nadal mieszkają byle jak i byle gdzie. Jak by tego jeszcze było mało, do kraju przybywają Ormianie do niedawna mieszkający w Syrii. I oni skazani są na tymczasowość, nikt nie wita ich z otwartymi ramionami. Nie ma pracy i nie ma nadziei. Świat nie ujmie się za Armenią.

Książka to lament wygnanych, skrzywdzonych, ocalałych z ludobójstwa, dzieci i wnuków zamordowanych przez Turków, wdów i matek, które straciły synów na wojnie albo po prostu w wojsku przesiąkniętym korupcją i przestępczością, ludzi bez pracy i bez nadziei. Trudno uciec od opisów okrucieństwa, nie tylko tego sprzed stu lat, ale i tego całkiem świeżego (pogromy Ormian w Azerbejdżanie). Tylko rozdziały o ormiańskich dywanach, o ormiańskiej brandy i bujnej przyrodzie są wytchnieniem w tym morzu nieszczęść.

"Jestem mordercą"

Jak zwykle o tej porze roku do kin spływają filmy z gdyńskiego festiwalu. Właśnie wszedł na ekrany najnowszy obraz Macieja Pieprzycy "Jestem mordercą", zdobywca Srebrnych Lwów i nagrody za najlepszy scenariusz. Właściwie film jest powszechnie chwalony, dopiero w Tygodniku Kulturalnym usłyszałam kilka słów krytycznych. Niektórzy z dyskutantów, doceniając świetną filmową robotę, twierdzili jednocześnie, że nie potrafili się przejąć losami bohatera. Znacznie wyżej cenili poprzedni film Pieprzycy, "Chce się żyć". Przyznam, że należałam do tych, chyba zdecydowanie mniej licznych, którzy nie pałali do niego entuzjazmem. Nie lubię takich wyciskających łzy wzruszenia bajek, które mimo pozorów realizmu zagłaskują rzeczywistość, upraszczając ją i wygładzając. Z tym większą ciekawością szłam do kina. Film inspirowany jest historią seryjnego mordercy, Wampira, który w latach siedemdziesiątych zabijał kobiety na Śląsku. Przyznam, że ponieważ po obejrzeniu wspomnianego Tygodnika Kulturalnego zapaliła mi się czerwona lampka, nie od razu potrafiłam się emocjonalnie zaangażować w tę historię. Oglądałam film z dystansem, od razu dostrzegając wszystkie szwy, które mnie drażniły. W jakimś stopniu tak pozostało do końca. Kiedy krytyk w mojej głowie wyłączał się i dawałam się porwać opowieści, znowu działo się coś, co nie pozwalało zapomnieć, że siedzę w kinie. Generalnie jednak jestem na tak. Świetnie oddany klimat lat siedemdziesiątych, znakomite aktorstwo (Mirosław Haniszewski, Arkadiusz Jakubik, Agata Kulesza, Michał Żurawski), no i sam problem - moralny upadek milicjanta, hipokryzja systemu. A już szczególnie poruszyła mnie sama końcówka filmu. To wszystko sprawiło, że wyszłam z kina przygnębiona. A więcej w drugiej części, przeznaczonej dla tych, którzy w kinie już byli.

Kiedy ogląda się "Jestem mordercą" Pieprzycy, nie da się uciec od porównań do "Czerwonego pająka" Marcina Koszałki, którego mogliśmy oglądać kilka miesięcy temu. Podobne realia, podobna historia (sprawa seryjnego mordercy kobiet). Inaczej jednak rozłożone są akcenty, co innego interesowało twórców. Poza tym film Koszałki jest bardziej wystudiowany, wycyzelowany, chłodny - po prostu bardziej artystowski. Jeśli ktoś spodziewa się sensacji, może być wręcz znudzony. Tymczasem "Jestem mordercą" to porządne  kino popularne, trzymające w napięciu, bardziej angażujące widza, niepozbawione też ambicji artystycznych.

Tym razem zacznę od tego, co mi przeszkadzało. Po raz nie wiem  który powtarzam - nie jest dobrze za dużo o filmie wiedzieć, zanim się go obejrzy. Tymczasem już dystrybutor w swoich zapowiedziach co nieco zdradza, ale jeszcze więcej można było odkryć, śledząc pilnie dyskusje wokół gdyńskiego festiwalu. Dlatego idąc do kina, wiedziałam, że jest to film o milicjancie, który świadomie przyczynia się do skazania najprawdopodobniej niewinnego człowieka. Oczywiście zasługa twórców i świetnego Mirosława Haniszewskiego polega tym, że możemy śledzić, jak do tego doszło. Obserwujemy człowieka, który doskonale zdaje sobie sprawę, na jaką minę wdepnął. Jest już trzecim szefem zespołu rozwiązującego sprawę Wampira. Jego poprzednicy z braku efektów zostali odwołani. Sprawa jest beznadziejna, naciski i oczekiwania ogromne, wie, że i on najprawdopodobniej polegnie, a awans okaże się gwoździem do trumny. Na korytarzach komendy widzi ironiczne uśmieszki, w zespole witają go drwiny i skrywana niechęć. Szef naciska. Mimo wszystko do pracy przystępuje energicznie, z zapałem, stosuje nowoczesne metody, zyskuje przychylność mitycznego pierwszego sekretarza, który w regionie jest bogiem. Szybko przychodzi sukces i uznanie. Popularność, zaszczyty, nowy dom, a nawet kolorowy telewizor, dobro w tamtym systemie reglamentowane, przedmiot marzeń wszystkich, nawet artystów. Co będzie, kiedy okaże się, że schwytano nie tego człowieka? Bo dowodów brak, są tylko poszlaki. Obserwujemy, jak z jednej strony próbując wydobyć od Kalickiego prawdę, Jasiński zbliża się do niego i rodzi się między nimi więź. Z drugiej cynicznie nim manipuluje, jeszcze bardziej cynicznie manipuluje jego żoną, której zeznania najbardziej obciążają męża. Mataczy, ukrywa dowody, podkłada świnię przyjacielowi, który nie godzi się na takie prowadzenie śledztwa. Obserwujemy, jak próbuje powiedzieć prawdę, ale w końcu brakuje mu odwagi albo zbieg okoliczności sprawia, że jego wyznanie zostaje wzięte za żart. Jak gotów jest na najgorsze świństwo. To wszystko wciąga i sprawia prawdziwą filmową przyjemność, mimo coraz większej odrazy do bohatera.

A jednak od czasu do czasu budziłam się z  filmowego snu, bo szwy były aż za bardzo widoczne. Kiedy w mieszkaniu Jasińskich, które znajduje się obok torów kolejowych, wszystko drży od przejeżdżającego pociągu, a hałas powodowany przez  podskakujące przedmioty i pędzący skład staje się nie do wytrzymania, doskonale wiem, że główny bohater sprzeda swoją duszę za nowe mieszkanie. Kiedy mały chłopczyk podchodzi do zwłok zamordowanej matki, po chwili aż zgrzytam zębami, gdy Jasiński po powrocie do domu z czułością pochyla się nad śpiącym synkiem. A już najbardziej zjeżyłam się, kiedy Jasiński postanowił wykorzystać swoją kochankę, aby szantażować sędziego. No nie, pomyślałam, to już przesada. Otrzeźwiałam dopiero, kiedy wysłuchałam w radiu rozmowy z Arkadiuszem Jakubikiem. To wtedy dowiedziałam się, że pierwowzorem Jasińskiego był niejaki Gruba. Pacyfikator kopalni Wujek i  .... uwaga - nadzorujący śledztwo w sprawie śmierci Grzegorza Przemyka. Kto zna sprawę, kto czytał znakomitą książkę Cezarego Łazarewicza "Żeby nie było śladów", ten wie, do jakich intryg i metod potrafiły uciec się milicja i służba bezpieczeństwa, aby mataczyć i ukryć niewygodną prawdę. Przy tamtej intrydze, to, co robi filmowy Jasiński, to pikuś. Jak mogłam zapomnieć o kontekście, o czasach, o jakich opowiada film? Bo "Jestem mordercą" znakomicie pokazuje hipokryzję władzy. Liczy się efekt, propagandowy sukces, choćby pozorny.

Mocną stroną filmu są zniuansowane, subtelnie zarysowane postacie drugoplanowe. Szczególnie myślę tu o trzech bohaterach. Jeden to Kalicki, znakomicie grany przez Jakubika. Poczciwy, prosty człowiek, czasem bezradny, czasem naiwny, czasem ufny. Aż żal patrzeć, jak zostaje zdradzony, wykorzystany przez człowieka, któremu zaufał. Druga postać to policjant grany, też świetnie (początkowo go nie rozpoznałam) przez Michała Żurawskiego. Jak sam o sobie mówi, święty nie jest, ale pewnych granic nie przekroczy. Można jednak zapytać, jak by się zachował, gdyby to on odpowiadał za prowadzenie śledztwa własną posadą. Tego oczywiście nie wiemy. I wreszcie warto moim zdaniem zwrócić uwagę na postać drugoplanową - młodego policjanta, który uważnie śledzi rozwój wypadków. Nieśmiały, nie bardzo potrafi przebić się ze swoim zdaniem, ze swoimi pomysłami. Uważnie obserwuje swojego szefa, jest nim chyba zafascynowany, ale potrafi być krytyczny. Wiatru w żagle nabiera, kiedy przychodzi kolejny anonim. Na własną rękę bada sprawę i to on wpada na właściwy trop. Przerażony brutalnym morderstwem wini siebie za to, że był nie dość czujny. Potem pomaga Jasińskiemu w skompromitowaniu sędziego, by na końcu odejść, nie skorzystać z możliwości awansu.

Kolejnym plusem filmu jest znakomicie pokazany proces. Zeznania świadków, zachowanie publiczności, naciski. Kamera wyłuskuje z tłumu twarz Jasińskiego, a my wiemy doskonale, jaki dyskomfort moralny odczuwa. Innym razem pokazuje zrezygnowanego Kalickiego. Znakomite sceny. Ale ostatecznie przytłoczyło mnie zakończenie. Nieludzka scena egzekucji, niemal tak mocna jak ta z "Krótkiego filmu o zabijaniu" Kieślowskiego. To teraz Jasiński musi spojrzeć w oczy Kalickiemu. I wreszcie epilog - wystawa o morderstwie, domniemanym mordercy, śledztwie. Wystawa mająca z jednej strony wymiar propagandowy, zobaczcie, jaka wspaniała jest milicja obywatelska, z drugiej epatująca zbrodnią, fascynująca się morderstwem. Czy świadomie? Pewnie nie. Jeśli jeszcze przyjmiemy, że najprawdopodobniej skazano niewinnego człowieka, tym bardziej ohydne robi to wrażenie.

Cóż, miało być trochę krytycznie, a jednak znowu napisałam pean. Czasem po prostu myślę, że zbyt dużo filmów widziałam, zbyt dużą mam świadomość filmowej kuchni i bywa, że to odbiera mi radość beztroskiego oglądania. I jeszcze ta przekora, żeby iść pod prąd, która czasem prowadzi na manowce. Nie ma co marudzić, "Jestem mordercą" to po prostu bardzo dobry film. I kropka.

Ece Temelkuran "Odgłosy rosnących bananów"

Po powieść tureckiej pisarki Ece Temelkuran "Odgłosy rosnących bananów" sięgnęłam trochę w ciemno, jakby wystarczającym powodem było, że to proza turecka wydana przez Książkowe Klimaty (2016; przełożyła Anna Mizrahi). Ten fakt wystarczył, abym ją kupiła i dość szybko przeczytała. Poczucie, iż to literacka randka w ciemno, potęgował brak wiadomości o autorce, poza datą urodzenia (1973) i zdjęciem, na stronie wydawnictwa. Znalazłam co nieco w angielskiej Wikipedii, a trochę więcej na stronach internetowego Dwutygodnika w ciekawym wywiadzie z tłumaczką, w którym opowiada nie tylko o autorce powieści, ale też o literaturze tureckiej w ogóle i czytelnictwie w Turcji.

Kim jest Ece Temelkuran? To turecka dziennikarka, reporterka, felietonistka i pisarka o lewicowych poglądach. Mieszka w Stambule, ale w tej chwili ze względu na sytuację polityczną w Turcji publikuje tylko w zagranicznych pismach, a i książki wydawać zaczyna poza swoją ojczyzną. "Odgłosy rosnących bananów" to jej literacki debiut, efekt podróży po Bliskim Wschodzie. I pewnie dlatego akcja powieści toczy się przede wszystkim w Bejrucie, trochę w Oksfordzie i odrobinkę w Paryżu. Ale to Bejrut jest istotny. Można śmiało powiedzieć, że książka jest hymnem na cześć tego żywotnego miasta niszczonego przez wojny. I tu pierwsze zdziwienie, bo kupując powieść tureckiej pisarki, chciałam przeczytać coś o jej kraju. Cóż, pomyślałam sobie, może być i Bejrut, w końcu Bliski Wschód też mnie interesuje.

Akcja powieści toczy się w roku 2006 w przededniu wojny z Izraelem zwanej drugą wojną libańską, a retrospekcje sięgają czasów wojny domowej - roku 1982. Powieść ma wielu bohaterów o różnych rodowodach. Jest mieszkający w Bejrucie Syryjczyk, jest Ormianka, jest pół-Filipinka, pół-Palestynka, są oczywiście Libańczycy i Turczynka, Deniz, pisząca w Oksfordzie doktorat o Bliskim Wschodzie. Wszyscy oni, poza Deniz, mieszkają w jednym bloku na bejruckim wzgórzu Jetawi. Wszyscy oni, poza Deniz, są w jakiś sposób naznaczeni wojną i terrorem. Wojna jest tu stanem normalnym, a czas pokoju to tylko przerwa pomiędzy kolejnymi jej odsłonami. Prawie wszyscy szukają miłości. Główną bohaterką wydaje się Deniz, młoda kobieta na życiowym zakręcie, trawiona wyrzutami sumienia z powodu wygodnego życia na Zachodzie. Mamy też problem różnic klasowych i dość ciekawy obraz, a właściwie szkic, sytuacji filipińskich służących pracujących w Bejrucie.

Początkowo czytałam "Odgłosy rosnących bananów" z zainteresowaniem, ale potem zaczął męczyć mnie chaos, nie wykluczam, że wykreowany celowo, aby oddać chaos Bejrutu. Trudno mi było przywiązać się do bohaterów, którzy, może poza Deniz, zostali raczej naszkicowani niż sportretowani. A może fakt, że nie zżyłam się z nimi spowodowany został równoległym prowadzeniem wątków? A potem jeszcze okazało się, że mamy tu powieść w powieści. Wtedy ostatecznie straciłam serce do tej książki. Owszem, czytała się gładko, bez przykrości, ale pozostałam obojętna i na losy bohaterów, i na bliskie mi problemy. Najciekawszy wydał mi się portret Bejrutu. Jeśli Książkowe Klimaty będą wydawać kolejne powieści Ece Temelkuran, raczej podziękuję. Cóż, sięganie po nieznaną prozę to zawsze ryzyko. Można odkryć perłę, ale chyba częściej trafia się po tanią błyskotkę.

"Ja, Daniel Blake"

Z tygodniowym opóźnieniem wybrałam się do kina na nagrodzony Złotą Palmą film Kena Loacha "Ja, Daniel Blake". Od razu napiszę - nie spodziewałam się, że aż tak bardzo mi się spodoba. Nawet nie wiem, kiedy minął seans. Nie będę też ukrywać, że zwyczajnie się wzruszyłam. A nie zdarzyło się to ani na "Ostatniej rodzinie", ani na "Wołyniu". Ta prosto opowiedziana historia, czasem surowa, czasem wywołująca gniew, momentami śmieszna, momentami groteskowa (bo groteskowa jest sytuacja, w jakiej znalazł się Daniel), nieoczekiwanie zaskakująca poruszyła mnie, zirytowała a na koniec wzruszyła. Loach, weteran kina społecznego, opowiada o Danielu Blake'u zmagającym się z brytyjskim systemem ubezpieczeniowym i pośredniakiem. W starciu z procedurami i urzędnikami, którzy je ślepo wykonują, okazuje się bezsilny. Nie on jeden. Ale wbrew pozorom ta opowieść niesie sporą dawkę optymizmu. Mimo wszystko. Oczywiście dziś, kiedy ochłonęłam, dostrzegam drobne słabości filmu. Podzielę się nimi w ciągu dalszym mych rozważań. Ale wybaczam je, bo dla mnie w kinie i w literaturze najważniejsze są emocje, czemu nie raz dawałam wyraz w tych zapiskach. Tyle krótkiego wprowadzenia, a kto historię Daniela Blake'a już widział, może czytać dalej. Zapraszam.

Dlaczego film Kena Loacha aż tak bardzo mi się podobał? Są dwa powody. Pierwszy - odebrałam go niezwykle emocjonalnie, drugi - reżyser przynajmniej dwukrotnie mnie zaskoczył.

Trudno oglądać historię Daniela Blake'a chłodnym okiem. Kto chociaż raz próbował załatwić jakąś sprawę, korzystając z usług call center, bo innej drogi nie było, kto rozmawiając z Bogu ducha winnymi, na pewno źle opłacanymi ludźmi odbierającymi telefony, ludźmi, od których nic nie zależy, kto próbował bezskutecznie dobić się do osoby, która o twojej sprawie decyduje, komu złośliwy komputer uniemożliwiał wypełnienie jakiegoś prostego formularza, ten wie, co czuli Daniel i Katie, kiedy odbijali się od urzędników, procedur, przepisów i wreszcie wrednej maszyny. Bohaterowie Loacha znaleźli się w matni, w sytuacji bez wyjścia. Niczym kafkowski Józef K. wpadli w tryby bezdusznej urzędniczej maszyny i błyskawicznie zrozumieli, że nic od nich nie zależy. Nawet kiedy rozmawiają z człowiekiem, odnosi się wrażenie, że mają do czynienia z nieczułym automatem klepiącym zaprogramowane formułki. Jedyna urzędniczka, która dostrzega w petentach ludzi, a nie sprawy czy numerki, też niewiele może, bo nad sobą ma szefową, która beszta ją, bo traktując Daniela po ludzku, odstąpiła od owych procedur. Loach pokazuje system, który chcąc pomagać skutecznie, chcąc wyeliminować oszustów, został doprowadzony do absurdu. Człowiek młody, silny, zdrowy, radzący sobie z komputerem, pewnie jakoś sobie poradzi. Człowiek starszy, nieobeznany z cyfrowym światem, niepotrafiący napisać CV albo bezradna samotna matka nie dadzą rady. A przecież Daniel, zanim się załamie, walczy. Dziwi się, złości, z uśmiechem wzrusza ramionami, ale próbuje. Wykonuje absurdalne polecenia, mozolnie wypełnia znikające formularze, chodzi od Annasza do Kajfasza, szuka pracy, chociaż wie, że pracować mu nie wolno, aż wreszcie doprowadzony do ostateczności, bezsilny, bezbronny i bezradny protestuje, jak potrafi. Kiedy i to nic nie da, załamie się.

Jest jeszcze inny powód, dla którego historia Daniela tak mnie obeszła. Przecież każdy z nas może nieoczekiwanie znaleźć się w podobnej sytuacji. Daniel jest zwyczajnym człowiekiem, dotąd radził sobie bardzo dobrze, nie był klientem opieki społecznej, bezradnym albo cynicznym bezrobotnym. To nagła choroba i idiotyczny system wyrzuciły go poza nawias społeczeństwa. Upokorzyły, doprowadziły do nędzy. Jest dumny, nie chce prosić o pomoc, nie chce korzystać z banku żywności, z jałmużny, nie chce być upokarzany, chce, żeby potraktowano go poważnie, jak człowieka. Najchętniej wróciłby do pracy, jest człowiekiem czynnym, nienawykłym do leniuchowania, ale lekarze nie pozwalają, bo jeszcze musi się leczyć. Cóż prostszego niż chwilowy zasiłek, który mu się należy. Tak by się wydawało. Ale w dobie, kiedy o wszystkim decydują procedury, punkty, kiedy ginie logika i empatia, gubi się ludzi takich jak Daniel czy Katie.

Mimo tego film tchnie optymizmem. Dlaczego? Bo bohaterowie na swojej drodze spotykają ludzi dobrych. I to jedno z zaskoczeń, o których wspomniałam na początku. Młodzi sąsiedzi Daniela, świadkowie jego protestu, urzędniczka z pośredniaka, kierownik sklepu, panie z banku żywności, ludzie w bibliotece - oni wszyscy są dobrzy i życzliwi. Chcą pomóc. Rzecz w tym, że Daniel i Katie nie bardzo potrafią prosić, no i niestety ci pełni dobrej woli ludzie też niewiele mogą. Nawet gdyby chcieli, w końcu rozbiją się o bezduszną państwową machinę. Dobrzy są też główni bohaterowie. On zawsze gotów bezinteresownie pomóc, wesprzeć życzliwym słowem, radą, ona podobnie. Ich nieoczekiwana przyjaźń, wsparcie, jakie sobie dają, możliwość rozmowy to bardzo dużo. I chociaż ostatecznie Daniel przegrywa, bo jego serce nie wytrzymuje napięcia i emocji, to ich relacja sprawiła, że nie pogrążyłam się w oceanie beznadziei. Smutny finał filmu to kolejne zaskoczenie. Nie spodziewałam się takiego rozwiązania, chociaż przecież jest ono jak najbardziej prawdopodobne.

Film Kena Loacha to odbicie coraz szerszego przekonania, że coś z tym światem jest nie tak, że sytuacja stała się nie do wytrzymania, że coś zmienić się musi. Bo człowiek w zetknięciu z państwem, korporacją, wielką instytucją nie znaczy nic, po prostu się nie liczy. Pewnie ci, którzy stworzyli mechanizmy, jakie pokazuje film, umieliby nam pięknie wyjaśnić, że Ken Loach nie ma racji, że tak być musi, bo oszuści, bo tak jest sprawiedliwie, optymalnie i co tam jeszcze. Ale chyba jednak się mylą, chyba zabrnęliśmy za daleko. Tylko co z tego? Co możemy? Czujemy się bezradni jak Daniel Blake, pozostaje tylko protest.

PS. Miałam pisać o drobnych słabościach filmu, ale poniosło mnie  i zanadto się rozpisałam. Ostatecznie sposób, w jaki Katie postanawia rozwiązać swoje finansowe problemy - zbyt prosty, ckliwy, rodem z taniego melodramatu nie ma wielkiego znaczenia w konfrontacji z emocjami, których źródłem jest obraz Loacha.

Izabela Klementowska "Samotność Portugalczyka"

Reportaże Izabeli Klementowskiej "Samotność Portugalczyka" od dawna znajdowały się na mojej liście książek, które chcę przeczytać, ale dopiero niedawno dzięki promocjom na ebooki znalazły się na mojej wirtualnej półce książek oczekujących na przeczytanie, czyli po prostu w czytniku. Powody, aby po nie sięgnąć, były co najmniej dwa. Pierwszy - to książka o Portugalii, o której niewiele wiem, chociaż kilka lat temu po niej podróżowałam i ten wyjazd stale mam w pamięci. Drugi - wydało ją moje ulubione wydawnictwo Czarne (2014). Był jeszcze powód trzeci - jak słyszałam, miała to być opowieść o Portugalii Salazara. To akurat nie do końca okazało się prawdą. Owszem, znajdziemy tu reportaż o życiu domowym dyktatora, o ludziach więzionych i prześladowanych w więzieniu w Caxias, o rewolucji goździków, o procesie wytoczonym trzem pisarkom, o wojnach kolonialnych i jeszcze kilka innych. Jednak w książce są też teksty traktujące o problemach współczesnych - o stosunku Portugalczyków do imigrantów z dawnych kolonii, o ich losach, o strachu przed utratą pracy.

Ale to ludzie są głównymi bohaterami opowieści Klementowskiej. Historię Portugalii i jej dzień dzisiejszy poznajemy przez ludzkie losy. Często smutne, wzruszające, czasem trochę śmieszne. Najbardziej utkwiły mi w pamięci i wzruszyły, tak, tak, wzruszyły, dwie opowieści - historia konsula Mendesa, który w czasie drugiej  wojny wbrew poleceniom władz i samego Salazara wystawił uciekinierom z Europy tysiące wiz do Portugalii. Wziął na siebie pełną odpowiedzialność, po powrocie do kraju spotkał go ostracyzm, dawni znajomi odwrócili się od niego, żył w biedzie, wyprzedając co cenniejsze przedmioty. Postąpił tak, bo był chrześcijaninem i do serca wziął sobie przykazanie o miłości bliźniego. I opowieść druga - historia przyjaźni tryskającego optymizmem, przedsiębiorczego imigranta z Pakistanu i smutnego starszego pana, który nigdy nie odnalazł się w swojej ojczyźnie po powrocie z Angoli.

Napisałam smutnego pana nieprzypadkowo, bo to smutek, nostalgia, melancholia, jak twierdzi Klementowska, są charakterystyczne dla Portugalczyków. Autorka próbuje dociec, jak żyje się w kraju na krańcu Europy, małym, o wielkiej historii, ale dzisiaj jednak prowincjonalnym, biedniejszym od innych, pozostającym w cieniu wielkiego sąsiada. Portugalczycy, jak to bywa w małych państwach, są jednocześnie dumni i zakompleksieni. Pełen sprzeczności jest też ich stosunek do kolonialnej przeszłości i do imigrantów. Może stąd bierze się ich smutek? A poza tym lubią żyć niespiesznie, bez większych ambicji, celebrując codzienność.

Książkę czyta się bardzo dobrze, ale trudno mi powiedzieć, żeby zrobiła na mnie jakieś wielkie wrażenie. Na pewno nie zapisała się wśród tych reportaży, które pamięta się na długo. Jednym słowem można przeczytać, szczególnie jeśli ktoś wybiera się do Portugalii, ale niekoniecznie trzeba.

Wojciech Tochman "Dzisiaj narysujemy śmierć"

Książka Wojciecha Tochmana "Dzisiaj narysujemy śmierć" (Czarne 2010) trochę się przeleżała na mojej półce książek oczekujących. Jeśli przyjąć, że kupiłam ją zaraz po ukazaniu się, a mogło tak być, bo od przeczytania wywiadu z francuskim reporterem Jeanem Hatzfeldem a potem jego "Strategii antylop" interesowałam się tematem, to książka Tochmana czekała na półce sześć lat. A to wcale niestety nie jest rekord. Cóż, nowsze wypiera starsze. Kilka razy solennie sobie obiecywałam, że już, już, ale nic z tego. Aż wreszcie teraz po wysłuchaniu rozmowy z autorem w końcu ją przeczytałam. Tochman jest specjalistą od tematów trudnych, ekstremalnych, które śnią się po nocach. Nie sposób o opisywanych problemach zapomnieć. Tak było z "Jakbyś kamień jadła" (wojna w Bośni), z "Eli, Eli" (slamsy Manili) mimo wszelkich wątpliwości na jej temat, a nawet ze zbiorem reportaży z Polski "Bóg zapłać". A i kolejna jego książka nie zapowiada się wesoło, bo jak dowiedziałam się z rzeczonego wywiadu, Tochman siedzi w Kambodży i zbiera materiały.

A "Dzisiaj narysujemy śmierć" to reportaż z Rwandy. Wiedziałam oczywiście, o czym jest książka, a jednak co jakiś czas musiałam przerywać lekturę, a o czytaniu przed snem nie było mowy. Jak przed chwilą wspominałam, znałam "Strategię antylop", ale albo szczegóły wyleciały mi z głowy, albo autor pisze o zbrodniach, o których Hatzfeld nie wspominał. Tochman przede wszystkim oddaje głos ocalonym, którzy opowiadają o tamtych kwietniowych dniach roku 1994. Głos mają dzieci, które straciły całe rodziny, a same cudem ocalały, gwałcone kobiety i inni, którzy uniknęli śmierci. Ale wszyscy oni byli świadkami zbrodni nieprawdopodobnych, niewyobrażalnych. Reporter pokazuje, jakie spustoszenia zostawiła ludobójstwo. Minęło prawie dwadzieścia lat (biorę pod uwagę czas powstawania książki), a ofiary wciąż mierzą się z traumą. Nie potrafią kochać, nie potrafią być blisko. Nie przypadkiem tyle w Rwandzie nieszczęśliwych małżeństw, a młodzi często żyją samotnie. Tochman ogląda zdjęcia, tych, którzy zginęli. Chce ich zapamiętać, opowiedzieć o nich tyle, ile można, a można niewiele. Daje też świadectwo o tych Hutu, którzy narażając własne życie, ratowali Tutsi. Rozmawia również z mordercami, którzy najczęściej twierdzą, że są niewinnymi ofiarami donosów i fałszywych oskarżeń. Pisze o trudnym procesie pojednania, właściwie nie bardzo możliwym, przeprowadzanym na siłę. Przypomina, jak do ludobójstwa doszło. Jak rząd przy pomocy radia przez lata prowadził systematyczną kampanię zohydzającą Tutsi. Jak nazywano ich karaluchami, robactwem, stopniowo odzierano z godności. Tochman przypomniał o tym w wywiadzie, o którym tu wspominałam. Zrobił to, aby to ostrzeżec. Czasem myślę, to przesada, ale zaraz dodaję, przecież zawsze wydaje się, że ci, którzy straszą, przesadzają.

Książka swego czasu narobiła sporo szumu przede wszystkim dlatego, że autor napisał o niechlubnej karcie kościoła katolickiego w rwandyjskiej masakrze. Księża albo przyglądali się biernie wypadkom, albo jawnie wspierali Hutu. Niektórzy byli uczestnikami tego szaleństwa. Nieliczni zachowali się bohatersko, nieliczni potrafią przyznać się, że zawiedli i stchórzyli. Takie świadectwo robi największe wrażenie. Pisze też Tochman o tym, jak kościół pomaga katom oczyścić się z winy, usprawiedliwić. To nie ludzie mordowali, to robił szatan. Jednym z księży, który lata spędził w Rwandzie, był dzisiejszy arcybiskup warszawsko-praski Henryk Hoser. Tochman zadał mu szereg pytań, między innymi chciał wiedzieć, czy pomagał uciec księżom, którzy czynnie brali udział w ludobójstwie, ale odpowiedzi się nie doczekał.

Reportaż przesiąknięty jest emocjami. Autor ich nie kryje. Nie kryje gniewu, oburzenia, przerażenia, pisze o swojej bezradności. Oskarża, ocenia. Stawia wiele pytań ociekających złością. Pewnie niektórych takie pisanie bebechami razi, ja go rozumiem. Daję mu prawo do emocji, skoro przez dwa lata wysłuchiwał tych niewyobrażalnie potwornych opowieści. Obcował ze złem, zbrodnią, łzami, rozpaczą, pustką, nieszczęściem. Można oczywiście zapytać - po co? Po co o tym pisać, po co o tym czytać? Takie pytanie zadaje Tochman czytelnikowi. Wywołana do tablicy odpowiadam, pewnie dość banalnie - trzeba wiedzieć, nie można żyć pod kloszem, udawać, że świat jest wspaniały, że zła nie ma. Przynajmniej tyle możemy zrobić dla ofiar - pamiętać o nich, o ich cierpieniu.


Popularne posty