Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prowincja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prowincja. Pokaż wszystkie posty

Maria Halber "Strużki"

O "Strużkach" (Cyranka 2023), prozatorskim debiucie poetki Marii

Halber, było swego czasu głośno. Mimo to jakoś nie miałam ochoty na książkę o przyjaźni dwóch dziewczyn, nawet świetnie napisaną. Dopiero spotkanie w czasie Festiwalu Conrada, a potem Nagroda Conrada (przypominam - to nagroda za debiut) sprawiła, że postanowiłam wypożyczyć i przeczytać. Książeczka jest niewielka, w czasie około świątecznym połknęłam ją błyskawicznie.

Przede wszystkim ogromną wartością powieści jest język. Bardzo lubię czytać prozę pisaną przez poetki czy poetów właśnie z tego powodu. Poezji w zasadzie nie czytam - nad czym boleję, niestety nie umiałabym się odnaleźć w poetyckim rynku wydawniczym, byłabym pewnie skazana na klasykę - ale za to uwielbiam jej odbicie, jej ślady w prozie. 

Żarliwie sączy się to lato, na które czekamy bezustannie, ciągle jest piątek, całe zastępy piątków, w które nigdy nie zdarza się nic. W te dni siedziałyśmy w chaszczach, iskałyśmy świat z dżdżownic, gąsienic, larw ohydnych i tłustych, wrzucałyśmy je pod przykrótkie bluzki tym, które się nam akurat nie podobały. (...) A ze spoconych foliówek prosto do ust pchamy porzeczki, spowite kołderką pleśni truskawki, czereśnie, ich słodkie różowe mięso. Plujemy pestkami w chłopców głupich i pięknych. 

Dlatego czytałam z ogromną przyjemnością. Bo język nie tylko zachwyca, ale w tym wypadku także  buduje nastrój. I to właśnie dzięki językowi i sposobowi opowiadania sama historia zyskuje wartość, staje się interesująca. Bo przecież ile było już takich opowieści? Takich i innych, wszak wszystko już zostało opowiedziane, stale snujemy te same historie, dlatego liczy się to jak

Którą opowieść wyciąga Maria Halber z wora opowieści? To przede wszystkim historia nastoletniej przyjaźni jakich wiele, historia o szukaniu siebie i opowieść o przywileju, a bardziej jego braku. 

Narratorka po licznych przeprowadzkach rodziców związanych z pracą ojca trafia w końcu do małego miasteczka, do prowincjonalnej szkoły. Jest tu nikim, bo niczym się nie wyróżnia.

Być grzeczną, być uśmiechniętą, nie zajmować swoim istnieniem zbyt wiele miejsca.

Wcześniej też tak było, ale wcześniej nigdzie dłużej nie zagrzewała miejsca, więc poczucie samotności, osobności nie było tak bolesne.

Nim zdążyłam przetworzyć jakieś miejsce, wyścielić sobie wyobraźnię jego mapą, poprzyklejać imiona do twarzy, twarze znów do mapy - już byliśmy spakowani. (...) Przejazdy z jednej nicości w drugą, bezustannie.

Dopiero znajomość i przyjaźń z Kingą zmienia wszystko. Są zupełnie różne. Narratorka pochodzi z dobrego domu, w miarę zasobnego, przynajmniej tak sytuuje się jej rodzina w hierarchii tego małego miasteczka, Kinga mieszka na popegeerowskim osiedlu w ciasnym mieszkanku z matką i chorą siostrą, którą muszą się razem opiekować. Z czasem to, z jakich domów wyszły, da znać o sobie, będzie jedną z przyczyn rozejścia się ich dróg. Ale to później.

To pęknięcie miało przez kolejne lata urosnąć w przepaść nie do pokonania. (...) Przyszłość była drabiną, pnącymi się w górę schodami, po których miałam wspinać się po kilka stopni naraz, niesiona siłą przywileju, o którym nie miałam najmniejszego pojęcia,

Za to w szkolnej i towarzyskiej hierarchii Kinga jest kimś, a narratorka nikim. Wszyscy się z nią liczą i wszyscy o nią zabiegają. Wie, jakie ciuchy kupić w lumpeksie, żeby fajnie wyglądać, jest wysoka, szczupła i ładna, zachowuje się swobodnie. Za maską beztroski chowa rodzinne problemy, do których dopuszcza przyjaciółkę. Narratorka i w dziedzinie urody jej nie dorównuje, ma kompleksy, z nienawiścią patrzy na swoje grube kolana. Ponieważ jest dziewczyną bez właściwości, jak gąbka chłonie Kingę, jej zachowanie, poglądy, ubiór, upodabnia się do  niej i do innych dziewczyn, jest ich klonem. Dzięki tej przyjaźni staje się kimś w towarzyskiej hierarchii. Ale to wyjście z cienia ma swój termin ważności - wszystko jest w porządku dopóki przyjaźnić się będzie z Kingą. Bez niej znowu nic nie będzie znaczyć.

Ale za to zaczynałam rozumieć, widzieć coraz wyraźniej to swoje nieprzynależenie, swoją żadność. Dwie wyrwy: wyrwa po Kindze i po sobie wyrwa, bo bez Kingi to wiele ze mnie nie zostało. I naraz dopadło mnie to, co wcześniej usilnie wypierałam. Ja wciąż nic o sobie nie wiedziałam. Latami przez osmozę wchłaniałam Kingę, przejmowałam jej sposób mówienia, żarty, nawet te jej osobliwe upodobania odzieżowe skrupulatnie adaptowałam na własny użytek. I co mi z tego zostało? Zadra. Rzeczy pożyczone, rzeczy przejęte, wszystko teraz uwierało jak drzazga. Więc musiałam zacząć wyrzucać, konsekwentnie amputować siebie z siebie. Skończyła się licencja, skończyła się umowa najmu tożsamości. 

Ale ten proces nie będzie łatwy. Bo szybko się okaże, że narratorka nie przynależy do żadnego środowiska. Wszędzie, gdzie się znajdzie, będzie musiała znaleźć kogoś, od kogo przejmie coś przez osmozę, będzie musiała przybierać maski, być czujną, aby nie zdradzić się ze swoją ignorancją, nieobyciem towarzyskim i kulturalnym. Bo przywilej wprawdzie pozwoli jej wyjechać na studia, chociaż tylko dzięki stypendium, ale za krótki będzie na duże miasto, na dziewczyny z wielkomiejskich, zamożnych rodzin, otrzaskane w świecie, z tym backgroundem kulturalnym, którego ona w swojej rodzinie i w małomiasteczkowej szkole nie dostała.  

I ten wstyd, wstyd jak pulsująca kula w brzuchu, szorstki i palący - obcisłe dżinsy z elastanem, ortalionowy plecaczek, byle jakie adidasy. Po twarzy spływał mi stary podkład podkradziony z kosmetyczki mamy i w dłoni obracałam swój przestarzały telefon, tyle byłam warta, serio.

A ja miałam pod górkę i wiedziałam tylko, że nie pasuję, że nie jestem stąd. I cały czas muszę tylko udawać, udawać, udawać. Udawać i kłamać. 

Kiedy po latach studiów i pracy wróci na jakiś czas do swojego miasteczka, tu też nie będzie już przynależeć. Ich drogi z Kingą dawno się rozeszły, teraz nic nie zostało z ich tamtego w miarę beztroskiego świata. 

Ale to było wtedy, a teraz życie przewiało nas w zupełnie inne miejsca i jak daleko nam do tamtych siebie.

I nie da się na nowo odbudować tamtej relacji. Z wielu powodów. Bo obie są już inne, bo dzielą je doświadczenia, bo jednej pozornie się powiodło, a drugiej tylko wiatr w plecy. Trochę z powodu złych wyborów, ale przede wszystkim z powodu miejsca, a właściwie rodziny, w której Kinga się urodziła. Bo musiałaby mieć w sobie wiele determinacji i wiele szczęścia, aby nie powielać losu swojej matki i wielu innych kobiet z jej środowiska. A przede wszystkim musiałaby dostrzec to coś, dla czego warto próbować. I pewnie szanse, żeby się udało, są równe zeru. To tylko w amerykańskich filmach powielających mity, że każdy kowalem swego szczęścia, że od pucybuta do milionera, że chcieć to móc, bywają takie happyendy. 

Smutna jest ta historia. I dziwne, zupełnie nieoczywiste ma zakończenie, którego nie mogę zdradzić. Jak je rozumieć? Możliwości jest pewnie wiele. Najpierw zupełnie nie wiedziałam, co z nim zrobić, potem doszłam do pewnego wniosku, bo jeśli czyta się uważnie, znajdzie się pewne zapowiedzi, które prowadzą narratorkę do takiego zakończenia. Niech kluczem będzie to zdanie:

Nie ma takich światów, których nie dałoby się zmyślić pisaniem.

I może w tym nadzieja.

Cieszę się, że przeczytałam "Strużki" Marii Halber, doceniam tę powieść, wraca do mnie, kiedy o niej piszę, ale muszę przyznać, że z głośnych debiutów roku 2023 znacznie mocniej odcisnęły mi się w głowie inne książki: "Wniebogłos" Aleksandry Tarnowskiej, "Kundle" Katarzyny Groniec, "Toń" Ishbel Szatrawskiej i "Łakome" Małgorzaty Lebdy, a z wcześniejszych "Białe noce" Urszuli Honek, "Kości, które nosisz w kieszeni" Łukasza Barysa, jedynego faceta w tym towarzystwie, a może przede wszystkim "Akuszerki" Sabiny Jakubowskiej.

Tamta Melaszwili "Kos, kos, jeżyna"

Pod żadnym pozorem nie mogłam ominąć powieści gruzińskiej

pisarki Tamty Melaszwili "Kos, kos, jeżyna" (Filtry 2024; przełożyła Magdalena Nowakowska). Dlaczego? Bo Gruzja jest mi bliska, jak pewnie wielu osobom, do dziś wspominam moją lipcową podróż po tym pięknym kraju. A w podróży towarzyszyła mi bardzo dobra, przejmująca powieść chyba najbardziej znanej w naszym kraju gruzińskiej pisarki Nino Haratischwili "Więcej światła", która opowiada o trudnym okresie lat dziewięćdziesiątych. Teraz na Gruzję znowu przyszły ciężkie czasy, a ja z niepokojem śledzę to, co się tam dzieje. 

Zanim o powieści, chciałoby się napisać więcej o Tamcie Melaszwili, ale Filtry się nie popisały. Dowiemy się z ich strony, że jest pisarką, badaczką i aktywistką, co wydała, jakie nagrody zdobyła. A gdzie mieszka? W Gruzji czy może w którymś z europejskich krajów? Gdyby nie rozmowa Michała Nogasia z autorką o jej książce, nie poznałabym takich informacji. A tak wiem, że mieszka w Gruzji i bierze czynny udział w powyborczych protestach, które ogarnęły kraj. 

No a teraz czas już podzielić się refleksjami o samej powieści. Przyznam, że nie od razu mnie porwała. Miałam trudność z wejściem w powieściowy świat, a to dlatego, że książka napisana jest w formie monologu, w którym narratorka, Etero, zwraca się bezpośrednio do czytelniczki. Tak, do czytelniczki, a może do kogoś, komu swoją historię opowiada. I ta bezpośrednia forma początkowo mi przeszkadzała. Szybko jednak przyzwyczaiłam się do niej i zaakceptowałam.

Etero ma czterdzieści osiem lat i żyje samotnie w nienazwanym gruzińskim miasteczku gdzieś w jednej z górskich dolin w Imeretii. Od razu sprawdziłam, żeby sobie przypomnieć, jakie większe miasto znajduje się  w tym rejonie, no i okazało się, że to Kutaisi. Jak wynika z powieści, rodzinna miejscowość bohaterki latem pełna jest turystów, a kiedy sezon się kończy, życie uspokaja się, zamiera, a dotkliwe deszcze i błoto dają mieszkańcom w kość. Etero od wielu lat prowadzi w garażu swojego domu niewielki sklep z chemią przemysłową i kosmetykami. To daje jej samodzielność. Jej jedynym marzeniem jest spokojna, dostatnia starość, na którą odkłada pieniądze. Ma poukładane życie. Całe dnie spędza w sklepie, raz w miesiącu jedzie do hurtowni do pobliskiego większego miasteczka, tam spotyka się z kobietami, które ją prowadzą i które bardzo lubi, a potem sprawia sobie przyjemność i idzie do kawiarni na kawę i napoleonki. 

W swoim rodzinnym mieście Etero jest raczej obiektem kpin i pogardy. Uchodzi za dziwaczkę. Dlaczego? Bo żyje samotnie. Bo nigdy nie zdecydowała się wyjść za mąż, odrzucała wszystkich konkurentów. Póki żyli jej starszy brat i ojciec, którym usługiwała, można to było jeszcze tolerować, ale kiedy najpierw zabrakło jednego, a potem drugiego, wszyscy przyjmowali za pewnik, że Etero wyjdzie za mąż. Przecież potrzebuje męskiego opiekuna. Kandydaci byli, tym bardziej, że został jej w spadku dom i ogród. Tymczasem dla niej było to wyzwolenie. Jeszcze za życia ojca, kiedy stracił pracę w miejscowym muzeum, założyła sklep. Teraz mogła odpocząć i sama decydować o sobie, nie być niczyją służącą, bo do tego sprowadzał się jej los, odkąd zamieszkała w domu rodzinnym. Wcześniej po śmierci mamy, której właściwie nie znała, opiekowała się nią jedna z krewnych i ten czas wspomina jako najszczęśliwszy okres swojego życia.

Ale najbardziej to mi się poszczęściło w tym, że jestem panią samej siebie i na dodatek swoją własną powierniczką.

W patriarchalnym małomiasteczkowym środowisku wyjście za mąż oznacza rodzenie dzieci, opiekę nad nimi i usługiwanie wszystkim męskim i starszym członkom rodziny. 

(...) od małego wiedziałam, czym są mężczyźni. Że mężczyzna oznacza usługiwanie mu, opiekowanie się nim, spełnianie jego życzeń i nic więcej. Być może dlatego, że już jako dziecko zostałam służącą ojca i brata, ich praczką, sprzątaczką i kucharką, że zastąpiłam swoją zmarłą matkę w usługiwaniu mężczyznom.

Etero z w wyższością patrzy na znajome ze swojej miejscowości. Co mają z życia? Problemy z dziećmi i zapijaczonych mężów, którzy, bywa, że je zdradzają. Nawet jeśli u źródeł małżeństwa było uczucie, dawno wywietrzało razem z prozą życia i jego ciężarami. Tymczasem ona cieszy się wolnością i sama o sobie decyduje. 

Chce jej powiedzieć, nie, wykrzyczeć: czyś ty oszalała kobieto?! Spójrz na siebie, co ci dało zamążpójście?! Niech mnie diabli, jeśli moja wielka dupa i spędzone w sklepie lata nie są lepsze od twojego zszarganego zdrowia i złamanego życia! od twojego cierpienia!

I naprawdę tak jest - one im [młodym dziewczynom] zazdroszczą. Zazdroszczą młodego wieku, urody, ciekawości. Bo co im samym zostało? Nic! Młodość i uroda opadły z nich nagle jak łupina. A te dziewczyny są jak przestraszone sarny, uciekają od okrucieństwa matek tam, gdzie mają nadzieję znaleźć trochę ciepła i miłości. Ich jedyną drogą ucieczki jest wyjście za mąż, co tutaj oznacza pogrzebanie się za życia. Wejście do paszczy jeszcze bardziej okrutnego zwierza.

Ale nawet jej wolność ma granice. Etero panicznie boi się plotek, są sprawy, które musi utrzymać w tajemnicy. Nikt nie może się dowiedzieć, że nieoczekiwanie związała się z mężczyzną. Nie zdradzam tu niczego, bo taką informację znajdziemy w opisie powieści pochodzącym od wydawcy. O ile mieszkańcy jej miasteczka mogą jeszcze tolerować fakt, że świadomie odrzuciła możliwość zamążpójścia, traktując to jak osobliwe dziwactwo, o tyle romans samotnej kobiety z mężczyzną, w dodatku żonatym, postawiłby ją zupełnie poza społecznością. Tu, przecież nie tylko tu, nie mierzy się równą miarą mężczyzn i kobiet. Im wolno więcej, oni mogą zdradzać, mieć kochanki, one nie. A na ostracyzm nawet Etero nie może sobie pozwolić. 

 A jak ludzie przestaną do sklepu przychodzić? Co ja wtedy zrobię? Miałabym samotnie wyzionąć ducha, jak wszyscy by się ode mnie odwrócili?

Ten romans burzy uporządkowane, spokojne i dokładnie zaplanowane życie bohaterki. Wnosi do niego nie tylko namiętność i radość, ale i niepokój. Tym bardziej, że Etero jest w takim wieku, kiedy dla wielu staje się niewidzialna. Mogłaby być już babcią, gdyby miała dzieci. Z jednej strony akceptuje ten stan, przecież swoją starość ma dokładnie zaplanowaną i nawet cieszy się na nią, bo wreszcie odpocznie i skonsumuje zgromadzone na ten cel pieniądze. Z drugiej strony buntuje się przeciwko temu. Nie chce być niewidzialna, nie chce, by nazywano ją ciocią.

Dla tych młodych chłopaków jestem jak ściana w tym sklepie, patrzą na mnie chłodnym i obojętnym wzrokiem. Kilku nawet mówi do mnie "ciociu".

Jakby jednocześnie [czas] płynął i stał w miejscu, ale jednak płynął. Wszystkie lata, wiosny, jesienie i zimy są do siebie podobne. Czas stoi w miejscu, a ty lecisz gdzieś w przepaść. I nawet nie wiesz, nie czujesz, jak się staczasz.

Etero jest bohaterką, którą lubię, ale nie bez zastrzeżeń. Podziwiam jej wybór i siłę charakteru. Razić może jej pogarda dla otoczenia, dla koleżanek i kobiet z rodziny. Z drugiej jednak strony niczego dobrego od nich nie zaznała. One też nią gardzą. To świat, w którym kobieta taka jak Etero nie może liczyć na kobiecą solidarność. Mężatki trzymają się razem, nie ma wśród nich miejsca dla starych panien. Celowo używam staromodnego określenia stara panna, bo w tym świecie słowo singielka nie istnieje. Może w Tbilisi tak, lecz nie w tej górskiej dolinie. Ale kobieta kobiecie wrogiem także w rodzinie. To matki formatują tak swoje córki, sprawiają, że one powielają ich los.

W ogóle nie znałam mamy, nie pamiętałam jej, ale wcale nie chciałam jej mieć. Może by nie była dla mnie tak okrutna jak Cisana dla swojej córki? Byłaby! Po co mi było potrzebne jeszcze więcej okrucieństwa, kobiecego okrucieństwa? Bo ono jest jeszcze gorsze, bardziej bolesne niż to męskie, którego doświadczyłam od ojca i brata. Jak patrzyłam na inne dziewczyny, to odechciewało mi się mieć matkę, jakąś babę, która by mnie tylko jeszcze bardziej zniszczyła i stłamsiła.

Razić może też dosadny język bohaterki, mnie jednak taka dosadność nie przeszkadza.

W tle historii Etero, którą poznajemy z jej monologu, przewija się też najnowsza historia Gruzji, burzliwe lata dziewięćdziesiąte. To, co w  powieści "Więcej światła" Nino Haratischwili poznajemy dokładnie, tu jest zaledwie wspomniane. Ale kto zna tamtą książkę, lub interesuje się Gruzją na tyle, że orientuje się w jej najnowszej historii, ten będzie wiedział, o co chodzi.

Bardzo dobra powieść. A ponieważ zakończenie jest otwarte, nie daje mi spokoju myśl, jak dalej potoczy się  życie samodzielnej, silnej Etero, bo przecież jej wolność ma jednak granice.

Juli Zeh "Wśród sąsiadów"

Z niejasnych dla mnie powodów interesuje mnie literatura

niemiecka, a że w Polsce niewiele się jej wydaje, sięgam po nią rzadko. Od jakiegoś czasu w mediach społecznościowych śledzę profil działającego od kilku lat projektu Buch, czyli książka, którego twarzą jest  Natalia Prüfer, Polka mieszkającą od lat Niemczech działająca na rzecz popularyzowania literatury niemieckiej w Polsce i polskiej w Niemczech. Dzięki niemu od czasu do czasu dowiaduję się o nowościach książkowych z interesującego mnie obszaru. Warto wejść na stronę projektu, gdzie można znaleźć tytuły książek, którymi zajmowano się w ubiegłych latach. Tak wpadło w moje ręce kilka pozycji, między innymi bardzo dobre "Dżiny" Fatmy Aydemir, a ostatnio powieść "Wśród sąsiadów" (Sonia Draga 2023; przełożył Dariusz Guzik) znanej niemieckiej pisarki Juli Zeh. Przyznam, że wcześniej o tej autorce nie słyszałam, chociaż w Polsce ukazało się kilka jej książek, pierwsza w roku 2004, w trzech różnych wydawnictwach. Już wiem, że na pewno sięgnę po jeszcze jedną jej powieść ze względu na interesujący mnie temat, czy po coś jeszcze, zobaczę. Tak wiele książek, tak mało czasu, jak powiedział Frank Zappa. Cóż, trzeba wybierać.

Akcja powieści "Wśród sąsiadów" rozgrywa się w Niemczech w pierwszej fazie pandemii. Jej bohaterką jest Dora, która mieszka w Berlinie razem ze swoim partnerem Robertem i pracuje w agencji reklamowej. Oboje mają poglądy liberalno-lewicowe i żyją sobie wygodnie w swojej bańce.

Ogólnie rzecz ujmując, wszyscy znajomi Dory uważają, że AFD jest okropna, są przeciwko zamykaniu się Europy, wzywają do ochrony klimatu i współpracy międzynarodowej, podkreślają historyczną odpowiedzialność Niemiec i zawsze przerywają rozmowę w chwili, w której należałoby zapytać, co właściwie się stanie, jeśli do Europy przybędzie pięć milionów uchodźców. W otoczeniu Roberta podobne pytania padały częściej. (...) Równocześnie podejrzenia o rasizm działały jak trucizna, która rozmowę o ratowaniu rozbitków w ciągu kilku sekund  zamieniała w narastającą kłótnię.

Z czasem Robert staje się ekologicznym fanatykiem i coraz trudniej dzielić z nim życie, a kiedy wybucha pandemia, dostaje obsesji na punkcie wirusa. Dora zdaje sobie sprawę, że ich związek, między innymi z tych powodów, zaczyna przeżywać kryzys i postanawia przenieść się do Bracken, wioski w Brandenburgii, gdzie jakiś czas temu kupiła stary dom, nie mówiąc nic o tym Robertowi. Może przecież pracować zdalnie. Zabiera swojego ukochanego psa, Płaszczkę, pakuje najpotrzebniejsze rzeczy i wyjeżdża. I właśnie tam toczy się znaczna część akcji tej powieści.

Bracken to pewnie typowa wieś na obszarach dawnej NRD. Wyludniona, wykluczona komunikacyjnie, bez sklepu i szkół, bez miejsc pracy. Szybko okaże się, że życie bez samochodu, a przynajmniej roweru, jest tu właściwie niemożliwe. Nie można liczyć na autobus, bo kursuje bardzo rzadko, więc bez pomocy sąsiadów trudno się obejść. Mieszkająca w Berlinie Dora nie zdawała sobie sprawy, na jakie przeszkody napotka na zapomnianej przez wszystkich niemieckiej prowincji.

Trudno uwierzyć, że tak bogaty kraj może sobie pozwolić na istnienie regionów, w których niczego nie uświadczysz. Ani lekarzy, ani aptek, klubów sportowych, autobusów, pubów, przedszkoli ani szkół. Nie ma warzywniaka, piekarni, masarni. Regionów, w których emeryci nie mogą wyżyć z emerytur, a młode kobiety muszą pracować dzień i noc, by zapewnić dzieciom utrzymanie.

Nic dziwnego, że opuszczeni przez państwo mieszkańcy wpadają w łapy AFD. 

Znacznie lepsze są małe plakaty rozwieszane na latarniach. Nie sposób przejść obok nich obojętnie. Trafić tam, gdzie doskwiera ból. Na przykład na ten przystanek autobusowy. Każda minuta spóźnienia autobusu  to minuta dla prawicowych populistów. Nie potrafią uzdrowić lokalnego transportu, a do tego chcą wyeliminować diesla! Tak oto gniew przemienia się we wściekłość. A wściekłość w nienawiść.

Jedni głosują na prawicowych populistów, bo takie mają przekonania, inni robią to nie z powodu poglądów, ale dlatego, że są przeciwko polityce Angeli Merkel. Dora nie może zrozumieć, dlaczego Tom i Steffen, para gejów, która przy zbiorze szparagów zatrudnia cudzoziemców, wybiera AFD. Jak mogą głosować tak samo jak najbliższy sąsiad Dory, Gote, który od czasu do czasu urządza przed ich domem awanturę, wykrzykując rasistowskie hasła, pijany śpiewa ze swoimi kumplami nazistowską, zakazaną pieśń, a jakiś czas temu wyszedł z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za atak z nożem w ręku na człowieka o poglądach lewicowych.

Ale sprawa nie jest taka prosta. Wszyscy oni są bardzo dobrymi sąsiadami. Pomagają Dorze, oswajają ją z jej nową, trudną rzeczywistością. Bez nich niełatwo by jej było sobie poradzić. A najbardziej życzliwy jest właśnie Gote, może dlatego, że to sąsiad zza płotu. Co robić? Jak odnaleźć się w takiej sytuacji? Jak ułożyć sobie stosunki z życzliwym sąsiadem, którego poglądy są nam zupełnie obce, a nawet wstrętne, nie do przyjęcia. Dyskusja nic tu nie da, nikt nikogo nie przekona. Ignorować? Nie przyjmować pomocy? Spierać się? Ograniczyć swoje kontakty do dzień dobry? A sytuacja coraz bardziej się komplikuje, bo wkrótce okaże się, że to on potrzebuje pomocy. Czy Dora może ignorować jego problemy? Nie unika rozmowy, nie chowa głowy w piasek. Pyta go wprost o tamten atak. Jego wersja różni się znacznie od wersji przedstawianej przez prasę. Jak było naprawdę? Komu wierzyć? Nie sposób dojść prawdy.

Słowa te brzmią prawdziwie, wspaniale je było wykrzyczeć. "Co jeśli jestem lepsza." Lecz w gruncie rzeczy zdanie to jest matką wszystkich problemów. Na obrzeżach Bracken i w skali globalnej. Powolną trucizną zżerającą ludzkość od środka.

Te słowa wymskną się Dorze nieprzypadkowo. Przecież zanim tu przyjechała, tak właśnie myślała, że jest lepsza. Tak myślą mieszkańcy jej bańki i wielu polityków. Nikt nie próbuje dociec, dlaczego tacy ludzie jak Gote mają rasistowskie poglądy i wybierają AFD. I nikt nie próbuje nic z tym zrobić. Ale pytanie, jak się ustawić w tej sytuacji, pozostaje aktualne. Czy wyjazd z Bracken coś zmieni? 

Co jednak, myśli sobie, jeśli nowy sąsiad również okaże się nazistą? Może nie tuż za płotem, ale o kilka domów dalej? Jakiego dystansu potrzebuje lewicowy liberał do najbliższego neonazisty, by mógł żyć w spokoju? Czy wolna od nazizmu musi być cała wieś, a może nawet gmina? Okręg? A może cała republika?

Problem w tym, że ludzie o takich poglądach nie znikną, jeśli nawet nie będą jej najbliższymi sąsiadami. Przecież nie odgrodzimy się od nich murem, nie wyślemy na przysłowiowy Księżyc. Może wystarczy ich lepiej poznać, aby zrozumieć, skąd ich frustracja? Ale co potem?

Dora przysłuchuje się rozmowie na temat jakości najnowszych kosiarek automatycznych i uświadamia sobie, jak niewielka w zasadzie istniej polaryzacja. Nie ma Wschodu ani Zachodu, dołu ani góry, lewej czy prawej strony. Ani raju, ani apokalipsy, jak to niekiedy przedstawiają media oraz politycy. Zamiast tego mamy żyjących obok siebie ludzi. Ludzi, którzy w mniejszym lub większym stopniu się lubią. Spotykają się i rozchodzą. 

Chociaż wszyscy jesteśmy sąsiadami i mamy podobne problemy, a więc możemy żyć obok siebie, pytanie jednak pozostaje - gdzie jest ta granica, za którą wspólne koegzystowanie nie byłoby już możliwe? Skoro jest to powieść niemiecka i akcja toczy się w Niemczech, aż korci mnie, aby przenieść to pytanie w czasie. Czy Dora żyjąca w Trzeciej Rzeszy przyjmowałaby pomoc od sąsiada, który byłby strażnikiem w obozie albo jeszcze gorzej, jego komendantem?

Bardzo ciekawa książka o problemach współczesnych Niemiec. Chociaż zdarzają się fragmenty, na szczęście nieliczne, przypominające manifest, to jednak autorka stawia czytelniczki i czytelników w niewygodnej sytuacji, zadając trudne pytania. A poza tym powieść świetnie się czyta, akcja wciąga, komplikuje się. Zastanawiam się, czy w Polsce mamy książki dotykające tak bezpośrednio aktualnych problemów. W tej chwili przychodzi mi do głowy twórczość Anny Cieplak. Może o kimś zapomniałam, pewnie o kimś nie wiem.

A na zakończenie jeszcze jeden cytat z innego porządku, bo bardzo mi się spodobał.

Otchłanią jest wiedza, że wszelkie bycie jest tylko etapem przejściowym pomiędzy wciąż-nie-byciem a już-nie-byciem. Na drewnianej ławce można usiąść obok siebie, aby wspólnie patrzeć w dół. Przejściowo.

Anthony Passeron "Uśpione"

Po debiutancką książkę "Uśpione" (Czarne 2024; przełożył Jacek

Giszczak) francuskiego pisarza i nauczyciela sięgnęłam, bo interesuje mnie temat, no i pojawiły się pozytywne recenzje. I nie żałuję! W skondensowany, miejscami intrygujący, miejscami chłodny, a czasem we wzruszający sposób autor opowiedział nie tylko o początkach epidemii AIDS we Francji. Nie ukrywam, że to właśnie ten temat był dla mnie wabikiem, ale niespodziewanie dostałam znacznie więcej. 

Dziś  wirus HIV nie jest już postrachem, nie oznacza wyroku, bo dzięki przyjmowaniu leków może nigdy nie dojść do rozwoju śmiertelnej choroby. Ale w latach osiemdziesiątych sprawy miały się inaczej. AIDS był  tematem tabu - powszechnie uważano, że przytrafia się tylko gejom i narkomanom. Dopóki nie okazało się, że może dotknąć każdego, nie szukano lekarstwa, a przynajmniej nie robiono tego ze wsparciem rządów i dużych pieniędzy. O tym wszystkim wspaniale i dojmująco opowiedziała w swojej powieści "Wierzyliśmy jak nikt" Rebecca Makkai. Akcja jej książki rozgrywa się w Stanach. Wcześniej widziałam film "120 uderzeń serca" poruszający ten sam temat, ale na gruncie francuskim. Też wstrząsający, wywołujący gniew oraz wzruszenie i też ze wszech miar wart polecenia. Sprawdziłam, bez problemu można obejrzeć go w sieci w kilku miejscach. To ten film i ta powieść uświadomiły mi, czym była w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ta choroba. Jakie śmiertelne żniwo zbierała, jaką panikę wywoływała i jakim ostracyzmem otoczone były osoby chorujące.

"Uśpione" Anthony Passerona powstały z osobistej potrzeby. Autor opowiada o chorobie z perspektywy  rodzinnej tajemnicy stopniowo przez niego odkrywanej. To historia jego stryja, który zmarł na AIDS. Ale ta książka niesie ze sobą znacznie więcej. Jak już wspominałam, w skondensowanej formie, to ledwie dwieście stron tekstu, Anthony Passeron opowiedział nie tylko historię stryja, ale także historię rodziny, naszkicował zmianę mentalności, jaka dokonała się między pokoleniem jego dziadków, a pokoleniem jego stryja i ojca, pokazał jej przyczyny, opowiedział o upadku takich miejscowości, w jakiej się wychował, o pladze narkotyków, jej skutku, czyli AIDS, a wreszcie w fascynujący sposób przedstawił upór kilkunastu lekarzy i naukowców, którzy zrozumieli powagę choroby, doprowadzili do wykrycia jej przyczyny, a po wielu próbach i latach do wynalezienia lekarstwa, dzięki któremu dziś można zapanować nad wirusem. A to wszystko w atmosferze rywalizacji pomiędzy ekipami z Francji i Stanów. Czytając te fragmenty, trudno nie oprzeć się refleksji, ile pokory i cierpliwości muszą mieć lekarze i naukowcy badający nową chorobę i szukający lekarstwa na nią, bo przed nimi lata pracy, porażki, podążanie ścieżkami prowadzącymi w ślepe zaułki, droga, która nie musi zakończyć się sukcesem. Ten wątek śledzi się jak prawdziwą powieść sensacyjną, tym bardziej, że autor przeplata rozdziały opowiadające historię rodziny z rozdziałami poświęconymi pracy naukowców i lekarzy.

Anthony Passeron urodził się w małej miejscowości w jednej z alpejskich dolin - pomiędzy Lazurowym Wybrzeżem, a szczytami Alp, na styku Włoch i Francji. Jego dziadek był Francuzem, babcia Włoszką, która jako młoda dziewczyna w czasie drugiej wojny razem z rodzicami i rodzeństwem przyjechała do Francji w poszukiwaniu lepszego życia. Jego pradziadkowie i dziadkowie prowadzili w miasteczku masarnię. Byli powszechnie szanowani, zasłużyli sobie na to ciężką pracą. Ich życie kręciło się tylko wokół niej, od rana do wieczora, od poniedziałku do poniedziałku, z krótką przerwą na niedzielny odpoczynek. Nie opuszczali doliny, tu był ich świat, do niego sprowadzały się ich horyzonty, żyli w zamkniętym, odizolowanym przez miejsce środowisku. Podobnie wyglądała codzienność innych mieszkańców miasteczka i tych rejonów. 

Ojciec pisarza wpasował się w ten schemat. To on zaczął pracować w rodzinnej firmie, nauczył się fachu, w przyszłości miał przejąć biznes. Pozostał mu wierny, chociaż świat wokół powoli się zmieniał. Do doliny zaczęły docierać duże supermarkety, z czasem te tereny będą się wyludniać, takie drobne interesy jak ten należący do pradziadków i dziadków autora upadną, młode pokolenie wykształcone w mieście nie będzie chciało wracać do doliny i do takiego życia. Ale to nastąpi później, w czasach młodości jego ojca i stryja ten proces dopiero się zaczynał. I właśnie  stryj autora poszedł za tymi zmianami. 

Był pierwszym członkiem rodziny, który zdobył średnie wykształcenie, dzięki czemu mógł pracować w kancelarii notarialnej. Pierwszym, który wyjechał poza dolinę, najpierw do Nicei, potem z poznanymi w miasteczku turystkami do Amsterdamu. Wrócił, ale jego życie się zmieniło. W dalekim świecie spróbował narkotyków. Ale nie trzeba było wyjeżdżać tak daleko, aby ulec ułudzie, jaką ze sobą niosły. Narkotyki stały się powszechnie dostępne także w dolinie. Dzieci z dobrze sytuowanych rodzin z pokolenia stryja i ojca autora zaczęły po nie sięgać. Nie chciały żyć jak rodzice, wyrosły już w dobrobycie, jakie rodzice zapewnili im ciężką pracą, ominął je bunt 68 roku, z nudów, z chęci zmiany, z braku celu zaczęły brać. Na przykładzie swojego stryja autor opowiada o procesach, które temu towarzyszyły. O zdumieniu starszych pokoleń, o wstydzie, o zaprzeczaniu, o nieumiejętności poradzenia sobie z problemem, a wreszcie o walce o uzależnione dzieci, o ratunek dla nich. Taką przemianę przeszła babcia autora - najpierw ze wstydu udawała, że problemu nie ma, potem odważnie mierzyła się z nim i jego konsekwencją, czyli chorobą syna i jego żony. Paradoksalnie dopiero odwiedzając ich w szpitalu, mogła być sobą, przestać zaprzeczać, udawać i się wstydzić. Poczuła wspólnotę losu z rodzinami innych chorych.

Dla moich dziadków ten szpitalny oddział, tak odległy od miasteczka i od krążących tam plotek, był jak swego rodzaju nawias. Pauza, podczas której nie musieli już kłamać, ratować rodzinnej reputacji, co nie miało sensu. Choć przez całe życie chcieli uchodzić za poważanych obywateli prowincjonalnego miasteczka, tu czuli się bliscy ludziom zupełnie sobie nieznanym. Homoseksualistom, narkomanom, hemofilikom i członkom ich rodzin. Ludziom, których nigdy nie mieliby okazji spotkać. Nieznajomym, którzy przechodzili przez to samo co my. Nieznajomym, z którymi nagle zbliżyliśmy się bardziej niż z niejednym członkiem naszej rodziny. Nieznajomym, którzy byli lustrzanym odbiciem naszego nieszczęścia.

A przecież AIDS cały czas otoczony był szczególną aurą. Nawet w szpitalu, nawet na oddziale przeznaczonym dla osób dotkniętych tą chorobą.

Nawet na oddziale przeznaczonym dla pacjentów dotkniętych AIDS traktowano tę chorobę w szczególny sposób. Patrzono na nią przez pryzmat norm moralnych, dobra i zła, grzechu. Wstydliwego grzechu (...) Dobro, zło ofiary, winni - dyskusje przeniosły się nawet na łono naszej rodziny i ją podzieliły.

Babcia nie czyniła różnicy między chorobą syna, synowej i wnuczki, dziadek milczał, ulegając stereotypom związanym z AIDS, a ojciec autora  tłumiąc głęboki gniew, dokonał, jak sądzę, ostatecznego rozróżnienia między małą dziewczynką, która była ofiarą, a jej rodzicami, którzy ponosili winę. Winę za to, że narzucili jej swoją, jakże przedwczesną śmierć, że przekazali jej w spadku zepsutą krew.

Bo największa tragedia dotknęła jednak ich córkę, na którą wirus przeszedł przez matkę. Historia malej Emilie, której autor poświęca osobny rozdział, jest przejmująca. Szybko straciła rodziców, ale dziadkowie zapewnili jej szczęśliwe dzieciństwo. Chorobie nie dało się jednak zapobiec. Muszę przyznać, że chociaż książka, może z powodu lapidarnego stylu, jest dość chłodna, to czytając rozdział poświęcony kuzynce autora, mimo wszystko nie potrafiłam powstrzymać łez. 

W historii jej choroby dwie sprawy szczególnie mnie poruszyły. Pierwsza to oddanie babci, która z wielkim poświęceniem opiekowała się wnuczką, codziennie jeździła do nicejskiego szpitala, aby ją odwiedzać. To ta sama babcia, która kilkanaście lat wcześniej wypierała uzależnienie syna, a potem, kiedy zachorował, też o niego walczyła. Druga sprawa to reakcja autora i jego brata na chorobę kuzynki. Wcześniej spędzali z nią dużo czasu, razem się bawili, kiedy zachorowała, nie potrafili się z tym zmierzyć. Nie chcieli odwiedzać jej w szpitalu, nie umieli z nią rozmawiać. Byli przecież dziećmi. Anthony Passeron bardzo szczerze pisze o swoim i brata stanie ducha, który towarzyszył tamtym wydarzeniom. 

Autor odtwarza nie tylko atmosferę tamtych czasów, ale może przede wszystkim wydobywa z niepamięci swojego stryja. Stryja przemilczanego przez dziadków i rodziców. Stryja, którego kochali, ale który przyniósł im mnóstwo wstydu i trosk, który zmienił ich życie. Diagnozując sytuację, tak pisze o nim i jego żonie, a właściwie całym pokoleniu zafascynowanym narkotykami.

... uświadamiam sobie, że mogliby mieć jakieś życie poza narkotykami. Życie, w którym byliby szczęśliwi. Życie, w którym mógłbym ich poznać. Życie proste, które z pewnością nie zasługiwałoby na to, by o nim opowiadać, a jednak całe życie.

Taki paradoks.

Urszula Honek "Białe noce"

O zbiorze opowiadań Urszuli Honek "Białe noce" (Czarne 2022)

było głośno od chwili, kiedy książka się ukazała. To jej debiut prozatorski, wcześniej wydała trzy tomiki poetyckie. Od początku zastanawiałam się, czy po niego nie sięgnąć, ale widocznie imperatyw nie był aż tak silny. Tymczasem "Białe noce" zostały nominowane do Paszportu Polityki, dostały prestiżową Nagrodę Kościelskich, a wreszcie Nagrodę Conrada za debiut prozatorski. Dopiero jednak rekomendacja koleżanki i jej zachwyt nad książką Urszuli Honek sprawiły, że postanowiłam przeczytać. Połknęłam w dwa popołudnia i ja też się zachwyciłam, chociaż nie jest to książka przyjemna. Na pewno nie dla tych, którzy szukają w lekturze pociechy, których książka ma otulić (brrr, nie cierpię tego określenia), nie zrobi się po niej miło, nie wprowadzi w dobry nastrój. Muszę przyznać, że kiedy czytałam ją w niedzielne, ciemne już, popołudnie, to w pewnym momencie przeszedł mnie dreszcz. Czego się bałam? Powiem wprost - myśli o śmierci. Bo ten zbiór opowiadań wokół niej krąży. 

To opowieści powiązane wspólnym miejscem, z Beskidu Niskiego. Ich centrum jest wieś Binarowa i jej okolice - sąsiednie miasteczko, pobliskie wioski. Akcja meandruje pomiędzy latami. Szybko orientujemy się, że chociaż każde z opowiadań ma innego wyrazistego bohatera, który czasem przemawia swoim głosem, a czasem wyręcza go trzecioosobowy narrator, to większość z nich pojawia się w kolejnych opowieściach. Okazują się czyjąś siostrą lub czyimś bratem, córką albo synem, a przynajmniej sąsiadem. Raz są młodsi, raz starsi, tu chronologia nie ma znaczenia. Wielu z nich umarło, zginęło, odebrało sobie życie, ktoś zajrzał śmierci w oczy, ale jej się wywinął. O czym myślała młoda dziewczyna, wchodząc do wody z kieszeniami pełnymi ciężkich kamieni? O czym myślał mężczyzna, który się powiesił? Co czuły dzieci, które spłonęły w pożarze? Te pytania wracają niczym mantra, jakby ci, którzy je zadają, byli śmierci ciekawi, jakby ich samych przyciągała. A może chcą po prostu zrozumieć, dlaczego ich sąsiadka czy sąsiad, osoby, które znali, nagle zdecydowali się ze sobą skończyć? A może boją się śmierci? Albo pustki po niej?

Jak ktoś mówi, że drugi raz chciałby przeżyć całe życie, to ja mu nie wierzę. tak tylko gada, bo się boi, że jak umrze, to się okaże, że nic tam nie ma albo w piekło trafi, w sam środek pożaru.

Dlaczego kobietę sprzedającą w piekarni znaleziono martwą na brzegu rzeki u stóp urwiska? Skoczyła? Poślizgnęła się na wąskiej ścieżce? Ktoś jej pomógł? Nie, nie są to opowiadania kryminalne, a jeśli to horror, to taki codzienny. Te śmierci nie zdarzają się przecież w jednym czasie. Ot, zwyczajnie, przecież ludzie umierają. 

Innym tematem tych opowieści jest samotność, marzenie o szczęściu, takim codziennym, najczęściej u boku drugiego człowieka. Czasem o lepszym życiu, które daje kontakt z książką, wykształcenie albo chociaż wyjazd gdzieś trochę dalej. Ale i to rzadko się udaje. Najczęściej wracają, dusząc w sobie tajemnicę niepowodzeń, która tak jak śmierć rozpala ciekawość najbliższych i sąsiadów. A może ich los naznaczyła trauma wojny? Taka, która odbija się w kolejnych pokoleniach? Tych, które nawet jej nie doświadczyły? Jest właściwie tylko jedno opowiadanie, "Anielka", które w dość aluzyjny sposób odnosi się do wojny. Jakieś inne, najbardziej oniryczne, niekonkretne, jakby lament albo ludowa przyśpiewka. Trochę płynne, a trochę kanciaste, drażniące, niedające spokoju. We wspomnieniach narratorki wracają wszystkie okrutne zdarzenia, o jakich, być może mimochodem, wspominali dziadkowie i rodzice. I wszystkie jej dziecinne troski, lęki i rozczarowania. Może to w wojennych losach tej rodziny, a szczególnie dziadka, należy dopatrywać się źródła niepokoju, jaki towarzyszy bohaterom, jaki rozpościera się nad tą okolicą? 

Był dobrym człowiekiem, tak mówi pani Owczarowa. Niemców gonił z widłami, a potem razem pili wódkę. Dla niepoznaki. Dla poznaki wkładał ciężki kożuch i szedł przed siebie szukać małych rudych główek, koślawych nóżek i wypchanych od pieniędzy worków. (...) Dziadek zatacza się od wiatru i jarzębinówki, którą znalazł w stodole, gdzie nie palono ludzi, tylko małe ryże główki. Ahoj, kapitanie! Dziesiąty grudnia, pora łapać dzieci! Idzie przed siebie, bo mrozy mu niestraszne. Ma grube buty wypchane gazetami i czapę z baraniego futra.

Ilu jeszcze było takich dziadków? Może stąd to milczenie, te samotności, nieudane życia? Więcej w tych opowiadaniach niedających spokoju pytań niż odpowiedzi. W każdym razie to nie pozwala o sobie zapomnieć, drażni swoją odmiennością i prowokuje do myślenia.

Kończy się jak modlitwa wypowiadana przez małą narratorkę.

Zabierz nas, Panie Boże. Ześlij deszcz, niech ugasi, co dziadek zapalił. Niech tatko wstanie z rowu, choć już od czterech dni w nowych skarpetkach i butach nie wstaje. Niech mamcia odda nową boazerię ryżym, bo jeszcze nieokopcona, a im się przyda na wczasach. (...) Niech babcia odda rysunek małej Iritce, która nadaje jej we znakach, że wsiadła do pociągu. Niech Mateuszek nie zdycha, choć mu powiedziałam, żeby zdechł, gdy Burkowi uciął siekierą kawałek ogona. Niech następna świnka nie wisi jak święty Andrzej, tylko pojedzie w dalekie kraje, gdzie krokodyle lubią daktyle, a osy kokosy. Niech konik na karuzeli nie kręci się za kilo wiśni trzy minutki, tylko minutek piętnaście. (...) Niech pani Zosia wyciągnie razem z nami ręce do nieba i przestanie się bać piorunów, choć strach wielki jak dom.

Ale odwrócić przeszłości się nie da, więc może ta modlitwa odwróci przynajmniej zły los? 

Jeszcze jedną bohaterką opowieści Urszuli Honek jest przyroda, która buduje nastrój. Piękna za dnia, wiosną i latem, groźna i tajemnicza, gdy zapada zmrok, nieprzyjazna zimą.

Co wieczór, gdy zamknę furtki, gdy poukładam w komórce porozrzucane motyki i grabie, to czy zimno, czy deszcz, czy wiatr albo zaduch przystaję w progu i patrzę, jak ciemność zabiera wszystkiemu kształty.

Sady otaczające stare, chylące się ku upadkowi domy, rzeka, która daje latem ochłodę, ale która potrafi być groźna, wzgórza, pola - w takim miejscu toczą się te opowieści. Opowieści bez happy endu.

- Życie nie jest miłe - tak im powiedziałam.

Te słowa mogłyby być mottem całego zbioru.

Ale przede wszystkim trzeba się w te opowiadania zanurzyć i je smakować, bo są pięknie napisane.

Katarzyna Włodkowska "Na oczach wszystkich"

Nie pamiętam, czy słyszałam o polskim Fritzlu, jak media nazwały

Mariusza, który przez dwa lata więził swoją żonę Ewę w piwnicy ich domu, nie pamiętam, czy czytałam reportaż Katarzyny Włodkowskiej "Dom zły" w Dużym Formacie, punkt wyjścia dla jej książki "Na oczach wszystkich" (Wielka Litera 2022). Być może nie czytałam, ale na pewno musiałam słyszeć, a jednak sprawa wyparowała mi z pamięci jak wiele innych. Nic dziwnego - stale bombardują nas kolejne niegodziwości, przemoc, zbrodnie, skandale. Jedno wypiera drugie. Po kolejnej takiej aferze następuje medialne, społeczne i polityczne wzmożenie, a potem zapada cisza. Czy coś się zmienia? Wygląda na to, że nic. Przecież niedawno żyliśmy tragedią Kamila katowanego latami przez ojczyma. Przecież jego dramat też rozgrywał się na oczach wszystkich, a jednak trwał. Przecież chłopiec kilkakrotnie uciekał z domu, prosząc o pomoc i za każdym razem odsyłano go tam z powrotem. Kiedy w końcu skatowany trafił do szpitala, było już za późno. Dokładnie o takim samym mechanizmie opowiada Katarzyna Włodkowska w swojej książce.

Mam wrażenie, że jej reportaż przeszedł trochę bez echa. Oczywiście jakoś się pojawiał w medialnej książkowej przestrzeni, w przeciwnym razie przecież bym o nim nie usłyszała. Gdzieś mi mignęła jedna czy dwie bardzo dobre recenzje. Jakiś czas temu przeczytałam utyskiwanie, że nie został nominowany do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, chyba też do żadnej innej. Na pewno wkrótce po jesiennej premierze wysłuchałam długiej podcastowej rozmowy z autorką. Wtedy jednak pomyślałam, że to mi wystarczy, żeby wiedzieć, żeby się wzburzyć, żeby współczuć bohaterce reportażu, Ewie. W końcu tyle jest do czytania! Byłam w błędzie. Nie, nie wystarczy. Dlaczego w końcu sięgnęłam po książkę Katarzyny Włodkowskiej? Znowu wróciła do mnie w jakiejś radiowej albo podcastowej rozmowie i wtedy, jak to często bywa, zadziałał impuls.

Chociaż "Na oczach wszystkich" czyta się szybko, nie jest to łatwa lektura. Sama sprawa, kiedy się pozna dzięki autorce wszystkie jej szczegóły, jest tak niewyobrażalnie przerażająca i wstrząsająca, że trudno wyrzucić ją z pamięci. A przy tym wydaje się niewiarygodna. Jak to możliwe, aby mąż robił coś takiego żonie? Aby ojciec robił coś takiego dzieciom? Bo prześladowana była nie tylko Ewa, ale także jej dwie córeczki. To tego typu sprawa, że chyba nie będę w stanie przytoczyć wszystkich detali, zajawiając temat reportażu. Szczególnie tych dotyczących dzieci.  Pytania można mnożyć. Jak to możliwe, że nikt nie interweniował? Ani liczna rodzina Mariusza, która mieszkała w starej chałupie stojącej na tej samej posesji, co dom Ewy i Mariusza? Ani sąsiedzi z kaszubskiej wsi? Ani rodzice i bracia Ewy, którzy czasem przyjeżdżali z wizytą? Zawsze zapowiedzianą, bo inaczej nie wolno im było. Już samo to powinno wzbudzić ich niepokój. Nie widziała też opieka społeczna, lekarz w  przychodni, do której chodziła Ewa z córkami, policjanci, którzy przyjeżdżali od czasu do czasu z interwencją. Potem, kiedy Ewa zdecydowała się wreszcie na ucieczkę i zgłosiła znęcanie się nad nią i nad córkami na policję, sprawa była trzykrotnie umarzana przez prokuraturę. Nikt jej nie wierzył. Mogła wnieść do sądu oskarżenie cywilne, ale już nie ufała wymiarowi sprawiedliwości, nie bardzo też wiedziała, jak miałaby to zrobić, ani nie miała siły na ponowną batalię i upokorzenia w trakcie przesłuchań. Gdyby nie jej babcia, która kilka lat później, obserwując córki Ewy, swoje prawnuczki, wpadła na pomysł, aby dać im zeszyty, w których będą zapisywać wszystko, co je dręczy, sprawa pewnie nigdy nie wróciłaby do sądu. No i jeszcze jedno pytanie - jak możliwe jest życie po takiej traumie, jakiej doznały Ewa i jej córki? Konsekwencje dla niej, a szczególnie dla dziewczynek, były dramatyczne. Czy kiedyś będą w stanie normalne żyć?

Nie pytam tylko o jedno - dlaczego Ewa tak długo znosiła to, co ją spotykało ze strony męża. Nie pytam, bo po lekturze kilku książek na podobne tematy i licznych artykułów, jakie ukazywały się, kiedy wybuchło me too, wiem, jak działa ten mechanizm, wiem, dlaczego ofiary przemocy i gwałtów biernie poddają się swoim oprawcom, a potem milczą. Więc i wy nie pytajcie i nie mówcie, że sama sobie winna, bo już dawno powinna uciec. A kiedy w końcu uciekła i tak nikt, poza rodziną, jej nie wierzył. Żyła w ciągłym strachu, że Mariusz ją odnajdzie. Trzy razy musiała się przeprowadzać. Była bezradna w zderzeniu ze ślepą i głuchą machiną państwowych służb, które powinny chronić ofiarę, a wierzyły jej oprawcy, bagatelizując sprawę.

Katarzyna Włodkowska w swojej książce pisze nie tylko o historii Ewy, ale próbuje zrozumieć trzy sprawy. Pierwsza to obojętność otoczenia, to to tytułowe na oczach wszystkich. Wszyscy wiedzieli, że coś jest nie tak, ale sprawę bagatelizowali. Wszyscy widzieli, że w rodzinie Mariusza alkohol leje się strumieniami, ale woleli wierzyć zamroczonym wódką facetom niż Ewie. Nawet kiedy sprawa w końcu trafiła do sądu, a na ławie oskarżonych zasiadł nie tylko Mariusz, ale po kilku latach także trzech innych mężczyzn, większość wolała wierzyć, że są niewinni. Skąd ta znieczulica? Powodów jest wiele. Małe środowisko, gdzie każdy każdego zna, hołdowanie zasadzie, że wszystko zostaje w rodzinie, traumy wyniesione z dzieciństwa, a nawet te dawne z czasów wojny i jeszcze wcześniejsze. Tu odsyłam do wstrząsającego ostatniego rozdziału. Autorka przygląda się też samym Kaszubom i próbuje pokazać, dlaczego akurat w tym rejonie jest dużo przemocy domowej. Wchodzi głęboko w ich historię, obalając przy okazji pozytywny mit, który wokół siebie zbudowali, kiedy wreszcie mogli się czuć podmiotowo.  

Drugi przedmiot zainteresowania autorki to zaniechania służb, które powinny wychwytywać takie problemy. Policji, opieki społecznej, prokuratorów, asesorów sądowych, kuratorów. Gdyby wykonywali swoje obowiązki starannie, gdyby było ich więcej, gdyby nie żyli pod ciśnieniem statystyk, gdyby zostali odpowiednio przeszkoleni w obszarze przemocy domowej, gdyby potrafili postępować z ofiarami, Ewa prawdopodobnie otrzymałaby pomoc od razu, a sprawa nie zostałaby umorzona. To właśnie z tego bierze się brak uważności, rutyna, a wreszcie umarzanie spraw zamiast ich prowadzenie. Żeby pokazać choćby tylko jeden z tych problemów, przytoczę dane z książki - na jednego prokuratora w prokuratorach rejonowych w Gdańsku, Gdyni i Wejherowie przypadało tysiąc spraw rocznie! Czy nadal tak to wygląda? A jest się czym zajmować - według szacunków w czterdziestu procentach rodzin wiejskich regularnie dochodzi do przemocy. Autorka zwraca uwagę na jeszcze jeden, rzadko dostrzegany, problem - kulturę nieprzyznawania się do błędu, co uniemożliwia realne działanie, analizę i wyciąganie wniosków na przyszłość.

No i wreszcie trzecia sprawa, którą Katarzyna Włodkowska usiłuje zgłębić w swojej książce, to odwieczne pytanie o źródło zła. W tym wypadku jest to pytanie konkretne - skąd zło w Mariuszu i w jego otoczeniu? Dlaczego człowiek, który postronnym wydawał się zwyczajny, spokojny, był bestią? Jedna z przyczyn tkwi w domu rodzinnym, ale praźródłem wszystkiego wydaje się być alkohol. 

Otchłań zła, w jaką zstępuje czytelniczka czy czytelnik tej książki, jest niezgłębiona. To jednak nic w porównaniu z tym, czego doświadczyły Ewa i jej córki. To nawet nie ułamek procenta ich nieszczęść, upokorzeń, strachów. Podobnie jest z autorką, która pisze o konsekwencjach pracy nad takim reportażem. Ale ona także uczciwie przyznaje, że jej koszty są niczym w porównaniu z kosztami bohaterek.

Katarzyna Włodkowska bardzo wielowarstwowo zgłębiła tę sprawę. Rozmawiała wielokrotnie nie tylko z bohaterką, sprawcą, rodziną, ale też z sąsiadami, no i specjalistami z różnych dziedzin. Materiały do książki zbierała cztery lata, pisała rok, niejednokrotnie wątpiąc, czy będzie miała siłę ukończyć książkę. Powstał reportaż wstrząsający, ale bardzo ważny.

Deniz Ohde "W sztucznym świetle"

Nie pamiętam, jak z morza książek wyłowiłam debiutancką powieść

"W sztucznym świetle" Deniz Ohde (Marpress 2022; przełożyła Zofia Sucharska), niemieckiej pisarki o tureckich korzeniach. Wydało ją przecież małe niszowe wydawnictwo nie tak znane jak choćby Drzazgi, Cyranka, Filtry czy Pauza, więc promocję miała marną, żeby nie powiedzieć żadną. Pewnie gdzieś w sieci znalazłam jakąś informację, zainteresował mnie temat, a  ostatecznie rozstrzygnęła pozytywna recenzja kogoś, komu ufam. To był czas, kiedy przeczytałam "Księcia", ostatnią część berlińskiej trylogii Magdaleny Parys, zaraz potem poszłam za ciosem i sięgnęłam po  "Deutsche nasz. Reportaże berlińskie"  Ewy Wanat, no i kupiłam "Rzeźnię numer jeden i inne reportaże z Niemiec" Jerzego Haszczyńskiego (właśnie czytam) i właśnie powieść Deniz Ohde. Muszę przyznać, że się nie zawiodłam się.

To rozgrywająca się w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku i na początku naszego stulecia historia młodej kobiety, która po studiach przyjeżdża do rodzinnego miasta na ślub swoich przyjaciół. Powrót skłania ją do wspomnień. I tak poznajemy historię jej życia, drogę, która doprowadziła ją w miejsce, w którym jest. Jeśli ktoś spodziewa się krzepiącej opowieści o dziewczynie, która miała ciężkie dzieciństwo, a jednak mimo trudności osiągnęła wyznaczony sobie cel, to rację ma tylko częściowo. Bo rzeczywiście jest to opowieść o trudnym dzieciństwie, ale zakończenie pozostaje otwarte. Już na początku powieści dowiadujemy się, że bohaterka powieści skończyła studia, ale czy będą one dla niej przepustką do lepszego świata, pozostaje niewiadomą. Zakończenie można  czytać na różne sposoby. Być może zostanie prekariuszką, bo nie starczy jej siły do dalszej walki, a jej kompleks i nieśmiałość sprawią, że stanie w miejscu, w którym się znalazła. Ale jest też prawdopodobne, że po jakimś czasie znowu stanie do walki i wyznaczy sobie jakiś cel. Rozstajemy się z nią w momencie, kiedy nie wie, co tak naprawdę chce robić. Studia były celem samym w sobie, nie miało znaczenia, jakie wybierze. W pewnym momencie swojego życia wiedziała, że chce je skończyć i wyjechać z rodzinnej miejscowości.

Gdzie tkwi problem? Może w mieście, w którym się urodziła i wychowała. W mieście, gdzie powietrze ma w sobie coś kwaśnego, jest gęstsze, można by - jeśli otworzyć buzię - zacząć je żuć jak watę. To mała miejscowość zdominowana przez strefę przemysłową, gdzie szkoły są marnej jakości, a przynajmniej ta, do której ona chodziła. Ale to nie tłumaczy wszystkiego, bo jej przyjaciele, na których ślub przyjechała, byli uczniami tej samej szkoły podstawowej, potem tego samego gimnazjum. I tylko ona odpadła na pewnym etapie nauki, w rezultacie czego znalazła się w wieczorówce i to nie od razu, a dostanie się do szkoły, w której będzie mogła jednak zdać upragnioną już wtedy maturę, przepustkę na studia, też wcale nie było proste. 

To może problem tkwi w rodzinie, w której się wychowywała? Prostej, robotniczej. Jej ojciec pracował w jednym z tych zakładów strefy przemysłowej, wykonywał stale te same czynności, wdychał szkodliwe opary substancji chemicznych. Po pracy nie stronił od alkoholu. Kiedy było bardzo źle, schodziła do mieszkania dziadka, aby nie być świadkiem awantury pomiędzy rodzicami. A matka, jak większość kobiet, potulnie znosiła jego nałóg i przemoc. W końcu to zdarzało się od czasu do czasu. Raz tylko, zresztą na krótko, uciekła, ale na tyle niedaleko, aby nadal spełniać swoją rolę służącej w mieszkaniach teścia i męża. Dlaczego nie zabrała córki ze sobą i nie odcięła się ostatecznie od swojego małżeństwa? Pewnie dlatego, że: Od zawsze wpajano nam, że podejmowanie decyzji i samodzielne myślenie kończy się wraz z pojawieniem się mężczyzny, i nikt nie podawał tego w wątpliwość ani nawet nie zwracał na to uwagi ... Matka domowe problemy kwitowała krótkim, zrezygnowanym: I co z tego? Zapewniała siebie, że wkrótce wszystko się ułoży. Kiedyś powiedziała córce, że na rozstanie nigdy nie było dobrego momentu. Co jej pozostało? Ucieczka w krzątactwo, w codzienność. Na tym polegała siła kobiet: na przekierowywaniu uwagi na to, co w danym momencie należało zrobić, na szafki, palniki kuchenki. A dla ojca znajdowała usprawiedliwienie: On też nie miał w życiu lekko, trzeba być wyrozumiałym. To oczywiście była prawda. Na tym między innymi polega siła tej książki, że i ojciec budzi sympatię, a może bardziej litość. I jego mi żal, szczególnie, kiedy zostaje sam ze swoją samotnością i pustką, która jest w nim i wokół niego. Nie skarży się, nie robi córce wyrzutów, że niepotrzebnie zrobił zakupy dla nich dwojga. Jest coś kojącego w jego zapewnieniu: Jak ci się nie uda, możesz wrócić do domu. Nawet kamienica, w której mieszkają, zaczyna ziać pustką - lokatorzy się wyprowadzają, na ich miejsce nikt nowy się nie pojawia. Tak, sytuacja rodzinna bohaterki wiele tłumaczy, ale nie wszystko.

Bo jej największy problem to tajemne imię, imię ciapatej. Imię, którego stara się nie używać, domyślamy się, że ma dwa, imię, którego się wstydzi. Ale zdradzić może ją wszystko - kształt nosa, kolor i faktura włosów. Bo matka bohaterki jest Turczynką, która uciekła z domu rodzinnego w małej, zapomnianej przez wszystkich wiosce. Ona czuje się Niemką, nie ma żadnych relacji z rodziną mamy, ale mieszane pochodzenie jest wypisane na jej twarzy. To zdemaskowania się boi, to od tego ucieka. Odkąd poszła do szkoły jej dzieciństwo naznaczone zostało wiecznym lękiem, że ta tajemnica się wyda. Nosi w sobie przekonanie, że jest gorsza, dlatego swoją postawą przeprasza, że żyje. Przyjęła strategię znikania, bycia niewidoczną - mówi cicho, w szkole jest chorobliwie nieśmiała. W dodatku nie pomaga jej drobna sylwetka, która tym bardziej stawia ją na przegranej pozycji. Nawet przyjaciele z dzieciństwa lekceważą jej problem, uważają, że przesadza.  Kiedy w końcu postanowi o siebie walczyć, zmienić coś w swoim życiu, otrząsnąć się z letargu, w którym tkwiła, odkąd nie ukończyła pierwszego etapu gimnazjum, pójść do szkoły wieczorowej, co umożliwi jej kontynuowanie nauki, ktoś ją zapyta: Dlaczego się nie broniłaś? Dlaczego milczała?

Ta książka, tak mi się przynajmniej wydaje, tak też wynika z posłowia tłumaczki, jest oskarżeniem niemieckiego systemu edukacji, który już na wczesnym etapie różnicuje uczniów i to szkoła ma najwięcej do powiedzenia, gdzie trafi uczeń po podstawówce, która trwa tylko cztery lata. W tym systemie tacy jak bohaterka tej książki, niepotrafiący wpisać się w schemat, niemający za sobą dobrego zaplecza rodzinnego, po prostu giną, nawet jeśli są zdolni. Potem od siły ich determinacji i od tego, czy spotkają na swojej drodze nauczycielkę czy nauczyciela, którzy w nich uwierzą, zależy, czy pójdą dalej. 

Trzynaście (punktów) jest dla tych, którzy nigdy nie milczą, czternaście dla tych, którzy potrafią się bronić ....

Ona dostała dwanaście, chociaż powinna czternaście. 

Z marginesów patrzyłam na świat.

Nie miałam pojęcia, jak stawiać kolejne kroki w świecie, gdzie trzeba torować sobie drogę.

Nikt jej tego nie nauczył. Ani rodzice, bo przecież sami należeli do tych przegrywów, którzy nie potrafią rozpychać się łokciami i pogodzili się ze swoim miejscem w szeregu, ani szkoła, która ma gdzieś takich jak ona, bo milczą, bo nie odpowiadają na pytania, bo się nie bronią.

Dodam jeszcze, że historię bohaterki i jej rodziny poznajemy w sposób niechronologiczny, nieciągły, rwany. Narratorka sygnalizuje pewne zdarzenia z przeszłości, porzuca je, aby po jakimś czasie znowu do nich wrócić. Trzeba się do takiego sposobu opowiadania przyzwyczaić i składać historię bohaterki z drobnych strzępków. Warto jednak podjąć ten trud i przeczytać tę niewesołą, przejmującą opowieść. Tłumaczka w posłowiu przywołuje historie Didiera Eribona, Edourda Louisa, Annie Ernaux, ja dodałabym jeszcze Tove Ditlevsen z jej autobiograficzną "Trylogią kopenhaską" i powieścią "Ulica dzieciństwa", historie ludzi, którzy wyrwali się z przypisanego im urodzeniem miejsca. Tyle tylko, że ich drogi zakończyły się sukcesem, jak skończy się droga bohaterki powieści Deniz Ohde, nie wiemy. Zostawiamy ją w połowie wędrówki. Czy znajdzie siłę, aby maszerować dalej?

Claudia Salazar Jimenez "Krew o świcie"

Spośród licznych zapowiedzi wydawniczych, które migały mi na

stronach obserwowanych przeze  mnie wydawnictw i w kilku artykułach czy postach pisanych przez ludzi zawodowo zajmujących się recenzowaniem literatury, szczególnie elektryzowały mnie te z Ameryki Łacińskiej. Przy okazji tradycyjnie zamarudzę, że wysyp anonsowanych nowości jak zwykle mnie osłabił i sfrustrował, bo przecież jeszcze nie zdążyłam przeczytać tytułów zeszłorocznych, które kupiłam, że nie wspomnę o tych, które znajdują się na liście moich pragnień, a tu już wydawcy bombardują kolejnymi książkami. Nawet nie chciało mi się zanotować tych, na które zaczynam czekać. Ale do rzeczy. 

Nic zatem dziwnego, że kiedy zobaczyłam pierwszy z takich tytułów w przedpremierowej sprzedaży na stronie wydawnictwa w super atrakcyjnej cenie, w ogóle się nie zastanawiałam, tylko od razu kupiłam i niemal natychmiast przeczytałam. A chodzi o niewielkich rozmiarów powieść peruwiańskiej pisarki Claudii Salazar Jimenez "Krew o świcie" (ArtRage 2023; przełożył Tomasz Pindel). Za wydawcą podaję, że w Peru jest ona jedną z najbardziej cenionych autorek pokolenia czterdziestolatków. Za książkę, o której dzisiaj, dostała w roku 2014 Premio Las Americas. 

Cóż, gdybym wiedziała, w co się pakuję, być może nie sięgnęłabym po tę powieść. Nie, nie chodzi o to, że książka słaba. Przeciwnie. Więc o co w takim razie? O dawkę okrucieństwa. To, że kończąc książkę późnym wieczorem, przed snem, a kończyłam, bo nie mogłam się już oderwać, nie dręczyły mnie nocne koszmary, uważam za cud. Podobnie miałam z powieścią Złatko Enewa "Requiem dla nikogo" i z "Czasem huraganów" Fernandy Melchior. Cóż, czasem lepiej nie wiedzieć, co nas czeka. Ale jeżeli ktoś interesuje się Ameryką Południową, lubi literaturę iberoamerykańską i znajdzie w sobie przestrzeń na zmierzenie się ze sporą dawką przemocy, niech po "Krew o świcie" sięgnie.

Powieść Claudii Salazar Jimenez  przenosi nas do Peru lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, kiedy kraj terroryzowała przemoc Świetlistego Szlaku, organizacji opartej na ideologii marksistowsko-leninowsko-maoistycznej. Chociaż moje serce jest po lewej stronie, to wiem doskonale, że z takiej mieszanki nie mogło wyniknąć nic dobrego. Autorka opowiada o tamtych czasach z kobiecej perspektywy. Bohaterki są trzy. Dwie z Limy, jedna z andyjskiej wioski. Pierwsza to lewicowa aktywistka, która spotyka na swojej drodze wysoko postawionych ludzi ze Świetlistego Szlaku i wstępuje do organizacji. Ich ideologia tak zawładnie jej umysłem, że porzuci rodzinę i stanie się gorliwą wyznawczynią tych idei i metod. Szczytny cel uświęca każde środki. Tu po raz kolejny rodzi się refleksja nad rolą przypadku. Gdyby nie spotkała tych ludzi, jej losy potoczyłyby się zupełnie inaczej.  Druga bohaterka to młoda fotografka pracująca w jednej z gazet. Jej imprezowe, luzackie życie zmieni zawodowe wyzwanie. Razem z kolegą dziennikarzem w obstawie wojska pojedzie do andyjskich wiosek, aby dokumentować zbrodnie Świetlistego Szlaku. To jej wybór, uprze się, żeby tam być, chce pokazać prawdę - w tamtym czasie wiadomości o tym, co dzieje się w górach, były oszczędne, niewiele wiedziano. Dopiero za jakiś czas terror przeniesie się także do stolicy. Wreszcie trzecia bohaterka to dziewczyna mieszkająca w jednej z andyjskich wiosek. Jej los jest najtragiczniejszy, bo zupełnie niezawiniony. Tamte dwie miały wybór, ona żadnego. Jej życie zdeterminowało miejsce urodzenia. To właśnie mieszkańcy takich wsi mieli najgorzej. Musieli lawirować między partyzantami, a wojskiem. Każda ze stron  podejrzewała ich o współpracę z politycznym przeciwnikiem, a oni znaleźli się w kleszczach. Stanie z boku też nie pomagało. Paradoks polegał na tym, że rewolucja dokonywała się dla nich, w ich imieniu. Mechanizm znany od dawna. Autorka pokazuje, jak nakręca się spirala przemocy. Terror rodzi terror. Działania wojska w pewnych obszarach nie różnią się niczym od bestialstwa partyzantów Świetlistego Szlaku.

I tu wracam do perspektywy kobiecej. Bo to między innymi ciało kobiet jest orężem w walce. Jeśli nie zginęłaś od razu w ataku partyzantów czy żołnierzy, to twoje ciało staje się ich własnością. Z jednej strony jest karane, gwałt ma być przestrogą dla innych, staje się narzędziem dominacji i siły, z drugiej to dla walczących mężczyzn rodzaj nagrody, rozrywki, możliwość pofolgowania sobie po trudach walki i poniewierki. Kiedy minie pierwszy szok, nic nie możesz zrobić, tylko modlić się o to, aby jak najszybciej skończyli. I znowu najtragiczniejszy jest los andyjskiej wieśniaczki. Ona nie ma dokąd uciec, nikt jej nie obroni i nie ewakuuje, nikt jej nie pomoże. Dla jednych i drugich jest podejrzana, to potencjalna zdrajczyni. A jej dodatkową troską są dzieci. Co ma robić? Musi się szybko pozbierać i jakoś żyć. Od najścia do najścia. Mimo  wszystko autorka stara się pokazać jakąś drogę wyjścia, zapalić światło w tunelu. Jakimś ratunkiem może być wspólnota kobiet.

Kobieca perspektywa nie dotyczy tylko problemu gwałtów. Claudia Salazar Jimenez pokazuje budzenie się seksualności, rozczarowania, jakie przynosi życie, różne podejście do macierzyństwa. Jedna z bohaterek porzuca dzieci i idzie za swoimi ideami. Druga stara się je za wszelką cenę chronić, tylko one jej zostały, są jej największą troską, sama zniesie dużo, byle nie cierpiały. I znowu najgorzej ma bohaterka urodzona w andyjskiej wiosce. Z męską przemocą musiała się mierzyć już wcześniej, zanim w jej życie wtargnęła wojna domowa. Małżeńska rzeczywistość okazała się daleka od wyobrażeń z czasu zalotów i marzeń o wielkiej miłości i cielesnym spełnieniu.

Claudia Salazar Jimenez pisze w sposób bardzo skondensowany. Powieść liczy mniej niż sto stron. I pewnie dlatego przemoc i okrucieństwo tak uderzają. Nie są niczym rozwodnione. Niecałe dwa lata temu pisałam tu o powieści Mario Vargasa Llosy "Lituma w Andach", która dotyczy tego samego tematu. I tam są fragmenty straszne, od których włos się jeży na głowie, ale to tylko fragmenty, chociaż atmosfera całości też jest duszna, jednak jakoś inaczej. Taki, bardziej epicki, sposób pisania ma jeszcze jedną zaletę - łatwiej się zorientować w zdarzeniach, więcej się dowiemy. Oczywiście dla Peruwiańczyków to nie ma pewnie znaczenia, tamten czas znają z własnych doświadczeń. Inaczej jest u nas. To nie nasza historia, nie wiemy o niej wiele. Dlatego jeśli ktoś interesuje się tematem, to warto zacząć od "Litumy w Andach". 

I na sam koniec dodam jeszcze, że w powieść Claudii Salazar Jimenez nie od razu łatwo się wchodzi, trzeba się przyzwyczaić, rozeznać, kto jest kim. Autorka przeskakuje od bohaterki do bohaterki, nie ma rozdziałów, są akapity. Trochę podobnie jest w powieściach Mario Vargasa Llosy. Warto jednak podjąć ten trud, po chwili można się przyzwyczaić do takiego toku opowieści. 

"Krew o świcie" polecam, ale dodaję, że emocjonalnie nie jest to łatwa lektura.

Annie Ernaux "Bliscy"

Po lekturze "Lat" Annie Ernaux było dla mnie oczywiste, że sięgnę

po jej kolejną książkę - "Bliskich" (Czarne 2022; przełożyła Agata Kozak). To zbiór trzech krótkich próz - "Miejsce", "Pewna kobieta" i "Druga córka". Niecałe dwieście stron. Jeśli "Lata" zniechęciły kogoś bezosobową formą, a interesuje go temat "Bliskich", niech spróbuje po nich sięgnąć. Wprawdzie tutaj również Annie Ernaux operuje prostym, oszczędnym językiem, ale robi to zwyczajnie. Tym razem autorka nie ukrywa się za nieosobowymi formami, nie kreuje bohatera zbiorowego - jeśli opowiada o sobie, używa pierwszej osoby liczby pojedynczej, jeśli o ojcu czy matce, trzeciej, a do siostry zwraca się bezpośrednio. "Druga córka" ma formę listu skierowanego do starszej, niepoznanej, siostry. Ba, rodzice nigdy nie powiedzieli jej, że przed jej urodzeniem mieli córkę, która zmarła na dyfteryt. To był w rodzinie temat tabu. 

Ale pisząc o sobie i swoich bliskich, Annie Ernaux opowiada jednocześnie o ludziach, którzy mają podobne do niej doświadczenie, o ludziach wywodzących się z podobnego środowiska - z małego miasteczka z klasy ludowej - którzy awansowali społecznie - skończyli studia, przenieśli się do większego miasta, ale jednocześnie długo czuli się niezręcznie w nowym środowisku - gorsi, nie na miejscu, bali się, że popełnią jakąś gafę, która zdradzi ich pochodzenie. Czytałam o tym wcześniej u Didiera Eribona i Edouarda Louisa, ale Annie Ernaux była pierwsza, długo przed nimi.

Jednak prawdziwymi bohaterami "Miejsca" i "Pewnej kobiety" są ojciec i matka pisarki. Oni również społecznie wspięli się wyżej, chociaż skończyli edukację na szkole podstawowej. Awansem ojca była ucieczka od życia parobka do pracy w fabryce, a potem do pozycji właściciela niewielkiego sklepu połączonego z kawiarnią znajdującego się w robotniczej dzielnicy małego normandzkiego miasteczka. Chociaż nawet wtedy były okresy, kiedy musiał dorabiać, pracując fizycznie, a interes prowadziła żona.

Kiedy czytam Prousta czy Mauriaca, nie chce mi się wierzyć, że przywołują czasy, kiedy mój ojciec był dzieckiem. Scenerią jego dzieciństwa było średniowiecze.

Posiadanie takiego bieda interesu to pomysł matki, która nie chciała pracować w fabryce. Ojciec był bardziej pokorny, potrafił się pogodzić ze swoim miejscem w świecie, ona nie. To jedyny możliwy awans dla ludzi takich jak oni. Na więcej nie mogli sobie pozwolić. Awans okupiony wyrzeczeniami, ciężką pracą od rana do wieczora. Lękiem, że wygryzie ich konkurencja. I bolesną świadomością, gdzie znajduje się ta kawiarnia i ten sklep.

... była świadoma sytuacji: zarabiała na utrzymanie dzięki ludziom, którzy sami nie mogli się utrzymać.

Za wszelką cenę chcieli się odciąć od swojego wiejskiego pochodzenia, robili wszystko, żeby się nie zdradzić, co przejawiało się między innymi w języku, sposobie wysławiania się.  Dlatego język stał się opresją dla ich córki.

Wszystko, co miało związek z językiem, stanowi w moich wspomnieniach powód do żalu i bolesnych szykan, o wiele bardziej niż pieniądze.

Szczególnie matka przywiązywała do tego wagę. Ona też, w przeciwieństwie do ojca, dużo i chętnie czytała.

Potem zrobili wszystko, aby ich córka wspięła się jeszcze wyżej.

Być może jego największy powód do dumy, a nawet uzasadnienie egzystencji: to, że należę do świata, który nim wzgardził.

Świadomie zdecydowali się na jedno dziecko, bo mogli mu dać więcej niż dwojgu czy trojgu. Dlatego Annie Ernaux miała poczucie, że urodziła się przez przypadek. Żyje, bo jej siostra umarła. Podobno była od niej grzeczniejsza (siostra, nie autorka), no i okoliczności jej śmierci sprawiły, że wyobraziła ją sobie jak małą świętą. A sama była zupełnie inna - zbuntowana i niewierząca.

... ty dobra córka, mała święta, nie zostałaś uratowana, ja diablica, jestem żywa. Więcej niż żywa, cudownie uzdrowiona.

Annie Ernaux miała poczucie, że skoro urodziła się dzięki śmierci siostry, a potem jeszcze sama nie umarła, chorując na tężec, to została wybrana. Zadawała sobie pytanie - do czego. Potem zrozumiała, że do pisania.

Nie piszę dlatego, że umarłaś. Umarłaś, żebym pisała, a to olbrzymia różnica.

Zastanawiała się też, dlaczego nigdy nie próbowała dowiedzieć się czegoś o siostrze. Rodziców bała się pytać, bo oni milczeli, nigdy nie powiedzieli jej oficjalnie o starszej córce. Ale dlaczego nie pytała kuzynek i ciotek? Dochodzi do wniosku, że wolała, nie wiedzieć, chciała, aby siostra stała się mitem. I jeszcze jedno pytanie - czy to dzięki tej śmierci była uprzywilejowana, mogła się uczyć, nie musiała pomagać w sklepie i kawiarni, bo stała się jedyną nadzieją rodziców, ich sukcesem i ich przyszłością?  

Bardzo interesujący jest wątek postaw córki i matki oraz ich wzajemnych relacji. Annie Ernaux pisze o swoich ambiwalentnych odczuciach. Kochając, wstydziła się, że jej mama nie jest jak matki jej koleżanek wywodzących się z drobnomieszczańskich rodzin. Obie się buntowały, ale jakże inaczej. Bunt autorki to pogarda dla konwencji społecznych, praktyk religijnych i pieniędzy. Bunt matki to niezgoda na biedę - ciężka praca, zarabianie, aby nie być gorszą od innych.

Były takie momenty, kiedy w siedzącej naprzeciwko córce miała wroga klasowego.

Potem, kiedy matka po śmierci męża na pewien czas zamieszkała w domu córki i zięcia, odczuwała tam takie samo onieśmielenie, poczucie niższości i bycia nie u siebie, jak jej córka w czasach licealnych w domach lepiej urodzonych koleżanek. Czytając to, zastanawiałam się, czy podobnie czuła się moja babcia, mama mojej mamy, wiejska kobieta, w domu swojej wykształconej córki i wykształconego zięcia. A co czuła moja mama, urodzona na wsi, w swoich czasach licealnych i studenckich? A może w PRL-u było prościej, bo awans społeczny dotyczył wielu? Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby o to pytać, a teraz to już niemożliwe.

Poruszająca jest też opowieść o chorobie i śmierci rodziców, szczególnie matki. 

Jak widać, "Bliscy" to lektura bardzo inspirująca. Mam nadzieję, że za jakiś czas poznamy kolejne książki Annie Ernaux. Czekam niecierpliwie.

Łukasz Barys "Jeśli przecięto cię na pół"

Z ciekawością i niecierpliwością czekałam na drugą powieść

Łukasza Barysa "Jeśli przecięto cię na pół" (Cyranka 2022). Rok temu na moim blogu zamieściłam notkę o jego pierwszej książce "Kości, które nosisz w kieszeni", za którą otrzymał Paszport Polityki. Pisałam o tym, z jaką nieufnością i przekorą podchodziłam do wychwalanego debiutu bardzo młodego człowieka, który pisząc, jednocześnie studiował aż dwa kierunki. No i o tym, jak powinnam odgryźć sobie język, bo jednak rzeczywiście ten debiut okazał się niezwykle udany. Spotkanie autorskie, w którym kilka miesięcy później uczestniczyłam, potwierdziło, że Łukasz Barys ma dużo do powiedzenia, jest człowiekiem mądrym i refleksyjnym. Druga powieść wydana w kilkanaście miesięcy po pierwszej też może powodować, że zapala się czerwona lampka, ale tym razem byłam spokojna, no może spokojniejsza. Zresztą autor opowiadał w wywiadach, że pomysł na nią narodził się niemal równocześnie z pierwszą, że się z niego wylało. Być może na kolejną przyjdzie nam poczekać dłużej, bo, jak mówi, nie wie, co dalej. I dobrze, bo nie ma nic gorszego niż pisanie na siłę, pod przymusem wydawcy, pod dyktando rynku, byle nie dać o sobie  zapomnieć, co jest zmorą współczesnego rynku wydawniczego. Mój ukochany polski pisarz Wiesław Myśliwski wydał w całym swoim długim życiu zaledwie kilka powieści. Za to jakich! Jego nazwisko przywołuję tu nieprzypadkowo, ale o tym za chwilę.

Druga powieść Łukasza Barysa ma wiele wspólnego z pierwszą, ale wiele je też różni. Narratorem jest nastolatek, tym razem jednak chłopak, Marcel. Bardzo ważną bohaterką jest babcia. Akcja toczy się też na prowincji, ale nie w mieście, tylko na wsi. Tamto miasto było konkretne - Pabianice, ta wieś jest wymyślona, a nazwę ma znaczącą - Sromutka. Tak jak w poprzedniej duchy zmarłych pojawiają się w świecie żywych i nikogo to nie dziwi. Tyle że tym razem jest ich znacznie więcej, cała chmara. Bohaterowie drugiej powieści Łukasza Barysa odwiedzają cmentarz równie chętnie jak bohaterowie pierwszej. No i wreszcie jest to również historia ludzi z drugiego, a może nawet z trzeciego, szeregu, którzy chcieliby się wyrwać z tej Polski B. Nieprzypadkowo przywołuję tu ten termin, bo narrator wielokrotnie go używa, przeciwstawiając go Polsce A. No i znowu nie jest to powieść optymistyczna. Nad światem Marcela wisi cień śmierci i brak nadziei.

Na końcu czeka człowieka listopadowa śmierć, która może cię znaleźć nawet za pomocą ciężarówki, i nie sposób właściwie o śmierci zapomnieć, choć tak naprawdę powinno się pamiętać zaledwie o kwiatkach i matkach, i szczęściu, i miłości, i całowaniu się, i dniach, które są nam nieznane .... Przez wieś pędził wóz OSP i rzucał nam na sufit i twarze disco światła, niebieskie i czerwone, pełne życia, które nam obiecano, ale chciano zabrać sprzed nosa. Mama chciała wziąć sobie w usta trochę dni, których dotąd nie znała, i za to dostała karę, palec Boga w formie ciężarówki.

Powieść obejmuje rok z życia Marcela. Zaczyna się latem, kiedy jego mama, pracownica pobliskiej stacji benzynowej znajdującej się przy autostradzie, ucieka z mężczyzną, trudno nawet nazwać go jej kochankiem, do tych lepszych dni, których nie zna, do tej Polski A, do swoich marzeń. Ta dezercja zostaje szybko ukarana -  ciężarówka przecina ich samochód na pół. Jak niepyszna wraca do Sromutki  w czarnym worku. Trumnę wbrew tradycji trzeba od razu zabić. No bo jak pokazać rodzinie i sąsiadom przepołowione ciało matki. Ale nie tylko matkę przecięto na pół. Cały świat jest tu przepołowiony. Przed laty wieś podzieliła autostrada, symbol tej Polski A, marzeń, dni, które przed nami. Autostrada zrobiła dobrze mieszkańcom tej lepszej Polski, bo to oni mkną po niej od miasta do miasta. Mieszkańcom Sromutki rozdzieliła pola, zniszczyła krajobraz, zabrała łąki, wysuszyła wodę. Kiedy ją budowano, dziadek razem z małym Marcelem i krową chodził patrzeć na zbliżającą się zagładę. Wodził smutnym wzrokiem za światem, który na jego oczach się kończył. Teraz we wsi słychać nieustannie szum mknących samochodów. I to właśnie autostrada skojarzyła mi się ze znakomitą powieścią Wiesława Myśliwskiego "Kamień na kamieniu". Tam też wieś przecięła droga szybkiego ruchu, niszcząc ją bezpowrotnie. Tam też cmentarz i rodzinny grób pełnił ważną rolę, chociaż w inny sposób. Zresztą Łukasz Barys w jednym z wywiadów przywołuje Myśliwskiego, więc moje skojarzenie nie jest przypadkowe. 

Ale tych przepołowień jest jeszcze więcej. Wieś zmieniła nie tylko autostrada. Zmieniają się jej mieszkańcy. Już mało kto utrzymuje się z ziemi. To najwyżej dodatek do pracy zarobkowej, którą ma się w pobliskim mieście. Ciężki dodatek. Ojciec Marcela, który pracuje w firmie budowlanej, jeszcze upiera się przy uprawianiu ziemi. Jeszcze urządza żniwa. Ale matka, która pracuje na stacji benzynowej, nie ma zamiaru mu pomagać. To nie dla niej, chociaż i ona urodziła się na wsi. Jeszcze bardziej zapomnianej przez Boga i ludzi niż Sromutka. 

Przepołowiony jest też Marcel. Niby chłopak, ale lubi przebierać się w damskie ciuchy, które wyciąga ze starego kufra. Sam nie wie, czego chce i do kogo wzdycha. Nie ma odwagi przyznać się, że do kolegi z ławki, Dawida. Chociaż jest w nim coś takiego, że chłopaki pogardliwie nazywają go pedałkiem

Przepołowiony jest wreszcie świat Sromutki. Z jednej strony żywi, z drugiej umarli, którzy wychodzą z grobów, zasiedlają starą zarośniętą pleniącą się wszędzie roślinnością szkołę, która przed wojną była dworem dziedzica. Dziś chce ją wyremontować właściciel zakładu budowlanego, w którym pracuje ojciec Marcela. Ma stać się dowodem jego powodzenia i spańszczenia. Jest w Sromutce obcym ciałem, które nie umie uszanować przeszłości i natury. Pewnie sam ma wiejskie albo co najwyżej małomiasteczkowe korzenie. Taki z chłopa król. 

Marcel znakomicie porusza się między światem żywych i umarłych. Może nawet umarli interesują go bardziej? Szczególnie Leokadia B. pochowana w rodzinnym grobie, o której nikt nie chce mu nic powiedzieć. Cmentarz jest ważnym miejscem na mapie wsi. Zmarli żyją we wspomnieniach, są stale obecni. Ci zmarli to służący, parobki, bękarty, zwykli wieśniacy. A o jedynego panicza, partyzanta z samej Warszawy, który zginął w czasie wojny, nikt nigdy się nie upomniał. Może dlatego, że strzelił sobie w łeb? Więc jaki z niego bohater? I to zmarli stawiają przed Marcelem zadania, uczą go w szkole umarlaków.

Ale jest to też powieść o samotności dziecka, które po śmierci matki pozostawione zostało samo sobie. Ojciec nie ma dla niego czasu, czułości i uwagi, a stara babka z trudnością dba o jego codzienne potrzeby. Dlatego Marcel włóczy się po wsi, czasem w towarzystwie kuzynek, a najchętniej ucieka na cmentarz, a potem do starej szkoły.

Narracja książki rozpięta jest pomiędzy żywiołem opowieści, swobodną gawędą, często zabawną i dowcipną, co też budzi skojarzenia z Myśliwskim, a fragmentami, które stawiają opór, bywają słowną żonglerką, zmuszają do refleksji. Może czasem tych słów, które układają się w wyliczankę, było dla mnie za dużo. Ale to jedyna łyżka dziegciu. Nowa powieść Łukasza Barysa spełniła moje nadzieje. Czekam na kolejną, niekoniecznie za rok.

Popularne posty