Joanna Kuciel-Frydryszak "Służące do wszystkiego"

Dziękuję wszystkim, którzy zwrócili moją uwagę na książkę Joanny Kuciel-Frydryszak


"Służące do wszystkiego" (Marginesy 2018). Na pewno byli to niezawodni dziennikarze z TOK FM. Czy ktoś jeszcze, nie pamiętam. Kupiłam, połknęłam jednym tchem i wszystkim polecam. Ta książka bardzo dobrze rymuje się z moimi ostatnimi lekturami dotyczącymi pracy - z "Urobionymi" Marka Szymaniaka i "Nie hańbi" Edyty Gietki. Jak słyszałam, "Służące do wszystkiego" wpisują się też w nurt opowieści o tak zwanej ludowej historii, czyli historii opowiadanej z perspektywy niższych warstw społecznych. W Polsce nie doczekaliśmy się dotąd takiego kompendium jak "Ludowa historia Stanów Zjednoczonych" Howarda Zinna (spoczywa w czeluściach czytnika i cierpliwie czeka na swoją kolej). My zadowolić się musimy pojedynczymi pozycjami mieszczącymi się w tym nurcie - to obok książki Joanny Kuciel-Frydryszak znakomite "Bieżeństwo" Anety Prymaki-Oniksz i "Aleja włókniarek" Marty Madejskiej (świeży nabytek, też czeka w czytniku na swój czas). Dla porządku wyjaśniam, że te tytuły podaję za mądrzejszymi ode mnie (jak zwykle radio).

Kim są służące do wszystkiego? To, jak łatwo się domyślić, służące. Dlaczego do wszystkiego? Bo kiedy w czasie pierwszej wojny światowej zaczęło zmieniać się wszystko, kiedy społeczeństwo w swojej masie zbiedniało, liczną służbę, pokojówki, kucharki, niańki, guwernantki, praczki, kamerdynerów, lokajów i innych, na jaką kiedyś mogły pozwolić sobie lepiej sytuowane rodziny, zastąpiła najczęściej jedna służąca - służąca do wszystkiego. Terminu tego nie wymyśliła autorka, przywołuje go za ówczesną prasą, gdzie tego typu określenia pojawiały się w ogłoszeniach. To właśnie one są bohaterkami tej książki. Joanna Kuciel-Frydryszak przede wszystkim skupia się na okresie międzywojnia, ale doprowadza opowieść do końca - dwa ostatnie rozdziały poświęca losom służących w czasie drugiej wojny i w PRL-u, kiedy służba w takim pojęciu jak kiedyś przestała w naszym kraju istnieć. Jeśli już kogoś było na nią stać, to była to dochodząca pomoc domowa. A wcześniej?

No właśnie. Służące przewijają się przez karty literatury i przez kinowe ekrany. Ale czy zdajemy sobie sprawę, jak wyglądał ich los? Ja nie wiedziałam. Najczęściej wyjeżdżały z rodzinnej wsi do miasta za pracą jako młode dziewczyny, właściwie dzieci - piętnastolatki, nieraz młodsze. Trafiały do rozmaitych agencji, pośrednictw albo do rajfurek (to określenie nie oznacza w tym przypadku tego, z czym być może, czytelniku tej notki, kojarzysz je sobie) i wystawiane były niemal na sprzedaż. W Krakowie jedno z takich miejsc to okolice pomnika Adama Mickiewicza na Rynku - dziś punkt spotkań, raczej turystów niż miejscowych. Nie był to w dosłownym znaczeniu handel żywym towarem, ale proceder wybierania służącej bardzo go przypominał. Tyle, że nikt nikogo nie kupował. Nie ma to jednak żadnego znaczenia, bo służąca stawała się po prostu, nie bójmy się tego słowa, niewolnicą. Z chwilą kiedy przekraczała upragnione progi swojego pracodawcy, przestawała mieć jakiekolwiek prawa, miała za to ogromne obowiązki. O życiu osobistym mogła zapomnieć. Harowała na okrągło od bladego świtu do późnej nocy, bez dnia wolnego, bez urlopu, na starość kończyła albo u rodziny, albo w przytułku dla ubogich, czasem dla byłych służących. Jeżeli miała tak zwane wychodne, znane choćby z sympatycznej piosenki Dziś panna Andzia ma wychodne, to ograniczało się ono do kilku godzin jednego popołudnia. Ponieważ była do wszystkiego, sprzątała, robiła zakupy, gotowała, zmywała naczynia, prała, ścieliła łóżka, usługiwała domownikom, na przykład podawała i odbierała płaszcze, panu zdejmowała buty, nieraz opiekowała się też dziećmi, a jeśli do państwa przychodzili goście, spadało na nią mnóstwo dodatkowej pracy. Jednym słowem robiła wszystko bez chwili odpoczynku. Najczęściej nie miała swojego pokoju, spała w kuchni, gdzie też się myła, bo z łazienki państwa korzystać nie mogła. Jeśli mieszkanie miało osobny pokój dla służby, był on najczęściej mikroskopijnych rozmiarów i bez okna. Symbolem rozwarstwienia społecznego są w kamienicach schody kuchenne - osobna klatka schodowa, którą wchodziło się do mieszkania od kuchni. Przeznaczona była dla służby, dostawców, domokrążców i ludzi, którzy przyszli coś naprawić. Ale jeśli pan domu lub jego synowie wracali do domu późno, bywało, że aby nie budzić domowników, korzystali właśnie z tego wejścia. Jeżeli służąca spała w kuchni, budzili ją, ale to przecież nie miało jakiegokolwiek znaczenia. Symbolem protekcjonalnego traktowania i odczłowieczenia było powszechne nazywanie służących naszymi Kasiami i Marysiami. Często pani domu godząc nową dziewczynę, nie zaprzątała sobie głowy jej prawdziwym imieniem, nazywała ją tak, jak miała na imię jej poprzedniczka. Los tych dziewczyn i kobiet nie wygląda tak sympatycznie jak w literaturze czy filmie. Tajemnicą poliszynela było molestowanie seksualne służących przez pana domu czy jego dorosłych synów. Pierwszy raz z służącą nie był czymś dziwnym. Skalę zjawiska trudno zbadać. Warto dodać, że kiedy po pierwszej wojnie w krajach Zachodu czy w Stanach stosunki pomiędzy służbą a państwem stawały się bardziej demokratyczne, a przede wszystkim służba nie wyręczała swoich chlebodawców we wszystkim, Polki nie wyobrażały sobie, że mogłyby przejąć na siebie część obowiązków. Nie mieściło się im to w głowach. To się u nas nie przyjmie, można by powtórzyć za pewnym dowcipem. Autorka przytacza echa prasowych dyskusji na ten temat. Kiedy w międzywojniu dwukrotnie próbowano uregulować prawnie pracę i warunki życia służby, nic z tego nie wyszło. Negatywną rolę w ubezwłasnowolnianiu służących odgrywał Kościół. Rozmaite katolickie stowarzyszenia, gdzie mogły się zrzeszać, wydawały poradniki, w których jako cnotę przedstawiały uległość, posłuszeństwo i ciężką pracę. Księża nawoływali też, aby Polki nie pracowały w żydowskich domach. O konflikt sumienia nie było trudno, bo zdesperowana dziewczyna szukająca pracy szła na służbę do żydowskiej rodziny. Oczywiście zdarzali się oświeceni, ludzcy państwo, którzy traktowali służącą jak domownika, ale to raczej wyjątki. Tak było w krakowskim domu Seweryna Udzieli, założyciela Muzeum Etnograficznego. Podobnych przykładów jest w książce jeszcze kilka.

Ale każdy kij ma dwa końce. Służba przysparzała bardzo często pani domu wielu problemów. Przede wszystkim zdobycie dobrej, uczciwej służącej było nie lada sztuką. Takiej, która rzeczywiście potrafi dobrze gotować i sprzątać. Jeśli młoda mężatka, która zupełnie  nie znała się na pracach domowych, co było normą, trafiła na niedoświadczoną dziewczynę prosto ze wsi, sama nie potrafiła jej niczego nauczyć, a wtedy w domu rozgrywał się horror. Służąca przez swą nieroztropność, łatwowierność albo z zemsty mogła też sprowadzić na dom swoich państwa nieszczęście. Wpuścić oszustów, złodziei, czasem takie historie kończyły się nawet morderstwem. Przestępcy najczęściej próbowali trafić do niej, zdobywając jej uczucia.

Kres tego świata nastąpił wraz z wybuchem drugiej wojny, a ostateczny cios zadał mu PRL. Ale naszą pańską mentalność, chociaż większość z nas powinna szukać swoich korzeni w warstwach ludowych, znać na każdym kroku. Echem tamtych obyczajów i relacji jest choćby zwracanie się szefa do podwładnego po imieniu, to samo robi lekarz w stosunku do pacjenta. A przede wszystkim układy w pracy, o czym pisali w swoich książkach Edyta Gietka i Marek Szymaniak.

Rozpisałam się, a to zaledwie wierzchołek tego, o czym bym jeszcze długo mogła opowiadać. "Służące do wszystkiego" Joanny Kuciel-Frydryszak przeczytać należy koniecznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty