Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Film. Pokaż wszystkie posty

Filmowe remanenty - "Lombard", "Chrzciny", "Słoń"

Premiera filmowa goni premierę, tyle się dzieje, że nie da się obejrzeć wszystkiego, a ja nie nadążam z pisaniem. Dziś o jednej zaległości i o dwóch nowościach.

Na obsypany nagrodami i zachwytami dokumentalny film Łukasza Kowalskiego, "Lombard", czekałam z niecierpliwością. To historia lombardu prowadzonego przez Jolę i Wieśka w jednej z bytomskich dzielnic, dodajmy - zapomnianej przez Boga i ludzi. Przybytek ten mieści się w obskurnym pawilonie po sklepie popularnej sieci. Właściciele zgromadzili tam nieprzebrane morze przedmiotów. Jola i Wiesiek w niczym nie przypominają bezwzględnych krwiopijców żerujących na ludzkiej biedzie. Sprzedają za grosze, często wspierają swoich klientów. Nic dziwnego, że interes się nie kręci, właściwie stale są pod kreską. Nie układa się też między nimi. Ale to także opowieść o ich współpracowniczkach i jednym współpracowniku. Oni też borykają się z problemami, żyją na krawędzi. Właściwie niewiele ich wszystkich dzieli od ubogich klientów lombardu, chociaż Jola dumnie paraduje w futrze. Od razu zaznaczę, że film jest rzeczywiście znakomity, mam jednak wrażenie, że mój odbiór różni się nieco od tego, co wcześniej słyszałam. Chociaż bywa zabawnie, absurdalnie, trochę hrabalowsko, a reżyser patrzy na bohaterów z sympatią i szacunkiem, to jednak całość przygnębia. Nieszczęścia, bieda, brzydota otoczenia, brak perspektyw. Chyba najbardziej przejmującym momentem był dla mnie piknik organizowany przez Jolę, która chce dać okolicznym mieszkańcom, sąsiadom lombardu, trochę rozrywki i przy okazji ratować to miejsce. Kiedy wyszłam z kina, a było już ciemno, ulice mojego miasta wydały mi się  równie przygnębiające, chociaż przecież w niczym nie przypominają dzielnicy Bytomia, w której mieści się tytułowy lombard. Naprawdę trudno było mi się otrząsnąć.

Za to zupełnie inaczej nastroiły mnie "Chrzciny" Jakuba Skoczenia, które pojawiły się w kinach jakoś tak znienacka. To rozgrywająca się 13 grudnia 1981 roku historia rodzinna. Tego dnia w małej górskiej wiosce, skąd daleko do świata, mają się odbyć chrzciny wnuczki Marianny, wdowy, matki sześciorga dzieci. Jej marzeniem było zgromadzenie przy tej okazji ich wszystkich i doprowadzenie do zgody. Przede wszystkim pomiędzy dwoma najstarszymi synami - Wojtkiem, komuchem, który w domu rodzinnym nie był od lat, bo pokłócił się z bratem, i Tadeuszem, działaczem Solidarności i gorliwym katolikiem. Plan Marianny może się nie udać z powodu ogłoszenia stanu wojennego. Nic dziwnego, że robi wszystko, aby żadne z dzieci nie dowiedziało się o tym, co się wydarzyło. To oczywiście prowadzi do wielu nieporozumień i zabawnych zdarzeń. Ich przyczyną są też rodzinne konflikty. Nie tylko między najstarszymi braćmi. Stopniowo dowiadujemy się coraz więcej o wzajemnych pretensjach i rodzinnych tajemnicach. No i jeszcze pytanie - kto jest ojcem dziecka Hani. Dziewczyna nie chce powiedzieć, nawet matce. Film oglądałam z wielką przyjemnością. Bywa śmieszny, ale przede wszystkim jest ciepły. Jednak jego największą zaletą jest znakomite aktorstwo. Nie tylko Katarzyny Figury grającej Mariannę i Tomasza Schuchardta, ale także Michała Żurawskiego, Macieja Musiałowskiego (pyszna rola), Tomasza Włosoka, Andrzeja Konopki. Na specjalną uwagę zasługują role  mniej znanych młodych aktorek, nieopatrzonych jeszcze, które grają trzy córki Marianny - Agaty Bykowskiej, Marty Chyczewskiej i Marianny Gierszewskiej. Warto wybrać się do kina. 

I wreszcie trzeci film "Słoń", pełnometrażowy debiut Kamila Krawczyckiego nagrodzony w Gdyni w konkursie filmów mikrobudżetowych. To bardzo kameralna historia. Akcja toczy się w małej podhalańskiej wsi, gdzie Bartek prowadzi niewielkie gospodarstwo. Jego oczkiem w głowie są dwa konie, których nie chce sprzedać. Marzy o tym, aby kiedyś otworzyć stadninę. Nieoczekiwanie do wsi wraca starszy od niego Dawid, który po śmierci  ojca przyjechał  pozamykać wszystkie sprawy. Przed laty uciekł, zostawiając ojca samego, co mają mu za złe wścibskie sąsiadki. Między Bartkiem i Dawidem zaczyna iskrzyć. Ale wbrew pozorom nie jest to tylko gejowskie love story ani opowieść o nietolerancji. Wprawdzie Bartek spotyka się z wrogością, ale w żadnym razie nie jest ofiarą. Uczucie, które się rodzi pomiędzy młodymi mężczyznami, jest iskrą zmuszającą go do zastanowienia, jak chce dalej żyć. To również opowieść o rodzinnych relacjach, uwikłaniach, obowiązkach i manipulacjach. Co syn jest winien samotnej matce, jeszcze stosunkowo młodej, ale nieradzącej sobie z codziennością i niestroniącej od alkoholu? Czy ma prawo wymagać od niego poświęcenia? A co brat jest winny siostrze, która kilka lat temu, nie oglądając się na nikogo, wyjechała za granicę, a teraz wraca i oczekuje pomocy? Jak pogodzić miłość do koni i do Dawida, który nie po to kiedyś uciekł, aby teraz zostać w swojej rodzinnej wsi? Takie dylematy stawiają przed widzami twórcy. Film jest subtelny, tempo ma niespieszne, a jednak z każdą minutą coraz bardziej wciągała mnie ta historia. Obserwowanie napięcia narastającego pomiędzy bohaterami, subtelnej gry, jaka się pomiędzy nimi toczy, to wielka przyjemność. No i znowu znakomite role - szczególnie magnetyczny jest Jan Hrynkiewicz grający Bartka, ale także należy zauważyć Ewę Skibińską w roli matki, która potrafi się zmieniać niczym kameleon, no i Pawła Tomaszewskiego (Dawid). Klimat budują też zdjęcia - otoczona górami wieś pokazana jest pięknie, bo piękna jest pora roku - jesień, na drzewach kolorowe liście. "Słoń" nie pozwala o sobie zapomnieć. 


Filmowe remanenty - "Apokawixa", "Alcarras", "Pasażerowie nocy"

Na moim blogu od dawna przeważa literatura, no ale skoro wymyśliłam go niegdyś jako blog książkowo-filmowy, czuję się w obowiązku relacjonować moje wizyty w kinie. Najczęściej, z powodu braku czasu, no i decyzji, że książki mają tu pierwszeństwo, zbiorczo w formie filmowych remanentów. Tak będzie i tym razem - szkoda nie napisać o "Apokawixie", "Alcarras" i "Pasażerach nocy".

Na "Apokawixę" Ksawerego Żuławskiego czekałam po gdyńskim festiwalu, mimo że doskonale wiedziałam, iż to nie moje klimaty. Zombie i inne tego typu popkulturowe motywy są mi obce, nigdy nie chwyciłam bakcyla. Może dlatego, że w ogóle nie lubię wszelkiej maści fantastyki, łącznie z tą naukową. No a w "Apokawixie" pojawiają się właśnie one. Ale poszłam zwabiona szumem i bardzo dobrymi recenzjami. I rzeczywiście nie żałuję, bawiłam się bardzo dobrze, film jest zrobiony znakomicie. Świetne tempo, klimat, role, zwłaszcza młodych aktorów. Trudno wymieniać wszystkich, podam tylko dwa nazwiska - Mikołaj Kubacki i Marta Stalmierska, która w Gdyni dostała nagrodę za debiut. Dlatego nie dziwi też zasłużona nagroda dla reżyserki castingu na gdyńskim festiwalu. Wszystko to prawda tyle tylko, że wkrótce po seansie wrażenia przygasły. To film, który z przyjemnością się ogląda, świetnie się człowiek na nim bawi, ale potem szybko zapomina. Piszę o zabawie, bo poważne przesłanie filmu (katastrofa klimatyczna) do mnie nie trafia. Nie, nie, sama katastrofa przejmuje mnie mocno, napełnia fatalizmem, tylko ta filmowa nie. Cóż, nie ja jestem targetem "Apokawixy". Ciekawe, jak na film reaguje młoda widownia. Zresztą tym razem nie o powagę przede wszystkim chyba chodziło. Tak czy inaczej polecam.

Jeszcze bardziej polecam "Alcarras" hiszpańskiej reżyserki Carli Simon, film nagrodzony Złotym Niedźwiedziem na zeszłorocznym Berlinale. Może ktoś widział jej "Lato 1993" - równie znakomite. "Alcarras" to zrealizowana niemal w dokumentalnej formie opowieść o drobnych hiszpańskich rolnikach, którzy nie mają szans w starciu z wielkimi producentami żywności, więc ich gospodarstwa skazane są na zagładę. Nic dziwnego, że niektórzy decydują się sprzedać ziemię pod farmy paneli słonecznych. To zresztą problem w całej Europie, także w Polsce. Bohaterowie filmu, grani przez znakomitych naturszczyków, może stąd to wrażenie dokumentalnej formy, należą do jednej rodziny, która od lat hoduje przede wszystkim brzoskwinie. Teraz nie tylko z powodu, o którym pisałam przed chwilą, także w wyniku dawnych zaniedbań stoją w obliczu utraty ziemi. Dom jest ich, ale sady brzoskwiniowe oficjalnie nie, a właściciel chce zamienić je na wspomnianą farmę paneli słonecznych. Spieszą się więc, aby przynajmniej zebrać ostatni zbiór. Ale nie tylko z powodu wagi problemu warto obejrzeć ten film. Cała przyjemność to obserwacja rodziny - relacji między nimi, rodzącego się konfliktu spowodowanego kryzysem, psychologicznych niuansów, miotania się, wreszcie, co bardzo ważne w wypadku Carli Simon, obserwacja, jak radzą sobie w tym wirze wydarzeń najmłodsi, dzieci i nastolatki. Już w poprzednim filmie reżyserka opowiadała historię z perspektywy dziecka, tu aż tak daleko się nie posunęła, ale młodzi bohaterowie są nadal w centrum jej uwagi. Kilkulatki niewiele rozumieją, dla nich wszystko jest okazją do znakomitej zabawy, stwarzania sobie swoich światów. Cierpią, bo z powodu rodzinnego konfliktu nie mają już ze sobą codziennego kontaktu. Tymczasem nastolatki mocno przeżywają to, co się dzieje, nie potrafią sobie z tym poradzić, buntują się po swojemu. Dorośli też są zagubieni. Chociaż film bardzo przypomina dokument, to wiele w nim poezji i wzruszeń. Przy czym nie są to wzruszenia wywołane w nachalny, sentymentalny sposób. Łzy nie płyną po twarzy, ale pozostają pod powiekami. Piękny, poruszający film.

Zupełnie nieoczekiwanie interesujący okazali się również francuscy "Pasażerowie nocy" z Charlotte Gainsbourg w roli głównej. Przegapiłam ten film zaraz po premierze, zresztą trudno teraz nadążyć, tyle interesujących nowości jak zwykle jesienią. Cieszę się, że w ostatniej chwili udało mi się go zobaczyć. To też historia rodzinna, tyle że to rodzina wielkomiejska, ich problemy są inne, bardziej przyziemne, chociaż nie mniej dotkliwe. Chodzi o kryzys małżeński. Mąż odchodzi do innej, Elisabeth zostaje sama z nastoletnimi dziećmi, które też mają swoje problemy. Musi się pozbierać, iść do pracy, a dotąd zajmowała się tylko domem. Cierpi, wsparcie okazuje jej ojciec. Elisabeth jest wrażliwą kobietą, dlatego mimo rodzinnego kryzysu decyduje się pomóc młodej dziewczynie, która nieoczekiwanie staje na jej drodze. To rodzi kolejne komplikacje. I tak to płynie, niby nic, zwyczajne życie, opowieść o kobiecie na zakręcie, a jednak działa i świetnie koresponduje z "Alcarras". Ja obejrzałam oba filmy dzień po dniu, może stąd takie wrażenie. Tyle że "Pasażerowie nocy" mimo wszystko krzepią, czego nie można powiedzieć o "Alcarras". Kiedy rozstajemy się z bohaterami tego filmu, nie wszystko znajdzie swoje rozwiązanie, nie wiemy, jak dalej potoczy się ich historia. Czy syn spełni swoje marzenie? A co będzie z Talulah, tą dziewczyną, którą przygarnęła Elisabeth? Czy wyjdzie na prostą? Nie wiadomo, jak to w życiu - poznajemy kogoś, jesteśmy z nim blisko, potem znika nam z horyzontu i nie mamy pojęcia, co u niego. I tak to się plecie.

 

Filmowe remanenty - "Vortex", "Simona"

Dziś będzie o dwóch filmach, czyli jednej zaległości (w pisaniu) i jednej nowości. Pierwszy to "Vortex", drugi dokument "Simona".

Jeśli ktoś ma w sobie przestrzeń na obejrzenie filmu trudnego o sprawach granicznych, beznadziejnych, ale niestety nieuniknionych, niech wybierze się na "Vortex" Gaspara Noe'go. To historia małżeństwa, dwojga starych ludzi, którzy zmagają się ze swoimi chorobami. Ona lekarka psychiatra, on znawca kina, autor licznych książek i artykułów z tej dziedziny. Z dnia na dzień stają się coraz bardziej niedołężni. On jeszcze jakoś sobie radzi - wychodzi z domu, pisze kolejną książkę, kocha i tęskni, próbuje ogarniać domowe sprawy, opiekuje się żoną chorującą na chorobę Alzheimera. Mają syna, który jakoś próbuje im pomagać, ale sam ma poważne problemy z sobą, z żoną, samotnie wychowuje kilkuletniego synka. Tyle krótkie wprowadzenie. Poza tym niewiele się dzieje, widz obserwuje ich coraz bardziej beznadziejną codzienność. Przyznam, że do jakiegoś momentu oglądałam ten film chłodnym okiem, analizując to, co widzę na ekranie. Drażnił mnie też pewien formalny zabieg zastosowany przez reżysera. Nie będę go zdradzać, chociaż ja, idąc do kina, wiedziałam o nim, no ale może nie wszyscy słyszeli, więc zmilczę. Ale w pewnym momencie coś zaskoczyło i film zaczął działać. Przyznam, że gdybym oglądała "Vortex" w samotności, to rozryczałabym się na cały regulator, ale w sali kinowej próbowałam powstrzymać upust nagromadzonych uczuć. I nie chodzi tu o łatwe, tanie wzruszenia, ale o potrącenie strun powiązanych z moimi doświadczeniami. Wiem, że ten film działa tak na wielu. Przecież większość z nas stanie przed takimi problemem - jak poradzić sobie z opieką nad starzejącymi się, coraz mniej samodzielnymi, schorowanymi rodzicami. W Polsce to hardkor i jeśli nie masz worka pieniędzy (albo oni nie mają), to nie zazdroszczę. Drugi miecz wiszący nad każdym, to wizja własnej starości, ewentualnej niedołężności, unieruchamiającej choroby, a wreszcie śmierci, która w takiej sytuacji może być już tylko wybawieniem. Współuczestniczenie w życiu bohaterów zmagających się z codziennością, obserwacja ich wysiłków, nieradzenia sobie z bałaganem, z zagraconym mieszkaniem i innymi sprawami, a jednocześnie uporczywej walki o zachowanie autonomii, próby życia jak dawniej (to szczególnie dotyczy jego) mocno porusza. Ale porusza też to, iż jesteśmy świadkami przemijania i świadomość tego, że nasz rodzinny mikrokosmos również się kiedyś skończy. Na mnie ostatnie sceny, szczegółów nie zdradzę, zrobiły piorunujące wrażenie. No i jeszcze jedno, na co niewielu zwraca uwagę. To los  małego Kikiego. Co czeka to dziecko, które nie bardzo może liczyć na ojca, a zupełnie nie na matkę i dziadków?

Drugi film, "Simonę", dokument Natalii Korynckiej-Gruz o Simonie Kossak, mogę za to polecić z czystym sumieniem każdemu. Nie tylko polecić, ale gorąco namawiać do obejrzenia. Znakomity film, który ogląda się z zapartym tchem niczym trzymającą w napięciu fabułę. A jego bohaterka była postacią niezwykłą. Dzisiaj to, czym się zajmowała, jej miłość do zwierząt, troska o świat przyrody jest super aktualne. Opowieść o niej poznajemy dzięki wnuczce jej siostry, Idzie Matysek, która stała się spadkobierczynią ciotecznej babki i  fotografika Lecha Wilczka, partnera Simony. Towarzyszymy jej, gdy gromadzi zdjęcia, filmy i inne materiały, ogląda je, a my wraz z nią, rozmawia z mamą, Joanną, siostrzenicą Simony, która była jej oczkiem w głowie. Poza tym słuchamy innych, którzy Simonę znali, głównie jej współpracowników czy sąsiadów z Białowieży. Podziwiamy zdjęcia zrobione jej przez Lecha Wilczka, odbywamy drogę do Dziedzinki. Poznajemy rodzinne tajemnice, między innymi konflikt z siostrą Glorią, malarką, matką Joanny, babcią Idy. Film nie jest pomnikiem wystawionym Simonie, wielokrotnie mowa o jej niełatwym charakterze, bezkompromisowości, ale to wszystko nie umniejsza jej niezwykłości. Drugim bohaterem jest Puszcza Białowieska, no i zwierzęta. Piękne zdjęcia, znakomita ścieżka dźwiękowa wymyślona przez Aleksandra Gruza to dodatkowe zalety. Jednym słowem seans obowiązkowy. Ja przywołałam z pamięci kilka dni spędzonych wraz z grupą znajomych w Białowieży tego pamiętnego lata, które było antraktem i wytchnieniem między dwoma lockdownami. Wybrałyśmy się, same kobiety, aby zobaczyć Dziedzinkę. A można to zrobić tylko z zewnątrz. Dzień był burzowy, na leśnej drodze atakowały nas stada muszek i komarów, ale warto było. W filmie widzimy, jak Ida Matysek patrzy na ten opuszczony dom zza płotu, przeglądając umieszczone na specjalnym pulpicie zdjęcia Dziedzinki, Simony i zwierząt, które z nią mieszkały, jedyny ślad, który przywołuje jej obecność w tym miejscu. Też tak stałyśmy, przeglądając ten niewielki album, wpatrując się w pustkę po dawnych gospodarzach Dziedzinki. 




 

Filmowe remanenty - "Cicha ziemia", "Broad Peak"

Dziś będzie filmowo - jedna zaległość i jedna nowość. Zaległość to  "Cicha ziemia", debiutancki film Agnieszki Woszczyńskiej z Agnieszką Żulewską i Dobromirem Dymeckim w rolach głównych. Było o nim dość głośno jeszcze sporo przed premierą. Na festiwalu w Salonikach dostał nagrodę. Historia jest prosta - para dobrze sytuowanych trzydziestolatków, Anna i Adam, przyjeżdża na wakacje na włoską wyspę. Wynajmują willę z basenem, który okazuje się zepsuty. Wybrali dom z basenem, więc upierają się, że ma zostać naprawiony, mimo iż właściciel mówi o problemach z wodą i pokazuje morze, które mają na wyciągnięcie ręki. Można się ich czepiać, że tacy roszczeniowi, ale można się też czepiać właściciela - nie powinien w swojej ofercie pisać o basenie, skoro nie chciał go uruchamiać. Przysłany na miejsce robotnik, arabski imigrant, stanie się powodem zdarzeń, które wytrącą parę z wakacyjnej rutyny. Więcej zdradzić nie mogę. "Cicha ziemia" to taki rodzaj filmu, którego zalety można równie dobrze przedstawić jako wady. Co spodoba się jednym, innych zirytuje. Co ktoś uzna za interesujące, inny za pseudoartystyczną nudę. Jednym słowem film określany czasem jako festiwalowy - spodoba się recenzentom, widzom niekoniecznie. Oto katalog wad albo zalet: niewiele się dzieje, bohaterowie snują się i albo milczą, albo gadają, natrętna symbolika, pustka, chłód bijący z ekranu, liczne niedopowiedzenia, film niby realistyczny, ale jednak nieco odrealniony, moralne dylematy naszej epoki/zgrane i oczywiste motywy. Bogata Europa i biedni, niewidzialni imigranci, znudzona sobą para żyjąca w dobrobycie i niedostrzegająca problemów innych, kryzys męskości, grzechy współczesnej turystyki. Ja mam mieszane uczucia - nie skreślam "Cichej ziemi" całkowicie, ale wielkiego wrażenia na mnie nie zrobiła. Nie poruszyła mnie emocjonalnie. Oglądając film, niemal cały czas zastanawiałam się, co zdarzy się dalej, i na chłodno analizowałam postawę Anny i Adama. Spodobała mi się atmosfera niepokoju i zagrożenia wykreowana na ekranie, ale bohaterowie irytowali, chociaż w zamyśle twórców mieli być chyba niejednoznaczni, szczególnie Adam. Po obejrzeniu odsłuchałam rozmowę z aktorami i reżyserką, brzmiała interesująco, ale  miałam wrażenie, że mówią o trochę innym filmie niż ten obejrzany przeze mnie. Może interesującą problematykę przykryła pretensjonalność formy, w której utonęło zniuansowanie postaci i problemów. 

W stosunku do drugiego filmu też uczucia mam ambiwalentne. To premiera - "Broad Peak" Leszka Dawida, historia zmagań Macieja Berbeki z ośmiotysięcznikiem Broad Peak. Zaczyna się w latach osiemdziesiątych, kiedy polscy himalaiści, zaczęli się specjalizować w zimowych wejściach na najwyższe szczyty świata i odnosili sukcesy. Kończy w roku 2013. Historia jest znana, w latach osiemdziesiątych sukcesami Lodowych Wojowników, jak ich nazywano,  żył niemal cały kraj, w roku 2013 tragedia na Broad Peaku rozpalała media, a wielu z nas miało ferowało wyroki w tej sprawie, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach. Piszę oględnie, bo jeśli ktoś już nie pamięta dokładnie tamtych wydarzeń albo w ogóle się nimi nie interesował, będzie miał większą przyjemność, oglądając film. Mnie góry fascynują, szczególnie te wysokie, więc "Broad Peak" chciałam zobaczyć koniecznie. Twórcy skupiają się na Macieju Berbece, pokazują, jaką siłę przyciągania ma ta pasja, jak to się dzieje, że w górach myśli się inaczej, rozsądek ustępuje i nie liczy się nic tylko osiągnięcie celu. Jednym słowem inaczej rozumuje się w bazie, inaczej kiedy atakuje się szczyt. I to moim zdaniem się udało, także dzięki roli Ireneusza Czopa. Widać, jak się zmaga ze sobą, jak rozsądek walczy z przemożnym pragnieniem zdobycia góry. Natomiast znacznie słabiej wybrzmiewa problem kosztów, jakie płacą żona i dzieci, a już zupełnie nie widzę tej wzruszającej historii miłosnej, o której mowa w materiałach dystrybutora. Oglądałam "Broad Peak" z zainteresowaniem, mimo że historię znałam, i tę pierwszą potyczkę z górą, i tę drugą. Nie mogę jednak powiedzieć, że to film bardzo dobry, raczej przeciętny. Jeśli ktoś widział i pamięta "Everest", też historię opartą na faktach i bardzo znaną, dostrzeże różnicę - większy rozmach (wiadomo - pieniądze) i jednak większe napięcie. "Broad Peak" wypada przy nim blado. Mimo tego nie żałuję, że obejrzałam. A kto chce zobaczyć na dużym ekranie, niech się spieszy, bo to produkcja Netflixa i do wybranych kin trafiła tylko na chwilę.

 

"Stracone złudzenia" (film)

Lato jak zwykle nie rozpieszcza sensownymi premierami kinowymi. Dotąd nawet jeśli pojawiło się coś dobrego, to ja nie miałam ochoty. Ale francuskiej ekranizacji "Straconych złudzeń" Balzaka nie mogłam przegapić, bo zbiera znakomite recenzje. Od razu powiem, że powieści nie znam (A kto zna?) podobnie jak i innych książek pisarza. Jedną czytałam dawno temu w liceum. Szkoda, należałoby po jakieś wybrane sięgnąć. Co jakiś czas wraca do mnie marzenie, aby czytać więcej klasyki, powtórzyć to, co znam, poznać to, czego nie poznałam. No ale nowości, te najnowsze i te już nieco przeterminowane, wciąż biorą górę. Czasem zresztą i wśród nich trafia się klasyka, która dotąd w Polsce była niedostępna. Ot chociażby duńska pisarka Tove Ditlevsen. Czas jednak przejść do filmu.

Ekranizacja "Straconych złudzeń" okazała się nadzwyczaj aktualna. Problemy, jakie pokazuje Balzak w swojej powieści, gnębią też współczesne społeczeństwa. To historia młodego Luciena, urodzonego na prowincji, pochodzącego ze zubożałej i zdeklasowanej rodziny. Lucien, który pracuje w drukarni szwagra, pisze wiersze. Marzy o tym, aby je wydać. W jego talent wierzy piękna, bogata arystokratka, Louise, nieszczęśliwa w małżeństwie z dużo starszym od siebie mężczyzną. Z jej pomocą i w aurze skandalu Lucien wyrusza do Paryża, wierząc, że uda mu się wydać tom wierszy. Szybko jego szlachetne, naiwne marzenia rozbiją się o rzeczywistość, jakiej nawet sobie nie wyobraża. Stanie przed dylematem - pozostać szlachetnym i przymierać głodem, licząc na łut szczęścia, czy sprzedać się niemoralnej prasie i opływać w dostatki.  

W obrazie prasowego światka mogą się przejrzeć współczesne media. Oczywiście to, co widzimy na ekranie, bywa przerysowane, karykaturalnie wykrzywione, ale zasadniczy problem pozostaje. Zależność od bogatego właściciela, chodzenie na pasku polityków, pytanie o granice wolności słowa, ale przede wszystkim brak bezstronności. Balzak, a za nim twórcy filmu, pokazuje styk świata prasy ze światem sztuki, którym też zresztą rządzą pieniądze. Dobre i złe recenzje można kupić. Zorganizować nagonkę na pisarza czy aktorkę i zniszczyć ich albo przeciwnie, wynająć klakierów, opłacić zachwyty i wynieść, nawet miernotę, na piedestał? Nic prostszego. Czy nie tak działają współczesne inby? Lucien z jednej strony rozczarowany tym, co zobaczył, z drugiej zachwycony paryskim tempem życia, możliwościami, jakie daje kariera dziennikarska, musi dokonywać wyborów. Nie zdaje sobie sprawy, po jakim polu minowym stąpa, nie rozumie, że jest tylko pionkiem w grze rozgrywanym przez  polityczne frakcje, liberałów i rojalistów. Za wielu osobom, zachwycony swoimi możliwościami i dziennikarską mocą, nastąpił na odcisk. A jakby tego było mało, trzeźwość myślenia przysłania mu miłość do bulwarowej aktorki, Koralii.

Ale problemem Luciena pozostaje nie tylko jego sumienie, dylemat - moralna czystość czy pragmatyzm. Jego największym zmartwieniem jest pochodzenie -  prowincja i zdeklasowana rodzina. Rzecz nie tylko w tym, że  do pewnych miejsc nie ma wstępu, a jeśli się tam dostanie, to będzie traktowany pogardliwie, z wyższością. Chodzi o to, że on nie wie, jak się w tym świecie odnaleźć i poruszać. Nie zna jego kodów, nie zna odpowiednich ludzi, nie ma pojęcia, jak się zachować i ubrać. Nigdy nie będzie tam swój. Dlatego tak łatwo nim manipulować, wykorzystując do swoich celów. Wydaje się, jakby Lucien z góry skazany był na porażkę, jakby nic od niego nie zależało. Chęć wyrwania się z prowincji, realizacji swoich twórczych czy naukowych pragnień i ambicji, aspiracja do lepszego świata, złe urodzenie, brak pieniędzy to przecież także współczesne problemy. Skoro jesteśmy przy Francji, to wystarczy przywołać Didiera Eribona i jego znakomity "Powrót do Reims" i "Koniec z Eddym" Edouarda Louisa.

Film jest świetnie zrobiony, wciąga od pierwszych chwil i trzyma w napięciu do końca. Początkowe wolne tempo i dostojność arystokratycznych salonów ustępują miejsca energii, pędowi i szaleństwu. Dzieje się tak  kiedy Lucien przybywa do Paryża i zostaje wessany przez dziennikarski i teatralny świat. Przestrzeń natury zostaje przeciwstawiona ciasnej, zatłoczonej, zgiełkliwej stolicy. Atutem filmu są magnetyzujący aktorzy, Beniamin Voisin jako Lucien,  Vincent Lacoste jako pozbawiony skrupułów dziennikarski mentor prowincjusza, a wreszcie sam Xavier Dolan w roli dobrze urodzonego, początkującego pisarza, pupilka arystokratów.

Znakomity film naprawdę dla wszystkich. Dla tych, którzy w kinie szukają rozrywki, i dla tych, którym marzy się więcej.

Filmowe remanenty - "Spragnieni miłości", "Film balkonowy", "Lingui"

Dzisiaj o trzech kolejnych znakomitych filmach. Te obejrzałam w ciągu ostatniego tygodnia.

"Spragnionych miłości" widziałam przed laty w kinie, kiedy film miał swoją premierę. Zakochałam się w nim, nie ja jedna, zawsze marzyłam, aby zobaczyć go jeszcze raz. Nigdy nie pojawił się ponownie, na żadnych przeglądach, w telewizji też się na niego nie natknęłam. Aż tu nagle jesienią trafiło do kin pięć zrekonstruowanych cyfrowo filmów Wonga Kar Wai'a. Niestety pokazywane były krótko i nie udało mi się wstrzelić w seans. Tym razem kiedy w tygodniu przedświątecznym znienacka wróciły po raz kolejny do mojego ulubionego kina, nie mogłam odpuścić. Po latach "Spragnieni miłości" robią takie samo wielkie wrażenie. W końcu to historia ponadczasowa, uniwersalna, jaką kino i literatura uwielbiają. Historia pary nieszczęśliwych kochanków, którzy nie mogą być razem. A właściwie nie chcą, bo pragną zachować się etycznie. Zbliżyło ich sąsiedztwo i odkrycie, że ich wiecznie nieobecni małżonkowie mają romans. Powoli rodzi się uczucie, ale nie chcą być tacy jak oni. Czy dojdzie do spełnienia, czy nie, to kwestia otwarta. Film oparty jest na niedopowiedzeniach. Możemy się domyślać i spekulować. Być może "Spragnieni miłości" byliby jeszcze jednym melodramatem, gdyby nie mistrzowska robota reżyserska. Tu wszystko gra, wszystko buduje nastrój i atmosferę. Akcja rozgrywa się w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku w Hongkongu, gdzie mieszka wielu uciekinierów z Chin. Ciasnota mieszkań, w których gnieździ się wiele rodzin, a wszyscy się wzajemnie obserwują, ciasnota wąskich zaułków, ciemne kadry, deszcz, stroje i fryzury kobiet, szczególnie głównej bohaterki, i niesamowita muzyka - to stwarza ten film. Plus subtelność - wszystko rozgrywa się w niedopowiedzeniach, w gestach, spojrzeniach, przelotnym dotyku, pomiędzy słowami. Trudno nie poddać się atmosferze, trudno się nie zadumać i nie wzruszyć. Mistrzostwo świata. 

I coś zupełnie innego. Długo zapowiadany, poprzedzony znakomitymi recenzjami dokument Pawła Łozińskiego "Film balkonowy". Idea była prosta, a zrodziła się z trochę podobnego niezrealizowanego projektu na wspólny film obu Łozińskich, syna i jego ojca Marcela. Tu pomysł polega na tym, że reżyser ustawia na balkonie swojego mieszkania na Saskiej Kempie kamerę i czeka na przechodniów, licząc na to, że się zainteresują i zaczną rozmawiać. Jak mówi w licznych wywiadach, szybko zrozumiał, że tak się nie da - samo się nie zrobi, trzeba zagadać, więc na przynętę rzucał pytanie o sens życia. Jedni się na ten haczyk złapali, inni wykręcali. Ktoś pojawił się raz, kilku bohaterów powraca i powstaje z tego jakaś historia. Paweł Łoziński kręcił swój film dwa lata, przez ten czas przewinęło się przed jego kamerą mnóstwo przechodniów - sąsiadów bliższych i dalszych, większość to pewnie osoby, których nie znał. O czym mówią? Niektórzy o życiu, o swoich rozczarowaniach, o tęsknocie za zmarłym mężem albo przeciwnie o radości z rozstania, o dziecku, które ma przyjść na świat, o bezradności, o starości, inni cokolwiek, nawet to, że nie mają nic do powiedzenia. Jedni są śmieszni, drudzy zadziorni, jeszcze inni wzruszający. Tworzy się z tego niesamowita mozaika. Prosty, znakomity film. Mimo wszystko optymistyczny i jasny.

PS. Krzepiąca wiadomość dla tych, którzy film widzieli. W jednym z wywiadów Paweł Łoziński zdradził, że mężczyzna, który wyszedł z więzienia, ułożył sobie życie. 

Ostatni z filmów afrykański "Lingui" byłabym przegapiła. Na szczęście w porę usłyszałam, że jak najbardziej warto go obejrzeć. To historia matki i jej piętnastoletniej córki, które mieszkają na obrzeżach stolicy Czadu. Amina sama wychowuje nieślubne dziecko. Musi ciężko pracować, aby zapewnić Marii lepszą przyszłość. Nie może liczyć na rodzinę, która się od niej odwróciła. Nagle względną stabilizację burzy wiadomość, że córka jest w ciąży. To nie tylko przekreśla jej nadzieje na zdobycie wykształcenia, zostaje usunięta ze szkoły, ale rodzi obawy, że powtórzy los swojej matki. Dziewczyna chce ciążę usunąć, ale tego zabrania i religia, i prawo w jej kraju. Amina nie wie, co robić. To piękny film, ogląda się go z zapartym tchem, a mimo wartkiej akcji niepozbawiony jest poetyckiego klimatu. Z jednej strony to, co oglądamy na ekranie, budzi wściekłość na patriarchat, na męską opresję. Faceci nie dość, że nie pomagają, nie dość, że roszczą sobie prawa do ciał kobiet, to jeszcze nie pozwalają im posprzątać po sobie, czytaj tworzą prawo, które zakazuje aborcji. Tu muszę wspomnieć o "Obiecującej młodej kobiecie", która jakoś kojarzy mi się z tym filmem, może też z powodu złości na facetów. Mimo że Amina jest kobietą samodzielną, która nie raz udowodniła, że potrafi zadbać o siebie i córkę, to jednak kiedy przychodzi co do czego, styka się z opresją mężczyzn, którzy dyktują jej i jej córce, jak mają postępować. Ale film ma też swoją jasną stronę. Bo Amina pod wpływem sytuacji, pod wpływem wielkiej miłości do córki zmienia się. Już nie będzie pokornie słuchała pouczeń imama ani udawała słabą, chociaż naprawdę jest silna. Stoczy walkę. I napotka na swojej drodze inne kobiety, które będą chciały pomóc jej i Marii. Stworzy się między nimi silna więź, bo lingui oznacza właśnie więź. Tak, to także piękny film o kobiecej solidarności. Nie przepadam za słowem siostrzeństwo, ale ono pasuje tu jak ulał. I jeszcze jedno. Oglądając ten film, nie mogłam oprzeć się refleksji, że niezależnie od szerokości geograficznej kobiety mierzą się z tymi samymi problemami. Walka Aminy i Marii o usunięcie ciąży niczym się nie różni od walki, jaką stoczyła bohaterka amerykańskiego filmu "Nigdy, rzadko, czasami, zawsze". Nie przegapcie "Lingui" - to piękny, mocny film. Na szczęście więcej w nim jasności niż ciemności.

Filmowe remanenty - "Inni ludzie", "Piosenki o miłości", "Przeżyć"

Dawno nie pisałam o filmie, tymczasem ostatnio w kinie bywałam bardzo często, zdarzało się dwa razy w tygodniu. Premiery i nadrabianie zaległości. W sumie zobaczyłam aż sześć filmów i, co nie zdarza się często, wszystkie warte polecenia, przynajmniej bardzo dobre. Niestety brak czasu sprawił, że zaniedbałam pisanie o kinie. Szkoda mi jednak nie podzielić się chociaż krótką refleksją o każdym z tytułów, które obejrzałam. Dziś będzie o trzech, wkrótce o  następnych. W kolejności w jakiej je oglądałam. Większość z nich stale można obejrzeć na dużym ekranie, pozostałe pewnie na platformach streamingowych.

Najpierw "Inni ludzie" ekranizacja książki Doroty Masłowskiej w reżyserii Aleksandry Terpińskiej. Tu muszę się do czegoś przyznać - nie czytałam nic Masłowskiej, za to widziałam kilka jej tekstów przeniesionych na deski teatru albo zekranizowanych. O "Innych ludziach" było już głośno po gdyńskim festiwalu, gdzie reżyserka dostała nagrodę za debiut lub drugi film, a Jacek Beler za najlepszą pierwszoplanową rolę męską. Wydaje się, że przeniesienie na ekran prozy Masłowskiej to rzecz karkołomna, a może nawet niemożliwa. A jednak kiedyś ta sztuka udała się Xaweremu Żuławskiemu, który zekranizował "Wojnę polsko-ruską pod flaga biało-czerwoną" (widziałam, a ostatnio również w teatrze), teraz Aleksandrze Terpińskiej. "Inni ludzie" to nie jest film przyjemny - szara, smutna Warszawa i szarzy, smutni, pogrążeni w depresji ludzie, także ci z górnej półki. Każdy zanurzony w swojej beznadziei - samotności, niezrealizowanych planach, rozczarowaniach, pustce, ciasnych mieszkaniach albo apartamentach na kredyt. Niby nic nowego, ale film nie pozostawia obojętnym. Znakomicie wykreowana atmosfera, mistrzostwo języka Masłowskiej, świetne role, połączenie słowa mówionego z rapem. Wszystko się udało. A na koniec zrobiło mi się żal Kamila, granego przez Jacka Belera, co bardzo zdziwiło moją przyjaciółkę. On jeden, mimo że odstręczający, wydał mi się po prostu ludzki.

Drugi film to "Piosenki o miłości" Tomasza Habowskiego. Objawił mi się ten tytuł jakoś tak nagle, nic o nim wcześniej nie słyszałam, a powinnam, bo w Gdyni wygrał Konkurs Filmów Mikrobudżetowych. Tytuł raczej zniechęcał niż zachęcał. Dopiero kiedy wysłuchałam kilku rozmów o filmie, między innymi z reżyserem, uznałam, że warto zobaczyć. I rzeczywiście. Skromny, czarno-biały, ale poruszający. Niby prosta historia o spotkaniu dwojga ludzi z różnych światów. On, syn znanego aktora, może spokojnie realizować swoje ambicje muzyczne i nie musi się martwić, skąd weźmie pieniądze na życie. Ona pochodzi z małego miasta, w Warszawie pracuje jako kelnerka w eleganckiej knajpie. Gra i śpiewa, amatorsko, dla siebie. Ale nie jest to tylko opowieść o miłości, czego się spodziewałam. To także historia łajdactwa, zdrady, wykorzystania, rozczarowania, ale również niezależności i niezłomności. To wszystko razem działa mocno. Dzięki znakomitym, magnetycznym rolom Justyny Święs i Tomasza Włosoka, dzięki zdjęciom, wykreowanej atmosferze i piosenkom śpiewanym przez Justynę Święs. Obejrzałam z wielką przyjemnością. Film, który mimo wszystko niesie nadzieję.

Kolejny tytuł to "Przeżyć". Słyszałam o nim dużo, od początku miał świetne recenzje, ale żeby go obejrzeć, musiałam się przełamać. Dlaczego? Bo to animacja, czego po prostu nie lubię. No ale przeważył temat, uznałam, że film muszę zobaczyć. To historia oparta na faktach, główny bohater, Amin, jest postacią prawdziwą. Zresztą właśnie dlatego reżyser zdecydował się na dokumentalny film animowany, chodziło o to, aby bohater pozostał anonimowy. Temat jest jak najbardziej aktualny, chociaż nie dotyczy wydarzeń współczesnych. To opowieść o afgańskim chłopaku, Aminie, który razem ze swoją matką, dwiema siostrami i bratem uciekł z Afganistanu, kiedy po raz pierwszy zwyciężyli talibowie. Zostawili za sobą wszystko, dom, szkoły, przyjaciół, znajomych. Uciekli do Moskwy jednym z ostatnich samolotów, tam czekał na nich najstarszy brat Amina od lat mieszkający w Szwecji. Dalej jednak ruszyć się legalnie nie mogli. Aby wydostać się z Moskwy potrzebowali dużo pieniędzy. To opowieść o determinacji, aby dotrzeć do miejsca, w którym będzie można normalnie żyć. Pełna bólu, nieoczekiwanych zwrotów akcji, upokorzeń, cierpienia i nieszczęścia. Oglądając historię Amina, jego rodziny i innych uchodźców, trudno nie myśleć o tych wszystkich biednych ludziach, którzy ryzykując wszystko, próbują przekroczyć granicę do raju. Także tę polsko-białoruską, o której w obliczu wojny w Ukrainie mało kto myśli. A tam przecież stale umierają ludzie. I chociaż historia Amina znalazła swój pozytywny finał - nie tylko w końcu udało mu się przedostać do Danii, skończyć studia, zrozumieć i zaakceptować to, że jest gejem, ale został też cenionym naukowcem - to o przeżytych traumach trudno mu zapomnieć. Mając świadomość, jak wiele zawdzięcza swojej rodzinie, nie tylko mieszkającemu w Szwecji najstarszemu bratu, czuje się zobowiązany spłacić ten dług. Nie chce ich zawieść, chce, żeby byli z niego dumni. A to koliduje z jego życiem prywatnym, z planami małżeńskimi. Chociaż film opowiada o dramatycznych sprawach i mamy świadomość, że tylko nielicznym udaje się tak jak Aminowi, to jednak oprócz mroku jest w nim też nadzieja i jasność, co znakomicie podkreśla kolorystyka kadrów. Każdy powinien "Przeżyć" zobaczyć.

Filmowe remanenty - "Córka", "Najgorszy czlowiewk na świecie"

W kinach wiele przyciągających uwagę premier, trudno nadążyć. Wybrałam się na dwie - jedną sprzed tygodnia, "Córkę", i drugą całkiem świeżą, "Najgorszego człowieka na świecie".

"Córka" to ekranizacja powieści Eleny Ferrante. Nie czytałam, gdyż moją przygodę z jej twórczością zakończyłam po lekturze tetralogii neapolitańskiej zapoczątkowanej "Genialną przyjaciółką". Co mi się podobało, ale przede wszystkim, co mnie rozczarowało, a nawet zirytowało, można przeczytać tu i tu. (Po "Córkę" również nie zamierzam sięgać i sprawdzać, jak wierna jest filmowa ekranizacja.) Mojej niechęci do Ferrante nie zmienił nawet bardzo dobry film pokazywany i nagradzany na wielu znaczących festiwalach. Dla tych, którzy nie znają powieści, krótkie wprowadzenie. Na jedną z greckich wysp przybywa pięćdziesięcioletnia Amerykanka, profesorka jednej z amerykańskich uczelni. Chce spędzić przyjemnie czas, odpocząć, pragnie raczej samotności niż towarzystwa. Błogo zapowiadający się odpoczynek zostaje zburzony przez ekspansywną, hałaśliwą, bogatą i liczną rodzinę, która odwiedza tę samą niewielką plażę. Leda przygląda im się z niechęcią i z odrobiną fascynacji. Oni reagują na nią podobnie tym bardziej, że od razu dochodzi do konfliktu, który szybko zostaje zażegnany. Obserwacja młodej matki i jej kilkuletniej córeczki sprawia, że Leda musi skonfrontować się ze swoją przeszłością, ze swoim stosunkiem do córek. Jednym z najważniejszych tematów filmu jest właśnie macierzyństwo. Odczarowane, pokazane, jak twierdzą dystrybutorzy, bez tabu. Ale czy rzeczywiście we współczesnym świecie świadomość, że nie każda kobieta ma instynkt macierzyński, że bycie matką to trud, który nie tylko męczy, ale może irytować i burzyć inne plany, że nie każda kobieta nadaje się na matkę i nic w tym złego - niech po prostu dzieci nie ma - czy to wszystko jest jeszcze jakimś tabu? Wydaje mi się, że tyle się już na ten temat pisze i mówi, tak odczarowuje macierzyństwo, że chyba nie. No ale może jestem w błędzie. Jednak jeśli dzieci już są, może pojawić się problem. Czy tylko ojciec ma prawo do samorealizacji? A co z ambicjami matki? Ale czemu winne są dzieci? W takiej sytuacji każda decyzja będzie okupiona czyimś cierpieniem, a może w ogóle nie ma z tej sytuacji dobrego wyjścia. Znam osobiście, albo z opowieści, kobiety, które dokonały podobnych wyborów jak Leda. Pozostaje pytanie - dlaczego jeśli to mężczyzna zachowuje się tak jak Leda, co zdarza się bardzo często, mierzymy go inną miarą niż kobietę? Pytanie jest czysto retoryczne, odpowiedź doskonale znana. Drugim tematem filmu, nie tak wyeksponowanym, jest przezroczystość kobiet w pewnym wieku. Leda, która w młodości cieszyła się dużym powodzeniem wśród mężczyzn, teraz staje się niewidzialna. Wielokrotnie pod jej adresem, a nie jest osobą sympatyczną i może irytować, oj może, padają niewybredne, obraźliwe wyzwiska wskazujące na jej związaną z wiekiem domniemaną nieatrakcyjność seksualną. Piszę domniemaną, bo wcale nie jest nieatrakcyjna. Nie będę tu ich cytować, są powszechnie znane. Nikt się z nią nie liczy, bo nie jest młoda i nie stoi za nią żaden mężczyzna. Spędza  wakacje samotnie. Świetnie pokazuje to scena w kinie. Kto widział, ten wie, kto się wybiera, niech ją uważnie śledzi. Film jest znakomicie zrobiony. Kto nie zna książki, będzie miał dużą przyjemność ze stopniowego odkrywania przeszłości Ledy. Zamęt, który jej towarzyszy, znakomicie podbija atmosfera niepokoju, jaką udało się stworzyć na ekranie. W żadnym razie nie jest to horror czy thriller, ale twórcy umiejętnie wykorzystali chwyty charakterystyczne dla tych gatunków. Jednym słowem "Córkę" należy obejrzeć koniecznie. Dwie godziny mijają, nie wiadomo kiedy.  

Za to drugi film, norweski "Najgorszy człowiek na świecie", bardzo mnie rozczarował. Również pokazywany był na licznych festiwalach, dostał jakieś nagrody, ma znakomite recenzje, tymczasem wyszłam z kina zirytowana. Główną bohaterką jest Julie, trzydziestolatka, która nie wie, czego od życia chce. Niegdyś skakała ze studiów na studia, aby ostatecznie żadnych nie skończyć i pracować w księgarni, interesuje się a to fotografią, a to pisaniem. Nie wie, z kim chce być - z Akselem, rysownikiem, z którym mieszka od kilku lat, czy z przypadkowo poznanym Eivindem. Oczywiście nic w tym złego, że ktoś szuka swojej drogi i zmienia partnerów, problem w tym, że ta konkretna historia zupełnie mnie nie obchodzi. Julia jest irytująca, podobnie jak duchowe rozterki pozostałych bohaterów, niekończące się ględzenie i rozkminianie wszystkiego na dziesiątą stronę. Tym razem nic mnie to nie obchodzi! Czy to wina przerostu formy nad treścią, co stwarza dystans do bohaterów i powoduje, że widz przygląda im się jak jakimś obiektom? Nie wiem. Może. Przecież wszystko już było, teraz rzecz w tym, jak to zostanie opowiedziane. Albo zagra na twoich falach, albo, jak w tym przypadku, nie. Poruszy lub pozostawi obojętnym. To moja opinia. Ale recenzje "Najgorszy człowiek na świecie" ma bardzo dobre, więc może warto wyrobić sobie swoje zdanie.

"Belfast"

"Belfast" Kennetha Branagha to film, który koniecznie trzeba obejrzeć. Obraz konfliktu latami toczącego Irlandię Północną. Właściwie wojny domowej, która swoje korzenie miała przede wszystkim w różnicach religijnych. A wszystko to widziane oczami chłopca, Buddy'ego, który razem z rodzicami i bratem mieszka na ulicy, gdzie żyją zgodnie rodziny katolickie i protestanckie. jego najbliżsi i on to protestanci. Ojciec pracuje w Wielkiej Brytanii, przylatuje do domu co jakiś czas. Matka wychowuje dzieci. W pobliżu mieszkają dziadkowie i inni krewni. Akcja filmu rozpoczyna się w roku 1969, kiedy konflikt zaczyna narastać. Jesteśmy świadkami napaści protestanckich bojówek na mieszkania katolickich rodzin, które wcześniej zostały oznakowane. Mieszkańcy spokojnej dotąd uliczki, na której dzieci, niezależnie od wyznania, mogły się wspólnie bawić, nagle przeżywają szok. Powstaje barykada, niektóre rodziny katolickie decydują się przeprowadzić. Zaczyna działać mechanizm - kto nie z nami, ten przeciwko nam. Protestanckie rodziny muszą się opodatkować na protestanckie bojówki. Stoisz z boku, nie podoba ci się przemoc, uważaj. Na razie cię ostrzegamy, potem wyciągniemy konsekwencje. Od razu przypomniała mi się znakomita powieść baskijskiego pisarza Fernando Aramburu "Patria", gdzie został pokazany podobny mechanizm. Ojciec Buddy'ego chce, aby przeprowadzili się do Wielkiej Brytanii. Ale jak tu wyjechać, kiedy w Belfaście jest rodzina, przyjaciele, znajomi, szkoła, koledzy, wspólne zabawy i koleżanka? Jak to wszystko zostawić i pojechać w nieznane? Gdzie nikt nas nawet nie zrozumie, chociaż mówimy po angielsku? Gdzie nie będzie nauczycielki, którą Buddy bardzo lubi? I przecież trzeba dokończyć projekt o Księżycu robiony wspólnie z ukochaną koleżanką!

Ten czarno-biały lekki, sympatyczny, pełen humoru, nostalgiczny film opowiada o sprawach bardzo poważnych. Wydarzenia pokazywane z punktu widzenia małego dziecka, w dodatku przeuroczego - trudno się oprzeć jego urokowi i szerokiemu uśmiechowi - pozwalają widzowi zbliżyć się do człowieka. Pokazać w filmowym skrócie, z jakimi dylematami muszą mierzyć się dorośli i jak to działa na dzieci. Wprawdzie barykada zbudowana na ulicy i uliczne zadymy stają się elementem zabawy, ale to tym gorzej. Bo dzieci zaczynają przesiąkać nienawiścią. Jeśli tak dalej pójdzie, przemoc stanie się dla nich chlebem powszednim. To dlatego ojciec Buddy'ego chce koniecznie wyjechać. Aby uciec i aby wyrwać swoich synów ze spirali przemocy i nienawiści. Na razie o różnicach religijnych rozmawia się jak o drobnych dziwactwach, katolickich sąsiadów się lubi, ale jak długo jeszcze? Kiedy uroczy Buddy sięgnie po kamienie? Kiedy wrzuci zapaloną pochodnię do mieszkania swojej katolickiej koleżanki? Na razie to, co robi, w dobrej wierze, nieświadomy, w czym tak naprawdę uczestniczy, budzi uśmiech na twarzy widza, ale to zapowiedź czegoś strasznego. 

No i jest jeszcze w filmie Kennetha Branagha coś, co, szczególnie dziś zupełnie nieoczekiwanie, chwyta za serce. To ta trudna decyzja - wyjechać, zostawiając wszystko - rodzinę, przyjaciół, mieszkanie, cały swój dobrze znany świat i zaczynać wszystko od nowa w nowym środowisku czy zostać? Oczywiście w tym wypadku ta decyzja nie jest tak dramatyczna. Nie uciekają przed bombami, nie muszą pakować się w pośpiechu do jednej walizki, a ojciec może spokojnie przygotować w nowym miejscu grunt pod przeprowadzkę. Ale kiedy na końcu czytam dedykację: Dla tych, którzy wyjechali. i drugą: Dla tych, którzy zostali. (Cytaty z zawodnej pamięci. Była jeszcze trzecia, ale wyleciała mi z głowy.), nie potrafię nie myśleć o tych wszystkich, którzy uciekali, uciekają i uciekać będą przed wojnami, przemocą i niesprawiedliwością.       

Filmowe remanenty - "Matki równoległe", "Wszystko poszlo dobrze"

Dawno, a nawet bardzo dawno, nie pisałam o kinie. Nie pamiętam, czy oprócz filmów, o których dzisiaj, coś w tym czasie widziałam. Jeśli tak było, to najwyraźniej nie zrobiło na mnie wrażenia, skoro nie zapamiętałam tytułu. Teraz jednak zmobilizowałam się, aby podzielić się refleksjami o jednym gorącym tytule, który premierę miał w ten weekend, i drugim, który jeszcze wciąż na ekranach kin można obejrzeć.

Ta świeżynka to "Matki równoległe" Pedro Almodovara, jednego z moich ulubionych reżyserów. Premierę ze względu na pandemię odkładano, ale film można było obejrzeć na pokazach przedpremierowych, przynajmniej w moim ulubionym kinie. Nie mogąc się doczekać, wybrałam się na taki seans. Czas był świąteczny i pewnie dlatego wtedy na gorąco nie podzieliłam się swoimi refleksjami. Ale chyba nie tylko taki był powód. Cóż, film, który zbiera skrajne głosy - od zachwytów do batów - nie powalił mnie na kolana, pozostawił dość obojętną i nie bardzo wiedziałam, jak go ugryźć. Przyznam, że po znakomitym "Bólu i blasku" spodziewałam się czegoś równie dobrego. Wprawdzie mój ulubiony reżyser bywał już w znacznie gorszej formie, czasem nawet żenująco złej, ale "Matkom równoległym" daleko do jego największych osiągnięć. Mimo że znaleźć tu można to, za co go tak uwielbiam - pokręconą historię, nieoczywistość losów bohaterek, kiczowaty sentymentaliz i kolory, kolory, których we wszechobecnej szarzyźnie potrzebuję jak kania dżdżu - jakoś to wszystko nie działa. Ogląda się z przyjemnością, potem jednak zapomina. Z przykrością to piszę. Może Almodovar chciał za dużo? Może połączenie w jednym filmie problematyki historyczno-politycznej - poszukiwanie grobów zaginionych w czasie hiszpańskiej wojny domowej - z opowieścią o różnym podejściu do macierzyństwa po prostu się nie klei? Niby w scenariuszu wszystko się zgadza, a jednak znać szwy. Oczywiście miłośnicy Almodovara, a właściwie nie tylko oni, powinni "Matki równoległe" zobaczyć, bo, jak wspominałam, bardzo dobrze się je ogląda, poza tym jest o czym pomyśleć, no i warto wyrobić sobie swoje zdanie. Przecież niektórzy się zachwycają.

Za to najnowszy film Francoisa Ozona "Wszystko poszło dobrze" polecam gorąco. Chociaż dotyczy eutanazji, tematu ciężkiego, a w Polsce tabu, to wbrew pozorom ma w sobie wdzięk francuskiego kina. Jednym słowem ładny film o ważnej sprawie. Jest to historia sióstr, których ułożone życie rodzinne i zawodowe przerywa nagła wiadomość o chorobie ojca. Bogaty przemysłowiec i kolekcjoner dzieł sztuki w wyniku udaru został częściowo sparaliżowany. I wprawdzie stopniowo jego stan się poprawia, ale nigdy już najprawdopodobniej nie odzyska dawnej sprawności. Zawsze będzie zdany na pomoc innych i nie będzie mógł żyć jak dotąd. Zrezygnowany prosi jedną z córek o eutanazję, która we Francji jest nielegalna. Film pokazuje całą komplikację związaną z jego życzeniem, a właściwie żądaniem. Bo, jak mówią córki, ojcu nie da się odmówić. Od spraw organizacyjnych, przez pytania, czy powinien, a właściwie, czy ma prawo, po uczucia obu córek. Bo przecież jego sytuacja wcale nie jest taka zła. Po pierwsze ma pieniądze i może sobie pozwolić na doskonałą opiekę. Po drugie odzyskał częściową sprawność - może poruszać się na wózku. Czy wobec tego ma prawo do takiej decyzji tylko dlatego, że nie będzie się już cieszył pełnią życia? Być może najważniejsze pytanie brzmi - czy w takiej sytuacji ma prawo narażać swoje córki i stawiać je w niezwykle trudnej dla nich, także emocjonalnie, sytuacji? A z wielu powodów jest ona nie do pozazdroszczenia. Naprawdę niełatwo odpowiedzieć na te wszystkie pytania. Wiem, jak czuje się człowiek, który nagle musi przestać prowadzić życie, jakie uwielbiał. I wiem, że jedni potrafią się z tym pogodzić i powiedzieć sobie - trudno, przecież mogło być gorzej - a inni nie są w stanie tego zaakceptować. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak czują się córki postawione wobec takiego żądania. Mądry, wyważony, niebanalny film. A kto lubi Sophie Marceau, ma dodatkowy powód, aby go obejrzeć. 

PS. "Wszystko poszło dobrze" znakomicie współgra z szeroko komentowaną książką Mateusza Pakuły "Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję". Nie czytałam, ale wiele słyszałam, także bardzo ciekawą rozmowę z autorem. Pewnie powinnam sięgnąć. Może to zrobię.

"Powrót do tamtych dni"

"Powrót do tamtych dni" Konrada Aksinowicza to jeden z tych filmów, na który czekałam po gdyńskim festiwalu. Nie tylko dlatego, że recenzje miał dobre, a może nawet bardzo dobre. Że zachwycano się rolą Macieja Stuhra, którego wymieniano wśród kandydatów do nagrody za główną rolę męską. Powodem był też temat - alkoholizm. Niby wiedziałam, czym jest życie w rodzinie, w której jest alkohol, ale tak naprawdę uświadomiłam sobie, jaka jest skala nieszczęścia dziecka wychowywanego w takim środowisku po przeczytaniu znakomitej książki Aleksandry Zbroi "Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu". Autorka opowiedziała o swoim doświadczeniu, a zrobiła to tak, iż nie miałam wrażenia, że wchodzę z butami w jej życie. Film Konrada Aksinowicza, który wpisuje się w tę samą tematykę, jest równie mocny.

A zaczyna się zabawnie, sentymentalnie i kolorowo. Wrocław lata dziewięćdziesiąte. Przaśny kapitalizm początków transformacji. Czternastoletni Tomek spędza beztrosko czas na podwórku razem z kolegami. Rywalizują o dziewczynę, nową koleżankę, która przyszła do ich klasy. Marzą o nowych zestawach klocków Lego, o odtwarzaczu do kaset VHS. Jest śmiesznie i miło. Nieoczekiwanie ze Stanów wraca ojciec Tomka. Pracował tam w lokalnym radiu. Ale obok radości pojawia się strach. Strach, że znowu zacznie pić jak kiedyś. Początkowo jest dobrze, nic nie zapowiada nieszczęścia. Są prezenty, piękna suknia dla mamy, wymarzony odtwarzacz dla syna, wspólne filmowe wieczory. Może tym razem się uda? Ale euforia trwa krótko. Potem następuje horror.

Ojciec pogrąża się coraz bardziej, strach i wstyd paraliżują matkę i syna. Najgorsza jest bezradność i samotność. Wszyscy sąsiedzi wiedzą, co się dzieje, nikt nie reaguje. Może dlatego, że różne rodzaje przemocy są obecne i w innych domach. W szkole też nikt nie zastanawia się, dlaczego Tomek opuścił się w nauce. Największą ofiarą tej sytuacji jest właśnie on. Matka nie potrafi poradzić sobie z sytuacją, oszukuje się, że alkoholowy ciąg minie i Alek znowu będzie dobrym mężem i ojcem. Coraz bardziej przestraszona szuka pomocy u syna, bo agresja pijanego męża skupia się przede wszystkim na niej. To Tomka zmusza do brania zadań ponad siły fizyczne i przede wszystkim psychiczne dziecka. Chłopak musi przejąć obowiązki dorosłych. Patrzy na upodlonego przez nałóg ojca, boi się o mamę i o niego, bo, co może wydać się paradoksalne, nadal go kocha. To Tomek musi mu pomagać pijanemu ojcu i negocjować z nim, bo sparaliżowana strachem mama prosi go o pomoc. Ich życie staje się piekłem. Brakuje pieniędzy, mieszkanie dewastowane coraz bardziej przez ogarniętego pijackim szałem ojca popada w ruinę. Helena jako współuzależniona ukrywa nałóg męża i nie potrafi podjąć żadnej stanowczej decyzji. Ciągle łudzi się, że Alek się zatrzyma. Powtórzę słowa Weroniki Książkiewicz, która gra matkę, znalezione w wywiadzie z aktorką: ... jak to jest możliwe, że dzieci przeżywają takie rzeczy. 

Patrzyłam na to wszystko sparaliżowana i zdumiona. Jak można być tak bezradnym? Jak można zrzucać tyle na kilkunastoletniego syna? Jak można traktować go jako tarczę ochronną? Ale łatwo wydawać sądy, kiedy na szczęście nigdy nie przeżyło się czegoś takiego. Pamiętajmy też, że to lata dziewięćdziesiąte. Dziś więcej się o problemie mówi i pewnie mimo wszystko współuzależnionym ofiarom łatwiej szukać pomocy.

Zaleta filmu to świetne aktorstwo. Maciej Stuhr jest rzeczywiście znakomity. Ale znajdziemy tu znacznie więcej bardzo dobrych ról. To Weronika Książkiewicz grająca matkę i przede wszystkim Teodor Koziar wcielający się w Tomka. Ale i inne role dziecięce wypadły niezwykle naturalnie.

To bardzo dobry i bardzo ważny film. Czytałam wywiad z reżyserem, w którym nie ukrywa, że to jego doświadczenia. Ma nadzieję, że może ktoś po obejrzeniu "Powrotu do tamtych dni" przestraszy się i zmieni swoje życie. Może ktoś pomoże będącej w potrzasku sąsiadce. Może jakaś kobieta znajdzie w sobie odwagę, żeby walczyć o siebie i dziecko. O problemie ostatnio się mówi. Oprócz wspomnianej przeze mnie książki Aleksandry Zbroi jest i druga - zbiór wywiadów Aleksandry Jucewicz i Magdaleny Kicińskiej z dorosłymi dziećmi alkoholików "Dom w butelce".

"Wszystkie nasze strachy"

"Wszystkie nasze strachy" Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta to jeden z tych tytułów, na które tej jesieni bardzo czekałam. Powodów jest kilka - poprzedni film Rondudy, "Serce miłości", który bardzo mi się podobał, temat i wreszcie deszcz nagród na gdyńskim festiwalu - przede wszystkim Złote Lwy, ale też Nagroda Dziennikarzy i wiele innych. Łukasz Ronduda wywodzący się ze środowiska sztuk plastycznych, kurator, wykładowca akademicki, bohaterami swoich trzech filmów uczynił artystów. W pierwszym, "Performerze", którego nie widziałam, Oskar Dawicki grał samego siebie. Tym razem w Daniela Rycharskiego wciela się Dawid Ogrodnik.

Kim jest bohater "Wszystkich naszych strachów"? To artysta wizualny, twórca wiejskiego street artu, gej i katolik, działacz stowarzyszenia Wiara i Tęcza, mieszkaniec mazowieckiej wsi Kurówka, gdzie aktywnie działa na rzecz swojej społeczności. Film opowiada o epizodzie z jego życia, kiedy musi zmierzyć się z samobójczą śmiercią nastoletniej lesbijki zaszczutej przez mieszkańców wsi. Rycharski usiłuje sprawić, aby miejscowa społeczność uznała swoją winę. Wierzy, że zmierzenie się z prawdą przyniesie ulgę. Przypomina w tym trochę, przy wszystkich różnicach, bohatera "Bożego Ciała" Jana Komasy. Nie jest w sowich działaniach agresywny, ale bardzo konsekwentny i radykalny. Sam przeciw wszystkim na drodze do prawdy. Przemierza wieś na motorze niczym sprawiedliwy bohater westernu na koniu. Uczciwie przyznaję, że nie ja wpadłam na tę prostą interpretację jego postawy - piszę o tym po lekturze wywiadu z twórcami filmu.

"Wszystkie nasze strachy" poruszają kilka ważnych tematów. Opowiadają o osobach LGBT+ z prowincji, o tym, z jakimi problemami muszą się mierzyć. Jak muszą walczyć z sobą, ukrywać swoją tożsamość, a jeśli zdecydują się ujawnić, muszą liczyć się z szykanami i ostracyzmem. To przypadek Jagody, która odebrała sobie życie. Danielowi Rycharskiemu łatwiej, bo ma silną osobowość, a poza tym jest w swojej wsi kimś ważnym, aktywistą, postacią szanowaną. Poza tym ma fantastyczną babcię, w tej roli znakomita Maria Maj, która nie przebierając w słowach, potrafi stanąć w obronie wnuka. Ale i on musiał zmierzyć się z wrogością zwłaszcza, kiedy próbował skonfrontować mieszkańców wsi z ich winą. Drugi temat to wiara, obecność w Kościele osób homoseksualnych. Bohater filmu jest człowiekiem głęboko i radykalnie wierzącym. To wiara nie tylko deklaratywna, ale żywa, konsekwentna. Stąd jego działania po śmierci Jagody.

A przy tym wszystkim nie jest to film, który pokazywałby prowincję z wyższością jak "Twarz" Małgorzaty Szumowskiej. Nikt tu nikogo nie wyśmiewa, nikt na nikogo nie patrzy z góry. Chociaż opowiadamy się po stronie bohatera, rozumiemy, że dla mieszkańców wsi jego działania są zbyt szybkie, może potrzebują czasu. Przynajmniej niektórzy, o czym się przekonujemy. 

Ten prosty, melancholijny, pięknie fotografowany film (nagroda za zdjęcia dla Łukasza Gutta w Gdyni) ma kilka mocnych scen. To krótki monolog Jacka Poniedziałka grającego kuratora, który mówi tu także o sobie i w imieniu innych. Przynajmniej ja tak odebrałam jego słowa. Kolejna taka scena to spontaniczna droga krzyżowa przez Warszawę, w jaką udaje się Daniel, zabierając krzyż z wystawy. Chociaż daleka jestem od wiary, to zrobiła na mnie wrażenie. Przejmuje też widok krzyży ubranych w stroje osób ze społeczności LGBT+, które popełniły samobójstwo. Im dłużej myślę o "Wszystkich naszych strachach", tym bardziej we mnie rezonują. To taki film, który zostaje i który ma się ochotę zobaczyć po raz kolejny. 

Filmowe remanenty - "Nowy porządek", "Moje wspaniałe życie"

Jesienią filmów dostatek, więc w ostatnim czasie byłam na dwóch - francusko-meksykańskim "Nowym porządku" Michela Franco i polskim "Moim wspaniałym życiu" Łukasza Grzegorzka. Oba pokazywane na Nowych Horyzontach, ten pierwszy nagrodzony Złotym Lwem na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji, oba bardzo dobre. Ale ostrzegam - oglądanie "Nowego porządku" jest prawie tak traumatyczne jak ostatniego "Wesela" Smarzowskiego

Napisałam prawie, bo reżyser jednak unika scen najbrutalniejszych, pozostawiając je wyobraźni widza, więc zakryłam oczy tylko raz, podczas kiedy na "Weselu" przesiedziałam w ten sposób może nawet jedną czwartą seansu. Mimo tego "Nowy porządek" i tak pokazuje rzeczywistość koszmarną. Opowiada o tym, co może się stać, jeśli różnice klasowe, przepaść pomiędzy najbogatszymi, a średniakami i biedakami nie zostanie chociaż trochę zniwelowana. Ta wizja jest spełnieniem moich najczarniejszych snów - czasem myślę, że kiedyś ci wszyscy wykluczeni, słabo opłacani, pogardzani, i nie chodzi tu wcale o migrantów czy uchodźców, ale pełnoprawnych obywateli swoich krajów, wezmą odwet na nas, sytych, zadowolonych, żyjących w miarę wygodnie. Najbogatszym, wpływowym, tym, którzy odpowiadają za taki porządek świata, pewnie jak zwykle się upiecze. I o tym jest właśnie "Nowy porządek". To dystopia, która opowiada o rewolcie tych niewidzialnych. Rewolcie, która ma tylko jeden cel - zemścić się, zabrać, skorzystać z okazji. To nie rewolucja, która niesie jakiś pozytywny program. Widz od razu wie, że coś się szykuje - zanim zostanie przeniesiony na eleganckie wesele odbywające się w jednym z bogatych domów pięknej dzielnicy, gdzie bawią się biznesmeni i ludzie wpływowi, zobaczy szybki montaż kilku mocnych, przerażających scen, które później obejrzy w całości. Potem przez chwilę jest sielankowo, chociaż i na przyjęcie docierają jakieś niepokojące sygnały - a to ktoś się spóźnił, bo na drodze były zamieszki, a to komuś z gości oblano samochód zieloną farbą. No ale takie historie się zdarzają, do tego bohaterowie opowieści są już przyzwyczajeni, więc bawią się w najlepsze. Do czasu. Rewolta jest jednak tylko wstępem, bo tak naprawdę film opowiada o tym, co potem. A potem jest jak zwykle - najpierw chaos i bezprawie, a później władzę przejmuje wojsko i świat staje się koszmarem, także dla tych, którzy się zbuntowali, a może przede wszystkim dla nich. Chociaż ofiary są po obu stronach, a najbardziej oberwie się tym porządnym, którzy w trudnej sytuacji chcą zachować się po ludzku, po prostu pomóc komuś, kto tego bardzo potrzebuje. Chociaż film szokuje wizją nowego porządku, to należy pamiętać, że twórcy nie wyssali jej z palca. Przewroty wojskowe i następujące po nich prześladowania były w Ameryce Łacińskiej na porządku dziennym. Chile, Argentyna, kraje Ameryki Środkowej. Wystarczy poczytać Artura Domosławskiego "Gorączkę latynoamerykańską" czy Mario Vargasa Llosę ("Święto Kozła", "Burzliwe czasy", ale też "Rozmowę w Katedrze"). To wszystko, co robi wojsko, kiedy przejmuje władzę, właśnie tak tam wyglądało, a może i gorzej. Przerażająca wizja, z której trudno się otrząsnąć. Dodam jeszcze, że akcja trzyma w napięciu także dlatego, że na naszych oczach rozgrywa się dramat kilkorga bohaterów.

Zupełnie inny jest film Łukasza Grzegorzka "Moje wspaniałe życie". Kto widział jego poprzednie obrazy, "Kamper" i "Córkę trenera", ten wie, jakie kino interesuje tego reżysera. Opowiada o kryzysowych sytuacjach, jakich doświadcza zwyczajny człowiek w swojej rodzinie. To kino z dala od wielkich problemów tego świata, za to blisko człowieka i jego mikrokosmosu. Charakterystyczne dla Grzegorzka jest mieszanie dramatu z humorem, patrzenie na bohaterów z sympatią i pokazywanie, że nie ma prostych rozwiązań, a świat nie jest czarno-biały. Te dwie ostatnie kwestie najlepiej wybrzmiewają właśnie w "Moim wspaniałym życiu". To historia Joanny, nazywanej Jo, która ma dość. Dość, bo każdy czegoś od niej chce, a nikt nie ma ochoty jej pomóc. Musi opiekować się matką chorą na Alzheimera, nie może porozumieć się z młodszym synem, uczniem technikum, irytuje ją starszy syn nieudacznik, jego roszczeniowa partnerka, do tego dochodzi pomoc przy wnuku i problemy jak w niemal każdym małżeństwie, które ma za sobą dłuższy staż. A to wszystko w jednym mieszkaniu, nawet nie jakoś specjalnie ciasnym, każdy ma tu własny kąt, ale przecież zza ściany słychać płacz dziecka, kłótnie, rozmowy, a poza tym wszyscy czegoś od Jo chcą. Do tego jeszcze praca, gdzie też kłębią się konflikty. Oczywiście można zapytać, dlaczego bohaterka znalazła się w takiej sytuacji? Dlaczego pozwoliła sobie wejść na głowę? Dlaczego doprowadziła do tego, że nikt jej nie pomaga, każdy chce być obsługiwany, a jeśli coś idzie nie tak, wzbudza w niej poczucie winy? Łatwo się mówi, wiadomo, dlaczego tak jest - patriarchat, wychowanie i tak dalej, i tak dalej. Jo jest przedstawicielką tego pokolenia kobiet, które już rozumieją, że coś nie gra, ale pozwoliły się jeszcze wtłoczyć w ten cały kierat. Dlatego próbując od niego uciec, szuka azylu i szuka siebie. Jak i jakie niesie to konsekwencje, zdradzać nie będę. Niejednoznaczność filmu polega nie tylko na tym, jak rozwiązuje swoje problemy Jo i jak reagują na to jej najbliżsi, ale również na tym, że rozumiemy też i innych członków jej rodziny. Bo każdy z nich ma swoje dobre powody, aby mieć dość. Jakie? Aby nie psuć przyjemności oglądania, nie zamierzam zdradzać. I chociaż, na szczęście, nie wszystkie problemy Jo są moimi, to jedno mnie łączy z nią i jej rodziną. Ja też mam dość. Bardzo dobry film, zdecydowanie najlepszy w dorobku reżysera. Co ważne, łączy mądrość obserwacji i diagnozy, z przyjemnością oglądania. To także zasługa znakomitych ról - Agaty Buzek, Jacka Braciaka, Adama Woronowicza, Małgorzaty Zajączkowskiej i innych.  

"Wesele" Wojciecha Smarzowskiego

Na nowe "Wesele" Wojciecha Smarzowskiego czekałam z niecierpliwością. Poszłam, niewiele wiedząc. Po pierwsze reżyser długo trzymał informacje w tajemnicy, a po drugie wyznaję zasadę - im mniej wiem przed seansem, tym lepiej. Wyszłam z kina, czując się tak, jakby mnie ktoś przemielił przez maszynkę albo wyrzucił z jakiejś piekielnej wirówki. Miałam ochotę po prostu się upić, co nie jest w moim przypadku normalne. Podobne wrażenia towarzyszyły bliskiej mi osobie, z którą byłam w kinie. Część seansu przesiedziałam, zasłaniając oczy, ale już sam dźwięk wystarczył. To chyba drugi film po "Przesłuchaniu" Bugajskiego, który mnie tak zmasakrował. A nie stronię od kina trudnego. Nie spodziewałam się, że nowe "Wesele" będzie mocniejsze od "Aidy" i "Żeby nie było śladów". A jednak. O dziwo nikt z kina nie wyszedł. Jest to film obowiązkowy, ale nie sądzę, abym kiedykolwiek znalazła w sobie siłę, żeby obejrzeć go jeszcze raz. Gdybyśmy chociaż żyli w spokojnych czasach, gdyby mogła nas tylko boleć nasza przeszłość. Niestety na to wszystko nakłada się ta beznadziejna sytuacja i towarzyszące jej poczucie bezsilności. Dlatego w pewnym momencie pomyślałam sobie, że mam dość. Dość tej dręczącej przeszłości i teraźniejszości. A teraz kilka refleksji o filmie.

Dziś będą krótkie, bo nie da się o "Weselu" pisać, nie zdradzając zbyt wiele. Jest to film zupełnie inny od pierwszego "Wesela" Smarzowskiego, a jeśli ktoś spodziewa się komedii, mocno się zawiedzie. Owszem, pojawiają się podobne motywy - panna młoda w ciąży, pan młody łasy na pieniądze teścia, nawet prezentem jest wypasiony samochód. Ojciec panny młodej, bogaty biznesmen, który tej nocy, kiedy goście się bawią, musi rozwiązywać problemy, bo grunt pali mu się pod nogami. Jest i dziadek. I to on ma tu do spełnienia rolę najważniejszą. Bo nowemu "Weselu" znacznie bliżej do "Wesela" Wyspiańskiego, nie tylko dlatego, że reżyser sięga w przeszłość i, jak sam mówi, zrobił film o pamięci, a właściwie o niepamięci. Również ze względu na formę. I właśnie przeszłość, której nie potrafimy jako zbiorowość przyjąć do wiadomości, jest zasadniczym tematem tego "Wesela". I to ona tak boli i jest taka mocna. Pytanie, czy trzeba pokazywać to z taką siłą rażenia? Cóż, Smarzowski nigdy widza nie oszczędza i zawsze jedzie, mówiąc kolokwialnie, po bandzie. A poza tym może właśnie tak trzeba, aby dotarło? Aby zrozumieć, co się wydarzyło? Co zrobiliśmy? Aby suchy przekaz zamienić w obraz, który żyje i przemawia? 

 Jeśli mam jakieś zastrzeżenia do filmu Smarzowskiego, to do jego warstwy współczesnej. Może za dużo grzybów w barszcz, może za wiele polskich grzechów, tych hańbiących nas dzisiaj, chciał reżyser na raz napiętnować.  

Popularne posty