Philip Roth "Wyszłam za komunistę"

Wydawnictwo Literackie co kilka miesięcy wydaje kolejną książkę Philipa Rotha, jednego z moich ulubionych pisarzy. Ledwie zdążyłam przeczytać "Wyszłam za komunistę" (WL 2015; przełożył Jacek Spólny), drugą część trylogii amerykańskiej, a już wyszła trzecia, "Ludzka skaza". Od razu kupiłam, a nuż Roth wreszcie dostanie Nobla, to wszyscy się rzucą, ale z lekturą trochę poczekam. Przecież nie samym Philipem Rothem człowiek żyje. (Wpis, jak często, trochę przeleżał. Roth Nobla nie dostał, Amos Oz też nie, ale za to noblistką została Swietłana Aleksijewicz. Też dobrze!) "Wyszłam za komunistę" to jednocześnie książka z cyklu o pisarzu Nathanie Zuckermanie. To on jest jednym narratorem. Ale mamy i drugiego, Murray'a Ringolda, przed wieloma laty uczył Nathana angielskiego. Bo ta powieść, tak jak pierwsza część trylogii, oparta jest na podobnej konstrukcji. Pisarz spotyka dziewięćdziesięcioletniego Murraya, a on opowiada mu historię swojego brata Iry Ringolda, którego Nathan w młodości znał  bardzo dobrze. Ba, był pod jego wielkim wpływem, a Ira traktował go jak syna, którego nie miał. Jak zwykle u Rotha powieść ma dwie płaszczyzny. Jedna to barwna i bogata historia bohaterów, druga tło społeczne i polityczne. Tym razem pisarz cofa się do lat czterdziestych i pięćdziesiątych, oczywiście do swojego Newark.

Kim jest Ira? Człowiekiem z nizin społecznych, bestią, która walcząc ze swoją agresją, chroni się w ramionach pięknej, bogatej i popularnej aktorki, Evy Frame, ale przede wszystkim lewicowym celebrytą. Wcielając się w rolę Abrahama Lincolna występuje na związkowych wiecach, potem zostaje radiowym aktorem -amatorem, a wreszcie mężem Evy. Ira zaczynał od kopania rowów, imał się różnych prac, włóczył się po kraju, ukrywał, miał na sumieniu różne sprawy, walczył w czasie wojny i to właśnie wtedy spotkał ideowego działacza ruchu związkowego, który go ukształtował. Ale nie podążył jego drogą, nie pracował w fabryce, nie walczył, nie mieszkał w jakiejś zatęchłej norze, nie został wyrzucony z pracy za agitację, nie rozdawał ulotek. Wcielanie się w Lincolna, występy w radiu, a wreszcie małżeństwo z Evą przyniosły mu wygodne życie i popularność. Dlatego jego dawny mentor i towarzysz gardzi nim. Ira jest swego rodzaju dziwowiskiem, przecież nie pasuje do środowiska, w którym dzięki małżeństwu się obraca. Tolerują go ze względu na Evę, a on unosi się, prowokuje. Nie jest już prawdziwym komunistą, ale nigdy nie będzie, bo nie potrafi, być prawdziwym burżujem. Dlatego skazany czeka go klęska. Osobnym , ważnym pytaniem pozostaje, dlaczego bogata, piękna aktorka związała się z Irą? Odpowiedź znajdzie czytelnik w książce. Bo jest to też historia ich toksycznego małżeństwa, a właściwie trójkąta, bo kością niezgody jest córka Evy z drugiego małżeństwa. Poznajemy skomplikowane relację pomiędzy tą trójką, a przede wszystkim pomiędzy matką i córką. Eva Frame to pełnoprawna bohaterka powieści. Jej skomplikowane losy, historia kariery i kolejnych małżeństw stanowi jeden z wątków książki. Osobnym bohaterem, niby trochę w cieniu tamtych, pozostaje oczywiście Nathan Zuckerman. To opowieść o jego dojrzewaniu, o kształtowaniu się poglądów, o ludziach, którzy wywarli wpływ na jego młodość i przyszłość. Najpierw, zafascynowany Irą, towarzyszy mu na wiecach, pod jego wpływem tworzy słuchowiska radiowe o lewicowej tematyce, dostępuje zaszczytu i zostaje zaproszony na przyjęcie do Iry i jego żony, co niezwykle imponuje jego matce. Potem, w czasie studiów, o duszę Nathana walczy pewien profesor literatury. I jeszcze jedno spotkanie wywiera niezwykły wpływ na młodego Nathna Zuckermana. To wizyta u mentora Iry, związkowego działacza. Wyprawa na robotnicze przedmieścia Chicago robi na nim ogromne wrażenie. Podziwia swojego rozmówcę, jest gotów żyć tak jak on, poświęcić się związkowej agitacji.

Spotkania, wpływ innych na nasze życie to jeden z tematów powieści. Jakże często przypadek, który stawia na naszej drodze ważnych ludzi, decyduje o tym, kim będziemy i jak potoczą się nasze losy. Kim byśmy się stali, gdyby nie oni? I wreszcie warstwa najważniejsza, tło społeczne i polityczne. Roth sięga w swojej powieści do czasów, gdy w Stanach zapanowała antykomunistyczna histeria. Wszędzie tropiono komunistów, agentów, wrogów, spiski. Powstawały listy proskrypcyjne, a ofiarą padali nie tylko ci, na których rzucono podejrzenie, ale także ich krewni czy znajomi. Najciekawszy wydał mi się mechanizm niszczenia ludzi. Często za ideą kryły się niskie pobudki. Osobista zemsta, kariera, szantaż. Ten, kogo użyto jako narzędzia zbrodni, zanim się obejrzał, został wyrzucony na towarzyski śmietnik. Na ofiarę, szczególnie jeśli znana, rzucały się wygłodniałe media. Upadek człowieka stawał się rozrywką dla mas, rola mediów bardzo trafnie zostaje przyrównana do funkcji średniowiecznego pręgierza. Karę wymierza się publicznie ku uciesze pragnącej krwi gawiedzi. Moralna hańba jako rozrywka i igrzyska dla tłumów.

Powieść jest niezwykle bogata. Mnóstwo tu bohaterów, a pisarz pochyla się nad każdym, nawet tym epizodycznym. Historie takich postaci stanowią swoiste dygresje, mikroopowieści. Kto lubi i ceni Philipa Rotha, na pewno sięgnie po drugą część amerykańskiej trylogii, a potem po kolejną. Wszak ten cykl uważany jest za jego najważniejsze osiągnięcie. Przyznam się, że moje ulubione powieści  "Duch wychodzi", inna książka z Zuckermanem, "Wzburzenie", no i kapitalny "Kompleks Portnoya". Co nie znaczy, że nie polecam i nie cenię "Amerykańskiej sielanki" i "Wyszłam za komunistę". A kto nie zna twórczości pisarza, niech wreszcie zacznie swoją z nim przygodę. 

"11 minut"

"11 minut" to kolejny polski film, który dzieli. Tym razem jednak kontrowersje są chyba najostrzejsze, bo i stawka większa. Wszak chodzi o samego mistrza Skolimowskiego. Gdy jedni mówią o arcydziele, drudzy twierdzą, że król okazał się nagi. Kiedy "11 minut" pokazywano na weneckim festiwalu, wieszczono nagrodę, nawet główną. Ale już wtedy w prasie zagranicznej obok recenzji znakomitych pojawiły się i nieprzychylne. Pokazy w Gdyni jeszcze ten podział wyostrzyły. Po raz trzeci w ostatnim czasie szłam do kina także dlatego, żeby sprawdzić, po czyjej stronie jest racja. Obejrzałam i zapisuję się do tych, którzy twierdzą, że szaty króla są iluzją.

Muszę przyznać, że ten film świetnie się ogląda. Tempo, energia, znakomity montaż, muzyka, zdjęcia, oryginalnie pokazywana Warszawa, gwiazdy polskiego kina. Ale po pewnym czasie ogarnęło mnie znużenie. Może dlatego, że trudno przywiązać się do bohaterów, trudno przejąć się ich historiami. Ile można patrzeć na króciutkie, efektownie zmontowane epizody, niektóre powtarzane kilkukrotnie z różnych punktów widzenia. Czasem te powtórki się tłumaczą, a innym razem trudno zrozumieć, czemu służą. Atmosfera zagrożenia, którą buduje reżyser, jakoś na mnie nie działa. Może byłoby inaczej, gdybym nic o filmie nie wiedziała, ale ponieważ pilnie śledziłam relacje z gdyńskiego festiwalu, to niemożliwe. Wprawdzie nikt niby zakończenia nie zdradzał, ale do jakiego finału wszystko zmierza, nietrudno było się domyślić, słuchając recenzentów. Kto przeczyta uważnie opis dystrybutora, ten też przecież odgadnie.

W pełni zgadzam się z tymi, którzy mówią, że film jest efektowną wydmuszką. W dodatku wtórną. Kilku czy kilkunastu bohaterów, których osobne historie zejdą się w finale, to żadna nowość. Był przecież Altman (znakomite "Na skróty"), byli Inarritu i Arriaga ("21 gramów", "Babel", "Granice miłości", "Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady"), a w polskim kinie choćby "Zero" Pawła Borowskiego. Najgorsze jednak, że za atrakcyjnym opakowaniem kryje się banalna myśl. Życie jest kruche, wszystko może skończyć się nagle, przez przypadek. Zawahanie, minuta spóźnienia i już znajdujesz się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Ja wiem, że wszystko już było. Dlatego ważne jest wrażenie, przeżycie. Czasem ta sama myśl dotknie, przerazi, poruszy, innym razem wzruszysz ramionami. Co za banał, powiesz. Jak się okazuje, nawet w rękach mistrza złoto może zamienić się w garść popiołu. A przecież są tacy, do których "11 minut" przemówiło. Ja pozostałam zimna, na nic zdały się efektowne końcowe sceny. I jeszcze jedno. Podobno film Skolimowskiego aż roi się od metafor i symboli. Cóż, mimo wysiłków ja ich nie dostrzegłam (wyjątkiem jest końcówka). Nawet jeśli są, to giną gdzieś w natłoku efektownych obrazków.

"Demon"

Jak zapowiadałam w poprzedniej notce, dziś będzie o "Demonie" Marcina Wrony. Choćbym nie chciała, to jednak muszę napisać, że trudno mi przyjąć do wiadomości, iż reżyser nie nakręci już żadnego filmu. (Podobnie jak zmarły prawie rok temu Krzysztof Krauze.) Poprzedni, nagradzany "Chrzest", zrobił na mnie duże wrażenie, potem obejrzałam w telewizji jego debiut, "Moją krew", nie tak świetną, ale też ciekawą. "Demon" dzieli recenzentów bardziej niż "Noc Walpurgi", o której niedawno pisałam. Jedni twierdzą, że to najlepszy film Wrony, inni krytykują, Tadeusz Sobolewski zarzucił reżyserowi, że temat żydowski został potraktowany efekciarsko, cepeliowsko. Z tym większym zaciekawieniem szłam do kina. Tym razem podzielam zdanie tych, którzy są na tak. Mnie film podobał się bardzo, ale "Chrzest" stawiam jednak wyżej.

Przede wszystkim jest to bardzo konsekwentna filmowa robota. Wszystko tu pracuje na niezwykłą, bardzo sugestywną atmosferę. Sepiowe zdjęcia, scenografia, montaż, noc, deszcz, mglisty poranek i przede wszystkim tajemnicze zdarzenia powodują, że zabawny początkowo nastrój z każdą chwilą gęstnieje. Niepokój, niepewność, groza, przerażenie, a wreszcie bezradność, a w tle weselna zabawa. Komedia miesza się z horrorem. Rozświetlona, przystrojona stodoła kontrastuje z ponurym, zrujnowanym dworem, radosna muzyka, tańce, rozbawieni goście z tym, co dzieje się w piwnicy i wokół domu. To, że wszystko rozgrywa się w czasie weselnej nocy, jest oczywiście zabiegiem zamierzonym. Marcin Wrona opowiadał o tym w wywiadach, których zdążył udzielić w czasie festiwalu w Gdyni. Moim zdaniem to bardziej wesele z Wyspiańskiego niż ze Smarzowskiego, chociaż sporo tu scen będących aluzją do obu filmów. Mam też zupełnie inne skojarzenie - "Panny z Wilka" Andrzeja Wajdy. Nie wiem, czy reżyser też o tym myślał, ale kiedy ogląda się pierwszą i ostatnią scenę, nie sposób takich skojarzeń nie mieć. "Demon", podobnie jak tamten film, zaczyna się (właściwie to druga scena) i kończy sekwencją na promie. Wiktor Rubin, bohater Wajdy i Iwaszkiewicza, płynąc po latach z wizytą do wujostwa, wraca w przeszłość, wspomina i dokonuje nieoczekiwanych odkryć. Wyjeżdżając, zamyka pewien etap swojego życia, wie, że już do Wilka nie wróci. Bohaterowie "Demona" nie myślą o przeszłości, nie mają pojęcia, że nieoczekiwanie zostaną z nią skonfrontowani. Czy zderzenie z nią otworzy coś w ich życiu?

I tu dochodzimy do sedna. Jest to oczywiście film o niepamięci, o wyparciu, wymazaniu, zapomnieniu, wyrwaniu całego kawałka historii polsko-żydowskiej. Film-krzyk, film-apel, film-plakat z napisem Pamiętajmy!, a właściwie Przypomnijmy sobie!, a może chodzi o pytanie Dlaczego nie chcemy pamiętać?. Wrona nie wchodzi głęboko, raczej sygnalizuje, zwraca uwagę, stąd moje skojarzenia. Tu, inaczej niż w "Pokłosiu" czy "Idzie", nie chodzi o zbrodnię i winę, ale właśnie o pamięć. Nie wiemy, co w przeszłości zdarzyło się w zrujnowanym dworze, wolno nam tylko snuć przypuszczenia. Może chodzi o Holokaust, a może nie. Nikt tu nie szuka winnych, nie wiadomo, czy nieżyjący dziadek panny młodej wiedział coś o ludzkich szczątkach odkrytych w ogrodzie. To, iż jego syn wmawia wszystkim, że kości należą do psa, nie musi świadczyć o tym, że wie coś na ten temat, może po prostu nie chce psuć weselnej zabawy. Ale pewności nie mamy. Winą jest wyparcie tamtego świata z pamięci. Nikt nie wie, że masarnia, to dawna synagoga, ostatnich świadków nie dopuszcza się do głosu, a oni sami też woleli milczeć przez lata. Przejmujący jest rzadko widywany na ekranach Włodzimierz Press w roli starego nauczyciela. Coś tam gada, przynudza, kto by tego chciał słuchać, a już na pewno nie na weselu. A on nie ma siły, aby przebić się ze swoją opowieścią. A teraz uwaga! Będzie króciutki spojler, więc kto nie widział, niech pominie to, co w kwadratowym nawiasie!

[Czy każdy widz rozpozna w zapyziałym miasteczku, które widzimy w pierwszej scenie, żydowski sztetl? Tę samą podróż przez wąskie uliczki odbędzie kamera pod koniec filmu. Może teraz inaczej spojrzymy na niskie domki, może rozpoznamy synagogę w ceglanym budynku? Czy to celowy zabieg?]

I jeszcze jedno. Rodzi się pytanie o funkcję sepiowych zdjęć. Czy pokazując nasz świat jak na starych fotografiach, reżyser przestrzega, że i my odejdziemy w niepamięć? Czy tego chcemy?

Z tych wszystkich powodów tym razem nie zgadzam się z Tadeuszem Sobolewskim. O ile, jak pisałam, w "Nocy Walpurgi" temat Holokaustu był rzeczywiście pretekstem, o tyle w "Demonie" temat żydowski jest sednem i ja cepelii w jego ujęciu nie dostrzegam.

Na koniec muszę wspomnieć, że wielką zaletą filmu są sugestywne role. Itay Tiran, Agnieszka Żulewska, Andrzej Grabowski, Tomasz Schuchardt, którego nie od razu poznałam, Adam Woronowicz, też odmieniony (to chyba aluzja do postaci, jaką u Smarzowskiego grał Arkadiusz Jakubik).

Pisząc tę notkę, ponownie zanurzyłam się w atmosferze filmu Marcina Wrony. Wróciły do mnie niepokojące obrazy, dojmujący nastrój, twarze aktorów, a przecież nie zawsze tak jest. To najlepiej świadczy o sile oddziaływania "Demona".



"Obce niebo"

Kolejny filmowy weekend, znowu dwie wizyty w kinie, a miałam ochotę na trzy, ale czas, czas. Najpierw pobiegłam na "Demona", ostatni, niestety w dosłownym sensie tego słowa, film Marcina Wrony, a potem na "Obce niebo" Dariusza Gajewskiego. Właściwie miałam w jednej notce napisać o obu premierach, ale część o "Demonie" tak się rozrosła, że powstała osobna całość, która światło dzienne ujrzy w środę, a dziś znacznie krócej o "Obcym niebie".

Cóż, to film dobry, temat ważny, ale jeśli ktoś spokojnie poczeka i obejrzy go w dystrybucji telewizyjnej czy na DVD, nic nie straci. Film dla masowej widowni, ale trzymający poziom. Dostajemy to, czego oczekujemy, ani odrobinę więcej, ani mniej. Trochę psychologii, trochę napięcia, trochę sensacji. Wszystko odmierzone w odpowiednich proporcjach. Plus refleksje o nieporozumieniach, jakie wynikają z kulturowych odmienności. Nic nie zaskoczy, wszystko jest jak w opisie dystrybutora. Historia oparta na prawdziwych wydarzeniach, o których swego czasu było dość głośno. Polskiemu małżeństwu mieszkającemu w Szwecji tamtejsza opieka społeczna odbiera dziecko. A teraz chciałabym podzielić się trzema refleksjami.

Pierwsza. To, co uderza najbardziej, to bezsilność w zetknięciu z do granic bezduszną biurokracją. Wszystko dzieje się zgodnie z procedurami, wszystko kulturalnie, wszystko dla dobra dziecka. Rodzice biją głową w mur, z góry skazani są na porażkę, z czego nie od razu zdają sobie sprawę. Świat jak z Kafki.

Refleksja druga. Kto jeszcze nie był, a wybiera się, niech koniecznie zwróci uwagę na sceny spotkań rodziców i córki u rodziny zastępczej, w której dziewczynkę umieszczono. Niewyobrażalne! Przerażające! Zdumiewające! Bezduszność urzędniczych procedur doprowadzona do absurdu. Niestety tak wygląda rzeczywistość, dlatego zamiast o absurdzie lepiej mówić o horrorze.

I wreszcie refleksja trzecia. Dostrzegam podobieństwo "Obcego nieba" do znakomitego szwedzkiego "Polowania" (nie wiem, czy to zbieg okoliczności, czy inspiracja). Tu podobnie jak w tamtym filmie wszystko dzieje się przez przypadek. Tragedię wyzwala dziecko, które zawiedzione postępowaniem dorosłych, chce ich ukarać, zwrócić na siebie uwagę i nieświadome konsekwencji swoich czynów doprowadza do dramatu. Może Ula rzeczywiście początkowo wierzy, że to, co robi, pomoże jej i rodzicom. Niestety sama też staje się ofiarą.

Warto wspomnieć o bardzo dobrym aktorstwie. Nie tylko Agnieszka Grochowska (nie mnie oceniać, czy słusznie nagrodzona, choćby dlatego, że nie widziałam wszystkiego, co w Gdyni pokazywano), ale również Bartłomiej Topa, bergamanowska aktorka Eva Froling, Barbara Kubiak grająca Ulę. Moją uwagę zwrócił też Jan Englert w epizodycznej roli zmęczonego życiem, rozczarowanego, wziętego adwokata. Inna zaleta filmu to skandynawski chłód bijący z ekranu zamiast czułostkowości i wyciskania łez. No i zdjęcia.

PS. A zupełnie na marginesie refleksja czwarta. Nie rozumiem, dlaczego opieka społeczna, która tak skutecznie potrafi zająć się losem krzywdzonego dziecka, nie robi nic dla Johna (i jego otoczenia), tytułowego intruza z filmu Magnusa von Horna. Ale to pytanie pozafilmowe. Chociaż moja wątpliwość wyrażona w notce o "Intruzie" pozostaje - nie wiem, czy tak to wygląda, czy to celowy zamysł reżysera, aby film uczynić bardziej uniwersalnym.

"Intruz"

Zwolniłam. Oglądanie co weekend dwóch filmów nieco mnie już znużyło. "Panie Dulskie" pewnie poczekają do jakiegoś powtórkowego przeglądu. Nie mogłam oczywiście pominąć "Intruza" Magnusa von Horna. Zrobiło się o nim głośno już kilka miesięcy temu, kiedy pokazywany był w Cannes w jakiejś pobocznej sekcji. Sukces przypieczętowany został w Gdyni nagrodą za reżyserię, scenariusz i montaż. "Intruz" to koprodukcja polsko-szwedzka. Reżyser, Szwed mieszkający od kilku lat w Polsce, absolwent łódzkiej filmówki, akcję filmu umieścił w swoim rodzinnym kraju. Grają szwedzcy aktorzy, tylko w dziadka głównego bohatera wciela się Wiesław Komasa. No i zdjęcia robił Łukasz Żal. Już przed premierą można było usłyszeć, że "Intruz" jest po skandynawsku chłodny, minimalistyczny. Magnus von Horn w wywiadach opowiada, jak po napisaniu scenariusza ciął dialogi. I rzeczywiście to kino oszczędne w słowach, wszystko co ważne kryje się pomiędzy, w gestach, minach, zostaje niedopowiedziane. Bohaterowie nie opowiadają o swoich emocjach, musimy się ich domyślać. Nie obawiaj się jednak, czytelniku tej notki, "Intruz" naprawdę jest bardzo ciekawy, bardzo dobry i wbrew temu, co mogłoby się wydawać, bardzo dobrze się go ogląda. Mimo chłodu reżyser umiejętnie buduje napięcie. Ale przede wszystkim jest to film, który stawia pytania, zmusza do myślenia i wytrąca z samozadowolenia. Nie ma tu prostych rozwiązań, prostych odpowiedzi. Każdy z bohaterów ma swoje racje. A temat niełatwy, niewydumany, inspirowany prawdziwą historią. Siedemnastoletni John po odbyciu kary w zakładzie poprawczym wraca do rodzinnej miejscowości. Dwa lata wcześniej popełnił zbrodnię. Tyle zdradza dystrybutor, ja więcej też we wstępie napisać nie mogę. "Intruza" koniecznie zobaczyć trzeba, a kto widział, może przeczytać ciąg dalszy.

To jedna z tych sytuacji, kiedy naprawdę nie wiemy, jak zachowalibyśmy się na miejscu bohaterów. Oczywiście poprawność polityczna i dobre mniemanie o sobie nakazuje nam powiedzieć, że bylibyśmy szlachetni i z otwartymi ramionami przyjęlibyśmy Johna, który zamordował swoją dziewczynę. No może przesadziłam, powiedzmy, że przyjęlibyśmy jego powrót ze zrozumieniem. Znaliśmy ją, była naszą koleżanką, a on naszym kolegą. Ale przecież odbył karę, wymiar sprawiedliwości uznał, że może wrócić i zamieszkać wśród nas. Trochę nas dziwi, że decyduje się kontynuować naukę w tej samej szkole, pewnie wolelibyśmy, aby poszedł sobie do innej, ale co tam. Staniemy na wysokości zadania.

No i niektórzy stają. Ojciec i młodszy brat. Ale w końcu co w tym dziwnego. To przecież najbliższa rodzina. Dyrektorka szkoły. Ale kiedy dokładniej się jej przyjrzymy, wsłuchamy się w to, co mówi i jak mówi, zrozumiemy, że jest przestraszona. Robi dobrą minę do złej gry. Tylko wychowawca zdaje się nie przejmować. Jakby był pewien, że poradzi sobie w razie kłopotów. No i Malin. Ona jedna nie znała zamordowanej, sprawę zna pewnie tylko z plotek, bo mieszka tu od niedawna. Co sprawia, że staje jednoznacznie po stronie Johna, a nawet wchodzi z nim w bliższą relację? Ciekawość? Otwartość na drugiego człowieka? Sympatia? Przekora? Niedowierzanie? Przekonanie, że nie może być zły, bo przecież wygląda tak niewinnie? W każdym razie będzie próbowała. Do czasu. W końcu i ona się przestraszy. Wystarczy, że John nie wytrzyma, wybuchnie, krzyknie na nią. A przecież nie zachował się jakoś niezwykle. Ot, nerwy mu puściły. Gdyby to zrobił ktoś inny, ktoś nie obciążony taką przeszłością, Malin najwyżej by się obraziła i szybko puściła w niepamięć. Ale John zamordował, więc natychmiast wychodzi na wierzch tłumiony strach. Skoro raz to zrobił, może nadal jest do tego zdolny? Ona i tak długo wytrzymała.

Inni protestowali już wcześniej. Uczniowie, rodzice. Johna otacza skrywana lub jawna wrogość. W najlepszym razie milczenie albo ostracyzm, w najgorszym agresja. W końcu nie wytrzymują też ojciec i brat. I oni nie radzą sobie z sytuacją. Filip nie mówi o tym wprost, swoją frustrację, bezradność wyraża, buntując się. Ojciec, który dotąd milczał, teraz wyrzuca z siebie, że nie powinien był się zgodzić na powrót syna. Ale gdzie John miałby pójść? Zauważa przytomnie Malin. No właśnie gdzie? Jakie jest wyjście z sytuacji? Zamieszkać w nowym środowisku? Ale to rewolucja w życiu rodziny. Tu mają gospodarstwo, ziemię, tu mieszka schorowany dziadek, tu młodszy brat chodzi do szkoły, ma kolegów. Poza tym w nowym miejscu pewnie zawsze towarzyszyłby im strach, że ktoś o sprawie się dowie. A może John powinien zacząć nowe życie sam, z dala od rodzinnej miejscowości? Gdzieś w jakiejś szkole z internatem? Pewnie byłaby taka możliwość. Ale on wyraźnie mówi, że nie chciał być samotny. No więc niby nie jest, ale ...

Ale w domu panuje emocjonalny chłód, wszystko toczy się wokół codziennych, prozaicznych spraw, w tle zawsze brzęczy telewizor, ojciec ucieka od problemu. Nikt tu właściwie ze sobą nie rozmawia. Pewnie nie potrafią, pewnie sytuacja ich przerasta. W szkole też nikt nie próbuje rozmawiać ani z Johnem, ani z jego kolegami. Dopiero kiedy sytuacja wymyka się spod kontroli, dyrektorka i wychowawca gaszą pożar. Wszyscy postępują w imię zasady, że jak się o czymś nie mówi, to problem znika albo rozwiąże się sam. Przyznam, że nawet mnie to zdziwiło. Wyobrażałam sobie, że gdzie jak gdzie, ale w Szwecji i zresocjalizowany przestępca, i jego otoczenie, i ofiara otrzymaliby jakieś wsparcie. A może reżyser celowo tak pokazał sytuację, chcąc uczynić ją bardziej uniwersalną? I tak John zostaje sam ze swoją przeszłością, z wrogością otoczenia, z emocjami. Sytuacja go przerasta, co wcale nie dziwi. Tym bardziej, że nie sposób uniknąć kontaktu z matką zamordowanej dziewczyny. Właściwie nawet już przy pierwszym przypadkowym spotkaniu  sam go szuka. Dlaczego? Co chce usłyszeć? Słowa przebaczenia czy, przeciwnie, potępienia? A przecież los tej kobiety jest nie do pozazdroszczenia. Nie dość, że straciła córkę, to teraz zmuszona jest spotykać jej mordercę. W sklepie, na ulicy, w parku, gdziekolwiek. Jakby się nic nie stało. Wyobraźmy to sobie. Łatwo powiedzieć trzeba spróbować wybaczyć, ale tego nie da się zadekretować.

Żeby jeszcze bardziej skomplikować sytuację, reżyser pokazuje, jak łatwo stać się mordercą. I nie odbieramy tej sceny jako jeszcze jednego grzyba wrzuconego w barszcz. Nie, sytuacja jest jak najbardziej prawdopodobna. Dręczony nienawiścią, zazdrością, żalem i rozpaczą Kim omal nie zabija Johna. I nie robi tego w afekcie. Zimnym, twardym głosem każe koledze bić. Niewiele brakowało.

To także, a może przede wszystkim, film o bezradności. Naprawdę niełatwo poradzić sobie w takiej sytuacji. I nie wiemy, co jeszcze się zdarzy. W finale John jedzie na swym skuterze, jakby podążał w przyszłość. Jaka będzie?

Martin Pollack "Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji"

O książce Martina Pollacka "Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji" (Czarne 2011; przełożyła Karolina Niedenthal) oczywiście słyszałam już wtedy, kiedy wyszła. Ale najpierw temat nie wydał mi się specjalnie interesujący, potem, kiedy pod wpływem omówień i recenzji zmieniłam zdanie, stale było do czytania coś nowszego, pilniejszego, jeszcze bardziej interesującego. Jak zwykle. I jak zwykle w takich wypadkach, kiedy książki nie kupię od razu, trochę o niej zapomniałam. Aż ostatnio gdzieś przeczytałam albo usłyszałam, że teraz, kiedy bramy Europy szturmują zdesperowani ludzie uciekający przed wojną i biedą, warto sięgnąć po "Cesarza Ameryki" i po "W lesie wiedeńskim wciąż szumią drzewa" Elisabeth Asbrink. Niewiele myśląc, kupiłam obie. Właśnie skończyłam jedną i natychmiast zaczęłam drugą. Zanim jednak podzielę się uwagami o książce, może kilka słów o autorze. Martin Pollack to austriacki pisarz, publicysta i tłumacz. Szczególnie interesują go zagadnienia związane z Europą Środkowo-Wschodnią, a najbliższa mu jest Galicja. Najgłośniejszym echem odbiła się jego "Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu", w której w sposób bezkompromisowy zmierzył się ze świeżo odkrytą historią swojej rodziny, a szczególnie ojca, członka gestapo, zbrodniarza wojennego. Otrzymał za nią w roku 2007 Angelusa. To od niej zaczęłam swoją przygodę z pisarzem. Nie muszę dodawać, że to lektura obowiązkowa. A teraz o "Cesarzu Ameryki".
Tematem książki jest Galicja z przełomu wieków (XIX i XX oczywiście), ale Martin Pollack zajmuje się w niej przede wszystkim problemem masowej emigracji. Galicja to najbardziej zacofany i skorumpowany okręg monarchii austro-węgierskiej. Duży przyrost naturalny i brak ziemi powodują, że wieś galicyjska pogrąża się w nędzy. Małe gospodarstwa dzieli się na jeszcze mniejsze, aby rodzice mogli dać cokolwiek licznym potomkom. Taki spłachetek ziemi nie utrzyma licznej rodziny. Do tego dochodzą jeszcze klęski naturalne, na przykład wielka susza w roku 1889. Trudno się dziwić, że zdesperowani ludzie szukają szczęścia w dalekim świecie. Naiwnie wierzą, że w Ameryce, potem modna stanie się Brazylia, czeka ich praca lekka, łatwa i przyjemna i szybko dorobią się majątku. Szczególnie fantastyczne historie opowiadano o Brazylii, jako że nic o niej nie wiedziano. Niektórym nawet wmówiono, że jest zupełnie niedaleko, dojść tam można piechotą. Naiwni chłopi wierzyli, że na miejscu dostaną piękne domy i ziemię, a pracować nie będą musieli, bo zrobią to za nich ... małpy, którym nie trzeba będzie płacić ani ich żywić, bo same zerwą sobie banany. Rosną tam nawet drzewa, z których spływa  ... mleko. Na miejscu rzeczywistość okazywała się koszmarna. Brazylia rzeczywiście potrzebowała ludzi, ale do katorżniczej pracy w dżungli, na odludziu. Wielu nie przetrwało podróży, nielicznym udało się powrócić do rodzinnej wsi. Zabijał ich klimat, ciężka praca, fatalne warunki. Pollack cytuje fragmenty reportażu Adolfa Dygasińskiego, który wraz z emigrantami odbył podróż do Brazylii. To świadectwo wstrząsające. Na tym tle praca w Ameryce jawi się jak sielanka, chociaż przecież sielanką nie jest, tylko harówką ponad siły przede wszystkim w hutach i stalowniach. Niektórzy wyjeżdżają kilkakrotnie, potem ich śladem podróżują dzieci. Nielicznym się udaje. Osobnym problemem jest los młodych kobiet, które mamione posadą, na przykład służącej, trafiają do domów publicznych. Określa się to zjawisko mianem handlu delikatnym mięsem, bo takim kodem posługiwali się między sobą pośrednicy, aby nie wpaść w ręce policji. Inne określenia to dostawa srebrnych łyżek albo dywanów ze Smyrny, a czasem tylko worów mąki. Masowa emigracja sprawia, że galicyjska wieś się wyludnia. Właściciele ziemscy daremnie apelują do rządu, aby jakoś ten problem rozwiązał.
Popyt rodzi podaż, dlatego wokół emigracji powstał cały przestępczy proceder. Sieć agentów, naganiaczy, pośredników, najczęściej oszustów. W ich sidła wpadali też ludzie przypadkowi. Bywało, że ktoś, kto chciał jechać do Niemiec, siłą był zmuszany do kupienia biletu na statek do Ameryki. Największe rozmiary ten proceder osiągnął w Oświęcimiu, stacji przygranicznej. I na nic się zdały ostrzeżenia, które przekazywali sobie emigranci. Kto znalazł się w Oświęcimiu i tak wpadał w łapy oszustów, a kto próbował przekroczyć granicę w innym miejscu, siłą lub podstępem był zmuszany do zmiany planów. Trudno sobie wyobrazić, jak to wszystko wyglądało, w jaki wyrafinowany sposób działała ta sprawnie naoliwiona machina, w którą zaangażowani byli nawet skorumpowani urzędnicy, czasem wysokiego szczebla, czy policjanci. Pollack szczegółowo opisuje proces najgrubszych ryb związanych z tym procederem, który rozpoczął się w roku 1889 w Wadowicach. Autor wiele uwagi poświęca też samej podróży statkiem i sytuacji w Hamburgu czy Bremie, skąd emigranci wyruszali za ocean. Osobne miejsce zajmuje opowieść o emigracji żydowskiej. Z różnych przyczyn, na rozwinięcie których nie ma tu czasu, sytuacja materialna Żydów w Galicji była jeszcze gorsza niż Polaków, Rusinów czy Słowaków. Do tego dochodził rosnący antysemityzm i pogromy, także w Rosji, skąd napływały rzesze zdesperowanych ocaleńców. Nic dziwnego, że sześćdziesiąt procent emigrantów z Galicji stanowili Żydzi. Ale nic nie jest czarno-białe. Wśród agentów, pośredników i naciągaczy też było ich sporo. Podsycało to jeszcze antysemickie nastroje.
Kiedy dziś czyta się książkę Pollacka, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wszystko już było, że pewne procesy są stare jak świat. Tak jest z emigracją. Autor pisze o niechęci i strachu przed emigrantami. Brzmi to dosłownie tak jak dzisiaj (a przecież książka ukazała się w Polsce w roku 2011). W mieszkańcach Berlina, Hamburga, Bremy i innych miast masy ubogich, brudnych, biednych ludzi budziły niechęć, obrzydzenie i przerażenie. W Ameryce, do której dopływało ich rocznie pół miliona, bano się chorób, tego, że zabiorą pracę, ale największy był strach przed anarchistami, socjalistami, katolikami, żydami i wszystkimi innymi. Na liście straszaków wysoką pozycję zajmowali Włosi i Irlandczycy. Anarchiści i socjaliści, bo podburzać będą do strajków i podkładać bomby, katolicy natomiast mieli zmienić tożsamość Ameryki, uczynić ją katolicką. Wierzono w spisek samego papieża, który właśnie w tym celu nakłania potajemnie ludzi do wyjazdu. Wznoszono hasła Ameryka dla Amerykanów. Cóż, z jednej strony to wszystko przeraża, z drugiej napawa optymizmem. Dziś Ameryka nie byłaby Ameryką bez Irlandczyków, Włochów, Żydów i innych nacji. A katolicka jakoś się nie stała.
Namawiam do sięgnięcia po książkę Martina Pollacka nie tylko dlatego, że pozwala nabrać dystansu do tego, co dzieje się dziś. Po prostu jest to niezwykle ciekawa, chociaż przerażająca, opowieść o bardzo nam bliskim kawałku Europy.

Sofi Oksanen "Gdy zniknęły gołębie"

Pomiędzy dwiema rumuńskimi lekturami sięgnęłam po powieść reprezentująca literaturę

prawie zupełnie w Polsce nieobecną - estońską (Z powodu zalewu filmów notka trochę przeleżała). Chociaż czy rzeczywiście estońską? Sofi Oksanen urodziła się w Finlandii, tam studiowała i tam mieszka. Pisze, chyba, po fińsku, a w każdym razie tam publikuje i dostaje literackie nagrody, więc chyba jednak reprezentuje literaturę fińską. Dlaczego wobec tego popełniłam błąd, który właśnie naprawiam? Wyjaśnienie jest proste. Otóż jej dwie wydane w Polsce powieści dotyczą problemów Estonii. I w tym wypadku wyjaśnienie jest równie proste - matka Oksanen jest Estonką, nic więc dziwnego, że pisarka zainteresowała się jej ojczyzną. Już choćby tylko z tego powodu warto sięgnąć po wydaną niedawno w Polsce powieść "Gdy zniknęły gołębie" (Czarne 2015; przełożył Sebastian Musielak). No bo co my wiemy o Estonii? Że była jedną z republik radzieckich, że odzyskała niepodległość po roku 1989, ale w którym dokładnie to już niekoniecznie (sprawdziłam - w 1991), że stolicą jest Tallin, niektórzy dodadzą, że bardzo ładny, że ostro przechodziła kryzys ekonomiczny, ale dzięki twardym reformom nie podzieliła losu Grecji, że ma problem z mniejszością rosyjską, że Estończycy dogadają się z Finami i Węgrami (tego ostatniego tak do końca pewna nie jestem), bo mówią językami ugrofińskimi. No dobrze, to Estonia współczesna. A historia? No i tu zaczyna się problem. Ale ten, kto przeczyta powieść Oksanen, chociaż trochę na ten temat się dowie.

Zdarzenia rozgrywają się na dwóch planach czasowych, rozdziały opowiadające o latach czterdziestych przeplatają się z tymi, których akcja umieszczona została w latach sześćdziesiątych. Mamy więc wojnę, krwawą radziecką okupację, a potem ucieczkę Rosjan i nastanie Niemców przez znaczną część Estończyków witanych jak oswobodziciele. Dowiemy się, jak się stosunek do Niemców zmieniał i jaki był niejednoznaczny. Jedni kolaborują, inni próbują jakoś sobie radzić, nieliczni konspirują. Ucieczka Rosjan i nadejście Niemców to dla Estończyków ulga i niespełniona nadzieja na odzyskanie niepodległości. A potem powraca strach przed powrotem armii radzieckiej. Kto może, próbuje uciec. Najtwardsi pozostają w partyzantce, walcząc z okupantem i nową władzą. Lata sześćdziesiąte to sowiecka codzienność. Inwigilacja, pogodzenie się z rzeczywistością, bo w nadejście Amerykanów nikt już nie wierzy, mała stabilizacja i nieśmiałe próby oporu stawiane przez konspirujących studentów i niektóre kręgi inteligenckie. Piszę z konieczności hasłowo, a w powieści Oksanen wszystko zostało zniuansowane. Autorka pokazując różne postawy wobec okupantów, wyjaśnia, skąd się brały i jak się zmieniały.

Oczywiście historia rozpisana jest tu na konkretne ludzkie losy. To opowieść o dwóch kuzynach urodzonych i wychowanych na wsi. Edgar i Roland, różni jak tylko różnić może się człowiek od człowieka. Ten pierwszy, oczko w głowie całej rodziny, dzięki czemu może się kształcić, mitoman i fantasta, ale też twardo stąpający po ziemi, taki, co to dzięki sprytowi, brawurze, bezczelności i przede wszystkim brakowi skrupułów przy odrobinie szczęścia potrafi zawsze dostosować się do panujących warunków. Nawet jeśli znajdzie się pod wozem, to tylko na chwilę. Szybko wypłynie i ustawi się tak, jak wieje wiatr. Co tu dużo mówić, Edgar to wyjątkowa kanalia, gotowa na każde łotrostwo byle tylko się urządzić. A jednak, chociaż najczęściej mu się udaje i jest po stronie zwycięzców, to chciałby więcej, chciałby się nie tylko zasłużyć, ale wyróżnić, chciałby zostać doceniony i znaleźć się przy jednym stole z tymi najważniejszymi. Najczęściej jednak musi zadowolić się staniem w drugim szeregu. A Roland? Przeciwieństwo Edgara, chodząca szlachetność, ideał niemal bez wad. Chociaż on także potrafi być szorstki i bezwzględny, ale tylko dlatego, że wymaga tego  idea, dobro innych, pamięć zmarłych. Trochę ironizuję, bo to jedno przeszkadzało mi w powieści Oksanen. Na tle Edgara i innych bohaterów portret Rolanda wypada najsłabiej, jest zbyt idealny, zbyt jednowymiarowy, zbyt drewniany, ale ... Nie, więcej nie napiszę, bo nie mogę zdradzić zakończenia.

Wśród bogatych psychologicznie bohaterów powieści drugą obok Edgara najlepiej sportretowaną postacią jest Juudit. Jej powikłane losy są głęboko przejmujące. Nieszczęśliwa w małżeństwie, niezaspokojona uczuciowo i seksualnie, samotna. To, że mąż przepadł gdzieś w burzliwym, wojennym czasie, jest dla niej ulgą. Ze strachem myśli o tym, że mógłby któregoś dnia wrócić. Dlatego kiedy spotka swego księcia z bajki, postawi wszystko na jedną kartę, nie oglądając się na to, jak ocenią ją inni. Tym bardziej, że dzięki ukochanemu będzie mogła zapomnieć o głodzie, chłodzie i poniewierce. Jednocześnie ta ślepo zakochana kobieta potrafi być silna, zdecydowana  i samodzielna. Juudit to postać tragiczna. Dlaczego, tego oczywiście zdradzić nie mogę, a zapewniam, że jej losy są  niezwykle skomplikowane i smutne.

Powieść Oksanen jest bardzo gorzka. Nie ma się co czarować. Triumfuje podłość i zło. Wysiłki i starania bohaterów skonfrontowane z ich powojennymi losami okazują się daremne. Nie starczyło im siły, i naprawdę trudno ich potępiać, aby zachować godność. Pogrążają się w szarej codzienności, rozczarowania topią w alkoholu albo uciekają w szaleństwo. Nie mają już siły, aby odwagi i szlachetności uczyć młode pokolenie.

Trzecią zaletą powieści, obok wartości poznawczych i świetnych, zniuansowanych portretów bohaterów, jest jej konstrukcja. Meandrując pomiędzy latami czterdziestymi a sześćdziesiątymi, opowiadając historię z trzech punktów widzenia, autorka umiejętnie podsyca zainteresowanie czytelnika. Ale to nie wszystko. Nie dość, że zwyczajnie jesteśmy ciekawi, co stanie się dalej, to jeszcze dostajemy do rozwiązania dwie zagadki. Pytania, Kto to zrobił? i Co się z nim stało? towarzyszą nam niemal do końca. Przyznam, że o ile odpowiedzi na jedno z nich domyśliłam się wcześniej, o tyle autorka sprytnie uśpiła moją czujność i rozwiązanie drugiej z zagadek kompletnie mnie zaskoczyło. 

Jednym słowem "Gdy zniknęły gołębie" to kawał porządnej powieści. Żadnego postmodernizmu, żadnych literackich eksperymentów, żadnego mrugania okiem, żadnego udawania. No i najważniejsze, że ten sprawny warsztat służy przedstawieniu niebanalnych, istotnych problemów pokazanych w całym ich skomplikowaniu i niejednoznaczności. I jeszcze emocje. Czytelnik nie pozostaje obojętny na losy bohaterów. Irytują, przejmują, poruszają.

Kronika filmowa - "Noc Walpurgi", "Sicario", "Everest"

Nadganiam kinowe zaległości kosztem premier. W tym tygodniu obejrzałam z poślizgiem "Noc Walpurgi" i "Sicario", ale nie poszłam na "Panie Dulskie" Bajona. Nadrobię to w przyszły weekend, o ile nie okaże się, że "Panna Julia", ekranizacja dramatu Strindberga, jest filmem ze wszech miar wartym zobaczenia. No bo że "Intruz" to filmowa lektura obowiązkowa, wiadomo. Tyle wstępu, a teraz do rzeczy.

"Noc Walpurgi" już na koszalińskim festiwalu okrzyknięto rewelacją, świeżym powiewem w polskim kinie, pisano o wybitnej kreacji Małgorzaty Zajączkowskiej. I tak to trwa do dziś, jedynie Tadeusz Sobolewski film skrytykował. Jako że cenię jego zdanie i często się z nim zgadzam, zaczęłam się zastanawiać, czy do kina w ogóle iść. Ale pochwały słyszałam nadal, a po wysłuchaniu w Tygodniku Kulturalnym rozmowy z reżyserem, Marcinem Bortkiewiczem, który zaprezentował się jako bezpretensjonalny człowiek i świetny gawędziarz, postanowiłam film zobaczyć. Szłam ciekawa, jakie będzie moje zdanie. Werdykt? Zgadzam się z Tadeuszem Sobolewskim. "Noc Walpurgi" jest filmową bombonierką, pokazem reżyserskiej sprawności, ale nic ponad to. A ja od kina chcę znacznie więcej. To elegancki, czarno-biały film na dwoje aktorów nawiązujący swoją poetyką do dawnego kina. Są w nim podobno aluzje do dzieł Viscontiego i innych mistrzów, ale to zabawa dla znawców, a nie takich szaraczków jak ja. Zresztą reżyser we wspomnianej rozmowie lekceważył te sceny, twierdząc, że najważniejszy jest odbiór widza. Przyznam, że świetnie się to ogląda, z dużym zainteresowaniem, tym bardziej, że i Małgorzata Zajączkowska, i Phillipe Tłokiński grają bardzo dobrze, chociaż nieco teatralnie. Ku mojemu zaskoczeniu, to nie zarzut, dyskretny humor miesza się z powagą, ale reżyser prowadzi widza do momentu, kiedy uśmiech powinien mu zamrzeć na ustach. No i zamiera, niestety bardziej dlatego, że tak wypada, niż z powodu autentycznego przeżycia. I tu właśnie zgadzam się z Tadeuszem Sobolewskim - tak, temat Holokaustu został w tym filmie po prostu wykorzystany, sprowadzony do wytartych klisz. Równie dobrze mogła w to miejsce pojawić się każda inna tragedia. A zakończenie, chociaż mnie zaskoczyło, okazało się kiczowate i też zgrane. Może stało się tak dlatego, że film powstał trochę przez przypadek? Marcin Bortkiewicz miał inne pomysły na debiut, ale pieniądze znalazły się na taki niskobudżetowy projekt. O tym też opowiedział w wywiadzie. Tyle na ten temat. Mimo wszystko pójść warto, chociażby dlatego, aby wyrobić sobie własną opinię.

A teraz o filmie, który polecam bez żadnych zastrzeżeń, czyli "Sicario". Od początku miałam na niego ochotę, a to ze względu na temat - sytuacja na pograniczu Stanów i Meksyku, walka z narkotykowymi kartelami. Od czasu przeczytania świetnej książki amerykańskiego reportera Eda Vulliamy "Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy" ten temat stał mi się bliski. Do tego doszły znakomite recenzje, a miary dopełniła dyskusja w Tygodniku Kulturalnym. To mroczna, przerażająca, trzymająca w napięciu historia opowiadająca o Kate Macer, agentce FBI, która zostaje dołączona do specjalnego zespołu CIA walczącego z narkotykowymi kartelami. Celem operacji jest schwytanie szefa jednego z nich. Przynajmniej tak brzmi to oficjalnie. Prawdziwe cele okazują się o wiele bardziej pokrętne. Kate postawiona zostaje między młotem a kowadłem. Z jednej strony nie potrafi pogodzić się z morzem zła, jakie jest skutkiem działania karteli, i chce z nimi walczyć, z drugiej nie umie zaakceptować metod, jakimi posługuje się CIA. Film stawia ważne pytania. Jak daleko wolno się posunąć w słusznej sprawie? Czy w walce ze złem wolno wybierać mniejsze zło, bo tak jest rozsądniej? Przyzwalać na mniejszą nieprawość, bo przynajmniej da się ją kontrolować? Czy może powinno się mimo wszystko postępować szlachetnie, idealistycznie, bezkompromisowo, a przede wszystkim zgodnie z prawem? Zło jest tu jak hydra, kiedy odrąbie się jej jeden łeb, natychmiast odrasta następny. Tyle robimy, a czy zauważyłaś, aby było lepiej? - mówi do Kate jeden z ważniaków (cytat z mocno niedoskonałej pamięci). W "Sicario" pada istotne stwierdzenie - nie da się zwalczyć tego procederu, dopóki będzie popyt. O tym bardzo mocno pisze Vulliamy w swojej książce. To ci wszyscy eleganccy ludzie, celebryci, bankierzy, prawnicy i wielu innych odpowiadają za to morze zła, bo wciągają ten szajs (też cytat), bo kupują. Dlatego zanim pójdzie się na "Sicario", warto dowiedzieć się czegoś na temat poruszanego w nim problemu, żeby nie odbierać go tylko jako sensacji. To niezwykle mroczny obraz świata, tym bardziej, że dopełniony scenami z Juarez, najniebezpieczniejszego miasta globu. Koniecznie muszę wspomnieć o Emily Blunt, która gra Kate. Przykuwa uwagę, jest w niej coś magnetycznego. Jedyna kobieta w tym męskim świecie. Silna, mocna, uczciwa, ale jednocześnie delikatna i niezwykle wrażliwa. Mimo że zaniedbana, co wypomina jej w pewnym momencie jej zawodowy partner, to piękna pięknem delikatnym. Aż trudno uwierzyć, że tydzień chodzi w jednym tiszercie, w którym zresztą wygląda świetnie.

I na koniec króciutko o "Evereście". Poszłam na ten film, nie oglądając się na recenzje. Chciałam zobaczyć Himalaje. Tylko tak mogę zaspokoić moją tęsknotę za wysokimi górami i nigdy niezrealizowane marzenie o wyprawach w nie (nawet nie podjęłam próby, z góry wiedząc, że nie podołam). Cóż, jako widowisko film się sprawdza. Tak, napatrzyłam się, nazachwycałam, pobałam, ale gdzieś w cieniu filmowej zabawy pozostaje prawdziwa tragedia. A przecież film oparty jest na faktach. Dopiero kiedy przeczytałam w Wysokich Obcasach wywiad z Helen Wilton, szefową obozu, zrozumiałam ogrom i konsekwencje tej tragedii. W cieniu widowiska pozostają też pytania o zagrożenia, jakie niesie komercjalizacja wypraw, o odpowiedzialność, o to, czy zawsze wolno narażać cudze życie, aby ratować inne. Myślę tu o decyzji żony Becka Weathersa, która znalazła, nie za darmo przecież, pilotów-śmiałków, a oni zdecydowali się polecieć helikopterem na wysokość, na jaką nikt dotąd się nie wzbił, aby ratować życie jej męża. A gdyby zginęli? A przecież on poszedł na Everest, aby zaspokoić, za ciężkie pieniądze, swoją zachciankę. Dylemat oczywiście nie do rozstrzygnięcia.


"45 lat"

Kolejny tydzień muszę dokonywać trudnych wyborów - na co pójść do kina, a co z żalem pominąć. Tyle tego. Na razie odpuściłam "Anatomię zła", "Sicario" i "Noc Walpurgi". Może jeszcze uda się nadrobić zaległości. A poszłam na "Everest", o czym przy okazji, kiedy zbierze mi się jeszcze trochę filmowej drobnicy. Cóż, nie jest to film wart specjalnych rozważań, widowisko i tyle, niestety. Ale przede wszystkim obejrzałam "45 lat" z Charlottą Rampling nagrodzoną w Berlinie. Na tym samym festiwalu nagrodę za najlepszą rolę męską dostał też partnerujący jej Tom Courtenay. To chyba nieczęsto się zdarza. Fabuła filmu może wydać się banalna. Ot, małżeństwo przygotowuje się do uroczystości związanych z czterdziestą piątą rocznicą ślubu. Kilka dni wcześniej Geoffe nieoczekiwanie dostaje urzędowe pismo. W szwajcarskich Alpach po mniej więcej pięćdziesięciu latach odnaleziono ciało jego pierwszej miłości. Mimo że Kate wiedziała o jej istnieniu, ta informacja burzy spokój małżonków i doprowadza do kryzysu. Materiał na banalny, przeciętny film. Ale ponieważ wszystko już było, nie chodzi więc o to, co opowiemy, ale jak. Powstał film, od którego trudno się oderwać, mimo że na ekranie niewiele się dzieje - spacery z psem, wspólne posiłki, rozmowy, coraz bardziej dramatyczne, chociaż bez krzyku, czasem wizyta w mieście, bo trzeba doglądać przygotowań do jubileuszowej imprezy, po prostu codzienność. Film właściwie na dwoje aktorów. Być może niektórych znudzi. Mnie porwał, poruszył, kazał się zastanowić. Naprawdę jest o czym myśleć. Na pewno to w dużej mierze zasługa znakomitych aktorów. Bez nich pewnie nie byłoby tego filmu, może osunąłby się w banał. Naprawdę polecam. Właściwie już teraz mogłabym obejrzeć go jeszcze raz. A kto "45 lat" widział, może czytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Ten film przypomina mi szkatułkę. Odnajduję w niej to, co każe zastanowić się nad losem człowieka. Znalezisko pierwsze - nigdy nie wiemy, co i kiedy zburzy naszą egzystencję. Jedna chwila decyduje o wszystkim. To może stać się nagle, końca świata nie zapowiadają żadne fanfary, żadne bicie w bębny. Tak jest i tu. Właściwie nic nie zapowiada kryzysu, do jakiego doprowadzi to urzędowe pismo, które pewnego zwykłego poranka dostaje Geoffe. No bo cóż się właściwie stało? Sprawa sprzed wielu lat. Wydawałoby się, że zapomniana. Kate wiedziała o pierwszej miłości męża. Spotkała go kilka lat po tamtej tragedii. Przecież nic dziwnego w tym nie ma, większość z nas niesie za sobą jakąś przeszłość, jakieś pierwsze, drugie czy trzecie miłości, niektórzy mają w bagażu doświadczenie tragiczne - śmierć ukochanej czy ukochanego, a potem wiążą się z kimś ponownie. Takie jest życie. Zdarza się, że cień zmarłego małżonka ciąży nad nowym związkiem, ale tu jest inaczej. Kate i Geoffe spędzili ze sobą czterdzieści pięć lat, sprawa wydała się być zapomniana, a jednak wraz z listem odżywa na nowo. On niby niczego po sobie nie pokazuje, ale staje się coraz bardziej zamyślony, zaczyna zachowywać się dziwnie, nocą wymyka się na strych, aby oglądać pamiątki z tamtej wyprawy, zamyka się w sobie. Kate to wyczuwa, milczy, ale coraz mocniej się niepokoi. Im bardziej on odgradza się od niej niewidoczną barierą, tym bardziej ona staje się zazdrosna o przeszłość. Drąży, szpieguje, szpera. Aż w końcu zmusza męża do wyraźnej deklaracji - czy wzięliby ślub, gdyby Katia nie zginęła? Właściwie odpowiedź twierdząca, nie powinna jej obejść, przecież to sprawa z zamierzchłej przeszłości, a jednak rani  boleśnie. Jeszcze bardziej czuje się dotknięta, kiedy odkrywa, że ukochana męża była w ciąży. Może gdyby kiedyś Geoffe powiedział jej wszystko, teraz nie byłoby problemu? A tak czuje się oszukana, bo skoro pewne informacje zataił, to widocznie były dla niego ważne. I kolejne pytanie, odwieczny dylemat - czy zawsze warto drążyć? Czy nie lepiej nie wiedzieć? Przecież była szczęśliwa. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Co z oczu, to z serca. To drugie znalezisko, które wyciągam z filmowej szkatułki. Kate nakręca się coraz bardziej i sama doprowadza do kryzysu. Ale może nie jest w stanie ignorować niepokoju męża, udawać, że nic się nie dzieje? Te kilka dni, pozornie zwyczajnych, to huśtawka nastrojów. Z jednej strony rocznica skłania do rozmyślań, do podsumowań, z drugiej duch Katii każe zadać sobie pytanie o te czterdzieści pięć lat. Czy naprawdę nic nie znaczyły? Czy pierwsza miłość unieważnia drugą, a może sprawia, że jest pośledniejszego sortu? Tak odbiera to Kate. Czuje się zdradzona, oszukana, jest zazdrosna o przeszłość męża. Małżonkowie miotają się od pretensji, zazdrości, do prób wskrzeszenia namiętności. Szczególnie stara się Geoffe. Jakby chciał udowodnić, że nic wielkiego się nie stało. Ale nawet jeśli z jego punktu widzenia tak jest, Katia to jedno, a żona to drugie, to Kate patrzy na to inaczej. Mimo wszystko robi dobrą minę do złej gry, nie chce, aby ktokolwiek się dowiedział. Wtedy poczułaby się jeszcze bardziej zdradzona i poniżona. Dlatego do końca udaje i tego samego żąda od męża. Niby świetnie się bawią w czasie przyjęcia, ale widzimy ich nieobecny wzrok, zamyślenie, smutek. Nikt tego nie zauważa, nikt nie wie, co dzieje się pomiędzy małżonkami. To znalezisko trzecie. Co wiemy o ludziach? Czy polukrowany obrazek, który oglądamy na co dzień, jest na pewno prawdziwy?

Kolejny problem poruszony w filmie to tęsknota za młodością, która nie tylko jest piękna, przynajmniej taka jawi się z perspektywy starości, ale i pełna ideałów. Geoffe opłakując ponownie ukochaną, opłakuje swoją prostą, bezkompromisową, nieuwikłaną w nic młodość, swoje lewicowe ideały. Mieliśmy prosty cel każdego dnia, iść dalej w kierunku Włoch, znaleźć nocleg, znaleźć coś do jedzenia, mówi. A dziś? Jaki mam cel? Co się stało z naszymi ideałami? Dawny kumpel, zwany niegdyś Czerwonym (tu pada jakieś imię, ale nie zapamiętałam), dziś ma willę w Portugalii, wnuka bankiera i gra w golfa. Spokojny i dystyngowany Geoffe okrasza swoją opowieść soczystym przekleństwem i niemal krzyczy, kiedy o tym opowiada.

Jest to też oczywiście film o starości. O tym, że miłość można przeżywać w każdym wieku. Burzliwe uczucia, zazdrość, cierpienie, seks to nie tylko przywilej młodości, o czym nie chcemy pamiętać. Chociaż ciało bywa niesprawne, to duch ciągle żyje.

Jak odczytywać zakończenie? Czy Kate i Geoffe rzeczywiście zaczną na nowo? Niby ona tego chce, a on bardzo się stara, ale finałową scenę odbieram pesymistycznie. Piosenka wybrana przez Kate opowiada o początku i końcu miłości. To nie "So Happy Together". Jej gest, wyrwanie uniesionej przez męża ręki, też odczytuję jednoznacznie.

Popularne posty