Filmowe remanenty - "Biały, biały dzień", "Obrazy bez autora"

Nareszcie wracam do kina. Oczywiście nawet w czasie lockdownu można było z oferty filmowej czerpać pełnymi garściami. Moje ulubione kino dość szybko przeniosło się do sieci, ale mam taką przypadłość, że jakoś nie bardzo lubię oglądać filmy w domu na ekranie telewizora, o monitorze laptopa nie ma co wspominać. Dlatego też nie korzystam z platform filmowych. Miałam chwilę zawahania, kiedy gdzieś pojawił się chiński film "Żegnaj mój synu", który bardzo chciałam obejrzeć. Na szczęście się nie złamałam. Na szczęście, bo właśnie wszedł do kin.  Jeśli już coś oglądam w domu, to zazwyczaj są to powtórki moich ulubionych filmów albo coś lżejszego, na co niekoniecznie poszłabym do kina. Najczęściej jednak wybieram książkę. 


Właściwie wróciłam niemal od razu, kiedy otwarło się moje ulubione kino. Natychmiast zobaczyłam islandzki "Biały, biały dzień" - ostatni film, na jaki miałam ochotę tuż przed lockdownem. Był chwalony, ale obejrzeć już nie zdążyłam. Nie pojawił się na moim blogu, bo to taki obraz, o którym trudno pisać. Może gdybym siadła do komputera od razu po seansie, notka by powstała, potem było trudno. A warto go zobaczyć. To kameralny, psychologiczny, toczący się powolnym rytmem dramat rozgrywający się na tle surowych krajobrazów. Niewiele się dzieje, główną rolę grają emocje bohaterów. Owdowiałego policjanta, który nie może dojść do siebie po tragicznej śmierci żony. Paradoksalnie dopiero gniew, jaki poczuje, kiedy przeglądając jej rzeczy, odkryje pewną tajemnicę, stanie się początkiem drogi do nowego życia. Druga ważna bohaterka to jego wnuczka, do której jest bardzo przywiązany, a ona do niego. Jednym słowem film o relacjach rodzinnych, o utracie, o przeżywaniu żałoby. Na koniec padają w nim niewypowiedziane pytania. Chcę je przywołać, ale ponieważ mogą spojlować, zapiszę je w nawiasie małą czcionką. A więc uwaga! Spojler!!! [Czym jest miłość? Co w związku dwóch osób jest naprawdę ważne? Czy zdrada może przekreślić długoletnią udaną relację? Na to ostatnie pytanie każdy musi sobie odpowiedzieć sam. Bo teoria teorią, a życie życiem. W każdym razie na mnie zakończenie zrobiło spore wrażenie.] Najlepszym dowodem na to, że "Biały, biały dzień" we mnie został, jest to, że o nim w końcu coś napisałam, chociaż nie planowałam.


A teraz nowość. Spóźniona premiera - niemiecki film "Obrazy bez autora" Floriana Henckela von Donnersmacka. Nazwisko niekoniecznie coś mówi, za to więcej powie informacja, że to on wyreżyserował "Życie na podsłuchu", za które dostał Oskara. W 2019 również jego najnowszy film rywalizował o tę samą nagrodę z "Romą", "Zimną wojną", "Złodziejaszkami" i "Kafarnaum". Nie ma co ukrywać, że w tym zestawieniu to obraz zdecydowanie najsłabszy. Tamte nie tylko go wyprzedzają, ale robią to o kilka długości. "Obrazy bez autora" to historia malarza Kurta Barneta. Jego pierwowzorem jest Gerhard Richter, wybitny niemiecki artysta. Zasłynął obrazami, które są przeniesieniem zdjęć na płótno. Stąd prawdopodobnie tytuł filmu. Równie ważnym nurtem jego twórczości stała się abstrakcja, ale właściwie tego już na ekranie nie oglądamy. Akcja kończy się w momencie, kiedy Barnet odnosi swój pierwszy sukces. Jak przeczytałam, wokół filmu narosły kontrowersje. Richter, który wcześniej opowiedział reżyserowi swoją historię, potem zarzucił mu bezprawne z niej skorzystanie, ale sprawy do sądu nie wniósł. Oczywiście, jak to w takich sytuacjach bywa, Donnersmack ma swoją wersję wydarzeń. Trochę jak z naszym "Panem T."


 "Obrazy bez autora" mają różne recenzje, z przewagą średnich. Dlatego trochę się wahałam, bo seans trwa ponad trzy godziny. Siedzieć tyle na średnim filmie, w dodatku w maseczce, to duże wyzwanie. Tymczasem ogląda się go bardzo dobrze, nie ma nudy. Może też spora w tym zasługa aktorów grających główne role, Toma Schillinga i Pauli Beer. Jest w nich coś magnetycznego, chociaż nie wykluczam, że tylko na mnie tak podziałali. Splata się w tym filmie kilka ważnych tematów. Kolejność, w jakich o nich napiszę, nie ma znaczenia. Pierwszy to uwikłanie w historię, konsekwencje wojny. Akcja filmu rozpoczyna się w roku 1937, kończy w czasach powojennych. Ojciec głównego bohatera, nauczyciel, długo opiera się przed wstąpieniem do NSDAP, potem niechętnie ulega pod naciskiem żony, za co po wojnie przyjdzie mu słono zapłacić. Nie ma czasu na subtelne rozważania, w jakim stopniu identyfikował się z ideologią nazistowską. Zresztą, jak to sprawdzić? Drugie, niezwykle bolesne, zagadnienie bardzo mocno wybrzmiewające w filmie to przymusowa sterylizacja osób chorych psychicznie i ich eksterminacja. Kolejne to bezwzględny konformizm. Teść Barneta, grany przez Sebastiana Kocha znanego z "Życia na podsłuchu", umie się znakomicie ustawić w każdych warunkach. W Trzeciej Rzeszy jest gorliwym wykonawcą polityki nazistów, potem w NRD dzięki szczęśliwemu trafowi też żyje mu się znakomicie, później wyemigruje i będzie ceniony na Zachodzie. To postać demoniczna, bezwzględna i zła, moim zdaniem szyta zbyt grubymi nićmi. Wreszcie kolejny temat filmu, bardzo na czasie, to uwikłanie sztuki w ideologię. Najpierw politycy od kultury w Trzeciej Rzeszy decydują o tym, jaka sztuka jest dobra, potem to samo dzieje się w NRD, króluje socrealizm. No i wreszcie temat ostatni kręci się wokół artysty. Jego wolności twórczej, inspiracji, szukania własnej drogi.


 Cóż, sporo tego. Może dlatego że reżyser chciał za dużo, nic nie wybrzmiewa dostatecznie mocno. Nie ma tu miejsca na subtelności, zniuansowanie, cieniowanie racji. Postacie są dość jednoznaczne. Z tym łączy się mój drugi zarzut. Film jest dość gładki, ociosany z kantów. Chociaż opowiada o strasznych czasach, trudnych wyborach, dramatycznych historiach, ogląda się go płynnie, całkiem przyjemnie, a chyba tak nie powinno być. Przechodzimy od zdarzenia do zdarzenia, od tragedii do tragedii. Nie ma przestrzeni, aby wybrzmiały emocje. Powstał epicki fresk, trochę jak nasz "Kamerdyner". Mimo tego nie żałuję, że obejrzałam "Obrazy bez autora", jakoś ten film we mnie pozostał, ale zdaję sobie sprawę z jego słabości.

Andrzej Leder "Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej"

O książce Andrzeja Ledera "Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej" (Krytyka Polityczna 2014) słyszałam oczywiście od dawna i co jakiś czas myślałam, że koniecznie powinnam ją przeczytać. No i tak odkładałam to postanowienie na wieczny nigdy, ale jakoś niedawno, może na początku pandemii, znowu ktoś gdzieś w przestrzeni medialnej powołał się na książkę Ledera, stwierdzając, że to lektura obowiązkowa. Głupio mi się zrobiło, że tak odkładam i odkładam, więc tym razem impuls wystarczył. Kupiłam i przeczytałam. 

Od razu napiszę, że nie jest to lektura prosta, właściwie spodziewałam się, że będzie przystępniejsza. Może dlatego, że znam autora z rozmów radiowych, z artykułów i wywiadów z prasy mainstreamowej, gdzie wypowiada się w sposób bardziej komunikatywny. Tymczasem w "Prześnionej rewolucji" posługuje się całym pojęciowym aparatem naukowym, swoją tezę stawia, podpierając się takimi filozofami jak Jaques Lacan, Pierre Bourdieu czy Michel Foucault. Moja ich znajomość ogranicza się właściwie tylko do nazwisk. Zdarzało mi się czytać książki, których autorzy też powoływali się na ich dorobek. Cóż, filozofia nie jest moją mocną stroną, przyznam, że bardzo imponują mi ludzie, którzy w tej dziedzinie nauki obracają się swobodnie. Mnie to niestety nigdy dane nie było. Kilkakrotnie podejmowałam próby, zawsze w końcu musiałam się poddać. To wszystko jednak nie oznacza, że przeciętny czytelnik nie poradzi sobie z książką Ledera. Po pierwsze trudne są tylko niektóre fragmenty. Natomiast tam, gdzie autor pisze o faktach historycznych, gdzie stawia tezy, wyciąga wnioski, gdzie jego książka skręca bardziej w kierunku eseju czy publicystycznego wywodu, nie ma żadnego problemu. A taka jest znakomita większość "Prześnionej rewolucji". Te partie, w których budując aparat pojęciowy, bazuje na myśli filozofów, o których wspomniałam, rozumiałam bardziej intuicyjnie niż dogłębnie. Warto jednak podjąć trud lektury, bo Leder pisze o sprawach arcyważnych i ciekawych.

Zawsze, kiedy zabieram się za książki, które wyszły już jakiś czas temu i o których dużo się mówiło, mam wrażenie, że wyważam otwarte drzwi, więc po co pisać, ale może jednak spróbuję. Andrzej Leder stawia w swojej książce tezę, że w Polsce odbyła się rewolucja. Jej najważniejszy etap to lata 1939-1956, potem z mniejszym nasileniem trwała nadal aż do roku 1989. Była to dziwna rewolucja, bo przeprowadzona przez siły zewnętrzne, Niemców i Rosjan. Polacy nie byli jej podmiotem, dokonała się bez świadomego udziału społeczeństwa. Dlatego nazywa ją prześnioną  i zastanawia się, czy można przespać taki historyczny przewrót. Ta rewolucja zniszczyła stary świat, który trwał w Polsce od czasów I Rzeczpospolitej. Świat, jak nazywa go Leder, folwarku, czyli dominacji szlachty, która wywodziła swoje pochodzenie od Sarmatów i dlatego tylko siebie uznawała za naród, a co za tym idzie tylko sobie przyznawała prawa. Chłopi, stanowiący większą część społeczeństwa, byli ich pozbawieni i musieli odrabiać pańszczyznę. Ten układ był wielkim hamulcowym w rozwoju naszego kraju. To dlatego nigdy nie wykształciło się w Polsce silne mieszczaństwo jak w innych krajach europejskich. Po rozbiorach i w II Rzeczpospolitej taka struktura społeczna przetrwała w trochę tylko zmienionej formie. Ziemiaństwo i warstwa urzędniczo-wojskowo-inteligencka, która wywodziła się najczęściej z niego, nadal trzymały rząd dusz, były uprzywilejowane i posiadały większość własności. Wywrócenie tego świata nastąpiło wraz z wybuchem drugiej wojny. Przyniosło zmianę struktury społecznej, stosunków ekonomicznych, własnościowych i kulturowych. Odbyło się za sprawą okupantów, Niemców i Rosjan. Dlatego powszechne było wyparcie. To nie ja podpisałem wyrok, to nie moje oczy widziały śmierć, to nie moje usta wypowiadały przekleństwa, to nie ja wszedłem do cudzego domu... To się jakoś stało samo. Rewolucja co prawda była prześniona, Polacy nie czuli się jej sprawcami ani nie mieli jej świadomości, ale  była spełnieniem okrutnych pragnień. Towarzyszyła jej mściwa satysfakcja, a jednocześnie wielki lęk. Dlaczego? Satysfakcja, bo bazowała z jednej strony na ogromnym wielowiekowym poczuciu krzywdy warstw chłopskich, z drugiej na antysemityzmie. Lęk, bo ginął stary świat, a przemianom zawsze towarzyszą zjawiska negatywne - wzrost przestępczości, bandytyzmu i inne. Pisząc o lęku, autor wielokrotnie powołuje się na znakomitą książkę Marcina Zaremby "Wielka trwoga. Polska 1944-1947. Ludowa reakcja na kryzys", którą gorąco polecam. Docenia ją bardzo, chociaż w niektórych miejscach polemizuje z autorem.

Leder wyróżnia cztery elementy tej prześnionej rewolucji. Pierwszym była eksterminacja Żydów, której dokonali wprawdzie Niemcy, ale przy biernej postawie Polaków, a bywało, że i przy ich współudziale. Zagadnienie jest znane, udokumentowane, a i ja pisałam o tych sprawach wielokrotnie przy okazji innych lektur. Autor zwraca uwagę, jak bardzo zmienił się nasz świat, kiedy z większości polskich miast i miasteczek zniknęła ponad połowa mieszkańców. Ta pustka domagała się zapełnienia. Bo potrzebne były przecież sklepy, warsztaty usługowe i wiele innych miejsc,  których właścicielami byli Żydzi. Wchodzili  w nią najczęściej chłopi migrujący do miast i przesiedleńcy z terenów, które Polska utraciła po wojnie. Nie jest łatwo i wygodnie żyć w mieszkaniu, które należało do kogoś innego, dlatego najlepiej zapomnieć, przemilczeć. Równocześnie została unicestwiona i złamana wielowiekowa dominacja warstwy ziemiańskiej i urzędniczo-wojskowo-inteligenckiej. Dokonali tego najpierw Niemcy, potem komuniści. I ten proces opisany został i znany jest bardzo dobrze. To drugi etap prześnionej rewolucji.  Kolejne to reforma rolna i zmiany stosunków własności, jakie dokonały się w Polsce w wyniku wojny i tego, co zdarzyło się potem, terror towarzyszący każdej rewolucji od pewnego etapu i industrializacja kraju. Ten ostatni proces znowu spowodował wielką migrację ze wsi do miast i pogłębienie zmiany struktury społecznej. Dziś dzieci i wnuki beneficjentów tamtej rewolucji stanowią trzon społeczeństwa. My w większości z nich. O tych procesach i towarzyszących im zjawiskach, o istocie samej rewolucji pisze autor o wiele więcej i głębiej. Wszystko to bardzo ciekawe i odkrywcze. O wielu sprawach dowiedziałam się po raz pierwszy,  inne znałam.

Najważniejsze są jednak wnioski. Bo Andrzej Leder sięga do historii i filozofii, aby rzucić światło na to, co dziś. Dlaczego jesteśmy tak bardzo podzieleni? Skąd taki duży stopień nieufności społecznej? Dlaczego towarzyszy nam taka niepewność? Dlaczego niemożliwa stała się dyskusja? Dlaczego oburzamy się na wszelką krytykę i nie wyciągamy z niej wniosków? Dlaczego zawsze winni są inni? A bez tego wszystkiego nie da się realizować wielkich projektów. To dlatego one się w Polsce nie udają. Dlatego dominuje myślenie krótkowzroczne, plany na jutro, na najbliższą przyszłość, nieliczenie się z tym, co za lat kilka, o kilkunastu czy kilkudziesięciu nie ma co mówić. Żaden polityk nie myśli w takiej perspektywie, a i my nie domagamy się tego od nich. Po nas choćby potop. Korzeni tego wszystkiego dopatruje się autor właśnie w tej prześnionej rewolucji. Bo stary świat runął z jego symboliką i imaginarium, a na to miejsce nie wytworzyło się nowe pole symboliczne, nowa forma istnienia. Ta niepewność i nieświadomość, skąd jesteśmy, powoduje na przykład to, że dzieci, a jeszcze bardziej wnuki, beneficjentów rewolucji tak chętnie odwołują się do symboliki szlacheckiej. Stąd domy na wzór dworków, stąd pańska mentalność, niechętne przyznawanie się do chłopskich korzeni. Ale konsekwencji prześnionej rewolucji jest znacznie więcej. To jej dalszy, spokojniejszy, etap, lata 1956-1989, spowodował ukształtowanie się trwającego do dziś konsensusu sił liberalno-konserwatywnych i słabość polskiej lewicy. Tu niebagatelną rolę odegrała uprzywilejowana pozycja Kościoła i mała stabilizacja z czasów Gierka. Dopełnieniem koła rewolucji był rok 1989. I jak w prawdziwej rewolucji największymi jej przegranymi okazały się jej dzieci, czyli ci, w imieniu których się zaczęła - robotnicy i drobni chłopi. Andrzej Leder pokazuje pozytywne i negatywne skutki prześnionej rewolucji. Najważniejsza wydaje się jego konkluzja, że nie można iść do przodu, tworzyć czegoś nowego, zamykając oczy na przeszłość, na fakt, że jesteśmy jej dziećmi i wnukami. A wszystko dlatego, że ją prześniliśmy.

Jak już pisałam, "Prześniona rewolucja" jest o wiele głębsza, autor znacznie dokładniej, niż ja to zrobiłam, bo z konieczności musiałam posłużyć się skrótem, uzasadnia swoją tezę, przygląda się i analizuje zjawiska, o których pisze.

Edouard Louis "Koniec z Eddym"

Nie wiem, jak to się stało, że prawie zupełnie umknęło mi pojawienie się na polskim rynku wydawniczym francuskiego pisarza Edouarda Louisa. Kiedy teraz po przeczytaniu jego debiutanckiej powieści "Koniec z Eddym" (Pauza 2019; przełożyła Joanna Polachowska), która w Polsce ukazała się w drugiej kolejności, rzuciłam się, aby szukać jakichś wywiadów z autorem, okazało się, że jest ich sporo, a znakomita większość dotyczy powieści, która w Polsce ukazała się jako pierwsza, czyli "Historii przemocy". Nie powiem, żeby wtedy, w roku 2018, ten tytuł nie obił mi się o uszy, ale jakoś nie zadałam sobie trudu, aby sprawdzić, co to jest. Wstyd się przyznać, byłam przekonana, że to rzecz popularnonaukowa. Aż jakiś czas temu usłyszałam o powieści "Koniec z Eddym". Jak magnes podziałała na mnie informacja, że to beletrystyczny rewers znakomitej autobiografii francuskiego filozofa i pisarza Didiera Eribona "Powrót do Reims". Ta super ważna książka, lektura obowiązkowa, zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Dlatego natychmiast "Koniec z Eddym" kupiłam. Moment lektury też nie był przypadkowy. Otóż postanowiłam przeczytać ją w przerwie pomiędzy pierwszym, a drugim tomem neapolitańskiego cyklu Eleny Ferrante. Im większa irytacja na przegadanie i doskonałą przezroczystość stylu "Genialnej przyjaciółki" mnie ogarniała, tym bardziej chciałam sprawdzić, jak o tym podobnych problemach piszą inni.

I rzeczywiście "Koniec z Eddym" to antypody włoskiej powieści. Przede wszystkim jest to książka krótka - niecałe dwieście stron. Ja, miłośniczka grubych cegieł, po raz kolejny przekonuję się, że czasem mniej znaczy więcej. Że wszystko zależy od możliwości pisarza i nie zawsze trzeba zaczerniać tysiące stron, aby dosadnie i mocno przekazać czytelnikowi to, co ma się do powiedzenia. Że siła tkwi w języku i w emocjach. Taki właśnie jest "Koniec z Eddym", krótki, zwięzły, ale niezwykle dosadny i mocny. Często czytałam powieść Edouarda Louisa z dojmującą przykrością, ale nie potrafiłam odłożyć lektury. Kiedy skończyłam, miałam potrzebę przeczytania jakiejś rozmowy z pisarzem, drążenia tematu. No i natychmiast wpisałam "Historię przemocy" na listę książek, które chcę przeczytać, chociaż wiem, że będzie to jeszcze trudniejsza lektura. (Już przeczytałam! Wkrótce napiszę i o niej.)

"Koniec z Eddym" to ubrana w formę powieściową, dość surową, historia dzieciństwa i dorastania pisarza. Jego los był rzeczywiście dość podobny do losu Didiera Eribona. Tytułowy Eddy, jak wielu jemu podobnych, już w dniu urodzenia skazany jest na porażkę, historia jego życia została napisana w momencie, kiedy przyszedł na świat w robotniczej rodzinie w małym miasteczku w Pikardii. Ślepy przypadek sprawił, że wyciągnął złą kartę. A przecież mógł urodzić się w dobrze sytuowanej rodzinie paryskich intelektualistów, lekarzy albo prawników. Mogło być oczywiście jeszcze lepiej, gdyby był synem bogatego przemysłowca albo bankiera. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że i tak nie trafił najgorzej. Na samym dnie znalazłby się, gdyby przyszedł na świat w rodzinie z nizin społecznych w Afganistanie albo w Salwadorze czy w innym podobnym miejscu. Tym bardziej historia Eddiego powinna być nam bliska, bo toczy się tuż obok, w centrum Europy, w bogatej Francji. Właściwie współcześnie, a nie w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku.  

Na co los skazał Eddiego? Na biedę. Na chodzenie w cienkiej kurtce zimą. Na wieczory, kiedy jedyną kolacją jest mleko. Na mieszkanie w zawilgoconym domu w potwornej ciasnocie. Na przemoc w rodzinie, bo bicie i wyzywanie to jedyne metody wychowawcze, jakie znają tamtejsze rodziny. Na słuchanie kłótni, wrzasków i wyzwisk rodziców oraz starszego rodzeństwa. Na życie w środowisku, gdzie podział na świat silnych, agresywnych mężczyzn i podporządkowanych im, słabych, zaharowanych kobiet jest czymś normalnym. Na brak czułości i serdeczności. Na brak jakichkolwiek innych rozrywek poza tymi, które płyną z włączonego cały dzień telewizora albo wysiadywania z kolegami na autobusowym przystanku. Na wszechogarniający prymitywizm. Na byle jaki, prosty, wulgarny język. Na alkoholizm. Na nienawiść do muzułmanów, Arabów, kolorowych i gejów. Na patrzenie na bezsilność rodziców - na ojca, który po wypadku w fabryce, jedynym miejscu zatrudnienia w okolicy, skazany jest na wegetację, na matkę, która musi zajmować się domem i podejmować nisko płatne prace, aby zapewnić jakikolwiek byt rodzinie. Na brzydkie, zdewastowane otoczenie. Tak, los Eddiego został z góry zaprogramowany - miał skończyć najbliższą szkołę podstawową, najbliższe gimnazjum, a potem podjąć pracę w tej samej odlewni, w której pracowali niemal wszyscy mężczyźni z okolicy. Po pracy pić z kumplami, opowiadać grube dowcipy, naśmiewać się z głupich bab i z pedałów. Spotykać się z dziewczynami, uprawiać pokątny seks, zrobić jednej z nich dziecko, ożenić się. Nie wychylać nosa poza najbliższe miasteczko. I tak do końca. Dzień za dniem. Bez perspektyw.

Ale ślepy los zażartował z Eddiego w dwójnasób. Nie dość, że przyszedł na świat w robotniczej rodzinie w małym miasteczku w Pikardii, to jeszcze urodził się odmieńcem. Od początku był inny. Miękki, delikatny, nie panował nad gestykulacją. Nie chciał grać w piłkę jak wszyscy chłopcy. Miał inne zainteresowania. Obraza dla ojca, który musi mieć syna. A tu taki syn, nie syn. W dodatku, o czym przekonał się z czasem, podobali mu się chłopcy. Chociaż długo robił, co mógł, aby chodzić z dziewczyną jak wszyscy jego koledzy. Dlatego Eddy oprócz biedy, słownej i fizycznej przemocy w domu, co było codziennością jego rówieśników, codziennością, na którą nie zwracali uwagi, bo innej przecież nie znali, doświadczył przemocy w szkole ze strony rówieśników. Przemocy, której biernie się poddawał, którą znosił z pokorą, o której nikomu nie mówił. Żeby oddalić od siebie podejrzenie o bycie gejem, pedałem, ciotą, jak mówili wszyscy, przybierał maskę homofoba i  szukał kogoś, z kogo i on mógłby szydzić, kogo mógłby ustawić jeszcze niżej w hierarchii. 

A jednak na przekór wszystkiemu od czasu do czasu jednemu z takich Eddich się udaje. Uciec z Pikardii, uciec z Reims, uciec od środowiska, od kolegów. Zdobyć wykształcenie, próbować realizować swoje marzenia, rozwijać się. Niestety nie dzieje się tak w wyniku jakiejś przemyślanej strategii społecznej, która pozwalałaby uzdolnionym dzieciom piąć się w górę, a tym, którzy chcą pracować w fabryce, ktoś przecież musi, godnie żyć. Jeśli Eddiemu się udało, to zawdzięczał to swojemu talentowi, determinacji, o paradoksie,  napędzanej gniewem i nienawiścią, nielicznym dobrym ludziom, których spotkał na swojej szkolnej drodze. Aby uwolnić się od pogardy i nienawiści, musiał uciec, nie tylko od miejsca, ale i od ludzi.

Bardzo ważna książka, która pokazuje, skąd się biorą wyborcy Frontu Narodowego we Francji czy innych populistycznych ruchów w Europie i na świecie. Zostawieni sami sobie, upokorzeni, zapomniani przez państwo, niedostrzegani lub pogardzani przez tych, którzy urodzili się w pięknych dzielnicach, zdradzeni przez lewicę, podążają za tymi, którzy suflują im łatwe rozwiązania i pokazują wroga - muzułmanów, Arabów, kolorowych i gejów. Kto nie ma siły zmierzyć się z "Powrót do Reims" Didiera Eribona, książką bardziej wymagającą, powinien sięgnąć po powieść Edouarda Louisa. A najlepiej przeczytać obie.

PS. A o tetralogii Eleny Ferrante napiszę, kiedy przeczytam całość. Właśnie jestem na etapie części drugiej. 
PS2. Na etapie części drugiej byłam, kiedy pisałam tę notkę. Kilka dni temu skończyłam całość. Za jakiś czas podzielę się refleksjami.

Josef Skvorecky "Gorzki świat"

Z ogromną przyjemnością wróciłam do prozy Josefa Skvoreckego. Całkiem niedawno wydawnictwo Czarne wydało tom opowiadań czeskiego pisarza "Gorzki świat" (2020; przełożyli Andrzej S.Jagodziński, Jan Stachowski). Zanurzyłam się w nie bez reszty i nabrałam ochoty, aby wrócić do jego poprzednich książek. Szczególnie do "Inżyniera ludzkich dusz", za którą pisarz przed laty otrzymał nagrodę Angelus dla pisarzy z Europy Środkowej. Bardzo lubię też tom opowiadań, a właściwie powieść, "Fajny sezon". Na półce książek oczekujących leży wydany kilka miesięcy temu "Cud". Przeczytałabym go już dawno, ale niestety wyszedł tylko w wersji papierowej, a że jest to tom opasły, niewygodny w czytaniu, więc czeka. Cóż, należę do tej mniejszości, która pokochała wygodę czytnika i niestety książki, które nie wychodzą w formie elektronicznej, leżakują dłużej.

Mam wrażenie, że nieżyjący już Josef Skvorecky jest w Polsce o wiele mniej znany i popularny niż Milan Kundera. Zestawiam ich celowo, bo obaj wyjechali z Czechosłowacji i potem tworzyli na emigracji. Skvorecky w Kanadzie, gdzie nie tylko był wykładowcą uniwersyteckim, ale także tłumaczył i razem z żoną założył bardzo ważne emigracyjne wydawnictwo publikujące czeską i słowacką literaturę, która w jego ojczyźnie nie mogła się ukazać. Jak napisał Andrzej S.Jagodziński, tłumacz i miłośnik twórczości pisarza, Jako wydawca Skvorecky był tym dla czeskiej literatury, kim Jerzy Giedroyc dla polskiej. Właściwie dużo mówiło się o nim tylko, kiedy wyszły "Przypadki inżyniera ludzkich dusz". Przyznaję, że właśnie wtedy i ja usłyszałam o Skvoreckym po raz pierwszy. Szum był jeszcze większy, kiedy dostał Angelusa. Niestety potem nastąpiła cisza - tych kilka książek wydanych od tamtego czasu w różnych wydawnictwach przeszło bez echa. Mam wrażenie, że na razie milczenie panuje też wokół "Gorzkiego świata". Na pewno nie sprzyja promocji spowolnienie życia literackiego spowodowane pandemią koronawirusa. 

"Gorzki świat" to zbiór opowiadań, które powstawały od lat pięćdziesiątych do osiemdziesiątych, podzielony przez Andrzeja S. Jagodzińskiego - to on dokonał wyboru i opatrzył całość wstępem - na trzy części. Pierwsza, Siedmioramienny świecznik, to opowiadania, które łączy tematyka żydowska, ich akcja rozgrywa się w przeważającej mierze w czasie okupacji albo do niej nawiązuje. Część druga, Pieśni zapomnianych lat, to historie osadzone w Czechosłowacji lat pięćdziesiątych i wczesnych sześćdziesiątych, kiedy to nadal, inaczej niż w Polsce, trwała w najlepsze epoka stalinowska z wszystkimi jej koszmarnymi konsekwencjami. Wreszcie część trzecia, Eine kleine Jazzmusik - opowiadania o tematyce jazzowej. Ich akcja toczy się w czasach okupacji i stalinowskich, kiedy jazz był muzyką zakazaną, a dla młodych ludzi synonimem wolności. Bohaterem wielu opowiadań jest ulubiona postać pisarza, jego alter ego, Danny (Daniel) Smirzycky znany choćby z "Inżyniera ludzkich dusz" czy z "Fajnego sezonu". To dlatego z taką siłą powróciły do mnie tamte lektury. To dlatego zatęskniłam za nimi. Rozpoznałam bohaterów, rozpoznałam wątki. Tak jest szczególnie w części pierwszej, Siedmioramiennym świeczniku.

Znakiem rozpoznawczym twórczości Skvoreckiego jest umiejętność mieszania nastrojów. Nostalgia, melancholia, liryzm w każdej chwili mogą zostać przełamane ironią, humorem, kpiną. Wiele razy, czytając jego opowiadania czy powieści, śmiałam się w głos, co w czasie lektury nie zdarza się znowu tak bardzo często. Ale ten śmiech w jednej chwili może zostać zduszony - nagle jednym prostym zdaniem, bez patosu, bez zbędnego komentarza narrator informuje o zdarzeniach tragicznych. Większość postaci, które Danny wspomina z czasów swojego dzieciństwa, wujaszek Kohn, doktor Strass, nauczyciel Katz, albo niespodziewanie umiera, albo zginęła w Zagładzie. Ta mieszanka liryzmu, humoru i tragedii jest szczególnie widoczna w opowiadaniach okupacyjnych. W części drugiej i trzeciej dominuje groteska, która obnaża absurdy komunistycznego systemu. Znajdziemy tu wiele historii śmiesznych od początku do końca. W innych pod śmiechem czai się groza. Wprawdzie narrator wielokrotnie dość lekko informuje o aresztowaniu swoich przyjaciół albo znajomych, zamknęli ich i już, jakby to była bułka z masłem, ale czytelnik wie, co się za tym kryje. Czasem przyczyną tragedii bywa młodzieńcza dezynwoltura, pragnienie postawienia na swoim, miłość do jazzu. Tak jest w przejmującym opowiadaniu Eine kleine Jazzmusik, którego akcja rozgrywa się w czasach okupacji. 

Kiedy czyta się niektóre opowiadania jazzowe, których akcja rozgrywa się w latach pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych, aż trudno uwierzyć w absurdy tamtej epoki. Słowo bikiniarz było największą obelgą. Bikiniarz Bull Macha, bohater jednej z opowieści, w drzwiach klubu muzycznego, do którego wchodzi, chcąc odnaleźć klimat czasów młodości, widzi napis DZIĘKUJEMY BIKINIARZOM, ŻE NIE ODWIEDZAJĄ NASZEJ PLACÓWKI. Potem jest i straszno, i śmieszno. Poproszona do tańca dziewczyna w pewnym momencie pełnym oburzenia głosem mówi : Ja bikiniarskich tańców nie tańczę. W końcu wykrzyczy mu w twarz: Niech pan sobie znajdzie jakąś wywłokę, nie mnie! I w popłochu ucieknie, bo panicznie się boi, a może jest już tak zindoktrynowana, że napawa ją wstrętem ten bikiniarski taniec. Rozmowa tych dwojga przypomina dialog mieszkańców dwóch różnych planet. On swoje, ona swoje, on coraz bardziej zdumiony, ona coraz bardziej zła i przestraszona. A chodzi przecież o zwyczajny taniec, energiczny, z obrotami i figurami, zamiast smętnego przestępowania z nogi na nogę. Sytuacja ma swój ciąg dalszy - z naszego punktu widzenia równie absurdalny, groteskowy i śmieszny, z tamtego smutny i niebezpieczny. Tym razem skończyło się na szarpaninie i pyskówce, równie dobrze mogło skończyć się aresztem.

Takie właśnie są opowiadania Josefa Skvoreckiego z tomu "Gorzki świat". Bo chociaż często nieodparcie śmieszne, opowiadają o świecie więcej niż gorzkim, po prostu strasznym. Ale przecież na tamten budzący grozę, absurdalny czas przypadła młodość bohaterów tych opowieści. I jakoś musieli się w tych okolicznościach odnaleźć, chcieli żyć, kochać, iść z dziewczyną do łóżka, grać ulubioną muzykę, albo chociaż jej słuchać, bawić się i śmiać. I wszystko to robili, ale strach i niebezpieczeństwo czaiły się tuż za rogiem i od czasu do czasu mąciły ich beztroski świat. 

Świetna literatura. Jeśli ktoś Skvoreckiego nie zna, może śmiało zacząć od tego zbioru opowiadań, a potem sięgnąć po inne książki pisarza.

Bernardo Atxaga "Samotny mężczyzna"

Ponad rok temu przeczytałam powieść baskijskiego pisarza Fernando Aramburu "Patria". Książka nie zdobyła jakiegoś większego rozgłosu, utonęła w morzu innych nowości, a moim zdaniem szkoda. Jest to znakomicie pokazany obraz społeczeństwa podzielonego, trawionego konfliktami, zastraszonego. Jeśli ktoś ma odwagę myśleć po swojemu, nie podporządkować się, poddawany jest ostracyzmowi, a nawet zabijany. Ci, którzy myślą podobnie, ze strachu milczą. Chodzi oczywiście o baskijski separatyzm, nacjonalizm i terroryzm z nim związany. Poza tym jest to powieść znakomicie napisana, jednocześnie uniwersalna i odnosząca się do miejscowych realiów, a pochłania się ją jednym tchem. Poświęcam jej tu tyle miejsca, bo szkoda mi, że gdzieś przepadła. Na mnie zrobiła duże wrażenie i, jak widać, do dziś nie wywietrzała mi z głowy. 

Sięgnęłam po nią, bo jakoś od dawna interesował mnie ten baskijski konflikt, a jednym z moich marzeń była podróż do Kraju Basków. Zrealizowałam je kilka lat temu i odtąd do tego miejsca mam jeszcze większy sentyment. Nic dziwnego, że kiedy zorientowałam się, iż niedawno ukazała się powieść "Samotny mężczyzna" innego baskijskiego pisarza, Bernardo Atxagi,  (Książkowe Klimaty 2019; przełożyła Katarzyna Sosnowska), od razu ją kupiłam i dość szybko przeczytałam. I znowu pewnie utonie, albo już utonęła, wśród mnóstwa innych tytułów, nie słyszałam, aby o niej mówiono, nie znalazłam żadnych recenzji, poza tymi na blogach, żadnych wywiadów z autorem. Tu jedno zastrzeżenie - otóż w książce, na zasadzie posłowia, znajduje się bardzo ciekawa rozmowa z Bernardo Atxagą przeprowadzona przez tłumaczkę. Warto jeszcze wspomnieć, że pisze on po baskijsku. Skąd ten wybór i jakie są jego konsekwencje, wyjaśnia we wspomnianej rozmowie.

"Samotny mężczyzna", podobnie jak "Patria", zrobił na mnie duże wrażenie i naprawdę warto sięgnąć po obie powieści. Tym bardziej jeśli się o Kraju Basków wie niewiele albo zgoła nic. Obaj autorzy starają się pokazywać konflikt obiektywnie, nie gloryfikują żadnej ze stron, ani zwolenników baskijskiego separatyzmu, ani Basków, którzy myśleli inaczej, ani władz Hiszpanii, która do dziś z więźniami politycznymi, a nadal tacy są, obchodzi się bardzo ostro. Ale "Samotny mężczyzna" może być dla polskiego czytelnika ciekawy z jeszcze jednego powodu - otóż akcja powieści rozgrywa się pod Barceloną w roku 1982 w czasie mistrzostw świata w piłce nożnej. Bohaterami są właściciele hotelu, w którym zatrzymała się reprezentacja Polski. Kiedy przeczytałam informację o książce, myślałam, że to nieistotne tło, a o piłkarzach i trenerze Piechniczku tylko się w powieści wspomina, skoro akcja osadzona została w czasie mistrzostw. Okazuje się, że jest inaczej. Oczywiście nie są oni bohaterami książki, chociaż stanowią jej istotny element. Ale już tłumaczka reprezentacji, Danuta Wyka - postać oczywiście fikcyjna, jest bohaterką bardzo ważną i ma swój duży udział w rozgrywających się zdarzeniach.

Nie od razu weszłam w tę powieść całą sobą, musiałam przyzwyczaić się do tego, że w głowie głównego bohatera, Carlosa, niemal bez przerwy toczą się rozmowy. W chwilach napięcia, zdenerwowania słyszy głosy zmarłego przyjaciela, brata, ludzi, których skrzywdził, i tajemniczego Szczura, symbolizującego a to wyrzuty sumienia, a to kogoś w rodzaju złego ducha. Trudno powiedzieć, czy cierpi na jakieś psychiczne zaburzenie, czy to tylko artystyczna kreacja. Kiedy jednak przyzwyczaiłam się do tej konwencji, od powieści nie mogłam się oderwać, a im bliżej końca, tym bardziej trzymała w napięciu. Byłam niezwykle ciekawa, jak się to wszystko skończy, a zapewniam, że po pierwsze nie wiadomo, czy Carlosowi uda się zrealizować plan, a po drugie trudno przewidzieć, jakie będą konsekwencje jego działań. I rzeczywiście takiego rozwiązania się nie spodziewałam. Jak być może domyślasz się, czytelniku tej notki, zdarzenia wpisane zostały w ramę powieści sensacyjnej. Wydawca w opisie powieści używa nawet słowa thriller. Ale trudno tę książkę nazwać tylko rozrywkową. Słowo rozrywka właściwie zupełnie do niej nie pasuje, bo historia przedstawiona w powieści jest bardzo gorzka. 

Główni bohaterowie to trzej przyjaciele, właściciele hotelu pod Barceloną, Baskowie, którzy w przeszłości związani byli z ETA. Mają za sobą mroczną przeszłość - udział w akcjach, w których ginęli ludzie, ucieczkę do Francji, tortury, kilkuletni pobyt w więzieniu. Zerwali z dawną przeszłością, ustatkowali się, obrośli w piórka, układają sobie życie, nie chcą wracać do tego, co było, chociaż czują się Baskami i za Krajem Basków tęsknią. Co sprawiło, że po wyjściu z więzienia, postanowili zmienić swoje życie? Przyczyn jest kilka. Zrozumieli, że walka jest beznadziejna, wyniszcza i do niczego nie prowadzi poza eskalacją terroru, strachu, przemocy i nienawiści. Może wyrzuty sumienia - Carlos zmaga się z nimi bez przerwy, stale wracają do niego obrazy z przeszłości i chociaż próbuje je zagłuszyć, to trudno mu się od nich oderwać. To, czego doświadczył, w czym brał udział, historia jego brata, odcisnęło głębokie piętno na jego osobowości. Jest samotnikiem, człowiekiem skrytym, melancholijnym, nie bardzo potrafi ułożyć sobie życie osobiste. Chyba ucieka przed stałymi związkami. Bliżej mu do towarzyszy walki niż do kobiet, z którymi romansuje. To przyjaciele stanowią jego rodzinę, jednak nawet przed nimi ma swoje tajemnice. Ale wydaje się, że jest jeszcze jedna, najważniejsza, przyczyna, dlaczego bohaterowie postanowili ułożyć sobie życie. To tęsknota za odrobiną luksusu, którego nie należy w tym wypadku rozumieć dosłownie. Luksusem mogą być markowe dżinsy, samochód, płyty z dobrą muzyką, cokolwiek, co daje przyjemność. To dlatego upadają rewolucje - człowiek jest tylko człowiekiem i jak bardzo by nie był zaangażowany w sprawę, w ideę, jakąś swoją cząstką zawsze będzie tęsknił do tego symbolicznego luksusu, do stabilizacji. Nawet jeśli rewolucja pozornie zwycięży, to jeśli ludzie nie dostaną czegoś więcej poza siermiężną rzeczywistością, z czasem zwątpią w ideę. Nieprzypadkowo o tym piszę, bo rewolucja, idee lewicowe bardzo mocno wybrzmiewają na kartach książki za sprawą bohaterów. Jeden z nich urodził się na Kubie i długo marzył, aby tam wrócić. Baskijski ruch narodowy związany z ETA miał charakter lewicowy, wzorował się na ruchach rewolucyjnych na Kubie czy w krajach afrykańskich. Bohaterką bardzo zaangażowaną ideowo jest tłumaczka polskiej reprezentacji, Danuta Wyka. To z nią Carlos toczy ideologiczne dysputy. Czytają listy Róży Luksemburg, wspominają rosyjską rewolucjonistkę Aleksandrę Kołłontaj. I tu łyżka dziegciu. Mam nieco wątpliwości związanych z postacią tłumaczki polskiej reprezentacji. Zostaje pokazana w powieści jako kobieta, która szczerze wierzy w komunistyczne idee, podkreślam -  komunistyczne. Czasami przemawia jak działaczka na partyjnym wiecu, jak agitatorka. Gardzi piłkarzami, bo wydają jej się przyziemni i nieideowi. Nie miałabym problemu z taką konstrukcją tej postaci, gdyby akcja powieści toczyła się w latach czterdziestych czy pięćdziesiątych, ale w osiemdziesiątych? Czy ktoś taki jest prawdopodobny? W czasach, kiedy członkowie partii byli już tylko działaczami partyjnymi? Kiedy przynależność do partii łączyła się tylko z przymusem, bo była drogą do kariery czy zawodowego awansu, a idea już dawno zdążyła się skompromitować? Wydaje mi się, że jest to wyobrażenie pisarza, lewicowego człowieka Zachodu, który nie zna polskich realiów i tak wyobraża sobie komunistyczny raj. Chociaż trzeba przyznać, że Danuta to postać pęknięta. Mimo że czyta listy Róży Luksemburg, mimo że wydaje się wierzyć w idee komunistyczne, to też tęskni za luksusem i wstydzi się, że pochodzi z ubogiego kraju.

Ale jest w tej powieści coś jeszcze, co na mnie zrobiło chyba większe wrażenie. To pytanie, czy da się uciec od przeszłości. I kolejne, na ile nasze decyzje mają wpływ na życie innych ludzi. Nawet jeśli uważamy, że podejmujemy je na własne ryzyko i tylko my poniesiemy ich konsekwencje. Bo Carlos, który, jak inni, zerwał z przeszłością, godzi się ukryć na terenie hotelu dwoje poszukiwanych terrorystów, którzy mają na sumieniu kilka śmiertelnych ofiar. Dlaczego to zrobił? Dlaczego nie uzgodnił tego ze swoimi przyjaciółmi, współwłaścicielami i jednocześnie mieszkańcami hotelu? Miało być na parę dni, wydawało się łatwe, ale czas mija i sytuacja się komplikuje. Carlos zdaje sobie sprawę, że ukrywanie tej dwójki może mieć poważne konsekwencje dla wszystkich, chociaż stara się myśleć o tym inaczej. Bywa, że nie bardzo mamy wybór, decyzję trzeba podjąć natychmiast i brakuje czasu, aby rozważyć wszystkie za i przeciw. Jedna chwila, przypadek decydują o dalszym losie. W przypadku Carlosa w grę wchodzi też sentyment do przeszłości. Trudno zupełnie odciąć się od dawnych towarzyszy. Carlos jest postacią tragiczną, bo dobrego wyjścia z tej sytuacji nie ma. To, co zrobił, może zburzyć tak żmudnie budowane nowe życie. Co dalej? Jak wyprowadzić poszukiwanych? Czy się uda? Im bliżej końca, tym napięcie większe. Warto jednak pamiętać, że nie jest to tylko powieść sensacyjna. Nie mogę napisać nic więcej, aby nie zdradzić zakończenia. A jest bardzo mocne. Powiedzieć, że wbiło mnie w fotel, to nic nie powiedzieć. Że pozwolę sobie sparafrazować jedną z fraz Jerzego Pilcha.

Popularne posty