Claudia Salazar Jimenez "Krew o świcie"

Spośród licznych zapowiedzi wydawniczych, które migały mi na

stronach obserwowanych przeze  mnie wydawnictw i w kilku artykułach czy postach pisanych przez ludzi zawodowo zajmujących się recenzowaniem literatury, szczególnie elektryzowały mnie te z Ameryki Łacińskiej. Przy okazji tradycyjnie zamarudzę, że wysyp anonsowanych nowości jak zwykle mnie osłabił i sfrustrował, bo przecież jeszcze nie zdążyłam przeczytać tytułów zeszłorocznych, które kupiłam, że nie wspomnę o tych, które znajdują się na liście moich pragnień, a tu już wydawcy bombardują kolejnymi książkami. Nawet nie chciało mi się zanotować tych, na które zaczynam czekać. Ale do rzeczy. 

Nic zatem dziwnego, że kiedy zobaczyłam pierwszy z takich tytułów w przedpremierowej sprzedaży na stronie wydawnictwa w super atrakcyjnej cenie, w ogóle się nie zastanawiałam, tylko od razu kupiłam i niemal natychmiast przeczytałam. A chodzi o niewielkich rozmiarów powieść peruwiańskiej pisarki Claudii Salazar Jimenez "Krew o świcie" (ArtRage 2023; przełożył Tomasz Pindel). Za wydawcą podaję, że w Peru jest ona jedną z najbardziej cenionych autorek pokolenia czterdziestolatków. Za książkę, o której dzisiaj, dostała w roku 2014 Premio Las Americas. 

Cóż, gdybym wiedziała, w co się pakuję, być może nie sięgnęłabym po tę powieść. Nie, nie chodzi o to, że książka słaba. Przeciwnie. Więc o co w takim razie? O dawkę okrucieństwa. To, że kończąc książkę późnym wieczorem, przed snem, a kończyłam, bo nie mogłam się już oderwać, nie dręczyły mnie nocne koszmary, uważam za cud. Podobnie miałam z powieścią Złatko Enewa "Requiem dla nikogo" i z "Czasem huraganów" Fernandy Melchior. Cóż, czasem lepiej nie wiedzieć, co nas czeka. Ale jeżeli ktoś interesuje się Ameryką Południową, lubi literaturę iberoamerykańską i znajdzie w sobie przestrzeń na zmierzenie się ze sporą dawką przemocy, niech po "Krew o świcie" sięgnie.

Powieść Claudii Salazar Jimenez  przenosi nas do Peru lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, kiedy kraj terroryzowała przemoc Świetlistego Szlaku, organizacji opartej na ideologii marksistowsko-leninowsko-maoistycznej. Chociaż moje serce jest po lewej stronie, to wiem doskonale, że z takiej mieszanki nie mogło wyniknąć nic dobrego. Autorka opowiada o tamtych czasach z kobiecej perspektywy. Bohaterki są trzy. Dwie z Limy, jedna z andyjskiej wioski. Pierwsza to lewicowa aktywistka, która spotyka na swojej drodze wysoko postawionych ludzi ze Świetlistego Szlaku i wstępuje do organizacji. Ich ideologia tak zawładnie jej umysłem, że porzuci rodzinę i stanie się gorliwą wyznawczynią tych idei i metod. Szczytny cel uświęca każde środki. Tu po raz kolejny rodzi się refleksja nad rolą przypadku. Gdyby nie spotkała tych ludzi, jej losy potoczyłyby się zupełnie inaczej.  Druga bohaterka to młoda fotografka pracująca w jednej z gazet. Jej imprezowe, luzackie życie zmieni zawodowe wyzwanie. Razem z kolegą dziennikarzem w obstawie wojska pojedzie do andyjskich wiosek, aby dokumentować zbrodnie Świetlistego Szlaku. To jej wybór, uprze się, żeby tam być, chce pokazać prawdę - w tamtym czasie wiadomości o tym, co dzieje się w górach, były oszczędne, niewiele wiedziano. Dopiero za jakiś czas terror przeniesie się także do stolicy. Wreszcie trzecia bohaterka to dziewczyna mieszkająca w jednej z andyjskich wiosek. Jej los jest najtragiczniejszy, bo zupełnie niezawiniony. Tamte dwie miały wybór, ona żadnego. Jej życie zdeterminowało miejsce urodzenia. To właśnie mieszkańcy takich wsi mieli najgorzej. Musieli lawirować między partyzantami, a wojskiem. Każda ze stron  podejrzewała ich o współpracę z politycznym przeciwnikiem, a oni znaleźli się w kleszczach. Stanie z boku też nie pomagało. Paradoks polegał na tym, że rewolucja dokonywała się dla nich, w ich imieniu. Mechanizm znany od dawna. Autorka pokazuje, jak nakręca się spirala przemocy. Terror rodzi terror. Działania wojska w pewnych obszarach nie różnią się niczym od bestialstwa partyzantów Świetlistego Szlaku.

I tu wracam do perspektywy kobiecej. Bo to między innymi ciało kobiet jest orężem w walce. Jeśli nie zginęłaś od razu w ataku partyzantów czy żołnierzy, to twoje ciało staje się ich własnością. Z jednej strony jest karane, gwałt ma być przestrogą dla innych, staje się narzędziem dominacji i siły, z drugiej to dla walczących mężczyzn rodzaj nagrody, rozrywki, możliwość pofolgowania sobie po trudach walki i poniewierki. Kiedy minie pierwszy szok, nic nie możesz zrobić, tylko modlić się o to, aby jak najszybciej skończyli. I znowu najtragiczniejszy jest los andyjskiej wieśniaczki. Ona nie ma dokąd uciec, nikt jej nie obroni i nie ewakuuje, nikt jej nie pomoże. Dla jednych i drugich jest podejrzana, to potencjalna zdrajczyni. A jej dodatkową troską są dzieci. Co ma robić? Musi się szybko pozbierać i jakoś żyć. Od najścia do najścia. Mimo  wszystko autorka stara się pokazać jakąś drogę wyjścia, zapalić światło w tunelu. Jakimś ratunkiem może być wspólnota kobiet.

Kobieca perspektywa nie dotyczy tylko problemu gwałtów. Claudia Salazar Jimenez pokazuje budzenie się seksualności, rozczarowania, jakie przynosi życie, różne podejście do macierzyństwa. Jedna z bohaterek porzuca dzieci i idzie za swoimi ideami. Druga stara się je za wszelką cenę chronić, tylko one jej zostały, są jej największą troską, sama zniesie dużo, byle nie cierpiały. I znowu najgorzej ma bohaterka urodzona w andyjskiej wiosce. Z męską przemocą musiała się mierzyć już wcześniej, zanim w jej życie wtargnęła wojna domowa. Małżeńska rzeczywistość okazała się daleka od wyobrażeń z czasu zalotów i marzeń o wielkiej miłości i cielesnym spełnieniu.

Claudia Salazar Jimenez pisze w sposób bardzo skondensowany. Powieść liczy mniej niż sto stron. I pewnie dlatego przemoc i okrucieństwo tak uderzają. Nie są niczym rozwodnione. Niecałe dwa lata temu pisałam tu o powieści Mario Vargasa Llosy "Lituma w Andach", która dotyczy tego samego tematu. I tam są fragmenty straszne, od których włos się jeży na głowie, ale to tylko fragmenty, chociaż atmosfera całości też jest duszna, jednak jakoś inaczej. Taki, bardziej epicki, sposób pisania ma jeszcze jedną zaletę - łatwiej się zorientować w zdarzeniach, więcej się dowiemy. Oczywiście dla Peruwiańczyków to nie ma pewnie znaczenia, tamten czas znają z własnych doświadczeń. Inaczej jest u nas. To nie nasza historia, nie wiemy o niej wiele. Dlatego jeśli ktoś interesuje się tematem, to warto zacząć od "Litumy w Andach". 

I na sam koniec dodam jeszcze, że w powieść Claudii Salazar Jimenez nie od razu łatwo się wchodzi, trzeba się przyzwyczaić, rozeznać, kto jest kim. Autorka przeskakuje od bohaterki do bohaterki, nie ma rozdziałów, są akapity. Trochę podobnie jest w powieściach Mario Vargasa Llosy. Warto jednak podjąć ten trud, po chwili można się przyzwyczaić do takiego toku opowieści. 

"Krew o świcie" polecam, ale dodaję, że emocjonalnie nie jest to łatwa lektura.

Leila Slimani "Cudzy kraj"

Leilę Slimani odkryłam dzięki ostatniemu Festiwalowi Conrada.

Była jedną z gościń, a ja uczestniczyłam w spotkaniu z nią. To marokańska pisarka. No właśnie - marokańska czy jednak francuska, skoro od czasu studiów mieszka i pracuje we Francji, pisze po francusku, za swoją drugą powieść, "Kołysanka", dostała Nagrodę Goncourtów? Te rozważania zostawiam na boku i przechodzę do powieści, którą przeczytałam. Zaczęłam od "Cudzego kraju" (Sonia Draga 2022; przełożyła Agnieszka Rasińska-Bóbr) ze względu na temat - akcja tej książki rozgrywa się w Maroku po drugiej wojnie z drobnymi wycieczkami w nieodległą przeszłość. To czas narastających niepokojów i rosnącego w siłę ruchu antykolonialnego. Mój wybór okazał się bardzo dobry. "Cudzy kraj" to powieść, która łączy w sobie trzy zalety - czyta się ją znakomicie, a jednocześnie jest to książka opowiadająca o ważnych sprawach, no i ma bohaterów z krwi i kości. Można ich lubić albo nie, ale są wyraziści, zniuansowani i niejednoznaczni.

Zacznę od tematyki. Muszę przyznać, że niewiele wiedziałam o stosunkach francusko-marokańskich. Sporo się mówi o Algierii, o tym, jak ten kraj krwawo wyzwalał się spod kolonialnego jarzma, o późniejszych niespokojnych czasach. Trochę o tym słyszałam, czytałam i widziałam przynajmniej dwa filmy. W pamięć zapadły mi  znakomici "Ludzie Boga" i kameralny "Ze mną nie zginiesz". Tymczasem nie miałam pojęcia o relacjach francusko-marokańskich, o tym, jak Maroko walczyło o swoją niezależność od Francuzów. Koniecznie muszę dodać, że formalnie Francja sprawowała tylko protektorat nad dużą częścią kraju. Tego też dowiedziałam się przy okazji książki. Może dlatego wydawało mi się, że ten proces przebiegł w miarę gładko. Okazuje się, że byłam w błędzie. Czasy, w których toczy się akcja powieści, to okres narastających niepokojów. W siłę rośnie ruch dążący do odzyskania suwerenności, dochodzi do brutalnych napadów na Francuzów. Krwawe zamieszki zdarzają się w miastach, ale niebezpiecznie robi się też na prowincji. Farmy należące do kolonizatorów są palone i grabione. Groza narasta, wielu Francuzów decyduje się na wyjazd albo szuka schronienia w spokojniejszym miejscu. 

Oczywiście nie wszystko jest takie proste. Nie ma zgody wśród samych Marokańczyków - jedni opowiadają się za niepodległością i są gotowi walczyć o nią, manifestując albo stosując terror, ale są i tacy, którym jest to obojętne. To przypadek Amina, głównego bohatera, Marokańczyka, który w czasie drugiej wojny walczył we francuskiej armii, zasłużył się, dostał jakieś odznaczenia. Potem wraca do Maroka ze swoją francuską żoną Mathilde i chce gospodarować na ziemi odziedziczonej po ojcu. Dla niego liczy się tylko praca na roli, nieważne, kto rządzi, nie miesza się do polityki. Boi się chaosu, sam czuje się zagrożony. Nie umie znaleźć wspólnego języka z bratem, który jest aktywnym działaczem terrorystycznego podziemia. 

Z ludzkiego punktu widzenia można też zrozumieć tych Francuzów, którzy urodzili się w Maroku, mieli tu ziemię, którą od lat uprawiali, i nie wyobrażali sobie życia w innym miejscu. Najczęściej jednak ci sami ludzie gardzili Marokańczykami albo w najlepszym razie traktowali ich protekcjonalnie. Trudno się dziwić, że nie byli tam mile widziani. Gniew nie wybiera, kieruje się najczęściej przeciw wszystkim, w czasach chaosu, walki nie ma miejsca na niuansowanie. 

Sytuacja Amina i jego rodziny jest jeszcze bardziej skomplikowana. Dla swoich jest podejrzany, bo ma żonę Francuzkę, jej krajanie traktują go z góry, a ich córka, która chodzi do francuskiej szkoły prowadzonej przez zakonnice, jest odrzucana przez białe koleżanki. Tym bardziej, że jej wygląd wskazuje na mieszane pochodzenie.

Ta kobieta spała w ramionach włochatego Araba, chama (...) Wszystko to było niewłaściwe, nie odpowiadało porządkowi rzeczy, taka miłość wywoływała nieład i nieszczęście. Mieszańcy zwiastują koniec świata.

Tak o Mathilde i jej mężu myśli biały lekarz, który przyjechał na farmę, kiedy kobieta zachorowała na malarię. I jeszcze jeden cytat.

Świat się zmienił, (...) wojna zburzyła wszystkie zasady, wszystkie reguły, jakby ludzi włożono do słoika i potrząśnięto nim, łącząc ciała, które zgodnie z wymogami przyzwoitości, nie powinny się stykać. 

Ale oprócz tła politycznego ogromną zaletą tej powieści są pogłębione i zniuansowane portrety bohaterów. Nie tylko tych głównych, czyli Mathilde i Amina. Niemal każda postać, która pojawia się na kartach książki, zostaje sportretowana. Dowiadujemy się czegoś nawet o bohaterach epizodycznych, a postacie drugoplanowe i pierwszoplanowe zostają scharakteryzowane bardzo dokładnie. Poznajemy nie tylko ich historię, ale także motywacje ich działań, dowiadujemy się, co czują. Tak jest z Aiszą, córką Amina i Mathilde, z siostrą Amina Salmą i innymi jego krewnymi. 

Na koniec chciałabym napisać jeszcze parę słów o głównej bohaterce, bo to postać niejednoznaczna i bardzo ciekawa. Uciekła w to małżeństwo, marząc o ciekawszym, lepszym życiu. Rzeczywistość okazała się znacznie trudniejsza, niż to sobie wyobrażała. I nie chodzi wcale o różnice kulturowe czy religię. Ciężkie warunki na farmie, zajmowanie się domem i dziećmi to wszystko sprawiało, że Mathilde była zmęczona i rozczarowana monotonią życia. Poza tym czuła się samotna, bo mąż zajęty pracą na farmie, co było jego pasją, nie zawracał sobie głowy jej problemami, nie bardzo je rozumiał. A ona pragnęła czegoś więcej, lubiła z życia robić zabawę. Jednocześnie buntowała się i z pokorą, albo może z rezygnacją, znosiła agresję ze strony męża. Poza tym tkwiła gdzieś pomiędzy różnymi światami. Jako żona Amina była odrzucana przez francuskich farmerów, a Marokańczycy także nie uważali jej za swoją. To sprawiało, że czuła się jeszcze bardziej wyobcowana. Do tego dochodziły problemy materialne - Amin wszystkie pieniądze wydawał na ulepszanie farmy. Małżeństwo z Arabem i niższy status finansowy stawiały ją w gorszej pozycji w stosunku do matek koleżanek jej córki. Dlatego, kiedy po latach odwiedza Francję, najchętniej nie wróciłaby do Maroka, mimo że dzieci zostały z ojcem. Mathilde to postać niespełniona i nieszczęśliwa. Ale takich bohaterek i bohaterów jest w tej powieści więcej. Najbardziej tragiczny wydaje mi się los Salmy, siostry Amina. Ale o tym nie będę już pisała.

"Cudzy kraj" to bardzo interesująca i świetnie napisana powieść. Warto po nią sięgnąć.

Zyta Rudzka "Ten się śmieje, kto ma zęby"

Najnowsza powieść Zyty Rudzkiej "Ten się śmieje, kto ma zęby"

(W.A.B. 2022) pojawiła się niemal we wszystkich topkach, jakie powstają pod koniec roku. Oczywiście tych, które czytałam, a bardzo lubię takie zestawienia. Ponieważ kilka lat temu zachwyciłam się przedostatnią książką autorki, "Krótka wymiana ognia", więc stało się dla mnie oczywiste, że muszę sięgnąć także po tę najnowszą w dodatku tak bardzo wychwalaną. Recenzenci zwracają uwagę na jej niezwykły język, więc tym bardziej nie mogłam się doczekać lektury. Dobrze pamiętałam mistrzostwo stylu "Krótkiej wymiany ognia", które wyniosło opowiadaną historię na wyżyny. Bo przecież może najważniejsze jest właśnie to, jak się opowiada. Język potrafi sprawić, że najbanalniejsza opowieść stanie się wybitna. Wszak wszystko już było. Ale do rzeczy. "Ten się śmieje, kto ma zęby" to rzeczywiście powieść bardzo dobra, ja jednak wyżej stawiam "Krótką wymianę ognia". Już wyjaśniam dlaczego. 

Po pierwsze język. Jest rzeczywiście znakomity. To monolog bohaterki, Wery, świeżej wdowy po Dżokeju, fryzjerki męskiej, kobiety, która w młodości przybyła do miasta ze wsi, nie ma żadnego wykształcenia, nawet dyplom zaświadczający o fryzjerskim fachu kupiła na bazarze. Opowiada mieszaniną gwary, języka potocznego, mówi barwnie, soczyście, dosadnie, ironicznie i ze swadą, nie stroni od wulgaryzmów i dosłowności. Ma do siebie dystans. Wypisałam sobie mnóstwo celnych, pysznych cytatów, przytoczę tu kilka, aby pokazać, na czym polega językowe mistrzostwo Zyty Rudzkiej.

Nie utknę we wdowie. / Usługi dla ludności zmarłej. / Wzajemność uczucie nieproste. / I boga się nie boję. Nawet jak bóg istnieje, bo się nie upieram w sprawie bezbożności całego kosmosu. Jakby bóg mi się trafił, stracha nie mam. / Jakbym miała koniak, to po co mi mąż? / ... na miłość szło. / Są takie, co oblewają się wdowieństwem jak wrzątkiem. Ja do nich nie należę. / Po to ślubu nie braliśmy, żeby się dwa razy w tygodniu żegnać na zawsze. / Nie miał talentu do życia. Umieranie lepiej mu szło. / ... szybko uśmiech schowała, śmierć dżokeja stała przy nas. / Jak ktoś nie ma talentu do życia, w sprawie śmierci nie umie się zachować. / Hardo na mnie patrzyła. Wdowiła się. / ... była ubrana w czerni wygórowanej cenowo.

Gdyby ta powieść została zekranizowana i zdobyła widownię, jestem pewna, że te i inne powiedzonka weszłyby w językowy krwioobieg. No ale niestety literatura nie ma takiej siły przebicia, jaką miewa kino. Dlaczego wobec tego narzekam? Bo język "Krótkiej wymiany ognia" był jeszcze wspanialszy, po prostu brawurowy. Tu mamy opowieść stylistycznie jednolitą, tam języków było wiele - od fragmentów poetyckich, przez fragmenty kolokwialne, językowe kalki, po język sceniczny. Nie będę się powtarzać, kto ciekaw, niech zajrzy do tego, co pisałam, link podałam we wstępie. A jeszcze lepiej sięgnąć do źródła, czyli do tamtej powieści. 

Po drugie bohaterka. Doskonale rozumiem, co w niej może zachwycać. Wera łamie wszelkie tabu. Chociaż po stracie zakładu fryzjerskiego, co stało się z powodu przetargu ogłoszonego przez miasto na zajmowany przez nią lokal, nie pomogła pikieta urządzona w jej obronie przez miejskich aktywistów, znalazła się w trudnej, ba, beznadziejnej, sytuacji materialnej, nie poddaje się. Od tamtego czasu utrzymuje się z handlowania na bazarze - sprzedaje wszystko, na co może znaleźć się kupiec. Meble, naczynia, ubrania. Rzeczy zgromadzone w jasnym czasie, jak mówi. Mimo to nie uważa się za przegraną, nie narzeka, z ufnością i ciekawością patrzy w przyszłość. Nawet teraz, kiedy została wdową i kiedy nie tylko z tego powodu jest bardzo samotna. Nie zamierza się samotności i  wdowieństwu  poddawać, we wdowieństwo owijać. Może nawet odetchnęła z ulgą - Dżokej swoją śmiercią uwolnił ją od siebie. Chce go jednak godnie pochować, dlatego za wszelką cenę musi zdobyć dla niego porządne, koniecznie białe, buty do trumny. Ale to nie wszystko. 

Wera bezpruderyjnie opowiada o swoich seksualnych potrzebach. O Dżokeju, kochanku i kochankach. Tak, kochankach. Trudno powiedzieć, w jakim dokładnie jest wieku, na pewno bliżej jej do starości niż do młodości, a jednak nadal seks ją kręci i nie zamierza ze swoich  potrzeb rezygnować. Nie jest też żadną pięknością, żadną smukłą laską. Przeciwnie - jak sama mówi ma cyc i tyłek jak globus. A jednak coś do niej ciągnie mężczyzn i kobiety. Może zwłaszcza kobiety.  Swoje w życiu przeżyła, ale nie rozpamiętuje, jest energiczna, witalna, silna i kuta na cztery łapy. Stanowi przeciwieństwo  wszystkich tych mimozowatych, złamanych, rozkminiających swoje niepowodzenia bohaterek, które rozpleniły się w literaturze najnowszej. Czy witalność i pęd do życia bierze się z jej prostoty? 

Doceniam to wszystko i rozumiem, problem w tym, że jakoś nie potrafię jej polubić. Inaczej było z Romą, bohaterką "Krótkiej wymiany ognia", którą z Werą łączył wiek i seksualne potrzeby, ale wiele je też dzieliło. Roma czuła się staro, czuła się przegrana, czego nie można powiedzieć o Werze. Ona swój wiek i wygląd ma za nic.

A w tle jej historii są rozmaite plagi naszego świata. Bezwzględny kapitalizm, który wysysa ludzi, aby wyeksploatowanych wymienić na młode wilki, przemijanie, nierówności społeczne, melancholia. Wielu tu przegranych bohaterów, właśnie bohaterów. Bo w tej powieści to mężczyźni są słabi, nie wytrzymują konfrontacji z nowoczesnym, kapitalistycznym światem, a kobiety silne.

To naprawdę bardzo dobra powieść. A że trochę marudzę? Myślę, że te dochodzące zewsząd zachwyty zanadto napompowały moje oczekiwania. Stąd leciutkie rozczarowanie. Zaznaczam - leciutkie.

Annie Ernaux "Bliscy"

Po lekturze "Lat" Annie Ernaux było dla mnie oczywiste, że sięgnę

po jej kolejną książkę - "Bliskich" (Czarne 2022; przełożyła Agata Kozak). To zbiór trzech krótkich próz - "Miejsce", "Pewna kobieta" i "Druga córka". Niecałe dwieście stron. Jeśli "Lata" zniechęciły kogoś bezosobową formą, a interesuje go temat "Bliskich", niech spróbuje po nich sięgnąć. Wprawdzie tutaj również Annie Ernaux operuje prostym, oszczędnym językiem, ale robi to zwyczajnie. Tym razem autorka nie ukrywa się za nieosobowymi formami, nie kreuje bohatera zbiorowego - jeśli opowiada o sobie, używa pierwszej osoby liczby pojedynczej, jeśli o ojcu czy matce, trzeciej, a do siostry zwraca się bezpośrednio. "Druga córka" ma formę listu skierowanego do starszej, niepoznanej, siostry. Ba, rodzice nigdy nie powiedzieli jej, że przed jej urodzeniem mieli córkę, która zmarła na dyfteryt. To był w rodzinie temat tabu. 

Ale pisząc o sobie i swoich bliskich, Annie Ernaux opowiada jednocześnie o ludziach, którzy mają podobne do niej doświadczenie, o ludziach wywodzących się z podobnego środowiska - z małego miasteczka z klasy ludowej - którzy awansowali społecznie - skończyli studia, przenieśli się do większego miasta, ale jednocześnie długo czuli się niezręcznie w nowym środowisku - gorsi, nie na miejscu, bali się, że popełnią jakąś gafę, która zdradzi ich pochodzenie. Czytałam o tym wcześniej u Didiera Eribona i Edouarda Louisa, ale Annie Ernaux była pierwsza, długo przed nimi.

Jednak prawdziwymi bohaterami "Miejsca" i "Pewnej kobiety" są ojciec i matka pisarki. Oni również społecznie wspięli się wyżej, chociaż skończyli edukację na szkole podstawowej. Awansem ojca była ucieczka od życia parobka do pracy w fabryce, a potem do pozycji właściciela niewielkiego sklepu połączonego z kawiarnią znajdującego się w robotniczej dzielnicy małego normandzkiego miasteczka. Chociaż nawet wtedy były okresy, kiedy musiał dorabiać, pracując fizycznie, a interes prowadziła żona.

Kiedy czytam Prousta czy Mauriaca, nie chce mi się wierzyć, że przywołują czasy, kiedy mój ojciec był dzieckiem. Scenerią jego dzieciństwa było średniowiecze.

Posiadanie takiego bieda interesu to pomysł matki, która nie chciała pracować w fabryce. Ojciec był bardziej pokorny, potrafił się pogodzić ze swoim miejscem w świecie, ona nie. To jedyny możliwy awans dla ludzi takich jak oni. Na więcej nie mogli sobie pozwolić. Awans okupiony wyrzeczeniami, ciężką pracą od rana do wieczora. Lękiem, że wygryzie ich konkurencja. I bolesną świadomością, gdzie znajduje się ta kawiarnia i ten sklep.

... była świadoma sytuacji: zarabiała na utrzymanie dzięki ludziom, którzy sami nie mogli się utrzymać.

Za wszelką cenę chcieli się odciąć od swojego wiejskiego pochodzenia, robili wszystko, żeby się nie zdradzić, co przejawiało się między innymi w języku, sposobie wysławiania się.  Dlatego język stał się opresją dla ich córki.

Wszystko, co miało związek z językiem, stanowi w moich wspomnieniach powód do żalu i bolesnych szykan, o wiele bardziej niż pieniądze.

Szczególnie matka przywiązywała do tego wagę. Ona też, w przeciwieństwie do ojca, dużo i chętnie czytała.

Potem zrobili wszystko, aby ich córka wspięła się jeszcze wyżej.

Być może jego największy powód do dumy, a nawet uzasadnienie egzystencji: to, że należę do świata, który nim wzgardził.

Świadomie zdecydowali się na jedno dziecko, bo mogli mu dać więcej niż dwojgu czy trojgu. Dlatego Annie Ernaux miała poczucie, że urodziła się przez przypadek. Żyje, bo jej siostra umarła. Podobno była od niej grzeczniejsza (siostra, nie autorka), no i okoliczności jej śmierci sprawiły, że wyobraziła ją sobie jak małą świętą. A sama była zupełnie inna - zbuntowana i niewierząca.

... ty dobra córka, mała święta, nie zostałaś uratowana, ja diablica, jestem żywa. Więcej niż żywa, cudownie uzdrowiona.

Annie Ernaux miała poczucie, że skoro urodziła się dzięki śmierci siostry, a potem jeszcze sama nie umarła, chorując na tężec, to została wybrana. Zadawała sobie pytanie - do czego. Potem zrozumiała, że do pisania.

Nie piszę dlatego, że umarłaś. Umarłaś, żebym pisała, a to olbrzymia różnica.

Zastanawiała się też, dlaczego nigdy nie próbowała dowiedzieć się czegoś o siostrze. Rodziców bała się pytać, bo oni milczeli, nigdy nie powiedzieli jej oficjalnie o starszej córce. Ale dlaczego nie pytała kuzynek i ciotek? Dochodzi do wniosku, że wolała, nie wiedzieć, chciała, aby siostra stała się mitem. I jeszcze jedno pytanie - czy to dzięki tej śmierci była uprzywilejowana, mogła się uczyć, nie musiała pomagać w sklepie i kawiarni, bo stała się jedyną nadzieją rodziców, ich sukcesem i ich przyszłością?  

Bardzo interesujący jest wątek postaw córki i matki oraz ich wzajemnych relacji. Annie Ernaux pisze o swoich ambiwalentnych odczuciach. Kochając, wstydziła się, że jej mama nie jest jak matki jej koleżanek wywodzących się z drobnomieszczańskich rodzin. Obie się buntowały, ale jakże inaczej. Bunt autorki to pogarda dla konwencji społecznych, praktyk religijnych i pieniędzy. Bunt matki to niezgoda na biedę - ciężka praca, zarabianie, aby nie być gorszą od innych.

Były takie momenty, kiedy w siedzącej naprzeciwko córce miała wroga klasowego.

Potem, kiedy matka po śmierci męża na pewien czas zamieszkała w domu córki i zięcia, odczuwała tam takie samo onieśmielenie, poczucie niższości i bycia nie u siebie, jak jej córka w czasach licealnych w domach lepiej urodzonych koleżanek. Czytając to, zastanawiałam się, czy podobnie czuła się moja babcia, mama mojej mamy, wiejska kobieta, w domu swojej wykształconej córki i wykształconego zięcia. A co czuła moja mama, urodzona na wsi, w swoich czasach licealnych i studenckich? A może w PRL-u było prościej, bo awans społeczny dotyczył wielu? Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby o to pytać, a teraz to już niemożliwe.

Poruszająca jest też opowieść o chorobie i śmierci rodziców, szczególnie matki. 

Jak widać, "Bliscy" to lektura bardzo inspirująca. Mam nadzieję, że za jakiś czas poznamy kolejne książki Annie Ernaux. Czekam niecierpliwie.

Ewa Wanat "Deutsche nasz. Reportaże berlińskie"

Każda książka ma swój czas. "Deutsche nasz. Reportaże berlińskie"

Ewy Wanat (Świat Książki 2018) leżały w moim czytniku od dawna, a ja już kilka razy przymierzałam się do lektury. No i teraz po przeczytaniu "Księcia" Magdaleny Parys  zapragnęłam dowiedzieć się trochę więcej o kraju naszych zachodnich sąsiadów. Właściwie autorka skupia się głównie na Berlinie, a sama przyznaje, że to miasto wyjątkowe, ale pisze też i o bawarskiej prowincji, i o Dreźnie. W roku 2018 Ewa Wanat dostała za ten zbiór  Nagrodę im. Beaty Pawlak przyznawaną za polską książkę, której tematem są inne religie, kultury i cywilizacje. Obok wydanych w ubiegłym roku reportaży Jerzego Haszczyńskiego "Rzeźnia nr 1", które też zamierzam przeczytać, ten tytuł nadal jest polecany jako lektura dla chcących zrozumieć Niemców i Niemcy. 

Ewa Wanat zna temat od podszewki, bo najpierw w latach osiemdziesiątych mieszkała tam i studiowała, no a od kilku lat znowu żyje w Berlinie. "Deutsche nasz" to taki typ książki reporterskiej, który lubię - nie portrety bohaterów, nie każdy rozdział sobie, ale pokazywanie problemów. Oczywiście, aby je zgłębić, autorka rozmawia z wieloma ludźmi, powołuje się na statystyki, cytuje naukowców i publicystów, odwołuje się też do własnego doświadczenia. Jakie tematy zajmują autorkę? Rozliczenia wojenne, obyczajowa rewolucja 68. roku, problemy wynikające ze zjednoczenia, co to dziś znaczy być prawdziwym Niemcem w kraju, który jest tak różnorodny i w mieście, które pełne jest ludzi odmiennych kolorów skóry, kultur, orientacji i rozmaitych freaków, w mieście, w którym nic nie dziwi. Ale te wszystkie tematy krzyżują się z jednym, chyba w tej książce najważniejszym, chodzi oczywiście o imigrantów. 

Bo przecież Niemcy już od 1955 roku zaczęły sprowadzać gastarbeiterów, głównie z Turcji. Gospodarka po wojennych zniszczeniach zaczęła nabierać rozpędu, a rąk do pracy brakowało, co również miało swoje źródła w wojnie. Nie chciano ich na stałe - mieli przyjechać, popracować, a potem wrócić do siebie. Długo nie wolno było im zabierać  dzieci ani sprowadzać innych członków rodziny, mieli osiedlać się w wyznaczonych dzielnicach. Jeśli potem Niemcy zaczęli narzekać na gettoizację Turków, to sami są sobie winni, bo doprowadzili do tego taką właśnie polityką. Oczywiście z czasem to wszystko się zmieniło, pozwolono im ściągać rodziny, mogli osiedlać się, gdzie chcieli, ale konsekwencje tamtej polityki widać do dziś. Autorka na potrzeby książki rozmawiała z kilkoma Niemcami tureckiego pochodzenia, o różnym statusie, wykształceniu, poglądach. Mimo że wielu urodziło się już w Niemczech, nadal w rozmaitych sytuacjach podkreśla się ich pochodzenie. To znany i u nas mechanizm - jeśli jakieś przestępstwo popełni Polak, nikt o jego narodowości się nie zająknie, jeśli to samo zrobi imigrant, media od razu  podkreślają jego pochodzenie. Przy okazji chciałam polecić wydaną niegdyś przez Pogranicze świetną powieść, którą czytałam przed laty, "Most nad Złotym Rogiem" Emine Sevgi Ozdamar  traktującą właśnie o problemach tureckich imigrantów, chociaż nie tylko. 

Oczywiście Ewa Wanat  nie mogła pominąć najświeższej imigracji i związanych z nią problemów. I znowu jej rozmówcy opowiadają o kolejnych błędach popełnianych przez państwo - zakaz pracy dopóki toczy się postępowanie azylowe. Ile można wytrzymać bez zajęcia? Co robić, kiedy wolnego czasu jest w nadmiarze? Co z tego, że ma się w ośrodku podstawowy wikt i opierunek, kiedy zżera nuda i dobija beznadzieja czekania. Taka polityka zdaniem wielu ekspertów wpycha tych ludzi w łapy gangów i mafii. Jeśli chcą zarabiać, coś robić, ta droga jest dla nich najłatwiejsza. Kolejny problem,  który porusza autorka, to imigranci prześladowani w swoich krajach ze względu na orientację seksualną czy osoby transpłciowe. Ta grupa ma najtrudniej, bo prześladowana jest także w ośrodkach dla uchodźców. Przez swoich. Ratunkiem są specjalne domy dla takich osób, ale jest ich oczywiście niewiele, no i nie każdy straumatyzowany swoją sytuacją wie, że może szukać takiej pomocy.

W tym kontekście nie mogło zabraknąć głosu polityków. Ewa Wanat relacjonuje  ich dyskusje, przytacza poglądy różnych opcji dotyczące tego, czego należy wymagać od imigrantów, którzy dostają prawo pobytu. Skoro wspieramy, to każmy uczyć się języka, szanować prawo i obyczaje, a wreszcie naciskajmy, aby z czasem starali się o obywatelstwo. Z tym zgadzają się niemal wszyscy, ale politycy AFD uważają, że powinno się przyjmować tylko wykształconych imigrantów. Po co nam analfabeci? - mówią. Bardzo spodobało mi się zdanie jednego z rozmówców autorki, który zwraca uwagę, że poszanowania obyczajów powinno się również wymagać od mieszkańców dawnej NRD, którzy, jak wynika ze wszelkich statystyk, są bardziej konserwatywni niż Niemcy z dawnego RFN. Paradoks polega na tym, że głośno krzyczą o konieczności integracji imigrantów, a sami często też się nie zintegrowali.

Autorka pokazuje rozmaite strony medalu, nie ucieka od tematów trudnych, ale również obala stereotypy i wskazuje przekłamania. Tu szczególnie polecam ostatni rozdział zatytułowany "Post scriptum". Bardzo często odwołuje się też do swojego imigranckiego doświadczenia - ona także kiedyś w Niemczech była nielegalna. Oczywiście, jak wspominałam na początku, nie jest to tylko opowieść o problemie imigracji. Bardzo ciekawe są szczególnie rozważania o rewolcie 68. roku -  różne punkty widzenia na jej przyczyny z wojennymi rozliczeniami z pokoleniem rodziców, które milczało, w tle. 

Bardzo ciekawa książka, którą świetnie się czyta.

Magdalena Parys "Książę"

Skoro powiedziało się a i b, trzeba w końcu powiedzieć c. A okazja

ku temu nadarzyła się właśnie teraz. Chodzi o Trylogię berlińską Magdaleny Parys. Jakiś czas temu przeczytałam "Tunel", potem "Magika", a teraz przyszedł czas na "Księcia" (Agora 2020). Dlaczego teraz? Bo ta  powieść doskonale rymuje się z wydarzeniami, jakie niedawno rozegrały się w Niemczech. Chodzi o udaremnioną próbę puczu zorganizowaną przez ekstremistyczną organizację, na której czele stał człowiek mianujący się księciem Heinrichem XIII. Część naszych mediów podeszła do nich lekko, bo rzeczywiście wydają się absurdalne i komiczne, ale niektórzy komentatorzy uważają, że sprawie należy się przyglądać. Kilka dni później wysłuchałam wywiadu z Magdaleną Parys na temat tych wydarzeń. Ta rozmowa plus okres świąteczny - nie było lepszego momentu, aby domknąć cykl, a właściwie to, co do tej pory wyszło, bo pisarka pracuje właśnie nad częścią kolejną.

W jaki sposób "Książę" łączy się z wydarzeniami, o których wspomniałam? Dokładnie w taki - powieść Magdaleny Parys w sensacyjnej formie opowiada o podobnych wydarzeniach. Podpalenie osiedla zamieszkanego przez imigrantów, porwanie żony polityka, okrutne zabójstwa księży. Za tym wszystkim stoi właśnie taka  ekstremistyczna organizacja, którą kieruje tytułowy Książę. 

Magdalena Parys tematem swoich książek z berlińskiego cyklu czyni jakieś ważne wydarzenia z niemieckiej przeszłości, można by rzec, że odkopuje demony przeszłości, łączy je z czasami współczesnymi, a wszystko ubiera w formę powieści sensacyjnych. Niemal od początku wiemy, kto stoi za zbrodniami, ważne jest, czy i jak uda się schwytać zbrodniarzy. W "Tunelu" autorka wracała do czasów, kiedy mur rozdzielił Berlin, a wielu zdesperowanych mieszkańców wschodniej części miasta, którzy znaleźli się po niewłaściwej stronie, próbowało sforsować przeszkodę, między innymi budując tunele. "Magik" to opowieść o historii znacznie mniej znanej - ucieczkach obywateli dawnej NRD do lepszego świata przez bułgarsko-turecką albo bułgarsko-grecką granicę. 

We wszystkich trzech książkach autorka pokazuje sprawy niewygodne - pisze o zbrodniarzach wojennych robiących po wojnie  kariery w obu niemieckich państwach, albo o agentach Stasi, którzy odnaleźli się doskonale w zjednoczonej ojczyźnie. Wśród bohaterów odnajdziemy wielu o polskich korzeniach - przyjechali do Niemiec jako dzieci albo tu się urodzili w mieszanych rodzinach. Na kartach jej książek w retrospekcjach pojawia się Gdańsk, Prusy Wschodnie czy Wrocław. Nic dziwnego, bo urodzona właśnie w Gdańsku Magdalena Parys sama ma podobną przeszłość.

Mocną stroną "Księcia", podobnie jak poprzednich części cyklu, oprócz sensacyjnej akcji i wątków polityczno-historycznych, są rozbudowane portrety bohaterów. Poznajemy ich przeszłość, motywacje, nawyki, śmiesznostki, kompleksy, udręki, strachy, dowiadujemy się, jaka droga doprowadziła ich w miejsce, w którym się znaleźli. W trzeciej części pojawiają znani z "Magika" Waldemar Tchapieski, który w międzyczasie awansował na prezydenta berlińskiej policji, komisarz Thomas Kowalski, dziennikarka Dagmara Bosch, patolog doktor Krenz i technik policyjny Garbaty. O każdej z tych postaci dowiadujemy się jeszcze więcej. W życiu niektórych zaszły zmiany. Ważnym bohaterem w "Księciu" jest Paul Chagall, który pojawił się już w poprzedniej części, agent wywiadu przypominający nieco Jamesa Bonda. Podobieństwo, jak twierdzi autorka, zamierzone. A ponieważ nigdy nie złapałam bondowskiego bakcyla, to ten wątek tak poprowadzony wydał mi się naciągany. Tu poznajemy dokładnie historię Paula. Drugą sprawą, która nieco mnie irytowała, są wątki ezoteryczne i wróżbiarskie. To nie moje klimaty. Nie bardzo też rozumiałam, po co autorka wprowadza epizodyczną postać tajemniczej czarnej damy. No ale nie wykluczam, że w natłoku i w gmatwaninie zdarzeń czegoś nie zrozumiałam, coś mi umknęło.

Podobnie jak w poprzednich częściach Magdalena Parys miesza wątki, postacie i czasy, wprowadza liczne retrospekcje, budując umiejętnie napięcie. 

Rzadko sięgam po kryminały czy powieści sensacyjne, robię to tylko wtedy, kiedy zainteresuje mnie tło społeczne czy historyczne. Nie żebym nie lubiła, ale po prostu w natłoku ciekawych lektur z czegoś muszę rezygnować. Trylogię berlińską warto przeczytać właśnie z takich powodów. Ja czekam na kolejną część.

Popularne posty