Amanda Michalopoulou "Dlaczego zabiłam moją najlepszą przyjaciółkę"

Już od dawna miałam ochotę sięgnąć po jedną z greckich książek wydawanych przez Książkowe Klimaty. Po pierwsze, bo dzięki  książkom Roberta D. Kaplana i Dionisiosa Sturisa ("Gorzkie pomarańcze" i "Nowe życie") poznałam trochę tragiczną historię Grecji, a po drugie to literatura w Polsce egzotyczna. Pewności nie mam, no bo jak sprawdzić, ale wydaje mi się, że to właśnie Książkowym Klimatom zawdzięczamy fakt, iż literatura grecka zaistniała w naszym kraju. No ale jakoś się nie składało, nie natrafiłam nigdy na rekomendację czy recenzję żadnej z greckich książek, co nie znaczy, że ich nie było. Aż tu nagle okazuje się, że Amanda Michalopoulou, której powieść "Dlaczego zabiłam moją najlepszą przyjaciółkę" ukazała się w Książkowych Klimatach (2016; przełożyła Alicja Kotecka), będzie gościem tegorocznego Festiwalu Conrada. Lepszej rekomendacji być nie mogło, na ten festiwal nie zaprasza się pierwszych lepszych. Nie było na co czekać, no może tylko na sprzyjającą cenę, która szczęśliwie pojawiła się dość szybko, należało skorzystać z okazji i przeczytać jedyną wydaną w Polsce powieść greckiej pisarki. Właśnie skończyłam, połknęłam ją jednym tchem. (Notkę pisałam w sierpniu. Festiwal właśnie się skończył. Spotkanie było niestety średnio ciekawe, bo prowadząca zadawała mocno wydumane pytania. Bez porównania lepsza jest rozmowa w radiu TOK FM prowadzona przez Karolinę Głowacką.)

Lubię takie książki, bo lubię takie bohaterki. Bezkompromisowe, idealistki oddające się jakiejś sprawie, poplątane, zagubione, szukające swojej drogi. Może dlatego, że sama chciałabym taka być, a nie potrafię, bo zbyt cenię sobie moje wygodne życie, no i pochłania mnie czytanie. (Przyznajmy, namiętne czytanie bywa zgubne, bo nie zostawia czasu już na nic innego poza pracą.) A bohaterki są dwie - Maria (narratorka) i Anna, jej przyjaciółka. Poznają się w dzieciństwie w latach siedemdziesiątych w szkole podstawowej. Obie właśnie wróciły do Grecji. Maria spędziła dzieciństwo w Afryce, w Nigerii, gdzie jej ojciec pracował w przemyśle naftowym. Nie umie pogodzić się z wyjazdem, tęskni za Afryką, za eleganckim, wielkim domem, za służącą Gwendolyn. Nie lubi ciasnego ateńskiego mieszkania, w którym słychać szum samochodów dochodzący z ruchliwej ulicy, nie lubi szkoły, w której wszyscy się z niej śmieją, bo nie potrafi się odnaleźć i popełnia gafę za gafą. Tam była kimś, tu jest nikim. Czuje się samotna i nieszczęśliwa, może tylko towarzystwo ciotki Amalii stanowi dla niej jakąś pociechę. Nawet u matki nie znajduje wsparcia, bo i ona jest nieszczęśliwa w nowej sytuacji. W Afryce była białą panią, tu nic nie znaczy. Aż pojawia się Anna, ona również jest nowa. Dotąd mieszkała w Paryżu, jej ojciec to znany  filozof o lewicowych poglądach, matka zajmuje się baletem. Wyjechali pewnie z przyczyn politycznych w czasie rządów czarnych pułkowników. Teraz, kiedy sytuacja się zmieniła, Anna wróciła z matką, ojciec został we Francji. Anna to przeciwieństwo Marii - pewna siebie, narzuca wszystkim swoją wolę i swoje poglądy, pożądana przez dzieci. Każdy zabiega o jej towarzystwo. Tak będzie już zawsze. I staje się cud - Anna wybiera Marię. Odtąd zostają przyjaciółkami.

Piszę tyle o początkach ich przyjaźni, bo tamte zdarzenia wywrą ogromny wpływ na życie Marii, zdeterminują jej drogę. Anna, silna, kapryśna osobowość, kształtuje swoją przyjaciółkę. Narzuca sposób myślenia, postępowania, ubierania. Otwiera jej świat na sprawy, o których wcześniej nie miała pojęcia, bo wywodzi się z zupełnie innego środowiska. Anna jest córką ludzi o lewicowych poglądach, pod silnym wpływem ojca, i sama, początkowo nieświadomie, bez większego zrozumienia, je powiela. Rodzice Marii stoją na przeciwnym biegunie, są beneficjentami poprzedniego systemu. Maria przejmie poglądy przyjaciółki, początkowo też niewiele z nich rozumiejąc. Ale o ile Anna zawsze pozostanie kapryśna, będzie zmieniała pole swoich zainteresowań trochę pod wpływem kolejnych miłości, chociaż na długo zwiąże się z lewicą, o tyle Maria zatrzyma się i będzie bardziej stała w swoich działaniach i poglądach. Na zawsze pozostanie outsiderką, na marginesie mieszczańskiego społeczeństwa, będzie walczyć o prawa pokrzywdzonych, biednych, nieuprzywilejowanych. Kiedy przyjaciółki, które rozstały się pod wpływem pewnego traumatycznego zdarzenia, spotkają się  nieoczekiwanie jako dorosłe kobiety, ich życie będzie diametralnie różne. Marii nadal nieustabilizowane, uczuciowo i materialnie, ale za to oddane sprawie, za to Anna będzie żoną bogatego greckiego architekta. Przyjaciółka zarzuci jej zdradę ideałów, ona i jej mąż będą się bronić w sposób, który wyda się jej bałamutny i pokrętny.

Przyjaźń obu bohaterek nie jest łatwa. Anna zawsze skupia na sobie uwagę, zagarnia wszystkich, podporządkowuje. Maria poznaje dzięki niej mężczyzn, ale często też ich traci, bo zakochują się w jej przyjaciółce albo pozostają pod jej urokiem. Czuje się też kilkakrotnie zdradzona przez Annę i jej rodzinę, co staje się przyczyną jej życiowych kryzysów. A że dręczą ją dwa traumatyczne wydarzenia - jedno z dzieciństwa, drugie, o którym już wspominałam - pogrąża się w marazmie i walczy z demonami przeszłości. Ale to ostatecznie Anna pomoże jej zamknąć dawne sprawy.

Książkę czyta się świetnie, dzięki konstrukcji. Losy obu bohaterek poznajemy naprzemiennie - rozdziały opowiadające o współczesnych losach przyjaciółek (o ile dobrze obliczyłam rok mniej więcej dwutysięczny) przeplatają się z tymi, które opowiadają o przeszłości. Stopniowo poznajemy tajemnicę Marii. Autorka umiejętnie rzuca tropy, na które początkowo nie zwracałam żadnej uwagi. Dopiero potem, po złożeniu puzzli, wszystko staje się jasne. Jest i druga zagadka, o której już dwukrotnie wspominałam - co traumatycznego przydarzyło się Annie i Marii. Pojawia się w pewnym momencie w formie zapowiedzi i oczywiście od tego momentu czytelnik umiera z ciekawości.

Powieść Amandy Michalopoulou łączy w sobie cechy literatury popularnej i ambitnej. Dopuszczam myśl, że mniej wytrwałego czytelnika może czasem znudzić czy zniecierpliwić. Potoczysty styl, umiejętnie dawkowane napięcie, a jednocześnie ważne pytania. Co nas kształtuje? Jak pozostać sobą? Albo jak stać się sobą? Co jest zdradą? Ile można wybaczyć? Czym jest przyjaźń? No a w tle polityka. Grekom rozszyfrowanie tego tła nie sprawi problemów, polski czytelnik musi pogrzebać, aby wiedzieć, jaką rocznicę czczą akurat manifestujący na ulicach albo przeciwko czemu demonstrują. I tu ostatnia uwaga. Może przydałyby się przypisy dotyczące ważniejszych wydarzeń politycznych, o których mowa w  powieści. Z tym łączy się łyżka dziegciu, którą muszę dodać do tej laurki. Przyjemność lektury psują błędy językowe, a nie jest ich niestety mało. W pewnym momencie zaczęłam je nawet notować. Oto przykłady dają mi do odczucia zamiast dają mi odczuć, pozostało mi z dziecięcej upartości zamiast z uporu, siedzimy na niewygodnych szpitalnych ławkach w wąskim korytarzu z brutalnym oświetleniem sklepu mięsnego, no chyba jednak powinno być jak w sklepie mięsnym. A takich kwiatków jest więcej, łącznie z błędami ortograficznymi, które pewnie wzięłabym za literówki, ale w tej sytuacji nie wiem, czy to rzeczywiście tylko zwykłe przeoczenie. Szkoda. Przykro, kiedy takie dobre wydawnictwo wydaje książkę tak niechlujnie.

Marcin Wicha "Rzeczy, których nie wyrzuciłem"

Nie czytałam poprzedniej książki Marcina Wichy, nie planowałam też lektury ostatniej - "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" (Karakter 2017), ale kiedy tyle się o niej mówiło, że zaczęła wyglądać z przysłowiowej lodówki, uległam i w końcu kupiłam. A gdy wreszcie już się za nią zabierałam, Marcin Wicha dostał Nike. Muszę wyznać, że teraz, kiedy już ją znam, uczucia mam mieszane. Nastawiłam się na coś niezwykłego, mocnego, tymczasem nic z tego. Chciałoby się powiedzieć - jak zachwyca, kiedy nie zachwyca. Oczywiście nieco przesadzam, bo to nie jest tak, że się męczyłam, przeciwnie - połknęłam książkę Marcina Wichy w ciągu kilku zaledwie wieczorów, mogę nawet powiedzieć, że chwilami nie potrafiłam się od niej oderwać. Bardzo doceniam językową wirtuozerię, na którą jestem wyczulona. Rzecz w tym, że całość nie wywarła na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia. A chyba powinna, bo dotyka tematu, który znam z własnego doświadczenia.

Punktem wyjścia jest zmierzenie się z likwidacją mieszkania po zmarłej matce. Przedmioty, głównie książki, z którymi trzeba coś zrobić, stają się pretekstem do wspomnień o rodzicach, a przede wszystkim o mamie. To ona jest bohaterką tej niewielkiej książeczki. I trzeba przyznać, że dzięki opowieściom syna-autora staje się dla czytelnika kimś żywym, kimś z krwi i kości, dobrą znajomą niemal. Jest w tych wspomnieniach nieco melancholii i smutku, ale jednak znacznie więcej pogody, jakby autor wyszedł już ze stanu najgłębszej żałoby i przeszedł do fazy, kiedy myślenie o zmarłym sprawia przyjemność, wywołuje czułość. Mocnym akcentem jest wątek żydowski, bo matka Marcina Wichy była Żydówką. Autor wspomina, w jaki sposób w dzieciństwie poznawał swoje korzenie. Od razu przypomniałam sobie dwie wielbione przeze mnie książki Magdaleny Tulli - "Włoskie szpilki" i "Szum", które również dotykają podobnych problemów. Może nie powinnam porównywać książki Marcina Wichy z nimi, bo to przecież i inna liga, i powieści, chociaż silnie zanurzone w doświadczeniu autorki. Ale jakoś porównania nasuwają się same i tym bardziej "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" wypadają na ich tle blado. Nie ma w nich mocy tamtych książek.

A poza tym spodziewałam się, że ten zbiór krótkich raczej esejów niż opowiadań poruszy we mnie najczulsze struny, przywoła wspomnienia, bo, jak pisałam, doświadczenie śmierci rodziców i zmierzenia się z opróżnieniem ich mieszkania jest mi niestety znane. Jak wejść do pustego mieszkania pełnego rzeczy, książek, pamiątek, pełnego wspomnień? Jak zacząć? Co zrobić z tym wszystkim? Nikt tego przecież nie chce. Gromadzimy, gromadzimy i po co? W końcu i tak nie rzeczy okazują się ważne, a wspomnienia. Ale książkę Marcina Wichy przeczytałam na chłodno, bez wzruszeń, nie poruszyła we mnie żadnej struny, nie wywołała łez. Jakoś okazałam się niewrażliwa. Zawsze w podobnej sytuacji mam kłopot -dlaczego innych zachwyca, a mnie nie? Przyznawać się do tego czy udawać i dostosować się do chóralnych zachwytów? To ostatnie pytanie zadaję z przekory, bo oczywiście nigdy nie udaję, piszę szczerze, natomiast mimo że doskonale wiem, iż każdy ma prawo do własnego odbioru, pozostaje gdzieś w głębi, skrzętnie ukryta nutka niepokoju, że może nie dorastam jako czytelniczka, że może po prostu za głupia jestem. Trochę w tych stwierdzeniach kokieterii, ale jednak nie do końca. No cóż, trudno, niech będzie - przeczytałam z przyjemnością, ale bez zachwytu.

"Jak pies z kotem"

Kolejny film z mojej listy będącej pokłosiem gdyńskiego festiwalu i kolejny reżyser, którego bardziej nie oglądałam niż oglądałam. "Jak pies z kotem" Janusza Kondratiuka. Historia niezwykła - bardzo intymna opowieść o relacji z bratem, też reżyserem, Andrzejem Kondratiukiem. Niezwykłość, a jednocześnie kontrowersja, polega na tym, że nikt tu niczego  nie udaje, bohaterowie występują pod prawdziwymi imionami, ba, w filmie samych siebie zagrały dzieci reżysera, a początkowo w rolę samej siebie miała się też wcielić Iga Cembrzyńska. Jest to historia ostatnich miesięcy życia częściowo sparaliżowanego po udarze Andrzeja Kondratiuka i opiekujących się nim brata Janusza oraz jego żony Beaty. Film był kręcony w domu reżysera, nie wiem, czy również w mieszkaniu Igi Cembrzyńskiej i jej męża, ale jest to bardzo prawdopodobne. Być może Janusz Kondratiuk zastosował jakąś cenzurę, ale i tak nie oszczędza nikogo, a szczególnie Igi Cembrzyńskiej, jej siostry i szwagra. Skandalu jednak chyba nie było, Cembrzyńska pojawiła się na gali gdyńskiego festiwalu i razem z innymi widzami oklaskiwała nagrodzonych aktorów - Aleksandrę Konieczną, która ją zagrała, i Olgierda Łukaszewicza wcielającego się w jej męża, Andrzeja. Nagrody jak najbardziej zasłużone, ale przecież i Bożena Stachura w roli Beaty, i Robert Więckiewicz grający Janusza Kondratiuka, są rewelacyjni. Już tylko dla tej czwórki warto wybrać się do kina.

Warto to zrobić także dla tematu - mierzenia się z chorobą i opieką nad obłożnie chorym. Prędzej czy później ten problem dotknie większość z nas. Jakoś trzeba będzie stawić czoła chorobie i opiece nad niedołężnymi rodzicami. Dla mnie to temat bardzo osobisty - stety czy niestety mam to już za sobą. Dobrze wiem, co to znaczy, kiedy nagle w piątkowe popołudnie dowiadujesz się od rzeczowego pana ordynatora, że w poniedziałek wypisują twojego rodzica ze szpitala i nie poradzi sobie pani sama z opieką nad nim, niech pani szuka jakiegoś domu opieki. Te słowa pamiętam do dziś. I jedyne, co jest w stanie dla ciebie zrobić uprzejmy i służbowo współczujący pan ordynator, to pozwolić odebrać ojca w poniedziałkowe popołudnie, a nie w godzinach twojej pracy. Zyskujesz parę godzin. Co dalej? A to już nikogo nie obchodzi. Tamte kilka miesięcy tkwią we mnie do dziś, do dziś się z tamtymi przeżyciami i emocjami nie uporałam, dlatego kończę już te osobiste wycieczki i wracam do filmu.

A znalazłam tu wiele z tego, co sama przeszłam. Szok, bezradność, zmęczenie, rozpacz, poczucie beznadziei, złość, wyrzuty sumienia. Ale jest to nie tylko opowieść o rodzinie, która musi brać się za bary z problemami spadającymi na nią nagle pewnego pięknego dnia. Jej równoprawnym bohaterem jest sparaliżowany brat reżysera, Andrzej. I ta warstwa filmu przygnębia, albo wręcz przeraża, jeszcze bardziej. Dramat człowieka uwięzionego w swoim ciele, upokarzanego przez to ciało, przez jego fizjologię, zdanego na pomoc osób trzecich, co z tego, że najbliższych. Tabu, o którym wolimy nie myśleć. A jeśli już, to chowamy je w najskrytszych, najodleglejszych zakątkach naszego mózgu. Kolejnym dramatem jest historia Igi Cembrzyńskiej. Kobiety zniszczonej przez alkohol, niezdolnej do opieki nad mężem, którego kocha. Niezaradnej życiowo, bujającej w obłokach, żyjącej w swoim świecie, cynicznie wykorzystanej przez siostrę i jej męża. Chociaż czasami irytuje, to mimo wszystko pokazana jest ciepło.

Jeśli po tym wszystkim, co napisałam, ktoś obawia się filmu Kondratiuka, to niepotrzebnie. Bo chociaż reżyser nie upiększa rzeczywistości, nie lukruje jej, jak to potrafią robić Amerykanie w swoich filmach na podobne tematy, to jednak jakoś łagodzi kanty. Może dlatego, że akcja rozgrywa się w ładnym domu otoczonym ładnym ogrodem. Przez szerokie okna widać zieleń i korony rozłożystych drzew pięknie fotografowane przez Witolda Płóciennika. A może dzięki onirycznym wizjom chorego, które rozbijają realistyczną warstwę opowieści. A może dzięki humorowi. Bo chociaż historia jest smutna, to nie brakuje w niej scen śmiesznych i wywołujących uśmiech ironicznych, sarkastycznych dialogów. A to za sprawą chorego Andrzeja Kondratiuka, który wyrywa się do życia. A może wreszcie dlatego jest to film słodki i gorzki zarazem, bo opowiada także o miłości. Tej braterskiej, która sprawdza się w sytuacji granicznej. Chociaż bracia nie kontaktowali się ze sobą przez lata, byli skonfliktowani, to teraz stają się sobie bliscy jak w dzieciństwie spędzonym na zesłaniu w Kazachstanie, do czego w krótkich migawkach odwołuje się film. I tej  małżeńskiej. Na dobre i złe. Bo taka jest miłość Beaty i Janusza. Inne oblicze, bardziej skomplikowane, ma uczucie drugiej pary. Ale to też miłość. Chociaż pisanie o uczuciach, nazywanie ich brzmi sentymentalnie (brrr!!!), to w film na szczęście ckliwy nie jest.

Z tych wszystkich powodów nie należy obawiać się filmu Janusza Kondratiuka, trzeba się z nim zmierzyć, chociaż to słowo jest tu mocno na wyrost. O wiele bardziej przygnębiający i brudny był polski film "Mur" w reżyserii szerzej nieznanego Janusza Glazera z Martą Nieradkiewicz, Tomaszem Schuchardtem i przede wszystkim  ze znakomitą, przejmującą ... Aleksandrą Konieczną. Kilka lat temu przemknął niezauważony przez nasze ekrany, a częściowo opowiadał o tym samym co film Kondratiuka. Ale bohaterowie "Muru" postawieni zostali w jeszcze trudniejszej sytuacji z tej prostej przyczyny, że nie byli ludźmi zamożnymi i nie mieszkali w pięknym domu otoczonym pięknym ogrodem. To oczywiście nie jest żaden zarzut pod adresem Janusza Kondratiuka, tylko proste stwierdzenie faktu. Nie jego wina, że miał trochę lepiej.

Wiesław Myśliwski "Ucho igielne"

Prozę Wiesława Myśliwskiego pokochałam miłością późną, ale wielką. Kiedy dostawał nagrody, wstyd przyznać, jakoś nie byłam zainteresowana, bo kojarzył mi się z nurtem literatury wiejskiej. Jeśli nawet, to co w tym złego? Ale tak myślę dziś, kiedyś byłam głupia, że zacytuję profesora Marcina Króla.  Potem trochę przez przypadek sięgnęłam po "Traktat o łuskaniu fasoli". Poleciła mi ją koleżanka, po której jakoś nie spodziewałam się takiej lektury. No i wpadłam. Szybko przeczytałam "Widnokrąg", a później "Kamień na kamieniu". I tak trwam w zachwycie do dziś. I cieszę się, że kilka lektur jeszcze przede mną. A przypisanie Myśliwskiemu łatki prozy wiejskiej jest sporym uproszczeniem. To raczej powieści o prowincji. Czasem oglądamy ją oczyma bohatera, który wyjechał do dużego miasta na studia, czasem oczyma kogoś, kto na prowincji spędził całe swoje życie. Prawdziwie wiejski jest "Kamień na kamieniu". Piszę tu oczywiście o tym, co znam.

W obliczu takich deklaracji nie ma się w takim razie co dziwić, że bardzo ucieszyła mnie wiadomość sprzed kilku miesięcy, że jesienią wychodzi najnowsza powieść Myśliwskiego "Ucho igielne" (Znak 2018), tym bardziej, że autor, o ile mnie pamięć nie myli, zapowiadał, że już więcej nic nie napisze. A jednak jest. Kiedy tylko zobaczyłam ebook w przedsprzedaży, i to po jakże atrakcyjnej cenie, natychmiast kupiłam. I tak oto udało mi się przeczytać powieść jeszcze przed jej oficjalną premierą, która przypada jutro! (17 października, piszę te słowa 16) Tak na bieżąco chyba jeszcze nigdy nie byłam!

"Ucho igielne" połknęłam jednym tchem, przeczytałam powieść w niecały tydzień i bardzo nie chciałam się z nią rozstawać. Znalazłam tu wszystko, co tak u Myśliwskiego lubię, typowy dla niego, niepodrabialny charakter pisma. Żywioł opowieści, obraz prowincjonalnego świata, zmienność języka w zależności od tego, kto akurat opowiada. Inaczej mówi narrator -profesor historii pochodzący z małego miasta, inaczej jego rodzice, kiedy oddaje im głos, jeszcze inaczej pozostali bohaterowie. Znowu mogłam rozkoszować się charakterystycznymi dla Myśliwskiego frazami, które wciąż brzmią mi w uszach po lekturze  jego wcześniejszych powieści. Znalazłam też znaną mi już z poprzednich książek pisarza konstrukcję całości. Nie ma w jego prozie linearnie rozwijającej się historii. Każdy rozdział stanowi odrębną opowieść, która pączkuje, przekształcając się w kolejną. Nie ma chronologii. Wszystko podporządkowane zostaje wspomnieniom i rządzącej nimi chaotycznie pamięci. Mam wrażenie, że w "Uchu igielnym" jest to jeszcze silniejsze niż w tym, co czytałam dotąd. Ale mimo wszystko historia posuwa się do przodu, łączy się w całość. No i wreszcie jest w tej powieści, tak jak w poprzednich, coś więcej niż tylko ciekawa story.

O czym jest najnowsza książka Myśliwskiego? Jeden z jej tematów to pamięć. Jak pamiętamy? Czy możliwe jest ustalenie jednej wersji przeszłości, skoro każdy pamięta ją inaczej? I nie są to różnice tylko drobne. Jak w takim razie pamiętać o wspólnej przeszłości, skoro mamy problemy z naszą własną? Czy wobec tego wspólna przeszłość istnieje, jeśli każdy zapamiętał ją inaczej? Myśliwski pisze o przypisaniu się do cudzej pamięci, o wciągnięciu się w czyjąś pamięć, a dalej w przeżywanie czyjegoś życia, jakby był naszym dobrym znajomym. Stąd bogactwo historii, mnogość bohaterów, także epizodycznych. Każdy z nich podzielił się z narratorem fragmentem swojego życia, a on opowiada je nam. Opowiada też o swoim dzieciństwie, młodości, o rodzicach, kolegach. Historie, jak już pisałam, pączkują, tworząc barwną mozaikę. Każdy z nas nosi w sobie inne życia, cudze opowieści i historie, cudzą przeszłość i pamięć. Nieliczni potrafią przelać je na papier i wpuścić do pamięci zbiorowej. Ale z pamięci można też wiele wyrzucić. Tak się stało z żydowską przeszłością. Kto chodząc po miasteczku, do którego co jakiś czas wraca narrator, pamięta, że w miejscu, w którym właśnie stoi, była w czasie wojny granica getta? Kto pamięta o jego żydowskich mieszkańcach? Kto wie, co się z nimi stało? Gdzie zniknęli? Wątek żydowski nie jest w powieści nachalny, nawet nie jakoś mocno obecny, a jednak ważny. Nieprzypadkowe jest przecież takie a nie inne, dość zaskakujące zakończenie "Ucha igielnego". Niepamięć dotyczy też spraw o wiele mniej dramatycznych. Zapominamy ludzi, zapominamy miejsca, zapominamy wiele epizodów z naszego życia. Skoro z dzieciństwa pamiętamy podobno tylko około czterysta godzin? Odwołuję się tu do całkiem świeżych "7 uczuć" Koterskiego, o których ostatnio pisałam.

Ale "Ucho igielne" to także powieść o starości. Jak w filmowym "Dniu świstaka" wraca jedna scena - spotkanie starca podpierającego się laską z młodym człowiekiem. Spotkanie na schodach w owym tytułowym uchu igielnym, wąskim przejściu w miejskich murach. Towarzyszą temu spotkaniu te same sceny, te same wspomnienia. O przepowiedni Cyganki, o niespełnionej miłości, o zielonej dolinie, której już nie ma. Kto się z kim spotyka? Podobne pytanie zadawałam sobie, kiedy czytałam "Traktat o łuskaniu fasoli". Tam brzmiało ono trochę inaczej - kto jest tajemniczym gościem narratora? W obu powieściach odnaleźć można metafizyczny ton. Bo tu spotyka się młodość ze starością, narrator stary z sobą młodym. Czy może zmienić bieg jego (swojego) życia? Innymi słowy, czy gdybyśmy w młodości mieli takie doświadczenie jak teraz, czy gdybyśmy wiedzieli wtedy to, co wiemy dziś, postąpilibyśmy inaczej? Uniknęli błędów? Czy stary człowiek jest tym samym człowiekiem, jakim był w młodości? Perspektywa schyłku życia jest w powieści bardzo mocna, może dlatego tyle w niej melancholii.

Jeśli, czytelniku tej notki, przestraszyłeś się, że jest to powieść trudna, na poły filozoficzna, spieszę uspokoić, że nic bardziej błędnego. Myśliwski to przecież, o czym już wspominałam, przede wszystkim wspaniały gawędziarz. Historia goni historię. Jeden z moich ulubionych pisarzy. Koniecznie trzeba go czytać. I "Ucho igielne", i inne powieści. Kolejność nie ma znaczenia.

"7 uczuć"

Marek Koterski należy do tych kilku polskich reżyserów, za których niekoniecznie dałabym się pokroić. Nie czekałam z niecierpliwością na jego kolejne filmy, widziałam zaledwie kilka, a najsłynniejszy, "Dzień świra", po kilku latach od premiery u znajomych na ekranie telewizora. Jakoś nam nie po drodze. Ale w czasie gdyńskiego festiwalu tak dużo mówiło się o jego najnowszym obrazie, "7 uczuć", że wpisałam go na listę polskich filmów pokazywanych w Gdyni, które koniecznie muszę zobaczyć. Kiedy ucichł festiwalowy szum, kiedy "7 uczuć" pojawiło się na ekranach, recenzje niekoniecznie są entuzjastyczne. Podobnie było z "Niną". Z tym większą ciekawością poszłam do kina.

Bohater Koterskiego, Adaś Miauczyński, próbuje leczyć swoje nieudane życie na kozetce terapeutki, a ta każe cofnąć mu się do dzieciństwa, z którego pamiętamy podobno zaledwie czterysta godzin. Niczego tu nie zdradzę, bo prawdopodobnie wszyscy zainteresowani i tak wiedzą, jeśli napiszę, że w role dzieci wcielili się dorośli aktorzy, między innymi Gabriela Muskała, Katarzyna Figura, Maria Ciunelis, Joanna Bogdańska, Marcin Dorociński, Robert Więckiewicz, Andrzej Mastalerz, Andrzej Chyra, Tomasz Karolak i Michał Koterski, który gra główną rolę. Pomysł bardzo ciekawy, myślę, że z dziecięcymi aktorami nie udałoby się reżyserowi osiągnąć takich efektów. Sceny szkolne utrzymane są najczęściej w poetyce groteski, niektóre przypominają swoim rytmem raczej spektakl teatralny niż film, co nie jest w tym wypadku zarzutem. Przeciwnie, rozegrane w takiej formie wydały mi się bardzo ciekawe, często zostały brawurowo przeprowadzone. Takie są zabawy na szkolnym boisku, gromadny powrót do domu czy dwie kluczowe dla filmu sceny rozgrywające się w pustej po południu szkole. Piszę dookoła, aby nie spojlerować. Kto film widział, domyśli się, o czym myślę. W podobnym rytmie rozegrane są też świetne, krótkie niczym błysk flesza sceny w domach kolegów Adasia. Rodzice walą w swoje dzieci jak w worek treningowy.

To w dzieciństwie terapeutka każe się Adasiowi doszukiwać przyczyny jego życiowych niepowodzeń. Dzieciństwo zostało tu odarte z wszelkiego powabu. Zupełnie nie przypomina mitu, który każe nam wierzyć, że to najszczęśliwszy okres w życiu. Jest pełne lęków, traum, konfliktów, zawiedzionych uczuć, samotności i niezrozumienia. Świat rówieśników to dżungla, szkoła to ostoja głupoty, nauczyciele zamiast uczyć przeżywania tych tytułowych siedmiu uczuć (radość, złość, smutek, strach, samotność, wstyd, poczucie winy), każą klepać na pamięć dopływy Nilu, a rodzice zamiast wspierać, wysłuchać i pocieszyć, wrzeszczą i wymagają. To ring, na którym toczy się pojedynek. Każdy tu walczy z każdym - dzieci pomiędzy sobą, uczniowie z nauczycielami i wreszcie z rodzicami. Znikąd pomocy. Życie od początku jest do kitu, bo przecież później nie będzie wcale lepiej, co w końcu z rezygnacją przyznaje szkolna woźna grana przez Sonię Bohosiewicz. Chociaż nie jest to wszystko jakoś szczególnie odkrywcze, to jednak śmiech więźnie w gardle i robi się smutno. Kontrapunktem dla tego potwornego świata są sielskie dekoracje, w jakich ten dziecięcy koszmar się rozgrywa. Willowa dzielnica, stary dom z ogrodem. Ale to tylko pozory, nie dajmy się zwieść.

Ogląda się "7 uczuć" bardzo dobrze, także dzięki świetnemu aktorstwu. Wymieniłabym jeszcze Maję Ostaszewską i Adama Woronowicza w rolach rodziców Adasia oraz Joannę Kulig jako jedną z matek. To wszystko nie oznacza, że nie mam żadnych zastrzeżeń. Nie wiem, dlaczego Koterski nie jest konsekwentny i rezygnuje z pewnych pomysłów, które wprowadza na początku filmu. Z czasem gdzieś się ulatniają. Nie wiem też, czy intencją reżysera było przypisanie jednego z tytułowych siedmiu uczuć do konkretnego dziecka. Jeśli tak, to nie wybrzmiało to zbyt klarownie. A może nie dość uważnie śledziłam film? Ale najbardziej drażni łopatologiczne zakończenie, kiedy to szkolna woźna poucza z ekranu, jak należy wychowywać dzieci. Mimo tych wątpliwości "7 uczuć" obejrzeć na pewno warto.

"Nina"

O "Ninie" Olgi Chajdas głośno zrobiło się kilka miesięcy temu. Nie pamiętam już, na których festiwalach była pokazywano, w każdym razie szła fama, że film ciekawy, wart obejrzenia. W Gdyni pokazywano go w sekcji Inne Spojrzenie, właściwie nie wiadomo dlaczego, bo jest to kino zrobione jak najbardziej po bożemu. Może chodziło o temat - miłość lesbijską? Jeśli tak, to pokazuje, gdzie jesteśmy. Sama reżyserka odżegnuje się od takiego zawężania, uparcie twierdzi, że to film o miłości. Bardzo mocno podkreśla słowa, które wypowiada w pewnym momencie Nina na sugestię siostry, że jest biseksualna. Zakochałam się w osobie, mówi, jestem magdoseksualna, dodaje. Takie spojrzenie łączy, wszak miłość jest miłością. Tylko my szufladkując, dzielimy. Trudno się z tym nie zgodzić. "Ninę" niełatwo zobaczyć, wyświetlana jest w niewielu kinach, raczej tych małych, ale nawet tam wypiera ją na razie "Kler". Dlatego obejrzałam ją z opóźnieniem, w tygodniu, bo w weekend grana jest w porach nieludzkich, czytaj późno wieczornych. I było tak, jak często w podobnych sytuacjach, kiedy film poprzedza fama świetności. Widziany z bliska nie wydaje się aż tak znakomity. Na pewno warto "Ninę" obejrzeć, choćby dla znakomitego aktorstwa, szczególnie dla Julii Kijowskiej i Elizy Rycembel, ale i Andrzej Konopka w roli zdradzanego męża budził moją sympatię. Oszczędny, wycofany, wściekły i nieszczęśliwy. Także dla tematu, bo jakby się Olga Chajdas nie zapierała, trudno zignorować fakt, że to kobiece love story. No ale kiedy już się ogląda, niestety widać szwy. Przede wszystkim w scenariuszu. Ale o tym za chwilę, w drugiej części. Mimo zastrzeżeń "Ninę" bardzo dobrze się ogląda. Kto nie widział, niech się do kina wybierze, kto już był, może czytać dalej. Zapraszam.

Gdzie są mielizny "Niny"? Moim zdaniem problem polega na tym, że filmowa historia została oparta na zgranym schemacie - spotkanie dwóch zupełnie różnych kobiet. Jedna, Nina, poważna, stateczna, lękliwa, aż chciałoby się powiedzieć, zapięta pod szyję, druga, Magda, młodsza, jej przeciwieństwo. Spontaniczna, żyjąca trochę z dnia na dzień, otwarta, szalona, nieuporządkowana. Może najlepiej ten kontrast oddaje rozmowa o kradzieży. Nina pod wpływem impulsu i emocji zabiera z kwiaciarni kwiat, który daje ukochanej w prezencie. Magda jest zdziwiona. Nigdy wcześniej tego nie zrobiłaś? - pyta. Nie ukradłaś nawet cukierka? A przecież jej zdarza się to bardzo często! Ot tak, dla sportu. Rozumiem, że mają być różne, ale aż tak? Od razu wiadomo, jaki będzie ciąg dalszy - Nina stopniowo będzie się otwierać nie tylko na Magdę, nie tylko na uczucie, które spada na nią jak grom z jasnego nieba, wywracając jej bezpieczny,  nudny świat, ale i na jej styl życia. Tym bardziej, że jakieś zadatki na niesztampowe zachowanie w niej tkwią. Z licealistami, których uczy francuskiego, rozmawia z o filmowej adaptacji "Pogardy" w reżyserii Godarda, poleca im wystawy sztuki współczesnej. Swoją drogą, nie dowiadujemy się, czy po interwencji rodziców i dyrektorki, prywatnie  jej matki, wycofała się z tego. A gdyby tak zrobiła, to byłby to objaw rozsądku czy konformizmu?

Świat, z którego wywodzi się  Nina, zamożny dom, apodyktyczna, wszystkowiedząca matka, milczący ojciec, wielodzietna rodzina, chyba religijna, a przynajmniej religijność kultywująca, też mocno schematem trąci. To konserwatywne, mieszczańskie środowisko pokazane zostało tak, że nie budzi sympatii. Szczególnie matka. Może tylko siostra, która właśnie wychodzi za mąż da się lubić. Oczywiście mąż Niny, mechanik samochodowy, jej licealna miłość, prawdopodobnie wywodzi się z całkiem innej społecznej sfery. Aż dziwne, że matka nie zrobiła wszystkiego, aby do tego mezaliansu nie dopuścić. Stać było Ninę na bunt? Na dopięcie swego? Przy jej osobowości to jednak nieprawdopodobne. No ale może Nina potrafi walczyć o miłość? Trochę się wyzłośliwiam.

Nie mogę też powiedzieć, aby szczególnie poruszyły mnie dylematy Niny, cierpienia jej męża i Magdy. Doskonale znam smak szaleństwa z miłości, rozumiem, co czują bohaterowie, ale wzruszyć się tym razem jakoś nie potrafię. A bywa, że film o miłości trudnej, albo wręcz niemożliwej, porusza we mnie najczulsze struny. Najciekawsze jest chyba odkrywanie nieznanego Ninie świata kobiet - kobiecych związków, miłości, wspólnego przebywania, imprezowania. Świata, jakiego wcześniej nie znała, bo i skąd. I nieznanych wcześniej emocji. Co będzie dalej? Film kończy się happyendem, ale w prawdziwym życiu byłby to dopiero początek kłopotów. Jak zareaguje rodzina Niny? Bo ukrywać się tego związku przecież nie da. Co z pracą? Co z wychowywaniem dziecka? Jak odnajdzie się w tej sytuacji jej mąż? Jak ułożą się ich relacje? No ale nie o tym jest ten film.

Jak wspominałam we wstępie, mimo tych zastrzeżeń "Ninę" ogląda się świetnie. Film wibruje energią. Wiele w tym zasługi aktorów, szczególnie Julii Kijowskiej i Elizy Rycembel. To one tchnęły życie w swoje bohaterki, to one magnetyzują widza i wreszcie to dzięki nim filmowa historia ożywa, śledzimy ją z zapartym tchem, tym bardziej, że nie ma pewności, jak się skończy. Spodziewałam się różnych rozwiązań. Wszystkie opierałyby się na schemacie, więc nie mam pretensji o to najbardziej konwencjonalne.

Dominique de Saint Pern "Baronowa Blixen"

Od czasu do czasu wchodzę na stronę szacownego wydawnictwa Czytelnik. W taki sposób odkryłam biografię Karen Blixen autorstwa francuskiej dziennikarki i pisarki Dominique de Saint Pern zatytułowaną "Baronowa Blixen" (2016; przełożył Bogdan Baran). Kierując się sentymentem, postanowiłam ją przeczytać. Nie będę udawać, że jestem znawczynią twórczości Karen Blixen. Znam tylko jedną jej książkę. Tak, czytelniku tej notki, zgadłeś, to "Pożegnanie z Afryką". Oczywiście sięgnęłam po nią po obejrzeniu słynnego filmu Sydney'a Pollacka z Meryl Streep i Robertem Redfordem. Właściwie teraz chętnie bym ją sobie przypomniała, ale pewnie tego nie zrobię, bo czytnik pęka od książek, które domagają się lektury, na tradycyjnej półce książek oczekujących też zostało ich jeszcze dużo. Taki los książkowego mola - wiecznie czyta, a mimo to niczego nie ubywa. Ale wróćmy do biografii duńskiej pisarki. Jak już przed chwilą wspomniałam, Karen Blixen funkcjonuje dla mnie jako autorka jednej książki, chociaż przecież wiedziałam, że napisała ich wiele. Jej postać opromieniona jest afrykańską legendą. Farma w Afryce, nieudane małżeństwo z baronem Brorem Blixenem i wielka miłość do Denysa Finch Hattona zakończona jego tragiczną śmiercią. Bankructwo i powrót do Danii, gdzie spędziła resztę życia. Jak? Co się z nią działo? Pisała, ale poza tym? Dlatego jeśli ktoś, tak jak ja, ma sentyment do "Pożegnania z Afryką", obojętnie w jakiej wersji, powinien po biografię Karen Blixen sięgnąć.

Książka napisana jest dość nietypowo, bo w formie powieści. Narratorką, ale tylko w niektórych partiach, jest wieloletnia sekretarka pisarki, Clara Selbron. I z tym łączy się mój jedyny zarzut. Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby nie sposób, w jaki narratorka snuje swoją opowieść. Wiele w tym egzaltacji i sztuczności. I właśnie to sprawia, że nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż czytam szkolne zadanie. Oczywiście nie jest to zadanie przeciętniaka, ale jednak widać szwy i silenie się na oryginalność za wszelką cenę, co drażni. Przynajmniej mnie. Szczególnie widoczne jest to w pierwszej części, kiedy Clara opowiada o swojej wyprawie do Afryki śladami Karen Blixen na zaproszenie producentów filmu. Spotyka się z żyjącymi jeszcze bohaterami "Pożegnania z Afryką", z Meryl Streep i z osobami, które pisarkę znały. Odwiedza jej ukochane miejsca. Poza tym jednak opowieść o duńskiej pisarce jest po prostu ciekawa, bo odsłania jej nieznane mi, a pewnie nie jestem wyjątkiem, oblicze.

Z biografii wyłania się obraz Karen Blixen, postaci tragicznej.

Nieudane małżeństwo i pamiątka na całe życie - syfilis, którym zaraził ją Bror. Jemu nic specjalnego się nie działo, ona zmagała się z chorobą do końca swoich dni. Im starsza była, tym bardziej cierpiała. Wielka miłość do Denysa, niby szczęśliwa, ale ... ale ona chciała od niego czegoś więcej (małżeństwa), on wolny ptak, nie potrafił prowadzić osiadłego życia. Nie dla niego stałe więzi, dzieci, rodzina. Pojawiał się i znikał, aż wreszcie, kiedy przygoda Karen z Afryką dobiegała końca, kiedy cierpiała z tego powodu, on postanowił ostatecznie odejść. Już wcześniej nie było jak dawniej. A potem cios ostateczny - tragiczny wypadek lotniczy.

Farma. Walka o przetrwanie. Podtrzymywana kroplówkami rodzinnych pieniędzy, aż w końcu krewni powiedzieli dość. Karen nie potrafiła im tego darować, nie chciała wyjeżdżać, nie chciała zostawiać swoich afrykańskich podopiecznych, martwiła się o ich los, nie wiedziała, jak ma żyć na nowo w Danii.

Powrót. Brak celu i sensu. Świadomość, że ona, czterdziestoletnia kobieta, żyje na koszt matki. Odrodziła się dzięki pisaniu. Ale radość sukcesu psuły ciężkie, biedne wojenne czasy. Tu mała dygresja. Dowiedziałam się z biografii Karen Blixen o tym, jak Duńczycy uratowali przed zagładą niemal wszystkich swoich Żydów! Osiem tysięcy! Wspólnie, solidarnie! W ciągu kilku dni! Wydało mi się to tak nieprawdopodobne, że musiałam potwierdzić ten fakt u znajomego historyka. Dlaczego wcześniej o tym nie wiedziałam? Tylko ja byłam taką ignorantką? Zdumiałam się i wzruszyłam. A teraz dalej o Karen.

Ostatnia część książki opowiada o jej powojennych losach. I niestety niszczy romantyczną legendę. Bo Karen Blixen jawi się tu jako postać tragiczna, ale zwyczajnie niesympatyczna. Z jednej strony wspaniała, fascynująca pisarka i osobowość, znękana chorobą, samotna, chociaż otoczona ludźmi, z drugiej traktująca ich instrumentalnie, obcesowa, despotyczna, intrygantka. Niezwykłe było jej zauroczenie młodym poetą Thorkildem Bjornvigiem. Przyjaźnili się. On był nią zafascynowany jako pisarką i osobowością, ona darzyła go chyba jakimś rodzajem uczucia. Na swój sposób więziła, odsunęła od rodziny i kształtowała. Rozmawiali o sztuce. Otoczyła go zbytkiem. Ale jednocześnie była zazdrosna, apodyktyczna, małostkowa. Thorkild rzeczywiście stał się znacząca postacią duńskiej literatury. Być może zawdzięcza to w jakiejś mierze Karen. Trochę mi szkoda pięknego, romantycznego mitu wykreowanego przez film Sydney'a Pollacka. Cóż jednak zrobić, trudno dyskutować z faktami.

Magdalena Grzebałkowska "Komeda. Osobiste życie jazzu"

Bardzo wysoko cenię sobie historyczny reportaż Magdaleny Grzebałkowskiej "Rok 1945",

natomiast nie czytałam dotąd żadnej z jej książek biograficznych, a to z tej prostej przyczyny, że po ten rodzaj literatury sięgam rzadko. Zdarza się to albo wtedy, kiedy interesuje mnie bohater, albo trochę z przypadku. Po biografię Katarzyny Kobro pióra Małgorzaty Czyńskiej sięgnęłam po obejrzeniu "Powidoków" Wajdy  i spektaklu Teatru Telewizji, a o Zofii Stryjeńskiej przeczytałam pod wpływem wywiadów z Angeliką Kuźniak, jej biografką. Podobnie było z Komedą. Pewnie nigdy nie przeczytałabym książki o nim, gdyby nie radiowa rozmowa z Magdaleną Grzebałkowską ("Komeda. Osobiste życie jazzu"; Znak 2018). Miałam wprawdzie w swoim życiu okres, kiedy sporo jazzu słuchałam, była to, i chyba nadal jest, moja ulubiona muzyka, chodziłam na koncerty, kupowałam płyty. Mam nawet "Astigmatic" Komedy, ale chyba do niej nie dorosłam, pamiętam, że nie potrafiłam się nią zachwycić. A co wiedziałam o jej autorze? Piąte przez dziesiąte, czyli bardzo niewiele.

Może dlatego początkowo nie mogłam się w tę biografię wciągnąć, nawet przerwałam lekturę, bo nieoczekiwanie wygrała z nią "Nieczułość" Martyny Bundy, a potem, kiedy do niej wróciłam, nie mogłam się oderwać. Czytając, celowo nie sprawdzałam żadnych faktów biograficznych, aby mieć jeszcze większą przyjemność. Poznałam z książki datę śmierci Komedy, ale nie wiedziałam, dlaczego umarł tak młodo. W pewnym momencie myślałam nawet, że zginął w domu Romana Polańskiego, zamordowany razem z jego żoną i gośćmi przez bandę Mansona. Tymczasem okoliczności jego śmierci są zupełnie inne. Też tragiczne, tym bardziej, że takie głupie i przypadkowe, no i bardzo smutne. Bo ileż smutku jest w fakcie, że artysta, który właśnie wspiął się na szczyt, pewnie pierwszy z wielu, właśnie osiągnął niebywały sukces, komponując muzykę do "Dziecka Rosemary" Romana Polańskiego, a motyw przewodni ścieżki dźwiękowej, "Kołysanka", stał się hitem, leży kilka miesięcy w śpiączce w amerykańskim szpitalu, z czasem prawie zapomniany i w końcu trzeba zbierać pieniądze na jego transport do Polski. Na mnie ten splot okoliczności - nagła śmierć w rozkwicie kariery i w tych okolicznościach finansowych - zrobił przygnębiające wrażenie. Jakaś ironia losu. Tylko żona, Zofia Komedowa, z którą się rozstał, przyleciała z Polski, aby przy nim być. No i i kilkoro, nawet niekoniecznie przyjaciół, bardziej znajomych, zachowało się przyzwoicie - pomagali i opiekowali się Zofią, sami bywali w szpitalu. Tylko oni wszyscy stanęli na wysokości zadania. Po pierwszym szoku, kiedy czas mijał, inni zajęli się swoimi sprawami. Taki nieoczekiwany i tragiczny był koniec Komedy, artysty, króla życia.

Chociaż sława i przede wszystkim pieniądze nie przyszły łatwo. Grzebałkowska, jak każdy biograf, musiała pokazać kontekst. Ten kontekst to komunizm, a na początku jego najciemniejsza twarz, stalinizm. Czasy, kiedy jazz był w krajach komunistycznych zakazany jako muzyka zgniłego, kapitalistycznego świata. Dlatego bardzo długo w Polsce słuchano go i grano w podziemiu, co dziś wydaje się zupełnie niewiarygodne. Podobnie niewiarygodne wydają się kolejne lata, kiedy w czasach odwilży można już było jazz grać. Publiczność szalała, ale nadal wielu krytyków odsądzało ten rodzaj muzyki od czci i wiary. Niektórzy pewnie dlatego, że jej nie rozumieli, szczególnie jazzu nowoczesnego, inni może nadal z pobudek ideologicznych. Mimo że interesuję się przeszłością, kiedy mam okazję, czytam, słucham, to jednak pewne sprawy, o których pisze Grzebałkowska, okazały się dla mnie zaskoczeniem. Jak trudno było uprawiać jazz nawet wtedy, kiedy wyszedł już z podziemia. Po pierwsze zerwana została ciągłość, polscy muzycy nie mieli kontaktu ze swoimi kolegami z Europy, o amerykańskich w ogóle nie ma co mówić. Trzeba je było dopiero mozolnie nawiązywać. Nie mieli w takim razie od kogo się uczyć. Polscy jazzmani do wszystkiego dochodzili ciężką pracą, metodą prób i błędów, ale najwięcej znaczyły entuzjazm i miłość do jazzu. Po drugie brakowało instrumentów! Grali na starych albo pożyczonych, nie było na czym ćwiczyć, a bywało, że i grać. Grzebałkowska przywołuje podania, jakie słała do Ministerstwa Kultury Zofia Komedowa (wtedy jeszcze chyba żoną Komedy nie była), menadżerka jego zespołu, aby zdobyć pieniądze na ich zakup. Po trzecie paszporty i cała logistyka, jaka towarzyszyła wyjazdom na zagraniczne koncerty, kiedy już taka możliwość się pojawiła. Dziś to wszystko wydaje się niewiarygodne, ale o paszport trzeba było za każdym razem składać podanie, a wynik wcale nie był pewny. Kolejna sprawa, z naszego punktu widzenia niezrozumiała, płyty. Płyt zagranicznych muzyków w sklepach nie było, bo ich nie sprowadzano, szczęściarzem mógł się nazwać ten, kto miał rodzinę albo przyjaciół za granicą. Nagranie płyty też nie było łatwe, bo komunistyczna gospodarka nawet w tej dziedzinie nie dawała rady. Nagrać to jedno, ale potem te krążki wytłoczyć, to dopiero problem! Dziś to wszystko wydaje się śmieszne, ale tak właśnie było! Z czasem pojawił się kolejny kłopot - kiedy entuzjazm publiczności nieco opadł, kiedy jazz przestał być owocem zakazanym, kiedy zaczął się rozwijać i coraz więcej muzyków, także Komeda, grało jazz trudny, nowoczesny, a nie tradycyjny, niełatwo było się z koncertów utrzymać, bo brakowało jazzowych klubów i ... słuchaczy. Narzekania jazzmanów przytaczane przez Grzebałkowską przypominają dyskusję polskich pisarzy na temat zarobków wywołaną przez Kaję Malanowską kilka lat temu. To nie ironia, wcale problemu nie lekceważę.

Ale autorka pisze też o wesołej, żywiołowej stronie środowiska muzyków jazzowych - ich barwnym, kolorowym życiu. O szalonych imprezach, na przykład w schronisku na Kalatówkach, o piciu, o kupowaniu zachodnich samochodów (to przyszło trochę później, wraz z zagranicznymi wyjazdami), jednym słowem o życiu towarzyskim i uczuciowym. Pojawiają się na kartach książki postacie znane i barwne - Leopold Tyrmand, Jan Ptaszyn Wróblewski, Jerzy Duduś Matuszkiewicz, Andrzej Kurylewicz, Michał Urbaniak, Urszula Dudziak i wielu innych jazzmanów, ale także filmowcy, na przykład Roman Polański czy Jerzy Skolimowski. Wszak Komeda coraz rzadziej grał, coraz więcej komponował dla filmu. To w końcu przyniosło mu sukces, także finansowy.

Ale jest to też opowieść o Zofii Komedowej, o jej związku z Komedą i o niej samej. Postaci nietuzinkowej, ale trudnej, szczególnie po alkoholu, a z czasem coraz chętniej po niego sięgała, zwłaszcza, że okazji nie brakowało. Jej życiowe wybory, które wielu mogą się wydać niepojęte, niezrozumiałe, skłaniają do przemyśleń. Nie każda kobieta spełnia się jako matka. Ona taka właśnie była. Jej syna z pierwszego małżeństwa długo wychowywała babcia, a potem kiedy zamieszkał z Zofią i Komedą  w ich pokoju z kuchnią w żoliborskim mieszkaniu, raczej był dla nich zawadą. Ja na pewno nie potrafię i nie chcę rzucać w nią kamieniem. Kobieta tragiczna, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę ostatni etap ich związku.

To tyle, a znacznie więcej w książce. Naprawdę warto po nią sięgnąć, nawet jeśli temat pozornie wydaje się zupełnie obcy.

Martyna Bunda "Nieczułość"

Powieść Martyny Bundy "Nieczułość" (Wydawnictwo Literackie 2017) zbierała bardzo dobre, a nawet rewelacyjne, recenzje. Potwierdzeniem rangi literackiego debiutu doświadczonej reporterki była Nagroda Gryfia, a także nominacje do Nagrody Literackiej Gdynia (dostały ją "Mikrotyki" Pawła Sołtysa) oraz Nagrody Conrada. Ta ostatnia, przyznawana debiutantom, wręczana jest pod koniec października na Festiwalu Conrada w Krakowie, a więc wszystko jeszcze przed autorką. Mimo achów i ochów krytyki, mimo nominacji jakoś nie miałam ochoty po powieść sięgać, a potem było jak często - zbieg okoliczności sprawił, że jednak sięgnęłam. Po obejrzeniu "Kamerdynera" Filipa Bajona bardzo chciałam pozostać jeszcze w atmosferze  filmu, dowiedzieć się więcej na temat Kaszubów i Kaszub - tego wielokulturowego terenu. I wtedy przypomniałam sobie o powieści Martyny Bundy. Pamiętałam, że jej bohaterkami są cztery kobiety - Rozela i jej trzy córki, Ilda, Gerta i Truda mieszkające w kaszubskiej wsi Dziewcza Góra. To dlatego nie zwlekając, zabrałam się za lekturę "Nieczułości".

Niestety dość szybko zorientowałam się, że powieść nie może spełnić moich oczekiwań, bo jej akcja zahacza wprawdzie o czasy przedwojenne i drugiej wojny światowej, ale przede wszystkim toczy się już po wojnie, kiedy z wielokulturowości Kaszub zostało niewiele. Niemieccy junkrzy wraz ze zmianą granic musieli wyjechać, większość uciekła wcześniej ze strachu przed Armią Czerwoną. O to do autorki pretensji mieć nie mogę, to moja nieuwaga sprawiła, że miałam nadzieję na coś innego. Ale ... ale zastanawiam się, dlaczego właściwie akcja powieści rozgrywa się na Kaszubach? Jakie to ma znaczenie? Poza imionami bohaterek i Jacobem, za którego matka nie pozwoliła Trudzie wyjść za mąż, bo Niemiec, nie znajduję  nic, żadnego punktu zaczepienia. A i z imionami mam problem. Czy są kaszubskie? Brzmią raczej z niemiecka. Ale może Kaszubi żyjąc obok Niemców, przejmowali od nich imiona? Poszperałam i znalazłam Rozelę i Trudę (jeśli jest zdrobnieniem od Gertrudy), jest Gertka, ale nie Gerta, jako zdrobnienie od Geraty, Ildy nie ma w ogóle. To wszystko prowadzi do wniosku, że problematyka kaszubska nie została przez autorkę wykorzystana. Równie dobrze akcja powieści mogłaby się toczyć w innym miejscu w Polsce. 

Mimo tego, a także innych wątpliwości, o których za chwilę, nie żałuję, że po "Nieczułość" w końcu sięgnęłam - wprawdzie nie znalazłam tu opowieści o Kaszubach i wielokulturowości tych terenów, ale historia czterech kobiet jest bardzo ciekawa i czyta się ją niemal jednym tchem. Zawiłości losu bohaterek zostały wtłoczone w schemat - silne kobiety, które same muszą zmagać się z losem i walcem dziejów, ponieważ na mężczyzn nie bardzo mogą liczyć. Bo albo ich nie ma - to przypadek Rozeli nieślubnej córki nieślubnej córki, która wprawdzie wychodzi za mąż, ale niewiele może się mężem nacieszyć, bo ten buduje Gdynię i stale jest nieobecny w domu. Jeśli już do niego wraca, to płodzi kolejne córki. Albo są to mężczyźni słabi, którymi trzeba się opiekować lub wyciągać z tarapatów. Takich wybrały sobie Ilda i Gerta. A ten jedyny zaradny i obrotny, mąż Trudy, z czasem popadnie w największe kłopoty i też nie będzie z niego pożytku.

Bohaterki są świetnie scharakteryzowane, dostajemy ich rozbudowane portrety, poznajemy motywacje. Każda z nich jest inna. Matka - oschła, skrywa wojenną tajemnicę, która cieniem położyła się na jej życiu. Wprawdzie to twarda kobieta i na co dzień nie daje po sobie poznać, co przeszła, pozbierała się, bo musiała, ale nie zapomniała. Potrafi dostać histerii, kiedy wnuczki dopytują się o bliznę na brzuchu. Gerta - rozważna, też twarda, rozsądna i zaradna. Truda - najbardziej nieprzewidywalna z sióstr, atakami histerii wymusza na otoczeniu to, na czym jej zależy. Przez całe życie będzie pamiętała matce, że nie pozwoliła jej wyjść za mąż za Jacoba. Mimo romantycznego uczucia potrafi swoją wielką miłość przez całe lata sprytnie wykorzystywać. I wreszcie Ilda - motocyklistka, samodzielna, silna, a mimo to uwikłana w toksyczny związek. Siostry rozjeżdżają się w różne strony, czasem mają do siebie pretensje, ale zawsze wracają do rodzinnego domu w Dziewczej Górze i mogą na siebie liczyć. Gładko brzmi? I takie też trochę jest. Chociaż meandrów losów bohaterek nie sposób przewidzieć, to sam schemat w pewnym momencie zaczął mnie irytować. Za dużo też tu dziwnych sytuacji, nieprawdopodobnych splotów okoliczności, co szczególnie widoczne jest w zakończeniu. Właściwie nie wiem, czy jest ono pisane serio, czy autorka świadomie gra z konwencją. Szkoda, że powieść nie jest dłuższa. Akcja to kilkadziesiąt lat, im dalej, tym szybciej gna, tym bardziej dziurawa i powierzchowna się wydaje.

Oprócz portretów bohaterek powieść ma jeszcze inne mocne strony. Jedną z nich jest zanurzenie w detalach, szczegółach. Autorka buduje świat, a nie kreśli go paroma cienkimi kreskami. Druga to tragiczny epizod wojenny, bardzo mocny, przejmujący. Trzecia - dobrze oddane realia komunistycznej Polski. Szczególnie te najwcześniejsze - lata czterdzieste i pięćdziesiąte. Dla młodszych czytelniczek (Dlaczego zakładam, że po "Nieczułość" sięgną raczej kobiety niż mężczyźni?) będzie to szczególnie ciekawe.

Nie żałuję, że po powieść Martyny Bundy sięgnęłam, ale, co widać, nie potrafię się zachwycić aż tak bardzo jak recenzenci. Znacznie wyżej cenię "Tylko Lolę" Jarosława Kamińskiego czy "Krótką wymianę ognia" Zyty Rudzkiej.

Popularne posty