Magdalena Parys "Magik"

Jakiś czas temu pisałam o powieści Magdaleny Parys "Tunel" i już

wtedy zapowiadałam, że sięgnę po dwa kolejne tomy jej Trylogii Berlińskiej. Właśnie skończyłam czytać część drugą, "Magika" nagrodzonego Literacką Nagrodą Unii Europejskiej (Agora 2020, wydanie pierwsze 2014 Świat Książki) i połknęłam ją, podobnie jak pierwszą, jednym tchem. Oczywiście aż prosi się o słowo przyjemność, bo naprawdę trudno się od książki oderwać. Z drugiej strony trudno mówić o przyjemności, jeśli czyta się o morderstwach i nieprawościach ludzi związanych z komunistycznym reżimem. 

Zanim wprowadzę w temat, przypomnę, kim jest pisarka, bo jej biografia nie pozostaje bez wpływu na to, co pisze. Otóż Magdalena Parys urodziła się w Gdańsku i kiedy miała trzynaście lat, znalazła się w Berlinie Zachodnim. Pisze po polsku, nie tylko książki, obecna jest również w naszych mediach. Jej doświadczenia sprawiają, że akcja tworzonych przez nią powieści wprawdzie toczy się w Berlinie i dotyczy spraw niemieckich, ale krąży również wokół polskiej tematyki, a nawet szerszej. Dotyka problemów wspólnych dla historii wszystkich krajów postkomunistycznych. Dlatego wśród bohaterów jej powieści znajdziemy takich, których imiona i nazwiska brzmią mniej lub bardziej po polsku. Nie inaczej jest w "Magiku", o czym za chwilę.

Nieprzypadkowo pisałam o przyjemności czytania, bo Magdalena Parys ubrała swoją Trylogię Berlińską w konwencję powieści sensacyjnej. Trudno wobec tego nie zadawać sobie pytań, kto zabił, kto z kim walczy, kto na kogo nastaje, kto chce ukryć swoje tajemnice z przeszłości i dlaczego. Tyle tych kto, bo tłem morderstwa jest polityka, a jego korzenie sięgają lat osiemdziesiątych zeszłego wieku. Chociaż stopniowo dowiadujemy się coraz więcej, to trudno oderwać się od lektury - czytelnik jest wodzony za nos, nawet w finale następuje zwrot akcji. Autorka umiejętnie dozuje napięcie, pokazując rozwój wydarzeń z perspektywy różnych bohaterów. To pierwsza zaleta "Magika" - to bardzo ciekawa powieść sensacyjna. Ale to oczywiście nie wszystko.

Kolejną zaletą są bardzo bogate, pełnokrwiste postacie. Wszyscy główni bohaterowie powieści mają swoją historię, najczęściej dramatyczną, swoje motywacje, kompleksy i demony. Może najmniej dowiadujemy się o nadzorującym śledztwo Tschapieskim, zwanym też Buldogiem, ale już komisarza Kowalskiego, który rozwiązuje zagadkę morderstwa, poznajemy bardzo dobrze. Wiemy, dlaczego pije, dlaczego nie chce wracać do pustego, zawilgoconego mieszkania i wiele, wiele więcej. Na jedną z głównych bohaterek wyrasta Dagmara Bosh, znana telewizyjna dziennikarka, ostra jak brzytwa. Niech nas nie zmyli jej nazwisko. Naprawdę nazywa się Boszewska i jako nastolatka w wyniku splotu okoliczności znalazła się z matką w Berlinie Zachodnim. Historia dziecka, które z woli dorosłych zostaje wyrwane ze swojego środowiska i musi odnaleźć się w zupełnie obcym świecie bez znajomości języka, jest jednym z wątków powieści. To oczywiście nie wszyscy bohaterowie i nie wszystkie historie. 

Ale, jak się domyślam, nie z takich przyczyn Magdalena Parys otrzymała za swoją powieść europejską nagrodę. Powodem był temat - intrygę swojej książki osnuła autorka wokół ciągle jeszcze mało znanych faktów z lat osiemdziesiątych. Otóż wielu obywateli NRD próbowało przedostać się na Zachód, przekraczając zieloną granicę pomiędzy Bułgarią, a Turcją lub Grecją. Najczęściej nieskutecznie. Bułgarska straż graniczna ściśle współpracowała z aparatem bezpieczeństwa NRD i obchodziła się ze złapanymi uciekinierami bardzo brutalnie. Tak się składa, że nie był to temat dla mnie całkiem nowy, bo odkryłam go już wcześniej dzięki lekturze znakomitej książki Kapki Kassabovej "Granica. Na krawędzi Europy". Tamte zdarzenia mają swoje konsekwencje - autorka opowiada o uwikłaniu polityków w komunistyczne zbrodnie, o zacieraniu przez nich śladów współpracy ze Stasi. Można śmiało powiedzieć, że brudy polityki są głównym tematem tej powieści. Polityczna korupcja, polityczny marketing, populizm, walka o władzę. Wreszcie jest to też opowieść o zwalczaniu przez komunistyczne reżimy opozycjonistów. 

Ciekawa, pasjonująca lektura. 

Jurij Wynnyczuk "Tango śmierci"

Odkrywania literatury ukraińskiej ciąg dalszy. Tym razem "Tango

śmierci" Jurija Wynnyczuka (KEW 2018; przełożył Bohdan Zadura), książka, która w roku 2019 znalazła się w ścisłym finale Angelusa, nagrody dla pisarzy z Europy Środkowej. Naprawdę nie wiem, jak wpadłam na tę powieść, bo na pewno nie zapamiętałam jej z tamtej nominacji. A przecież musiałam usłyszeć o niej niedawno, bo to całkiem świeży zakup na fali mojego ukraińskiego wzmożenia. Autora kojarzyłam już wcześniej, bo mniej więcej rok temu chwalono inną jego powieść - "Lutecję". Wtedy mimo bardzo dobrych recenzji nie skusiłam się na nią, bo uznałam, że to nie jest ten typ literatury, który lubię. Dziś, po lekturze "Tanga śmierci", postanowiłam ją przeczytać, mimo że moje upodobania lekturowe nie uległy zmianie. Cóż, zdarzają się wyjątki. Na koniec wstępu kilka słów o autorze. Jurij Wynnyczuk to jeden z bardziej znanych pisarzy ukraińskich, przekładany na wiele języków. Urodzony w roku 1952 poeta, prozaik, tłumacz, dziennikarz. Mieszka we Lwowie, co jest nie bez znaczenia w kontekście powieści, o której dzisiaj.

Muszę przyznać, że mój odbiór "Tanga śmierci" zmieniał się w trakcie lektury. Falował od przyjemności czytania przez lekką irytację do pełnej akceptacji. Zaraz wyjaśnię, skąd wzięła się irytacja. Ale od początku. "Tango śmierci" to opowieść o Lwowie i jego mieszkańcach - tych współczesnych, ale przede wszystkim przedwojennych. Polakach, Ukraińcach, Żydach, a nawet Niemcach, bo miasto było kiedyś kulturowym tyglem. Tu wyznanie - nie mam jakiegoś wielkiego sentymentu do Lwowa. Wprawdzie rodzina mojego ojca wywodziła się ze wschodu, ale z Wołynia. Nie nasiąkłam lwowskimi wspomnieniami, już prędzej wileńskimi, bo z Wilnem w młodości związany był mój dziadek, ale też bez przesady. Nigdy też we Lwowie nie byłam. Nie żebym nie chciała, ale zawsze odkładałam ten wyjazd na później, no a teraz, kiedy po lekturze nabrałam wielkiej ochoty, nie wiadomo, kiedy taka podróż będzie znowu możliwa. Kiedy czytałam "Tango śmierci", bardzo żałowałam, że nie znam miasta, bo to taka powieść, która osadzona jest w jego topografii. Kto był, ten bez trudu może przywołać obrazy tych miejsc, może czytać z planem Lwowa w ręce. Ja uwielbiam takie sytuacje i żałuję, że ta przyjemność została mi odebrana, a właściwie sama ją sobie odebrałam.

Akcja powieści toczy się na dwóch planach czasowych - historycznym i współczesnym. Ten pierwszy obejmuje lata międzywojnia i wojny, kiedy najpierw Lwów był polski, a potem przechodził z rąk radzieckich do niemieckich. Tu bohaterów jest czterech - przyjaciele, urodzeni w latach dwudziestych, Ukrainiec Orest, Polak Jasio, Żyd Josiek i Niemiec Wolf. Pierwsze skrzypce gra Orest, to z jego notatek poznajemy ich historię. Bardzo ważną postacią jest też Josiek, skrzypek. Współczesność to historia zapalonego naukowca orientalisty, profesora Jarosza. Jego pasją są martwe języki, a szczególnie język arkamski, którym mówił w starożytności nieistniejący już lud Arkanum. I język, i posługujący się nim ludzie zostały na potrzeby powieści wymyślone. Zdarzenia z obu planów czasowych ściśle się ze sobą łączą. Po pierwsze dzięki rękopisowi Oresta, który w pewnym momencie wpada w ręce Jarosza, a po drugie dzięki pewnej tajemniczej melodii - owego tytułowego tanga śmierci. Miało ono moc niezwykłą, ten, komu grano ją, gdy umierał, stawał się poniekąd nieśmiertelny - odradzał się w kolejnych pokoleniach, nie zdając sobie z tego sprawy. I znowu dopiero moc usłyszanej melodii tanga mogła mu świadomość przeszłości przywrócić.

I tu muszę wyjaśnić, dlaczego w pewnym momencie zaczęłam żałować, że na "Tango śmierci" się skusiłam. Nie raz dawałam w tych notkach wyraz mojej niechęci do wszelkiej maści fantastyki. A tu wątek fantastyczny staje się bardzo silny. Wszystko, co łączy się z odtwarzaniem melodii tego jedynego w swoim rodzaju tanga, poszukiwaniem wiadomości na jego temat, a wreszcie użyciem jego mocy, pisane jest w porządku fantastycznym. Jakoś jednak przestało mi to doskwierać, bo przyjemność z lektury była, do czasu, o czym za chwilę, ogromna. Kilkudniowa wyprawa Oresta w głąb biblioteki Ossolineum, która okazuje się biblioteką niezwykłą, bo żywą na wiele sposobów, opowiedziana została pysznie. Obraz jego wędrówki był tak sugestywnie przedstawiony, że odcisnął się w mojej wyobraźni bardzo silnie. Kiedyś przeżyłam coś podobnego, czytając pierwszą część "Władcy pierścieni" Tolkiena. (Odpadłam w połowie drugiej i lektury nigdy nie skończyłam, chociaż pierwsza sprawiła mi wielką przyjemność.)

Powieść Jurija Wynnyczuka to zabawa wieloma konwencjami. Znajdziemy tu wątek sensacyjny, moim zdaniem jakoś pod koniec puszczony, historie łotrzykowskie, znakomite, barwne opowieści w iście hrabalowskim stylu. Są tu nawiązania do popkultury, Dan Brown czy Borghese i Umberto Eco. Uczciwie przyznaję, że te trzy aluzje wymieniam za recenzentami - Dana Browna nigdy nie czytałam, czego nie żałuję, niestety to samo muszę napisać o Borghesie i  Umberto Eco, czego trochę się wstydzę. 

Ale "Tango śmierci" to nie tylko powieść zabawna, pełna barwnych typów, trzymająca w napięciu za sprawą tajemnicy. Tak jest rzeczywiście do pewnego momentu. Przedwojenny Lwów jawi się niczym mityczna rajska kraina, gdzie wszyscy żyją w zgodzie i radości. A dzieje się tak, ponieważ poznajemy go z perspektywy Oresta, młodego chłopaka niestroniącego od wszelkich drak i kłopotów. Dlatego  wierzymy, że może nie dostrzegać konfliktu polsko-ukraińskiego czy polskiego antysemityzmu, który w latach trzydziestych rozbujany był już na dobre. Ale ta sielanka trwa do czasu i wtedy tonacja się zmienia. Cezurę stanowi oczywiście wybuch wojny, która zmiotła tamten arkadyjski świat. Najpierw Rosjanie, potem Niemcy. A swoją drogą czytając o radzieckiej okupacji Lwowa, trudno uciec od wrażenia, jak wszystko się powtarza. Grabieże, krępowanie rąk drutem i strzelanie w tył głowy - to dzieje się teraz w Ukrainie niemal na naszych oczach. Niby coś tam na temat okupacyjnej historii Lwowa wiedziałam, ale na pewno nie aż tyle, a poza tym zebrane razem robi duże wrażenie. Ale jak to bywa, przeszłość nieznana jest także współczesnym mieszkańcom miasta. Dla Jarosza jest ona tak tajemnicza jak owo starożytne Arkanum dla zwykłych śmiertelników. Nieoczekiwanie dla siebie odkrywa ją za pośrednictwem notatek Oresta i historii tanga śmierci. 

Bardzo ciekawa książka, która sprawi przyjemność i tym, którzy w literaturze szukają czegoś więcej, i tym, którzy po prostu łakną rozrywki i przyjemności płynącej z lektury. 

Artem Czech "Punkt zerowy"

Po „Dzielnicy D ” natychmiast zabrałam się za wcześniejszą książkę
ukraińskiego pisarza Artema Czecha - „Punkt zerowy” (Warsztaty Kultury 2019; przełożył Marek S. Zadura). Ten tytuł znany jest znacznie lepiej, bo w roku 2020 znalazł się w finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. To trochę reportaż, trochę esej, trochę zapiski prowadzone przez ponad rok spędzony przez autora w ukraińskim wojsku, do którego został powołany. Od wiosny 2015 roku do lata 2016. Przypominam, że wtedy już od roku trwała wojna w Donbasie. W krótkich rozdziałach Artem Czech relacjonuje ten czas, pisze o miejscach, w których przebywa, o spotkanych ludziach, no i snuje refleksje, rozmyśla nad sytuacją swoją i innych żołnierzy dzielących z nim los. Dlaczego nie sięgnęłam po „Punkt zerowy” wtedy, kiedy znalazł się w finale prestiżowej nagrody? Pewnie odstraszył mnie temat - być może po lekturze znakomitego „Internatu” Serhija Żadana nie chciałam wracać do wojennej problematyki. A może chodziło o to, że to także książka o wojsku? A to mnie śmiertelnie nudzi. Tak czy inaczej przeczytałam „Punkt zerowy” dopiero teraz.

Zacznę od refleksji, do których skłoniły mnie porównania do przywołanego przed chwilą „Internatu”. Żadan w swojej powieści opowiada o wybuchu wojny w Donbasie, o jej pierwszych godzinach i dniach. Przedstawia przede wszystkim wojenny chaos i zdezorientowanych cywilów, którym nagle zawalił się świat. Opowiada o ludziach, których wojna zastała czasem gdzieś w drodze, którym przerwała codzienność. Pisze o bezradności, nieumiejętności, co zrozumiałe, odnalezienia się w nowej sytuacji i o strachu. Tymczasem Artem Czech znalazł się na froncie rok później, kiedy konflikt wszedł w fazę zamrożoną, w jakiej trwał przez kolejne lata aż do 24 lutego. Wszyscy przez te miesiące zdołali się do niego jakoś przyzwyczaić. Mieszkańcy nieogarniętej wojną większej części Ukrainy i mieszkańcy terenów przyfrontowych. Także sami żołnierze.

Gdzieś tam na obszarze krajowym wojna przyhamowała swoje istnienie. Wojna przestała być w modzie. Patriotyzm już dawno jeśli nie wywietrzał jak zapach perfum sprzed tygodnia, to co najmniej się skomercjalizował. O patriotyzmie mówi  tylko prezydent. Cała reszta milczy. Nawet nie chodzi na pogrzeby poległych. Umieranie też nie jest modne. Zwłaszcza na wojnie. 
 
Wojny łatwo nie zauważyć. Jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało... Wojny nie ma w tych tradycyjnych obszarach, w których przywykliśmy ją postrzegać. Naszych miast nie bombardują, naszych żon nie gwałcą, nasze dzieci nie idą do partyzantki do lasu. Dlatego wojny u nas nie ma. Ona jest tam, gdzie nas nie ma . Większości  z nas. Ale nie wszystkich. („Wojna – nie jest modna”)
 
Po przeszkoleniu dziesięć miesięcy autor spędził na linii frontu niedaleko miejscowości Popasna. W dniach, kiedy piszę tę notkę, często słychać tę nazwę w wiadomościach, dziś toczą się tam intensywne walki. W tamtym czasie żołnierze mieszkali w ziemiankach, a obie strony ostrzeliwały się wzajemnie z różną intensywnością. Nie było wielu ofiar. Jeśli się dobrze zapłaciło, można było  z Popasnej wrócić na linię frontu taksówką. A w samej Popasnej toczyło się jakieś życie. Działały sklepy, nawet kawiarnie, cukiernie, w których żołnierze kupowali urodzinowe torciki (takiego słowa używa autor – nie torty, ale torciki), ludzie mieszkali w domach, w których część okien pozabijano dyktą, w niektórych blokach wyższe piętra straszyły szczerbami, ale życie toczyło się swoim ustalonym trybem. Nie tak jak przed wojną, ale jakoś. Na front od czasu do czasu przyjeżdżali wolontariusze z darami. Kiedy Artem Czech siedział w okopach, jego żona, poetka Iryna Cyłyk, wydała książkę i wyruszyła na spotkania z czytelnikami. Także do Donbasu. Z dala od linii frontu życie toczyło się normalnie. Gdy Artem Czech dostał przepustkę, aby się tam z nią spotkać, mieszkali w dobrym hotelu, rano schodzili na śniadanie. A na samym froncie? Niewiele się działo, czekanie i w dużej mierze nuda. Chociaż brzmi to nieprawdopodobnie, zwłaszcza dziś, do wojny można się przyzwyczaić, po prostu staje się nudna. („Tacy ludzie, tacy monumentalni”)

Ale oczywiście to nie jest tak, że życie na froncie nie przynosi kosztów. Przynosi i to olbrzymie. Artem Czech pisze o poczuciu nieprzystawalności i nierzeczywistości spowodowanym nagłym wyrwaniem z poprzedniego życia i kontrastem między tym, co robił jeszcze niedawno, a co robi na froncie. Jak pisze: Tutaj bardzo wiele rzeczy traci sens. Ścieżki rowerowe, wizy do Europy, babeczki jedzone w ulubionej kawiarni. To wszystko, o co zabiegał w poprzednim życiu. O linii frontu, gdzie przebywa, mówi, że jest tam jak w średniowieczu. („Doskakaliśmy się”) Poza tym trudno będąc tam, nie myśleć o śmierci. Chociaż wojna toczy się niemrawo, to jednak można zginąć. Czy się boi? Raczej następuje proces racjonalizacji i pogodzenia się z tym, że i jemu może przytrafić się coś złego. Im bliżej do terminu demobilizacji, tym większe poczucie, że jednak się uda. Pojawiają się wreszcie pytania: po co tu jest, czy warto, czy to ma sens? Czy jest wściekły, że musi siedzieć w okopach, czy przyjmuje to jako swoją powinność? Oczywiście to drugie. Ktoś musi, żeby nie puścić ich dalej. To niemal wierny cytat. Ale to wszystko jest płynne. Bo kiedy trafia na przepustkę do tamtego dawnego świata, po kilku dniach to świat wojny wydaje się odległy i dziwny. 
 
No tak, wiem, żołnierze są po to, żeby cierpieć niewygody i w miarę możliwości bronić ojczyzny. (…) Dlatego teraz taplasz się w błocie, sadzy i oleju napędowym, dzielisz dach ziemianki z drobnymi gryzoniami, śpisz z otwartymi oczami i wierzysz w niewidzialne szczęście, żeby potem z czystym sumieniem i w wolnym od zgnilizny państwie jechać na nowiuteńkim niebieskim cruiserze prościuteńko do Europy. („Doskakaliśmy się”)
 
Na pewno wielu osobom towarzyszy pytanie, czy wypada, kiedy trwa wojna w Ukrainie, cieszyć się przyjemnościami życia. Też miewam wyrzuty sumienia, ale ktoś mądry, nie pamiętam już kto, powiedział (?), napisał (?), że w końcu Ukraińcy biją się o to, aby móc jeździć tymi ścieżkami rowerowymi i chodzić na ulubione babeczki do modnej kijowskiej kawiarni.

I na koniec jeszcze jedna refleksja. Obraz ukraińskiej armii, jaki wyłania się z książki Artema Czecha, jest oględnie pisząc, niezbyt pochlebny. Bałagan, sprzeczne rozkazy, bieda, kradzieże, alkohol, kontrabanda i inne podobne zjawiska. Gdybym czytała „Punkt zerowy”, zanim wybuchła wojna, byłabym pełna obaw, co do jej losów. A przecież rzeczywistość okazała się nieoczekiwanie dla wszystkich zupełnie inna. Armia radzi sobie bardzo dobrze, coraz śmielej mówi się o tym, że i bitwa o Donbas może zostać wygrana. (Teraz już wiadomo, że raczej żadnej bitwy nie będzie.) Co się stało? Czy w ciągu tych kilku lat zaszła taka zmiana, czy nie było aż tak źle, jak widział to autor? No i Ukraińcy nie mają wątpliwości, że muszą walczyć. Zadaję sobie jeszcze jedno pytanie: jeśli ta wojna jednak nie skończy się szybko, będzie trwała latami, czy znowu przejdzie w taką fazę pełzającą i będzie wyglądała tak, jak opisał to Artem Czech w swojej książce?

Chyba nikt nie ma wątpliwości, że „Punkt zerowy” warto przeczytać.

Artem Czech "Dzielnica D"

Przyznaję, że i ja uległam fali wzmożonego zainteresowania

literaturą ukraińską. Na swoje usprawiedliwienie, że dopiero teraz, mogę dodać, iż wcześniej też zdarzało mi się czytać książki pisarzy z Ukrainy. Przede wszystkim już siedem lat temu odkryłam prozę Serhija Żadana i zakochałam się w niej po uszy. Zaczęło się od "Mezopotamii", natychmiast sięgnęłam po powieść "Wołoszyłowgrad", no a kilka lat temu zachwycałam się "Internatem", opowieścią o wybuchu wojny w Donbasie. Wszystkie trzy tytuły cały czas są dostępne! A niedawno wydawnictwo Czarne poinformowało, że wznowi wcześniejsze książki Żadana, dwa zbiory opowiadań i jedną powieść. Już nie mogę się doczekać! Jeszcze wcześniej przeczytałam znakomitą powieść Oksany Zabużko "Muzeum porzuconych sekretów", a ostatnio sięgnęłam po jej pierwszą głośną książkę "Badania terenowe nad ukraińskim seksem". Niewiele? Tak, ale wśród moich znajomych, oczytanych humanistów, nikt nie znał nawet tych nazwisk! Ja potrafię wymienić jeszcze kilka innych, o których słyszałam, zanim zaczęła się ta bestialska wojna, bo się nimi interesowałam, ale z różnych przyczyn nie sięgnęłam po ich książki. To choćby uważany za jednego z najwybitniejszych ukraińskich pisarzy Jurij Andruchowycz (Kilka razy przymierzałam się do lektury jego powieści, ale obawiałam się ich nadmiernej groteskowości, może niesłusznie.), Natalka Śniadanko czy Kateryna Babkina (Jej książkę "Nikt tak nie tańczył jak mój dziadek", nagrodzoną w zeszłym roku Angelusem, mam w planach.). Niestety w Polsce poza wyjątkami literaturę ukraińską wydają małe, niszowe wydawnictwa znane nielicznym - lubelskie Warsztaty Kultury (prawdziwa kopalnia), Warstwy czy KEW (Kolegium Europy Wschodniej). Kończę ten długi wstęp, ale tym razem uważam, bardzo potrzebny, i przechodzę do ukraińskiej książki, o której dzisiaj.

Otóż bliska mi osoba poleciła mi dwa tytuły Artema Czecha. O "Punkcie zerowym" słyszałam i pewnie bym przeczytała, gdyby dostępny był ebook, bo znalazł się w 2020 roku w ścisłym finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, o "Dzielnicy D" nie miałam pojęcia. Natychmiast postanowiłam nadrobić zaległości, kupiłam obie książki, chociaż papierowe. (Cóż, nie raz na tych łamach deklarowałam się jako wielbicielka ebooków, która swój ukochany czytnik traktuje jak najbliższego przyjaciela.) Jak postanowiłam, tak zrobiłam i w trzy dni połknęłam "Dzielnicę D" (Warsztaty Kultury 2020; przełożył Marek S. Zadura), a teraz, kiedy przygotowuję tę notkę do publikacji, mam już także "Punkt zerowy" za sobą, o czym za tydzień. 

Najpierw kilka słów o autorze. Czech to pseudonim Artema Czerednyka (Pisownię nazwiska podaję za wydawnictwem, w internecie można się także spotkać z wersją Cherednyk.), co ciekawe wywodzący się z czasów jego dzieciństwa, kiedy to po wizycie w Pradze tak się nią zachwycił, że opowieściami o niej zadręczał kolegów z podwórka. Urodzony w roku 1985 w Czerkasach, skończył socjologię w Kijowie. Jego dorobek mimo młodego wieku jest bardzo bogaty. Od maja 2015 roku do lipca 2016 jako żołnierz spędził kilka miesięcy na linii frontu w Donbasie. Pokłosiem tych doświadczeń jest właśnie "Punkt zerowy". Roczny pobyt w wojsku, na wojnie, przerwał pisanie "Dzielnicy D", którą dokończył po powrocie do domu. Teraz też jest w wojsku.

"Dzielnica D" to niby zbiór opowiadań, ale śmiało można traktować ją jak powieść, bo łączą ją w całość postacie, które są głównymi bohaterami poszczególnych rozdziałów, a potem przewijają się w innych, tytułowa dzielnica D w Czerkasach składająca się z wybudowanych w latach sześćdziesiątych czteropiętrowych bloków w miejsce wyburzonych domków, a właściwie dwa jej ostatnie bloki,  wreszcie sam narrator, alter ego autora, który opowiada o mieszkańcach dzielnicy, o sobie i swoich związkach z nimi. Sporo też można się dowiedzieć o jego rodzinie. Mieszają się czasy, mieszają się ludzie - nie jest to opowieść chronologiczna, punktem wyjścia zawsze jest człowiek. Bywa, że trudno się zorientować, które zdarzenia miały miejsce, kiedy Ukraina odzyskała niepodległość, a które gdy była jedną z radzieckich republik. 

Te dwa bloki, o których opowiada narrator, to ludzki tygiel.  Ich starsi mieszkańcy, z pokolenia dziadków, najczęściej przybywali do Czerkasów z różnych stron Związku Radzieckiego, często z małych wiosek, bo tu przyciągał ich rozwijający się przemysł, nieodwracalnie zmieniając tkankę miasta. Pokolenie rodziców i wnuków, najczęściej, było już urodzone tu. Ci starsi w Czerkasach znaleźli swój port docelowy, ci młodsi marzyli, aby z miasta uciec. Niektórym się udawało, znikali, a słuch po nich zaginął, inni na zawsze tu utkwili, pogrążając się w marazmie. Wszyscy szukali szczęścia, ale większość z nich go nie znalazła, chociaż dla tych przyjezdnych Czerkasy były pierwszym krokiem ku niemu. Albo nie próbowali, a tylko o nim mówili, albo coś podcięło im skrzydła, wyrywali się do wielkiego świata, aby wrócić i zostać w Czerkasach na zawsze. Tak, gdybym miała znaleźć jakiś wspólny mianownik dla większości bohaterów tej książki, będzie nim właśnie to - zawiedzione nadzieje, niespełnienie, rozczarowania. I nieważne, z jakich rodzin pochodzili, proletariackich, inteligenckich czy tych, które przybyły tu ze wsi. Artem Czech opowiada o nich z dwóch perspektyw - dziecka i nastolatka oraz człowieka dorosłego, któremu udało się uciec do Kijowa, skończyć studia. Mimo wszystko co jakiś czas wraca, spotyka się z dawnymi przyjaciółmi, zamieni kilka słów z sąsiadami, wspomni tych, którzy zniknęli. Co się z nimi stało? Umarli, wyjechali? Najczęściej nie wiadomo, są tylko opowieści, różne wersje ich życiorysów. 

Chociaż uciekł, sam używa takiego słowa w prologu, zmienił środowisko, to o swoich dawnych kolegach, przyjaciołach, dziewczynach, w których się kochał, sąsiadach opowiada z czułością i zrozumieniem dla ich losów. Mimo że  dużo w ich życiu przemocy, alkoholu, szemranych interesów, biedy, chorób, samotności, zawiedzionych miłości, zdrad. Nie są to życia piękne, szlachetne, raczej takie, jakich nie życzylibyśmy sobie dla siebie i dla naszych dzieci. A jednak nie ma tu pogardy. Może dlatego, że i narrator mógł powielić ich los? A może dlatego, że w dzieciństwie wszystko wydawało się prostsze? Jak pisze, bał się tylko ciemności. A może wreszcie dlatego, że tamten świat go ukształtował? Dziś jednocześnie kocha swoje dzieciństwo i boi się go. Gdybym tylko bał się ciemnych pokoi, z pewnością byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Cóż, nie tak łatwo o szczęście. Nieważne, gdzie się znajdziemy, co zrobimy, czy uciekniemy, czy zostaniemy. Zresztą to tylko iluzja, że można uciec. 

Narrator nie oszczędza siebie tamtego. Chociaż urodzony w inteligenckiej rodzinie i od dzieciństwa zapisywany na rozmaite zajęcia dodatkowe, co nie było dane jego kumplom z podwórka, tak jak oni szybko poznaje smak papierosów, alkoholu, posługuje się wulgarnym językiem, spędza czas na podwórku między blokami, drwi z sąsiadów, dokucza rówieśnikom, zamieszany jest w różne szczeniackie wygłupy i ekscesy. Ale jednocześnie zdobywał nieodkryte lądy, jak pisze. To wszystko razem go ukształtowało. Co sprawia, że jednak ucieka? Czy wymarzony  spacer po dachu, na który, kiedy miał sześć lat, zabrał go ojciec? Dachu, z którego widać dalej, więcej, z innej perspektywy? Czy tamten pierwszy tak głęboko w nim utkwił, mimo iż kolejny z kumplami wiele lat później już nie przyniósł takiej ekscytacji? To oczywiście metafora, ale jakże pojemna.

I na koniec koniecznie muszę wspomnieć o tym, co może najważniejsze. Te opowieści pewnie nie robiłyby takiego wrażenia, gdyby nie język, jakim zostały podane. Tak, ich siła tkwi w języku. Czasem dosadnym, prostym, wulgarnym, czasem nasyconym wyobraźnią, barwnym, poetyckim. 

... pragnął od życia wyłącznie lekkości, słonecznego światła, szmaragdowego cienia i wesołego upojenia alkoholem.

Czy nie pięknie powiedziane? Jednym słowem fascynująca książka.  

Ota Filip "Siódmy życiorys"

Jeśli ktoś dotąd nie zwrócił uwagi na serię Klasyka wydawnictwa

Czarne, powinien zrobić to czym prędzej. Właśnie przeczytałam znakomitą książkę słabo znanego w Polsce pisarza Oty Filipa "Siódmy życiorys" (2022; przełożył Jan Stachowski) wydaną w tej serii. To literatura przez duże L, gęsta, opowiadająca o sprawach najistotniejszych, a jednocześnie znakomicie się ją czyta. Odnalazłam w niej pewne podobieństwa do prozy mojego ulubionego Josefa Skvorecky'ego. (O trzech książkach Svorecky'ego, o których pisałam, można przeczytać tu, tu i tu.)  Mieszankę zdarzeń tragicznych, doświadczeń granicznych i jednocześnie barwną opowieść o codzienności zaprawioną humorem. 

Warto na początku podać kilka informacji o samym autorze. Urodzony w 1930 roku w Ostrawie, w roku 1968 za rozpowszechnianie antyradzieckich ulotek spędził kilka miesięcy w więzieniu, a w 1974 został zmuszony przez komunistyczną władzę do wyjazdu z kraju. Zamieszkał w Niemczech, gdzie pisał i pracował jako dziennikarz. Zmarł w roku 2008. Uważany jest za jednego z najważniejszych czeskich pisarzy emigracyjnych. Ale ten oficjalny krótki życiorys nie oddaje dramatu jego życia. O tym można dowiedzieć się ze wstępu Andrzeja S. Jagodzińskiego do wydanej właśnie książki. Otóż w roku 1998 niemiecka telewizja pokazała film dokumentalny oskarżający szanowanego i znanego pisarza o to, że w latach pięćdziesiątych przyczynił się do aresztowania i skazania kilku swoich kolegów z wojska. Jego syn, profesor matematyki na jednym z niemieckich uniwersytetów, załamał się i popełnił samobójstwo. Załamał się też Ota Filip. Jakiś czas później za radą psychiatrów postanowił opowiedzieć o tym, co kiedyś przeżył. I tak powstał "Siódmy życiorys". Andrzej S. Jagodziński we wstępie wyjaśnia, jakie było tło tego, co się wówczas wydarzyło, a Ota Filip w swojej książce opowiada jeszcze więcej o kulisach całej sprawy - nieszczęśliwym zbiegu okoliczności i przemyślnej intrydze czechosłowackiej bezpieki, która miała zrobić z Oty Filipa angielskiego agenta.

Czym jest "Siódmy życiorys"? Formalnie historią autobiograficzną obejmującą trzynaście kluczowych lat z życia przyszłego pisarza, od wiosny 1939 roku do jesieni 1952, które naznaczyły jego los. Wydawnictwo nazywa tę książkę powieścią, bo rzeczywiście jak powieść została napisana. Gdyby przeczytał ją ktoś, kto nie ma pojęcia o życiu pisarza, gdyby nie wstęp i prolog, naprawdę mógłby pomyśleć, że ma do czynienia z powieścią. Oczywiście nie ma to żadnego znaczenia, ważne, że to wybitna literatura.

Chociaż Ota Filip w dużej części opowiada o tych trzynastu latach ze swojego życia w sposób lekki, dowcipny i barwny, to są takie fragmenty, gdzie emocje biorą górę i pisarz nie przebiera w słowach. Mocno robi się już w prologu, który kończy się takim passusem:

Mam historii powyżej uszu. Życzę sobie, żeby już mi dała spokój, żeby ostatecznie o mnie zapomniała.

W tym samym prologu pisze:

... w sercu Europy połamała mnie, przemieliła i w końcu wypluła na dalsze życie skurwiona historia, którą wtedy władali dwaj zbrodniarze - Hitler i Stalin.

Gdzieś rzuca zdanie: Co za kurewski świat!

Takich fragmentów pisanych z bebechów, z wściekłością jest w książce znacznie więcej.

Pasmo nieszczęść zaczęło się dla niego w roku 1939, kiedy to ojciec, wyjątkowy konformista, człowiek myślący tylko o sobie, zaczął kolaborować z Niemcami, czego konsekwencją było między innymi to, że zapisał swojego syna do niemieckiej szkoły. Mały Ota nagle znalazł się w obcym sobie środowisku, bez znajomości języka, nigdzie już nie był u siebie. W niemieckiej szkole tacy jak on traktowani byli z pogardą, uważani za Niemców gorszej kategorii. Z kolei przez swoich czeskich kolegów też został odrzucony. Przejmujące są fragmenty, kiedy błaga ojca, aby nie kazał mu iść do nowej szkoły. Ale kolaboracja ojca z Niemcami miała też konsekwencje w dalszym życiu Oty Filipa. Po wojnie długo nie miał czechosłowackiego  dowodu i formalnie uważany był za Niemca, a potem, kiedy musiał odsłużyć wojsko, trafił do karnych batalionów pracy, gdzie zsyłano synów wrogów nowego systemu, o złym, burżujskim pochodzeniu. Miarą upodlenia była nie tylko ciężka praca, ale także ubrania po niemieckich żołnierzach, jakie im przydzielono. Jego sytuacja byłaby jeszcze gorsza, gdyby nie opieka wujka, brata mamy, zdeklarowanego komunisty-idealisty, który dzięki swoim znajomościom z czasów wojny mógł chociaż trochę rozciągnąć nad nim ochronny parasol.

Stosunek do ojca to ważna część książki. Ojciec wielokrotnie stawiał go w sytuacjach, w jakich nigdy nie powinien postawić kilkunastoletniego syna. Nie miał skrupułów i chcąc się wywinąć od niebezpieczeństwa, zrzucał na niego rozmaite zadania, które w razie wpadki mogły skończyć się nawet śmiercią. Ota długo miotał się pomiędzy nienawiścią, żalem, a poczuciem obowiązku wobec niego. Najbardziej dramatyczna z sytuacji, która naznaczyła kilkunastoletniego chłopaka traumą, stawia w niekorzystnym świetle również matkę. Nie potrafiła, albo nie chciała, zaprotestować. Stanęła po stronie męża, a już czarę goryczy przelał fakt, że Ota nie usłyszał w tamtej chwili żadnego ciepłego słowa, żadnych wyrazów zrozumienia i otuchy. Żadnego wrócisz, będzie dobrze, kochamy cię.

Historia Oty Filipa to opowieść o człowieku, który urodził się w złym czasie i w złym miejscu i wpadł w bezlitosne tryby Historii. Te trzynaście lat z jego życia to zmagania z losem, próba przechytrzenia go i ustawienia się w beznadziejnej sytuacji, aby jakoś trwać. Nie wymagał wiele - po prostu świętego spokoju, aby cieszyć się zwyczajnym życiem. Drobiazgami - wieczorem spędzonym z dziewczyną, piwem wypitym w towarzystwie kumpli, pracą, która pozwala związać koniec z końcem. Wcale nie chciał uciekać z komunistycznego raju, co, zanim opadła żelazna kurtyna, było jeszcze przy odrobinie sprytu i rozwagi możliwe. W tamtym czasie i w tamtych warunkach, z garbem, który wrzucił mu na plecy ojciec-kolaborant, zrealizowanie tych prostych pragnień wymagało wielkiej ekwilibrystyki. I długo ta sztuka mu się udawała, dopóki za sprawą głupiego żartu jednego z przyjaciół, zbiegu rozmaitych okoliczności i intrygi służb bezpieczeństwa, nie znalazł się w sytuacji bez wyjścia. 

Ota Filip  to, co mu się przydarzyło, pokazuje znakomicie jednocześnie z perspektywy makro i mikro. Ta pierwsza uświadamia, że człowiek jest tylko trybikiem w machinie, robakiem, jak pisze, pionkiem, od którego nic nie zależy, Historia i jej macherzy decydują za niego. Ale jest jeszcze perspektywa mikro. To ciężar podejmowanych  decyzji, kiedy człowiek znalazł się w matni, w sytuacji, z której każde wyjście jest złe. Co zrobić - zostać bohaterem, co w tym wypadku oznacza niemal pewną, bezsensowną śmierć, z której nic nikomu nie przyjdzie, czy ratować siebie, mając świadomość, że pociągnie się za sobą innych? Ta druga decyzja oznacza też ocalenie życia kolegów, niektórych wbrew ich woli. Przed takim diabelskim dylematem stanął autor. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, bo nie widząc innego wyjścia, wciągnął w swoją sprawę wujka komunistę-idealistę, który poznawszy tajemnicę siostrzeńca, również musiał dokonywać dramatycznych wyborów.

Ota Filip jest w swoich zwierzeniach bardzo szczery. Pokazując cały skomplikowany splot wydarzeń, który zaczął się od głupiego żartu kolegi uwielbiającego teatralizować szarą rzeczywistość, a potem stał się wypadkową ambicji, lęków, pragnień rozmaitych osób, nie wybiela siebie. Bierze na siebie ciężar decyzji, jaką podjął, aby ratować się przed bezsensowną śmiercią, a w wyniku której kilkanaście osób trafiło do więzienia na parę miesięcy lub, częściej, na kilka lat.

A wszystko także przez nasze naiwne rojenia o ucieczce w świat, o którym ubrdaliśmy sobie, że jest ogromną jasną salą pełną jazzu i wolności.

Na koniec jeszcze raz podkreślę, że oprócz dramatycznego wymiaru jest w tej powieści-niepowieści wiele barwnych, pysznych anegdot czerpanych z samego życia, podszytych ironią i uśmiechem. 

Popularne posty