Monika Sznajderman "Pusty las"

"Pusty las" Moniki Sznajderman (Czarne 2019) to nowość, która już nowością być przestała. Brzmi paradoksalnie, ale paradoksem wcale nie jest. Po prostu kupiłam ją dość szybko po premierze, nie przeczytałam od razu, tak się dzieje najczęściej, bo książki nabywam napadowo po kilka na raz, a potem przez kilka tygodni nic. No więc jak zwykle w międzyczasie pojawiały się inne nowości, z rzadka sięgałam też po tytuły z głębin czytnika, a "Pusty las" czekał, aż wreszcie przyszedł jego moment, właściwie sama nie wiem, dlaczego akurat teraz. Najważniejsze, że w końcu go przeczytałam, a lektura sprawiła mi ogromną przyjemność, chociaż jest to książka nostalgiczna, melancholijna, opowiadająca o pogmatwanej, często tragicznej, historii. No i wiadomość z ostatniej chwili - znalazła się wśród dwudziestu tytułów nominowanych do Nike.

Skąd się wziął "Pusty las" i o który konkretnie pusty las chodzi? Kiedy zadaję takie pytanie, wydaje mi się ono czysto retoryczne, no bo myślę sobie, że przecież każdy miłośnik literatury o najnowszej książce Moniki Sznajderman na pewno słyszał. W gruncie rzeczy zdaję sobie jednak sprawę, że tak wcale być nie musi, bo przecież nowości wychodzi tyle, że trudno nadążyć. A więc wracam do mojego pytania - skąd się wziął "Pusty las"? Przynajmniej z dwóch powodów. Z miłości autorki do Beskidu Niskiego, w którym mieszka już ponad czterdzieści lat razem z mężem Andrzejem Stasiukiem. Stąd przecież wzięła się nazwa wydawnictwa - Czarne, od wioski, w której przez jakiś czas mieszkali. I powód drugi ściśle związany z tym pierwszym. Monika Sznajderman chciała przywołać pamięć o swoich sąsiadach, bo jak pisze w książce - ona może tu mieszkać dlatego, że ich tu nie ma. Oczywiście należy rozumieć to symbolicznie, bo przecież gdyby dawni mieszkańcy Wołowca, Czarnego, Łosi, Ropicy, Zdyni i wielu innych miejscowości Beskidu Niskiego nadal w nich żyli, to nic nie stałoby na przeszkodzie, aby autorka osiedliła się w jednej z tych miejscowości. Zgaduję jednak, że przyciągnęła ją właśnie pustka i dzikość tych terenów, a puste i dzikie stały się w wyniku powojennych wysiedleń do Związku Radzieckiego, akcji Wisła i Zagłady. Bo Beskid Niski przed drugą wojną i wcześniej był gęsto zaludniony. To dlatego las wokół Wołowca i innych miejscowości jest pusty. Należałoby właściwie napisać, że dlatego w ogóle jest. Bo w czasach kiedy tętniło tu życie, kiedy rozwijał się przemysł naftowy, lasy karczowano. Tak jednak się dzieje, że gdy ludzie znikają, przyroda natychmiast wypełnia pustkę po nich. Zarastają łąki i hale, stare cmentarze, opuszczone, popadające w ruinę domy. Z czasem tylko bardzo wprawne oko jest w stanie dostrzec, że w tym miejscu był kiedyś sad, a w tamtym wejście do domu. 

Żeby uświadomić sobie tę pustkę, niech przemówią liczby. Przed drugą wojną w Wołowcu, gdzie ostatecznie po kilkukrotnej zmianie miejsca osiedliła się autorka, mieszkało blisko osiemset osób. Po wojnie, która tych terenów jakoś szczególnie nie doświadczyła - nie dotyczy to oczywiście ludności żydowskiej - w wyniku przesiedleń do Związku Radzieckiego zostało około stu. Reszty dokonano z akcją Wisła. W jej wyniku nie został właściwie nikt. Udało się tylko pojedynczym rodzinom. Tak stało się z w całym Beskidzie Niskim. Potem, pod koniec lat pięćdziesiątych czy w latach sześćdziesiątych, wrócili nieliczni. Bo trudno stale zaczynać od nowa, szczególnie jeżeli tam, gdzie ich przymusowo osiedlono, urodziły się dzieci, które wrosły w nowe miejsce. To dlatego las jest pusty, to dlatego las jest. To dlatego Monika Sznajderman może tam mieszkać. To dlatego chciała spłacić dług i postanowiła przywołać pamięć o swoich dawnych sąsiadach, których nigdy nie spotkała.

Kim byli mieszkańcy tych terenów? Nazywano ich różnie - Rusińcami, Rusnakami, Odwicznymi albo po prostu Ukraińcami. W powszechnej świadomości najbardziej przyjęło się, że są Łemkami. Skąd przybyli? Jaka jest ich tożsamość? Tu teorii jest kilka. Autorka przytacza je w książce. I opowiada, a właściwie lepiej pasuje tu słowo snuje, historię tych terenów i ludzi, którzy je  zamieszkiwali. Bardzo często skrupulatnie przywołuje ich imiona i nazwiska, o ile to tylko możliwe, śledzi ich losy, wyobraża sobie, jak żyli, jak się krzątali, jak kochali, rodzili dzieci i umierali. Wielokrotnie powtarza zdanie - Lubię wyobrażać sobie .... albo Lubię sobie myśleć ...... (Cytaty z zawodnej pamięci.) I tak toczy się opowieść o pogromach, zarazach, na które, bywało, czekali kilka miesięcy, bo wieść niosła, że nadchodzą z dalekiej Rosji, o klęskach nieurodzaju, o biedzie, która kazała emigrować do dalekiej Ameryki, o czym pisał Martin Pollack w znakomitej, arcyciekawej książce "Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji", na którą autorka się powołuje, o boomie naftowym, o tragicznej dla tych terenów pierwszej wojnie, o krótkim czasie Drugiej Rzeczpospolitej, wreszcie o drugiej wojnie, która sprawiła, że zniknęli mieszkający w Beskidzie Niskim Żydzi, w końcu o niby dobrowolnych przesiedleniach do Związku Radzieckiego. Piszę niby, bo rzeczywiście zapisywał się na wyjazd ten, kto chciał, ale kiedy to zrobił mamiony opowieściami, jak to cudownie będzie mu w nowej ojczyźnie, odwrotu już nie było. Wtedy w brutalny sposób, nie patyczkując się, zmuszano do wyjazdu. A szybko rozeszła się wieść, że raj rajem wcale nie jest i wielu chciało zrezygnować. Nie wiedzieli, że i tak czekałby ich los wygnańców, bo wkrótce miała się zacząć niesławna akcja Wisła. 

Oczywiście nie tylko nieszczęścia przytrafiały się mieszkańcom tych terenów. One zdarzają się co jakiś czas, poza tym toczy się normalne życie. Praca w rozwijającym się przemyśle naftowym,  w gospodarstwie, przy wycince drzew, wypasanie owiec. I codzienne krzątactwo - sprzątanie domu i obejścia, gotowanie, pranie, troska o domowników i domowe zwierzęta, plewienie, sianie, zbieranie. W tym miejscu nie mogę powstrzymać się od przytoczenia pięknego cytatu:  .... świat bowiem przemija z każdą chwilą, następują po sobie pokolenia, ktoś rodzi się, a ktoś umiera, codzienna oswojona zagłada. Nie widzimy tego, póki życie toczy się leniwie i spokojnie, póki są zwykłe radości, smutki i zmartwienia, ale niekiedy czas zagęszcza się i przyspiesza, śmierć idzie ławą, jak fala, jak lawina, zabiera na równi młodych i starych, i mówi się wtedy, że jest nieludzka, okrutna. Jakie mądre, jakie trafne, jakie aktualne, jak ładnie napisane. Nie zawsze na śmierci się kończy, nieraz takie zagęszczenie i przyspieszenie czasu niesie zmianę radykalną, niestety niekoniecznie na lepsze.

Ale "Pusty las" jest czymś więcej niż tylko pięknie i wrażliwie  opowiedzianą historią mieszkańców Beskidu Niskiego. To także historia autorki. Opowieść o jej miłości do tych terenów, o fascynacji nimi, o miejscach, w których tu mieszkała, o trudnościach, z jakimi się zmagała, a które, jak to bywa, z perspektywy czasu wydają się tylko romantyczne. Wreszcie jest to opowieść o codzienności, o krzątactwie, o stwarzaniu domu i o wędrówkach po okolicy. Chociaż nigdy nie byłam w Beskidzie Niskim, w czasie lektury powstawał  w mojej wyobraźni. Te pusty lasy, te drogi, potoki, rzeczki, łąki, pozarastane cmentarze, zniszczone cerkwie i domy, zdziczałe sady. Monika Sznajderman znakomicie o tym pisze, tak plastycznie, że aż chciałoby się rzucić to całe miejskie życie i uciec, i zamieszkać w tej pustce, i zapomnieć o świecie, o tych wszystkich problemach, zmartwieniach. No ale zaraz przychodzi otrzeźwienie - przecież to tylko piękna iluzja i jednak nie mam w sobie aż takiej determinacji i siły woli, aby ją zrealizować, no i jestem stuprocentowym człowiekiem miasta. A poza tym czas przecież cyklicznie się zagęszcza, przyspiesza i nie ma takiej dziury, takiej pustki, gdziebyśmy mogli się przed fatum schować. Ale na tym polega siła dobrej literatury, że tak mami i zwodzi, pozwala się przenieść tam, gdzie nas nie ma, chociaż na chwilę. 

Piękna, mądra, ciekawa i ważna książka. Taka, która odkrywa nieznane, albo znane słabo, światy. Ale to proces bolesny, bo nie lubimy pamiętać o trupach w naszej szafie, a Monika Sznajderman chcąc przywrócić pamięć o dawnych mieszkańcach Wołowca, Czarnego, Łosi, Ropicy, Olchowca, Zdyni i wielu innych wiosek, musi te trupy z szafy powyjmować. Lektura obowiązkowa.

Maciej Czarnecki "Skandynawia halal. Islam w krainie białych nocy"

Po przeczytaniu kryminału Katarzyny Tubylewicz "Bardzo zimna wiosna", dzięki któremu przeniosłam się do Szwecji, przypomniałam sobie, że w w moim czytniku, nie za głęboko, ale jednak nie na wierzchu, czeka na swoją kolej zbiór reportaży Macieja Czarneckiego "Skandynawia halal. Islam w krainie białych nocy" (Agora 2019). Swego czasu byłam nawet na spotkaniu z autorem, takim prawdziwym, nie online. Kiedy to było! I kiedy wróci? Temat wiąże się z jednym z wątków z książki Katarzyny Tubylewicz, no i jest bardzo ciekawy, dlatego postanowiłam po "Skandynawię halal" od razu sięgnąć. 

Wiadomo, że w krajach skandynawskich żyje bardzo wielu muzułmanów, a w w czasie kryzysu migracyjnego i tuż po nim w Polsce zaczęły szerzyć się opowieści o non go zones, czyli dzielnicach, do których nawet policja boi się zapuszczać. Właśnie wtedy Maciej Czarnecki zaczął interesować się tematem, jeździć do Szwecji, Norwegii oraz Danii i pisać reportaże, aby sprawdzić, jak jest naprawdę. Jakie problemy i zagrożenia stwarza tak liczna grupa muzułmanów w niegdyś białych, protestanckich, homogenicznych społeczeństwach? Jakie daje korzyści?Jak radzą sobie te kraje z jej integracją? Jak muzułmanie radzą sobie w nowej ojczyźnie? 

Część z tych reportaży była wcześniej drukowana na łamach Gazety Wyborczej. Zawsze mam problem z tak powstałymi książkami - bo to jednak zbiór tekstów podrasowany do książkowego wydania, a nie pomyślana od początku do końca jedna całość. Co rozdział to inny bohater albo inny aspekt tematu. Plus trochę statystyki, trochę wypowiedzi rozmaitych ekspertów albo pracowników instytucji, które pracują na rzecz imigrantów. Pożyteczne, solidne, ale nie zawsze porywające. Czy można dowiedzieć się czegoś nowego? To już zależy od wcześniejszej znajomości tematu - im mniej czytelnik wie, tym ciekawiej. 

Tym razem wszystko sprowadza się do dość oczywistej konkluzji, że nie ma jednego obrazu społeczności muzułmańskiej w krajach skandynawskich. Co człowiek, to inna historia. Wśród tej grupy są przecież tacy, którzy urodzili się w Szwecji, Norwegii czy Danii, inni przybyli tu stosunkowo niedawno wraz z największą falą emigracji w roku 2015. Spore znaczenie ma narodowość. Inaczej integrują się syryjscy uchodźcy, którzy uciekli ze swojej ojczyzny w czasie wojny, bardzo często ludzie wykształceni, niegdyś dobrze sytuowani - oni chcą za wszelką cenę ułożyć sobie życie, nauczyć się języka, zacząć pracować, aby w przyszłości próbować zbliżyć się do statusu, jaki mieli w Syrii. Jeszcze inaczej wiedzie się przybyszom z Pakistanu. Ci często robią kariery - są prawnikami czy lekarzami. Najgorzej integrują się Somalijczycy. Dlaczego? Bo najczęściej są niewykształceni, mają trudności ze znalezieniem pracy, lądują na samym dole drabiny społecznej. Muzułmanów nie łączy też wcale religia, bo jedni są religijni bardzo, a inni wcale. 

Ale to nie koniec komplikacji. Autor pokazuje też problemy wewnątrz tej grupy. Na ostracyzm swoich narażone są wszelkie mniejszości. I tylko trochę pomaga im fakt, że żyją w krajach znanych z tolerancji. Chodzi oczywiście o gejów i lesbijki, ale także o muzułmańskich ateistów. Brzmi jak oksymoron, ale chyba trafnie oddaje problem. Te grupy spotykają się często z  potępieniem i odrzuceniem właśnie w swojej społeczności, w rodzinie. Oczywiście nie można uogólniać, bo przecież nie zawsze tak jest. Sporo miejsca poświęca autor kobietom muzułmankom. Tu pojawiają się takie problemy jak zamykanie ich w domach - często nie pracują, w małym stopniu poznają język. Bywa, że idą z tym w parze aranżowane małżeństwa nieletnich czy zabójstwa honorowe. A skoro o kobietach mowa, to trzeba wspomnieć o dyskusji wokół hidżabów. Czy ich noszenie stanowi opresję czy jest prawem do wolności? Odpowiedź nasuwa się chyba tylko jedna - jeśli kobieta robi to z własnej woli, jej sprawa, gorzej jeśli zostaje zmuszona przez rodzinę czy innych członków społeczności. Z tym zagadnieniem wiąże się bardzo ważne pytanie - dlaczego kraje słynące z tolerancji, z równościowej polityki pozwalają, aby muzułmańskie imigrantki były dyskryminowane w swoich rodzinach i społecznościach? Dzieje się tak oczywiście w wyniku poprawności politycznej i ... wolności. Na problem zwracała już uwagę Katarzyna Tubylewicz w swojej znakomitej książce - "Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie". Długo temat był przemilczany. Dziś w Szwecji i w Norwegii sporo mówi się o błędach, jakie popełniono w sprawach integracji imigrantów, a w szczególności muzułmanów. 

Wreszcie temat, który przywiódł autora do Skandynawii - non go zones, a właściwie otoczone złą sławą osiedla zamieszkane przez samych imigrantów, nie tylko muzułmanów, bo strefy szariatu są jednak mitem czy fake newsem. Maciej Czarnecki sporo pisze o takich miejscach i w Szwecji, i w Norwegii. Odwiedza je, rozmawia z ich mieszkańcami, nie tylko z muzułmanami, ale też z ludźmi, którzy tam pracują w rozmaitych organizacjach pomocowych, w szkołach czy w innych instytucjach. Wielu z nich mimo że zrobiło karierę, nadal tu mieszka i jest to ich świadomy wybór, bo stać ich na to, aby się wyprowadzić. W reportażach zamieszczonych w książce częściej słychać głosy, że problem został wyolbrzymiony, że jest tu w miarę bezpiecznie, że większe jest prawdopodobieństwo napaści w centrach dużych miast, a przestępstwa są takie jak wszędzie - związane z biedą, brakiem pracy, z drogą na skróty, z wiekiem. I nie ma tu nic do rzeczy religia. Oczywiście o jednoznaczną opinię trudno, bo niektórzy problem jednak dostrzegają.

I jeszcze jedno istotne zagadnienie, chyba najtrudniejsze do zweryfikowania - czy islam jest zagrożeniem? Czy celem muzułmanów jest zdominowanie Europy i zaprowadzenie tu praw szariatu? Czy to jakiś spisek i zdobywanie nowego przyczółka krok po kroku? Czy w meczetach trwa indoktrynacja? Na ile groźni są niektórzy mułłowie, szczególnie salaficcy, i niektóre islamskie organizacje? Czy naiwni politycy i intelektualiści, zwłaszcza lewicowi, w imię poprawności politycznej, tolerancji, wolności pozwalają sobą manipulować i nie dostrzegają problemu? Czy jest tak, jak twierdzą niektórzy, że co innego mułłowie i imamowie mówią głośno, a co innego po cichu? Autor, na ile to możliwe, próbuje rozmawiać z przedstawicielami środowisk, wokół których są kontrowersje. Uczestniczy w konferencjach, w spotkaniach. Dociec prawdy jest jednak bardzo trudno. Z tym łączy się kolejny problem - radykalizacji skandynawskich społeczeństw, prześladowania muzułmanów, prawicowych partii czy antyimigranckich organizacji zdobywających coraz więcej zwolenników. Maciej Czarnecki przywołuje bardzo dobrą i bardzo dołującą dystopijną powieść "Utoną we łzach swoich matek" Johannesa Anyuru, o której i ja pisałam. To obraz Szwecji niedalekiej przyszłości, gdzie muzułmanów, którzy nie podpiszą lojalki oznaczającej wyrzeczenie się swojej islamskiej tożsamości, zamyka się w specjalnych ośrodkach. Warto też przywołać duński film "Sons of Denmark" ("Synowie Danii"), pokazywany na Nowych Horyzontach, dostępny na jednej z platform filmowych, który pokazuje wzrost antyislamskich nastrojów wykorzystywany przez ultraprawicowych polityków do robienia politycznej kariery.

To oczywiście nie wszystkie wątki poruszane w reportażach Macieja Czarneckiego. Więcej w książce. Warto po nią sięgnąć, aby poznać nową europejską rzeczywistość, od której przecież nie uciekniemy.

Katarzyna Tubylewicz "Bardzo zimna wiosna"

Właściwie od kilku lat nie czytam kryminałów, o czym już nie raz wspominałam. Nie dlatego, żebym gardziła tym gatunkiem literackim, przeciwnie, kiedyś pochłaniałam ich dużo, ale po prostu z braku czasu na każdą lekturę. Trzeba wybierać z rogu obfitości. Ostatnio jednak zrobiłam dwa wyjątki. Za każdym razem z tego samego powodu - nie tyle interesowała mnie zagadka kryminalna, ile temat, tło społeczne lub historyczne. 

Pierwszy wyjątek to "Śliska sprawa" Volkera Kutschera, której akcja osadzona jest w Berlinie w roku 1929. Książkę rozsławił serial "Babylon Berlin" kręcony na jej motywach. (Nie znam.) Drugi to najnowsza powieść Katarzyny Tubylewicz "Bardzo zimna wiosna" (W.A.B. 2020). Cenię autorkę za jej zbiór reportaży ze Szwecji "Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie". Bardzo też lubię jej słuchać, kiedy w radiu komentuje i objaśnia szwedzkie problemy. A jest w nich doskonale zorientowana, bo w Sztokholmie mieszka od lat. Z tego samego powodu sięgnęłam po napisany przez nią kryminał - bo oczywiście czytelnik znajdzie tu znacznie więcej niż tylko zagadkę i pełną napięcia akcję. Autorka tłem swojej powieści uczyniła problemy społeczne, sięgnęła też do historii. Od razu powiem, że obie powieści to pierwsze tomy cyklu. Jeśli chodzi o serię Volkera Kutschera z komisarzem Gereonem Rathem, to ukazało się już kilka tomów, w Polsce na razie tylko pierwszy, ale prawa zakupiono do kolejnych, a Katarzyna Tubylewicz dopiero pracuje nad dalszą częścią swojego cyklu, o czym opowiadała w audycji radiowej. I jeszcze jedno - na pewno sięgnę po kolejne części obu powieści, co jest najlepszym dowodem na to, że mi się podobały.

Akcja "Bardzo zimnej wiosny" rozgrywa się współcześnie w Sztokholmie i jego najbliższych okolicach. Dwóch komisarzy policji, Jens Vikander i Bjorn Fagel, szuka zabójcy Grety Sjowall, która została brutalnie zamordowana. Nie wygląda to na przypadkową zbrodnię. Kto mógł pragnąć śmierci zamożnej, starszej, szanowanej kobiety? Czy motywem morderstwa są jej pieniądze? Jens i Bjorn stanowiący zgrany tandem pracują nad tą sprawą, ale jednocześnie zawaleni są masą innej roboty. Jednym z problemów, który porusza autorka w swojej powieści, jest niewydolność policji spowodowana nieudaną reorganizacją. Jens i Bjorn bez przerwy na to narzekają. Z tym wiąże się kolejny - wzrost przestępczości. Wojny gangów, kradzieże, napady na ulicach. Cóż, Szwecja z powieści Katarzyny Tubylewicz nie jest rajem, jaki lubimy sobie wyobrażać. Na problem eskalacji przestępczości pisarka zwracała uwagę, komentując szwedzką rzeczywistość, pisała też o tym w swojej poprzedniej książce. Zawsze jednak podkreślała, jak Szwedzi potrafią stawić czoła kłopotom, wyciągać wnioski z popełnianych błędów, przewidywać przyszłość. Tym razem obraz jest ciemny, a światełka w tunelu nie widać. Ciekawe, czy na potrzeby kryminału, czy coś się zmieniło i Katarzyna Tubylewicz nie jest już taką optymistką.  

Kolejny problem, jaki porusza autorka w swojej powieści, to uchodźcy. Niczego tu nie zdradzam, tę informację znajdzie czytelnik w notce od wydawcy. Robi to bardzo rzetelnie, pokazując jego złożoność. Kto czytał "Moralistów", nie będzie zaskoczony, bo w jej reporterskiej książce temat ten przewijał się bardzo mocno. Autorka pisze też o rozmaitych drobniejszych sprawach, o których wspominała w tamtej książce, na przykład o tym, jak Szwedzi podchodzą do pogrzebów. Pewnie właśnie dlatego początkowo miałam trochę wrażenie, że czytam książkę na zadany temat, trochę jak tekst publicystyczny, potem jednak tak się wciągnęłam, że nie zwracałam już na to uwagi. A kto "Moralistów" nie zna, a o Szwecji poza stereotypami wie niewiele, nie będzie miał takich skojarzeń. Za to na pewno warto potem po nich sięgnąć. Po inne książki również, choćby wznowiony i poszerzony zbiór reportaży Macieja Zaremby-Bielawskiego "Polski hydraulik i inne opowieści ze Szwecji" czy "Skandynawię halal. Islam w krainie białych nocy" Macieja Czarneckiego. Pierwszej jeszcze nie czytałam, ale to świetna okazja, aby wkrótce ten brak nadrobić, o drugiej będzie za tydzień.

Równie ważną bohaterką, jak Jens i Bjorn, jest Polka, Ewa Ptak, która przyjechała do Szwecji, aby zajmować się Gretą. Niesie za sobą bardzo traumatyczne przeżycia, wyjazd z Polski był właściwie ucieczką. Jej wątek jest bardzo istotny, a problem przy okazji poruszony też. Powstała więc wielowątkowa i wielowymiarowa opowieść o Szwecji, równocześnie jednak uniwersalna. A to jeszcze nie wszystko. Akcja powieści zanurzona jest częściowo w przeszłości - dotyczy czasów drugiej wojny i tego, co działo się później. I chociaż Katarzyna Tubylewicz opowiada o sprawach, jakie rozgrywały się w Szwecji, to problem nie dotyczy tylko tego kraju. Niedawno czytałam powieść Almudeny Grandes "Pacjenci doktora Garcii", która opowiadała o tym samym procederze, ale w zupełnie innym miejscu Europy. Cóż, więcej napisać nie mogę, bo "Bardzo zimna wiosna" to przecież kryminał. 

Co jeszcze podobało mi się w powieści Katarzyny Tubylewicz? Zniuansowane portrety bohaterów, szczególnie pierwszoplanowej trójki. (Coś mi mówi, że Ewa pojawi się w kolejnym tomie.) No i to, co uwielbiam - opowieść o miejscu, czyli o Sztokholmie, w którym nigdy nie byłam. Z wielką przyjemnością czytałam opisy miasta, poznawałam jego topografię, spacerowałam w wyobraźni po zamożnej dzielnicy położonej wśród zieleni niedaleko jeziora. Bardzo ciekawa książka, która pochłonęła mnie na tyle, że mogłam zapomnieć o pandemii i wszystkim, co z nią związane. Czekam na część drugą.

Mariusz Urbanek "Zły Tyrmand"

Po przeczytaniu "Dziennika 1954" Leopolda Tyrmanda zaczęłam szperać w internecie, poszukując informacji na temat pisarza. No bo niby wiadomo, kim był, znana jest jego legenda, ale kiedy przyszło do konkretów, okazało się, że tak wielu informacji o nim wcale nie miałam. Wtedy właśnie odkryłam książkę Mariusza Urbanka, cenionego specjalisty od biografii, "Zły Tyrmand" (Iskry 2020). Po raz pierwszy ukazała się w roku 1992 w innym wydawnictwie, potem wychodziła już kilkakrotnie w Iskrach w wersji trochę poszerzonej. Początkowo sądziłam, że to typowa biografia, tak jednak nie jest. "Zły Tyrmand" to efekt rozmów autora z ludźmi, którzy znali pisarza. Jak słusznie zauważa Mariusz Urbanek we wstępie napisanym specjalnie do tego wydania, dziś takiej książki nie można byłoby napisać z tej prostej przyczyny, że znakomita większość z osiemdziesięciu osób, które się w niej wypowiadają, już nie żyje. Chwała więc autorowi za to, że wpadł przed laty na pomysł, aby wysłuchać tych, którzy Tyrmanda znali. 

Nie jest to, jak mogłoby się wydawać, zbiór wywiadów. Czasem autor cytuje wypowiedzi i wspomnienia swoich rozmówców, czasem po prostu zdaje z nich relację, innym razem cytuje fragmenty rozmaitych tekstów, w których wypowiadali się o Tyrmandzie. W dużej mierze książkę można nazwać rewersem "Dziennika 1954", ponieważ większość osób, z którymi Mariusz Urbanek spotkał się dla jej potrzeb, została przez Tyrmanda uwieczniona na jego kartach. Często złośliwie i niepochlebnie. W czasie tych rozmów konfrontują się z jego opinią - niektórzy bywają zdziwieni, inni rozczarowani, są tacy, którzy twierdzą, że Tyrmand zupełnie rozminął się z faktami na ich temat, chcąc się na nich odegrać, jeszcze inni zgadzają się z jego oceną nawet wtedy, kiedy nie jest dla nich korzystna. Ale oczywiście przede wszystkim celem autora jest próba odpowiedzi na pytanie - jaki był Tyrmand naprawdę? 

Mimo tego że nie jest to klasyczna biografia, można dowiedzieć się wiele o życiu i recepcji twórczości autora "Złego", a to także dlatego, że Mariusz Urbanek uporządkował chronologicznie relacje ze spotkań, które odbył. Dlatego najpierw rozmawia z tymi, którzy najlepiej znali go z czasów przedwojennych i okupacyjnych, kończy na tych, którzy mieli z nim kontakt do końca, także wtedy, kiedy zamieszkał w mitologizowanej przez siebie i wielbionej Ameryce (czytaj w USA). Oczywiście często bywa tak, że ktoś, kto pamięta Tyrmanda na przykład z czasów wileńskich, czyli okupacyjnych, spotykał go również potem w Warszawie, dlatego wielokrotnie wracają w książce te same fakty, zdarzenia, miejsca, tematy. W niczym to jednak nie przeszkadza. Przeciwnie, jest bardzo ciekawe, bo rozmówcy Mariusza Urbanka często to samo zdarzenie, ten sam fakt widzą i interpretują zupełnie inaczej. 

I tu wracam do zasadniczego pytania tej książki - jaki naprawdę był Tyrmand? Czytelnik szybko musi dojść do wniosku, że nie ma jednej odpowiedzi. Niemal każdy pamięta go inaczej, te same zdarzenia interpretowane są w odmienny sposób, niektórzy wręcz twierdzą, że coś się nigdy nie zdarzyło. Szczególnie kobiety, z którymi się spotykał, często były zdziwione tym, co napisał o nich w swoim "Dzienniku 1954" - one widziały ich znajomość w zupełnie innym świetle. Co ciekawe, najczęściej przywiązywały do niej mniejszą wagę, niż on nadał jej w swoich zapiskach. Albo po latach tak twierdzą. Tym bardziej nie ma takiej samej opinii o jego książkach. Jedni zupełnie nie cenią jego powieści i opowiadań, inni dostrzegają ich wagę w czasach, kiedy powstały. Krzysztof Teodor Toeplitz, jeden z kilku najbliższych Tyrmandowi, twierdzi, że nieporozumienie tkwi w tym, jak Tyrmand rozumiał literaturę. Dla niego dobra literatura to taka, którą się czyta, a nie niszowa. Dlatego taką pisał. Jedno chyba nie jest przedmiotem sporu - Tyrmand chciał być pisarzem, marzył o sławie i docenieniu swojej twórczości. Większość zgadza się też, że najważniejszy w jego literackim dorobku pozostaje "Dziennik 1954". I tu znowu kontrowersja - powstał rzeczywiście wtedy czy znacznie później na emigracji, ewentualnie na bazie jakichś notatek, które autor robił na bieżąco i przechował? Dziś przynajmniej ten spór został rozstrzygnięty - wiadomo, że "Dziennik 1954" jest rzeczywiście dziennikiem. Skąd tak rozbieżne opinie? Pewnie z wielu różnych powodów. Jednym z nich jest pamięć, która filtruje wspomnienia. Stąd zaprzeczanie niektórym faktom - ktoś mógł zwyczajnie o czymś zapomnieć.

Czego wobec tego dotyczą kontrowersje? Największe chyba oceny jego postawy politycznej w latach pięćdziesiątych. Czy rzeczywiście był taki odważny i niezłomny? Czy rzeczywiście stanowił wyrzut sumienia dla środowiska literatów? Większość z nich szła przecież na jakieś koncesje z władzą, a on wolał biedować niż zawierać kompromisy. Czy był autorytetem i niedoścignionym wzorem? Mnie bardzo spodobała się taka opinia - Tyrmand nie walczył ze  światem, ale go nienawidził. Pod słowem świat należy rozumieć oczywiście powojenną polską rzeczywistość - komunistyczną, stalinowską. Dlatego Tyrmand odmawiał uczestniczenia w niej. Wielu jednak bagatelizuje jego niezłomność, twierdzą, że był po prostu śmieszny, że się kreował, że przybierał maski, że miał kompleks niskiego wzrostu, że zawsze był konserwatystą, a nie stał się nim dopiero w Ameryce,  jak się powszechnie uważa, że wcale nie zmienił poglądów, tylko taki właśnie był. Kontrowersje budzi jego katolicyzm - udawany czy prawdziwy? - ukrywanie faktu, że w okresie wileńskim był redaktorem i pisał felietony dla "Komsomolskiej Prawdy", wielu nie rozumie, dlaczego ukrywał żydowskie pochodzenie i opowiadał, że wywodzi się z rodziny baronów kurlandzkich. Akurat w świetle tego, co wiemy dzisiaj, przemilczenie faktu, że był Żydem, nie musi dziwić. Większość ocalałych z Zagłady tak właśnie robiła po prostu ze strachu przed antysemityzmem. Jedna z osób wypowiadających się w książce twierdzi nawet, że na pewno nie wytrzymałby nagonki z Marca 68. Wyjechał kilka lat wcześniej. 

Co zabawne, rozmówcy Mariusza Urbanka inaczej widzą nawet kwestię jego legendarnego sposobu ubierania się. Owszem, chyba wszyscy przyznają, że przywiązywał do tego niezwykłe znaczenie i zwracał uwagę swoim strojem, ale już co do kolorowych skarpetek zdania są odmienne - niektórzy twierdzą, że wcale nie były kolorowe. Są tacy, którzy oburzają się, że nazywało się go bikiniarzem, a inni, że to mu wcale nie uwłacza. Te różnice być może wynikają z odmiennej interpretacji słowa bikiniarz. Za to chyba największa zgoda panuje w ocenie konserwatywnej wolty, jakiej dokonał w okresie amerykańskim. Chociaż, o czym wspominałam, nielicznych ona wcale nie dziwi - zawsze był konserwatystą i kropka. Co jakiś czas ktoś przywołuje słynne zdanie Tyrmanda z artykułu w "New Yorkerze" - Postanowiłem bronić Ameryki przed nią samą.

Bardzo, bardzo ciekawa książka. Konieczne uzupełnienie lektury "Dziennika 1954". Cieszę się, że na nią trafiłam. Świetnie się czyta. No i znakomita odtrutka na dzisiejsze trudne czasy. Kto chce się oderwać od pandemii i związanych z nią problemów, kto nie potrafi teraz czytać książek wagi ciężkiej, bo dość ma swoich lęków i kłopotów, śmiało może sięgnąć po "Złego Tyrmanda" Mariusza Urbanka, nawet jeśli nie zna "Dziennika 1954".

Popularne posty