Therese Bohman "Utonęła"

Z powieściami szwedzkiej pisarki Therese Bohman zawarłam

znajomość stosunkowo niedawno, za to niemal od razu przeczytałam wszystkie trzy, a tyle dotąd napisała i tyle ukazało się w Polsce dzięki wydawnictwu Pauza. Właśnie skończyłam jej literacki debiut "Utonęła" (2021; przełożyła Justyna Czechowska), który u nas został wydany jako ostatni. 

Kto zna "Po zmierzchu" i "Tę drugą", bez trudu dostrzeże w niedawno wydanej przez Pauzę powieści Therese Bohman cechy utworu debiutanckiego. Jest znacznie skromniejsza - mniej rozbudowana, właściwie jednowątkowa, akcja toczy się w jednym miejscu, powieść ma niewielu bohaterów. To wszystko nie oznacza jednak, że nie warto po nią sięgać. Przeciwnie, tak jak od dwóch poprzednich i od tej nie mogłam się oderwać, a w czasie lektury towarzyszyły mi podobne emocje - angażowałam się w losy bohaterek, a gdyby było to możliwe, radziłabym im, krzyczała na nie, irytowała się ich wyborami, a na koniec i tak popatrzyłabym ze zrozumieniem, no bo kto nie popełnia błędów, zwłaszcza pod wpływem gwałtownych uczuć.

Odnajdziemy w debiucie szwedzkiej pisarki wszystko to, do czego przyzwyczaiły nas jej dwie kolejne powieści. Wnikliwie sportretowaną kobiecą bohaterkę, jej skomplikowane relacje z mężczyznami, drobiazgową analizę nieoczywistych uczuć, emocji i wyborów, które oceniane trzeźwym czytelniczym okiem niekoniecznie akceptujemy, osamotnienie, świetnie budowaną atmosferę i skupienie na detalach. Therese Bohman drobiazgowo i pięknie opisuje miejsca, w których obracają się jej bohaterki. Wiem, że nie każdy jest miłośnikiem opisów, ale ja je uwielbiam, niestraszne mi nawet te bardzo długie, no chyba że są nudne, bo nieudolnie napisane. O ile w dwóch kolejnych powieściach żywiołem pisarki było miasto, tu jest odwrotnie. Jej bohaterka i narratorka, Marin, przyjeżdża z wizytą do siostry, która mieszka na wsi w Skanii ze swoim partnerem Gabrielem, znanym pisarzem. A że Stella zajmuje się zawodowo roślinami, znajdziemy w tej powieści nie tylko opisy odludnych szwedzkich krajobrazów, ale także ogrodu, szklarni i całego bogactwa roślin. 

Stella jest starsza, Marin jeszcze studiuje, historię sztuki, co łączy ją z Karoliną, bohaterką "Po zmierzchu". Od początku atmosfera w domu, który Gabriel odziedziczył po dziadkach, jest ciężka. Kiedy starsza siostra spędza dzień w pracy, młodsza zostaje w domu z jej przyjacielem. Czujemy niezręczność i skrępowanie. Nie bardzo wie, co ma robić, jak spędzać czas, powinna pisać pracę semestralną, ale jakoś jej to nie idzie. Gabriel podsuwa jej lektury, pokazuje reprodukcje obrazów. Marin obserwuje relacje między Stellą i nim. Spędza czas z siostrą, jednak obie nie mówią sobie wszystkiego, nie dzielą się swoimi problemami. 

Ale nie jest to prosta historia. Trudno pisać więcej o wzajemnych relacjach bohaterów, bo chociaż książce Therese Bohman najbliżej do powieści psychologicznej, to jednak to, co się dzieje, jest ważne i początkowo zaskakujące. Jeśli ktoś nie zna powieści, niech nie czyta notki od wydawcy, która nie zdradza wszystkiego, ale jednak odrobinę tak. Ja przystąpiłam do lektury z pustą głową i świetnie się stało. Bo autorka znakomicie gra z czytelnikiem. Dość szybko zaczęłam się zastanawiać, co się wydarzy, jak rozwiną się relacje między bohaterami, co jest prawdą, a co tylko podejrzeniem. I to wodzenie czytelnika za nos, budowanie napięcia jest dodatkowym atutem. Ale najważniejsi są oczywiście bohaterowie, a przede wszystkim Marin. Jej skomplikowane uczucia, emocje i wybory. Na chłodno ich nie akceptuję, miałabym ochotę krzyczeć: Co robisz? Ale z doświadczenia wiem, że to nie takie proste.

PS. W książce Katarzyny Tubylewicz "Samotny jak Szwed? O ludziach Północy, którzy lubią być sami", o której pisałam ostatnio, jest wywiad z Therese Bohman. 

Katarzyna Tubylewicz "Samotny jak Szwed? O ludziach Północy, którzy lubią być sami"

Bardzo lubię książki reporterskie Katarzyny Tubylewicz, bardzo

lubię słuchać w radiu jej opowieści i komentarzy dotyczących Szwecji. Dlatego było dla mnie oczywiste, że sięgnę po kolejną książkę o kraju, w którym od lat mieszka - "Samotny jak Szwed? O ludziach Północy, którzy lubią być sami" (Wielka Litera 2021). Przy okazji warto przypomnieć o poprzedniej - "Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie". Jeśli ktoś jej nie zna, powinien przeczytać, bardzo ciekawa lektura. Podobnie jak książka, o której dzisiaj. 

Napisałam, że to reportaże, ale w rzeczywistości obie pozycje są gatunkową hybrydą, a mam wrażenie, że w ostatniej reporterskich fragmentów właściwie nie ma. To żaden zarzut, autorka wymyśliła charakterystyczną dla siebie formułę i w ten sposób opowiada polskiemu czytelnikowi o Szwecji. Łączy opowieści o sobie, mini eseje z wywiadami. Integralną częścią są zdjęcia zrobione przez dorosłego syna autorki, Daniela. Intrygujące, chociaż w pierwszej chwili mogą się wydać nieoczywiste. Pokazują pustkę, surowość i piękno szwedzkiego krajobrazu. Bo jak inaczej sfotografować samotność? 

Książka, mimo że traktuje o Szwedach, jest jednocześnie bardzo osobista. Katarzyna Tubylewicz przywołuje własne doświadczenia, wspomnienia, pisze, jaki jest jej stosunek do samotności, opowiada o podróżach, które razem z synem odbywali po Szwecji, pracując nad tym wspólnym projektem, dzieli się uwagami o relacji z Danielem i macierzyństwie. Wszystko to oczywiście w kontekście tematu, jakim tym razem się zajęła - samotności. 

A temat wydawał się leżeć na talerzu, bo w Szwecji aż czterdzieści procent gospodarstw domowych to gospodarstwa osób samotnych. Samotnie mieszkają ludzie starzy i młodzi, bo dla tych drugich jest oczywiste, że muszą wyprowadzić się od rodziców, a nawet pary. Autorka tłumaczy, jak do tego doszło. Otóż socjaldemokratyczne państwo wzięło na siebie obowiązki, które wcześniej należały do rodziny i bliskich, dlatego w Szwecji nikt na nikogo nie musi liczyć. Ale przyczyn jest więcej. Inną jest szwedzki kult indywidualnej wolności. Z drugiej jednak strony Szwedzi mają silną potrzebę przynależności do jakiejś grupy, wspólnoty i bardzo nie lubią się z niej wyróżniać, chcą być tacy jak inni. Ale i to zjawisko ma swój rewers. Takie kręgi się nie przenikają, zamykają się na siebie. Czy wobec tego Szwedzi naprawdę są samotni, czy to tylko stereotyp, który sami powielają? A może odpowiedzi należy szukać w różnych obliczach samotności? Tak robi Katarzyna Tubylewicz - pokazuje, że w języku angielskim istnieją dwa słowa - solitude, które tłumaczy jako osobność, i loneliness, czyli właśnie taka samotność, jak rozumiemy ją zazwyczaj, budząca lęk, współczucie, wstyd, politowanie. 

Autorka przygląda się różnym obliczom szwedzkiej, ale nie tylko szwedzkiej, samotności. Pisze o szukaniu kontaktu z naturą tak powszechnym i łatwym w Szwecji, który to kontakt często zastępuje zlaicyzowanym Szwedom doznania religijne. O artystach, którzy wybierają samotność. O introwertykach. O szpiegach, bo ten zawód wydał się Katarzynie Tubylewicz najbardziej samotniczy. O umieraniu, bo nawet jeśli ktoś odchodzi w otoczeniu bliskich, to i tak przecież jest w tych ostatnich chwilach samotny. O wymuszonej przez pandemię samotności ludzi starych. Stawia pytania, zastanawia się, a odpowiedzi szuka u mądrych ludzi, stąd wywiady.   

Ale jednocześnie temat jest bardzo uniwersalny, dlatego niemal każdy może odnaleźć się w tej książce. Nawet jeśli nie jest samotny. Bo rozważania autorki i przeprowadzone przez nią rozmowy prowokują do postawienia sobie kilku pytań. Czy potrafimy być samotni? Czy boimy się samotności? Czy przeciwnie, marzymy o niej, choćby na chwilę? Czy to, że mamy wielu przyjaciół, znajomych, że stale bywamy wśród ludzi, automatycznie oznacza, że nie jesteśmy samotni? W każdym razie ja przejrzałam się w książce Katarzyny Tubylewicz jak w lustrze. 

Filmowe remanenty - "Berlin Alexanderplatz", "My dwie"

Rzadko zdarza się, abym tak długo nie była w kinie. Ostatni raz w czerwcu na koreańskim "Minari". Potem odbyłam wakacyjną podróż i żal mi było, za to bardzo, tylko jednego straconego filmu, niemieckiego (chociaż naprawdę to koprodukcja czterech państw) "Berlin Alexanderplatz". Ale kiedy wróciłam, jakoś trudno było mi wybrać się do kina, miałam głód czytania i domu, no i blogowe zaległości. Siedzieć trzy godziny w kinie jakoś nie miałam ochoty. Jednak wreszcie zmobilizowałam się i wybrałam się na dwa filmy, rzeczony "Berlin Alexanderplatz" i "My dwie". Ten pierwszy znakomity, żeby nie powiedzieć wybitny, ten drugi bardzo dobry. Oba niezwykle aktualne.

"Berlin Alexanderplatz" Burhana Qurbaniego, niemieckiego reżysera o afgańskich korzeniach, to film kompletny. Działa na emocje i zmysły, dźwiękiem i niepokojącym obrazem, aktorskimi kreacjami - nie pozwala o sobie zapomnieć. A jednocześnie bardzo ważne jest to, o czym opowiada, przekaz. Jakby tego było mało w warstwie treściowej można go rozpatrywać na kilka sposobów. Najprostszy - realistyczny. W takim ujęciu to opowieść o czarnym uchodźcy, imigrancie, Francisie, który po dramatycznej przeprawie przez morze trafia do Berlina. Obiecał sobie, że od tej chwili będzie dobrym człowiekiem. Co dotąd miał na sumieniu, tego widz dowiaduje się stopniowo. Ale jak być dobrym człowiekiem w złym świecie? To pytanie pada w filmie wprost i to nie raz. Ponieważ przebywa w Berlinie nielegalnie, wobec tego mieszka w jakimś okropnym miejscu, gdzie w wieloosobowej sali pełno takich jak on. Pracuje na czarno, wykonując ciężką robotę, skazany na kaprysy pracodawcy, narażony na deportację. Jakie szanse na normalne życie ma taki człowiek? Żyjący poza systemem? Ktoś, kogo oficjalnie nie ma? Oczywiście żadne. A przecież nie chce wiele - pragnie tego, co my. Dlatego nietrudno się dziwić, kiedy wybiera jedyną możliwą drogę, przestępczą. Tym bardziej, że jego nowy guru i szef, Reinhold, jako jedyny nie tylko wyciąga go z bagna, ale okazuje mu zainteresowanie. Francis wierzy, że staje się jego przyjacielem. Odtąd o jego duszę  będzie toczyć się gra pomiędzy Reinholdem, a kobietami, które pozna. Cały czas w tej opowieści mieszają się, jak wspomniałam, różne poziomy. Widz może szukać metafor i literackich tropów. Znajdziemy tu przede wszystkim motyw faustowski, ale także echa "Odysei" czy nawet "Boskiej komedii" - Francis przekracza kolejne kręgi przestępczego świata. Ale film Qurbaniego to także przypowieść opowiadająca o człowieku, który chcąc czynić dobrze, upada, podnosi się, znowu upada, szarpie się, walczy ze swoimi słabościami i przeciwnościami losu. Na to wprost wskazuje narracja prowadzona z offu spokojnym, hipnotyzującym kobiecym głosem, temu służą biblijne cytaty i chyba nie tylko biblijne. Temu służą również symboliczne sceny, ni to realistyczne, ni to oniryczne, przerysowane wizerunki bohaterów, od których nie można oderwać oczu, klaustrofobiczne wnętrza, często pogrążone w ciemnościach, atakujące widza obrazy i dźwięki. Niemal wszystko znajduje tu swoje wytłumaczenie jednocześnie w kluczu realistycznym i metaforycznym. Trzy godziny w kinie mijają, nie wiadomo kiedy, a o filmie trudno zapomnieć. Wciąż mam w głowie sceny i obrazy, hipnotyzujące twarze bohaterów. Dawno nie widziałam takiego filmu. Przemknął przez ekrany niemal niezauważony i chwała Nowemu Tygodnikowi Kulturalnemu, dzięki któremu o nim usłyszałam.

"My dwie" to obraz znacznie skromniejszy, ale też przejmujący, stawiający ważne pytania i bardzo dobry. To historia dwóch starszych kobiet, Niny i Mado, które od lat się kochają, ale swoją miłość ukrywają ze względu na tę drugą. Bo Mado ma dorosłe już dzieci, a do niedawna miała też męża, z którym nie była szczęśliwa. Córka i syn żyli jednak w przekonaniu, że matka poświęciła się dla rodziny i było jej z tym dobrze. Dla świata obie kobiety są sąsiadkami. Teraz Nina naciska, aby wreszcie po latach ujawniły najbliższym swoje uczucie i zamieszkały razem. Mado stale się waha, nie ma odwagi powiedzieć o tym  dzieciom. Sytuacja jednak nieoczekiwanie zmienia się diametralnie. Jak? Nie zdradzę, skoro dystrybutor też tego nie robi. Film balansuje pomiędzy prostotą realistycznej opowieści, poetyckością obrazu i niepokojącym nastrojem, który stopniowo narasta. Bo chociaż nie jest to thriller, troszkę w tym kierunku steruje dzięki  umiejętnie budowanemu napięciu, niedopowiedzeniom, atmosferze zagrożenia, stopniowemu odkrywaniu tajemnicy. No ale najważniejsze są tu pytania - czy dorosłe dzieci mają prawo tak bardzo ingerować w życie rodziców? Czy mogą ignorować ich uczucia i zamykać oczy na rzeczywistość? Historia opowiedziana w tym filmie dotyczy dwóch starszych kobiet, tymczasem jestem przekonana, że w Polsce podobne tragedie dotykają także ludzi znacznie młodszych. Bardzo dobry, bardzo ciekawy, intrygujący film.  

"Dziobak literatury. Reportaże latynoamerykańskie" pod redakcją Beaty Szady

Przeczytałam książkę pod redakcją Beaty Szady "Dziobak literatury.

Reportaże latynoamerykańskie" (Dowody na Istnienie 2021; przełożyli: Katarzyna Sosnowska, Marta Szafrańska-Brandt, Tomasz Pindel, Jerzy Wołk-Łaniewski, Nina Pluta, Bogumiła Lisocka-Jaegermann, Zuzanna Jaegermann, Dagmara Luboń, Radosław Powęska, Beata Szady, Justyna Garyga). To antologia reportażu z krajów Ameryki Południowej opatrzona posłowiem Mariusza Szczygła. Książka zbiera bardzo dobre recenzje, ale ja mam z nią problem. Nie mogę oczywiście powiedzieć, abym żałowała lektury. Na czym wobec tego polegają moje obiekcje? Otóż decydując się na sięgnięcie po "Dziobaka literatury", warto wiedzieć, jaki zamysł stoi za tą antologią i kto doceni w pełni jej wartość.

Zacznę  może od autorki tego zbioru. Beata Szady to dziennikarka i redaktorka, ma w swoim dorobku dwie reporterskie książki "Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy" i "Wieczny początek. Warmia i Mazury" (tę drugą mam, ale jeszcze nie przeczytałam, tę pierwszą też chcę mieć i przeczytać). Ale żeby zrozumieć zamysł wydanej przez nią antologii, trzeba wiedzieć, że jest również wykładowczynią akademicką - zajmuje się reportażem i nowymi mediami w Ameryce Łacińskiej. Reportaż południowoamerykański stał się tematem jej doktoratu. No i teraz jesteśmy w domu! Bo autorkę antologii fascynuje reportaż jako gatunek, a reportaż z tego rejonu świata w szczególności. Dlatego zamieszczone w nim teksty nie zostały dobrane pod kątem treści, a formy. 

I na tym polega mój ból - ja, miłośniczka  tego gatunku, ale jednocześnie zwyczajna czytelniczka, zainteresowana byłam przede wszystkim treścią. Sięgając po "Dziobaka literatury", miałam nadzieję dowiedzieć się więcej o krajach Ameryki Południowej. Nie interesują mnie aż tak bardzo zagadnienia warsztatowe, czym zafascynowana jest autorka zbioru. Ba, często nie potrafiłam ich docenić. Nie umiałam dostrzec niczego wyjątkowego w tekstach, które okazały się przełomowe dla tego dziennikarskiego gatunku w Ameryce Południowej. Właśnie te wydały mi się banalne i nie poszerzyły mojej wiedzy, chociaż przyznaję, były dowcipne. Taki okazał się tekst autorstwa Marco Avilesa i Daniela Titingera o inka coli - ulubionym napoju Peruwiańczyków, któremu nie dała rady sama coca cola - oraz o mieszkańcach stolicy Meksyku napisany przez Juana Villoro. Ten ostatni nie jest nawet, ściśle rzecz biorąc, reportażem, bardziej dowcipnym esejem czy felietonem. Ale właśnie to ta nieoczywistość, odmienność od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, opowiadanie o banale w niebanalny sposób tak bardzo fascynuje Beatę Szady. Ja, przeciwnie, sięgając po reportaże z odległej części świata, nie chcę banału, a ich nowatorstwo nie zawsze dostrzegam. 

Dlatego wielkie wrażenie zrobiły na mnie szczególnie dwa teksty - Martina Caparrosa "Caracas. Miasto w ranach" o życiu w stolicy Wenezueli w roku 2018, a przecież dziś jest tam jeszcze gorzej, i Carlosa Martineza "Spłonęliśmy w busie" o wojnie gangów w stolicy Salwadoru. Ciekawy był też portret (to ulubiona w Ameryce Łacińskiej forma reportażu) urugwajskiej poetki Idei Vilarińo napisany przez Leilę Guerriero, bo jak wynika z tekstu, Idea była kobietą nietuzinkową i tragiczną. Sporo jest reportaży, które nazwałabym ciekawostkami. Na przykład o zarabianiu na kulcie Che Guevary, o mieszkańcach Urugwaju, którzy noszą imię Hitler, czy o błaźnie opowiadającym dowcipy na pogrzebach.

Zaletą antologii jest jej staranne opracowanie. Wstęp autorki zbioru, w którym wyjaśnia nie tylko, skąd wziął się ten intrygujący tytuł, ale także pisze o swojej fascynacji reportażem z Ameryki Łacińskiej i o jego krótkiej stosunkowo historii. Tam ten gatunek dziennikarstwa dopiero zdobywa sobie czytelników i rynek. Często bywa to ze względów finansowych trudne. Oprócz tego każdy z tekstów został opatrzony dodatkowym wstępem Beaty Szady, w którym przedstawia autora, pisze o historii jego powstania, recepcji, znaczeniu i zagadnieniach warsztatowych.

Komu polecić "Dziobaka literatury"? Oczywiście sięgnąć po nią może każdy miłośnik reportażu czy Ameryki Łacińskiej, ale najwięcej skorzystają zawodowcy - dziennikarze, studenci, medioznawcy.

Douglas Stuart "Shuggie Bain"

Kiedy sięgam po książkę, która wywołuje powszechny zachwyt,
budzi się we mnie nieufność i przekora. Najpierw, szczególnie w wypadku powieści, zastanawiam się, czy warto w ogóle ryzykować. Bo czy to zachwyt prawdziwy, czy napędzany marketingiem wydawcy? A może instynkt stadny? Jeśli zachwycają się recenzenckie autorytety, to innym też wypada? Ileż to razy w moich notkach zastanawiałam się, dlaczego mnie nie zachwyca, skoro zachwycać powinno? Ot choćby ostatni przypadek - "Rzeszot" Bartosza Sadulskiego. Przeczytałam bez przykrości, z pewnym zainteresowaniem, ale jakoś geniuszu tej powieści dostrzec nie potrafię. Czy to ze mną coś jest nie tak? No ale do rzeczy, bo nie o "Rzeszocie" mam pisać, a o bardzo głośnej, nagrodzonej w roku 2020 Bookerem debiutanckiej powieści szkockiego pisarza Douglasa Stuarta "Shuggie Bain" (Wydawnictwo Poznańskie 2021; przełożył Krzysztof Cieślik). Sięgnęłam po nią wcale nie dlatego, że tyle się teraz o niej mówi i oczywiście w samych superlatywach, ale ze względu na temat, jaki porusza. Jednak nie ukrywam, że wrzawa, jaka jej towarzyszy, zwróciła na tę książkę moją uwagę. Tym razem jednak przyłączam się do chóru zachwyconych. To rzeczywiście rzecz bardzo dobrze napisana, znakomicie przetłumaczona, ważna, przejmująca, ale właśnie z tego powodu niełatwa. Serce się ściska, łzy napływają do oczu, gula rośnie w gardle. Nie przesadzam. 
 
A wszystko dlatego, że jednym z głównych bohaterów jest biedne, nieszczęśliwe, samotne dziecko, które radzić sobie musi z problemami przerastającymi dorosłych. Przyznam, że niechętnie sięgam po książki opowiadające o tragicznym losie dzieci. Chociaż w literaturze czy kinie  nie unikam trudnych tematów, ten jeden mnie przerasta. Tym razem jednak zdecydowałam się, bo książka Douglasa Stuarta wpisuje się w nurt opowieści o społecznym wykluczeniu, o kosztach związanych z transformacją i restrukturyzacją przemysłu, mówiąc krótko - o biedzie. Chociaż czasem kiedy pojawia się kolejna rzecz z tego nurtu, wzdycham, bo temat jest ostatnio mocno eksploatowany, ale zaraz przychodzi otrzeźwienie. Bo po pierwsze taki jest świat, a po drugie co jest złego w zwracaniu uwagi na problemy biedy i wykluczenia. Tym bardziej jeśli do głosu dochodzą ci, którzy takiego losu zaznali, mówią ze środka, dają świadectwo. To przypadek dwóch Francuzów - Didiera Eribona i jego autobiograficznej opowieści "Powrót do Reims", i Edouarda Louisa ("Historia przemocy", a szczególnie "Koniec z Eddym").
 
"Shuggie Bain" też podobno w jakiejś mierze opiera się na doświadczeniach autora, ale nie jest historią opowiedzianą jeden do jednego. Akcja tej powieści rozgrywa się w szkockim Glasgow i jego najbliższych okolicach w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku, kiedy to liberalny rząd kierowany twardą ręką Margaret Thatcher zamykał nierentowne kopalnie, nie przejmując się losem górników. Mieszkańcy przykopalnianych osad pogrążali się w beznadziei, biedzie, przemocy i alkoholu. Żyli z zasiłków, z tygodnia na tydzień. Odebrano im całą godność. Tytułowy Shuggie, najmłodsze dziecko Agnes Bain, nie jest dzieckiem górnika. Jego ojciec, Shug, pracuje jako taksówkarz, ale razem z matką, starszym bratem Leekiem i siostrą Catherine zamieszkują w jednym z domów w takiej właśnie osadzie pod Glasgow. Wokół straszą pokopalniane hałdy, a, jakby tego było mało, krajobraz jest wyjątkowo brzydki i depresyjny. W poniedziałki i wtorki mieszkańcy osiedla ustawiają się w kolejkach po zasiłek, kobiety, które w rodzinach górniczych nigdy nie pracowały, nadal zajmują się domem i dziećmi, wiele z nich pije, podobnie jak mężczyźni, którzy nie mają zajęcia. Domowa przemoc jest tu codziennością, podobnie jak plotki i zawiść. Nic nie umknie mieszkańcom. Swoje piekło mają też dzieci, które nie przepuszczą nikomu, kto w jakikolwiek sposób odróżnia się od pozostałych. 
 
Ale problemy społeczne to tylko tło, oczywiście istotne. Siłą tej powieści są bogate portrety głównych bohaterów, Agnes Bain i jej dzieci, szczególnie synów, i relacje między nimi. Ponieważ, jak wspomniałam, oni nie są rodziną górniczą, od początku na osiedlu stanowią obcy element, w ogóle tam nie pasują. To działa w obie strony, bo Agnes czuje się kimś lepszym od swoich nowych sąsiadek, a one zarzucają jej, że się wywyższa, że czyha na ich mężów. Jeśli ich kontakty układają się pokojowo, to jest to pokój kruchy i pozorny. Kiedy Agnes zacznie zmierzać ku samozagładzie, zawiść i niechęć wybuchną ze zdwojoną siłą. 
 
Dlaczego matka Shuggiego i Leeka nie pasuje do górniczego osiedla? Bo za wszelką cenę chce trzymać formę - chodzi w szpilkach, dba o wygląd, o fryzurę i makijaż, stara się upiększyć nędzny dom, w którym zamieszkała, a przede wszystkim starannie się wysławia - mówi poprawnym angielskim, a nie, jak jej otoczenie, szkocką odmianą tego języka czy robotniczym slangiem. Tego samego uczy swoje dzieci. To wszystko powoduje, że także i one są wyalienowane, szczególnie najmłodszy Shuggie, ślepo w matkę zapatrzony, grzeczny, przestrzegający zasad, które mu wpaja. Jego kłopoty szkolne wynikają także z tego, że nie rozumie swoich nauczycieli, a kiedy się odezwie, budzi śmiech i drwiny. 
 
Ale to tylko jeden z problemów Shuggiego, jego brata i siostry. To nie z tego powodu serce mi się ściskało. Prawdziwym dramatem tej rodziny jest alkohol. Bo Agnes  jest alkoholiczką. Jej dzieci dźwigają ciężar ponad siły. Mierzą się z biedą, samotnością i strachem o matkę, którą kochają. Szczególnym przywiązaniem obdarza ją Shuggie. Czują się winne, jeśli jej nie upilnują, jeśli pijana zaczyna bełkotać, mówić knajackim językiem, przeklinać, wydzwaniać do swoich byłych i obarczać ich winą za nieszczęścia. Czują się winne, kiedy pijana traci całą godność. Są świadkami scen, których widzieć w żadnym razie nie powinny. Komuś, kto miał szczęśliwe dzieciństwo, kto nie ma takich doświadczeń, trudno zrozumieć, jak można trwać z takim uporem przy matce takiej jak Agnes. Ale przecież w chwilach trzeźwości stara się jak może. Wtedy Shuggie jest szczęśliwy. Przerażające jest to, że jej dzieci są w swoim cierpieniu samotne. Nie mogą liczyć na ojców, na nauczycieli, na sąsiadów ani na opiekę społeczną. Paradoks polega na tym, że gdyby nawet zabrano Shuggiego od matki, on czułby się nieszczęśliwy i tęsknił za nią bardzo. Żeby się ratować, muszą liczyć na siebie i przede wszystkim muszą uciec. Pierwsza zrozumiała to najstarsza Catherine, potem Leek, Shuggie nie zdradził Agnes nigdy.
 
Jak już wspominałam, siłą tej powieści są portrety bohaterów. Autor wnikliwie pokazuje ich rozdarcie, szamotaninę, uczucia, walkę o siebie i powolny upadek. Pokazuje, dlaczego Agnes taka jest. Jej problemem jest niezgoda na świat, na codzienność, chciałaby innego życia, kolorowego u boku księcia z bajki. Tak, z pewnością jest w jej postawie wiele niedojrzałości, ale czy można winić ją za to, że chce żyć inaczej niż rodzice i wszyscy wokół? Cenę za jej wybory, decyzje, a przede wszystkim chorobę, płacą dzieci, szczególnie Leek i Shuggie. Obaj są postaciami tragicznymi. A ten ostatni podwójnie. Bo jest inny, sam dostrzega, że coś z nim nie tak. Dlatego czuje się winny, bo wydaje mu się, że to jedna z przyczyn problemów jego matki.
 
Ta powieść przygniata. Tym bardziej, że czytelnik nie znajdzie pociechy takiej jak w książkach wspomnianych już w tej notce Eribona i Louisa. Ponieważ są to opowieści autobiograficzne, wiemy, że im się udało. Czy uda się Shuggiemu i Leekowi? 
 
Pisząc o powieści Stuarta, nie sposób nie przywołać "Mireczka. Patoopowieści o moim ojcu" Aleksandry Zbroi, o której jakiś czas temu pisałam. To też przejmująca, ściskająca za gardło historia dziecka wychowywanego w rodzinie z problemem alkoholowym, historia autorki.
 
Na koniec muszę wspomnieć o jeszcze jednej sile książki Stuarta. To język - zróżnicowany jak zróżnicowani są bohaterowie, a w narracji finezyjny. Dzięki tłumaczowi, Krzysztofowi Cieślikowi, możemy się w polskim wydaniu tą różnorodnością cieszyć. Warto poszukać jakiejś rozmowy z autorem przekładu, który opowiada, z jakimi dylematami musiał się mierzyć, aby oddać te językowe różnice. 
 
PS. Nie mogę darować sobie jednej złośliwości pod adresem ... wielbionej Eleny Ferrante i jej neapolitańskiego cyklu. O tym, że bohaterowie tamtych powieści mówią różnym włoskim, dowiadujemy się ... od narratora. Nigdy nie zrozumiem zachwytów nad "Genialną przyjaciółką" i jej kontynuacjami. Ale o tym już  pisałam. 

Dorota Kotas "Pustostany"

Długo zbierałam się, aby sięgnąć po głośny debiut Doroty Kotas

"Pustostany" (Niebieska Studnia 2020). Muszę przyznać się do czegoś, do czego być może przyznawać się nie wypada - niechętnie sięgam po beletrystyczne debiuty. Zawsze mam obawy, że debiutancka powieść czy zbiór opowiadań to jednak ryzyko, coś nie do końca trafionego. Oczywiście wiem, że to nieprofesjonalne podejście i krzywdzące - w końcu każdy pisarz kiedyś musiał wydać swoją pierwszą książkę. Zdarzają się przecież debiuty dojrzałe, wiele jest mimo niedoskonałości interesujących. Do "Pustostanów" nie przekonały mnie nawet dwie nagrody, i to nie byle jakie, Conrada i Gdynia, plus nominacja do Nagrody Gombrowicza. Zdanie zmieniłam dopiero po wysłuchaniu wywiadu z autorką przeprowadzonego przez Michała Nogasia w gazetowym podcaście Radio Książki.

Kiedy zaczęłam czytać, najpierw był zachwyt, a wszystko za sprawą języka i klimatu pierwszego opowiadania zatytułowanego Prolog? Najlepiej niech książka powie sama za siebie, więc na początek cytat.

A ja, kiedy zbiegam po schodach z pierwszego piętra, przekręcam dla sportu sparaliżowane gałki wszystkich drzwi po drodze. W ten sposób razem stwarzamy życie. My, którzy żyjemy. (...) Zmarli to moi ulubieni sąsiedzi. Pod drzwiami ich mieszkań, do których nikt już nie wchodzi - bo niby po co, a zresztą i tak nie ma nawet kluczy, żeby tam wejść - leżą wycieraczki nieocenionej jakości. (...) Czasami robię podmianę, kiedy moja wycieraczka jest zniszczona. I nikt nie ma nic przeciwko temu, bo dla zmarłych sprawiedliwość to w dużej mierze kwestia bez znaczenia. Często przychodzą też do nich listy, które otwieram i czytam, żeby się nie zmarnowały.

Mocne wejście w tę powieść nie-powieść, bo niby zbiór opowiadań, a właściwie epizodów, które tworzą jedną całość połączone osobą bohaterki-narratorki, kamienicą, w której mieszka, i miejscem - warszawskim Grochowem, szczególnie okolicami placu Szembeka. Cytat, który przytoczyłam, dobrze oddaje charakter tej prozy. Z jednej strony mocno zanurzonej w rzeczywistości, z drugiej od czasu do czasu skręcającej w stronę groteski, absurdu czy onirycznych scen. Ta rzeczywistość to kamienica, z której okien widać plac Szembeka na warszawskim Grochowie, kamienica, w której prawie nikt nie mieszka, bo większość lokatorów umarła. Narratorka z czułością i uwielbieniem skupia się na drobiazgach. Kieruje swój wzrok na kamienicę, opuszczone mieszkania, sprzęty, które zostały po zmarłych lokatorkach, dla niej stanowiące powód do zachwytu, prawdziwe skarby. Pisze także o handlarzach z placu, o ludziach, których spotyka na swojej ulicy, często drobnych pijaczkach i rozmaitych odmieńcach. To wszystko staje się przedmiotem jej namysłu, zadziwienia, zachwytu. Ale tak naprawdę to ona jest główną bohaterką "Pustostanów", to przez swoją wrażliwość i specyficzne patrzenie na świat przepuszcza otaczającą ją rzeczywistość.

Narratorka, w dużej mierze alter ego autorki, wypisuje się z wyścigu szczurów. Marzy o tym, aby pisać, ale chwilowo na przeszkodzie stoi brak pracowni. Tymczasem pracuje, kiedy już naprawdę musi, ima się najprzeróżniejszych zajęć, bywa, że porzuca je, kiedy się nimi znudzi, wynajmuje pokój w opustoszałej kamienicy, a kiedy właścicielka podnosi czynsz, zajmuje jedno z opuszczonych mieszkań. Jest minimalistką, niewiele posiada, swój dobytek może spakować do kilku reklamówek. Ma za to dużo wolnego czasu, który poświęca obserwacji otaczającego ją świata i zajęciom, które jakoś same wpadają jej w ręce, a które zwyczajnemu człowiekowi (Ale kto właściwie jest zwyczajnym człowiekiem?) mogą wydać się niepotrzebne, absurdalne albo bezsensowne. To jej sprawia radość. Egzystencja bohaterki wydaje się być jedną wielką improwizacją. Jeśli wstaje rano i nie wie, co ma zrobić na śniadanie, to postanawia od razu ugotować obiad, na który ma pomysł. W pierwszą niehandlową niedzielę kupuje sobie coś na jednym z portali. Nie żeby dotąd pasjami odwiedzała galerie handlowe w niedzielne przedpołudnia, tylko ot tak z przekory. Radość sprawia jej sam proces, samo dzianie się i dlatego nieważne jest, że leginsy, które ostatecznie kupuje, ani nie są jej przesadnie potrzebne, ani niespecjalnie grzeszą urodą. Innym razem postanawia sprzedać monety i roi sobie, ile za nie dostanie. Jeszcze kiedyś prowadzi korespondencję w imieniu zmarłej mieszkanki kamienicy. Tym zajęciom towarzyszy fantazjowanie, rodzaj dziecięcej naiwności i zabawy. Tak jest, kiedy wyobraża sobie, że podejmie pracę w kiosku Ruchu, o czym od dziecka marzyła. Tak, teraz wydaje mi się, że właśnie to postrzeganie świata trochę jak postrzega go dziecko jest jednym z kluczy do bohaterki. Podobnie pisze nawet o sprawach poważnych i nieprzyjemnych, bo i takie jej się przytrafiają. Czasem narratorka ucieka w świat nierealny, odkształca rzeczywistość, aby po chwili do niej wrócić. 

Ale na końcu łyżka dziegciu. Z czasem zaczęłam się jednak trochę nużyć. Problem w tym, że opowiadania są nierówne. Obok świetnych, budzących zachwyt, co w dużej mierze jest zasługą języka, zdarzają się nieciekawe. Dzieje się tak, kiedy raptem język staje się zwyczajny i prosty, wtedy cała magia gdzieś znika. Tymczasem Dorota Kotas wydała już drugą książkę, "Cukry", która też zbiera raczej pozytywne recenzje. Ostatecznie postanowiłam, że ją przeczytam. Trochę z ciekawości, trochę zachęcona "Pustostanami".

Popularne posty