Nie od razu miałam ochotę na "Salki" Wojciecha Nowickiego (Czarne 2013). Ale obok książek wydawanych przez Czarne nigdy nie przechodzę obojętnie, to podstawowe źródło moich lektur. Jasne, że nie czytam wszystkiego, co wydają, to niemożliwe, ale jeśli tylko zainteresuje mnie temat, biorę w ciemno. Tym razem zdecydowały świetne recenzje. Wiosną tak dużo się o "Salkach" mówiło, że nabrałam ochoty. No i sięgnęłam wreszcie po książkę o tajemniczym i nieco dziwnym tytule.
Czym są owe salki? To metaforycznie potraktowane miejsca, w których pamięć przechowuje wspomnienia. Reszty nie zdradzę, kto przeczyta, dowie się, skąd właśnie taka nazwa. Bo jest to książka między innymi o pamięci. Autor zastosował prosty zabieg. Podczas wietrznej, bezsennej nocy spędzonej na niewygodnym łóżku w miłym domu na Gotlandii, nocy poprzedzającej powrót do Polski, Nowicki przypomina sobie różne zdarzenia ze swojego życia. Wspomnienia, jak to w takich razach zwykle bywa, są chaotyczne, wpadają i wypadają, czasem łączą się w skojarzeniowe ciągi. Na pewno każdy zna doskonale ten stan. Wystarczy właśnie taka bezsenna noc albo chwila nudnego oczekiwania, albo długa podróż, albo jakaś wędrówka, po prostu moment, kiedy musimy zająć czymś naszą głowę, a myśli zaczynają kłębić się nachalnie, wracają jakieś zdarzenia z przeszłości dalszej lub bliższej, przychodzą jacyś ludzie, których, bywa, ledwo pamiętamy. Wspomnienia Nowickiego są właśnie takie, chaotyczne i nieuporządkowane, ale przecież to książka, więc jest w tym szaleństwie metoda. Ramę stanowi tu historia rodzinna i podróże.
Autor przywołuje nieżyjących już krewnych z obu gałęzi rodu: ciotki, wujów, dziadków, rodziców, i ich obsesyjne opowieści o raju utraconym i doznanych krzywdach. Jak być może niektórzy już się domyślają, ten raj utracony to kresy, Ukraina i Litwa. Wracają jakieś nazwy, które dla nich były stale żywe, dla niego, kiedy jako dziecko słuchał wciąż tych samych opowieści, nic nie znaczyły, wracają też litanie krzywd, przede wszystkim okrucieństwa rzezi wołyńskiej, którą w dzieciństwie karmili go dorośli, nie zważając na wrażliwość małego chłopca. Niewiele pamięta, bo, wiadomo, wtedy go te obce dla niego historie nudziły, dziś chciałby wiedzieć więcej, ale jest już za późno, nie ma kogo pytać. Terra incognita. Ale jest i druga ziemia nieznana, to miejsce, gdzie się urodził i wychował, Opole. Na gruzach cudzej przeszłości, czego wtedy też nie rozumiał. Historia zakłamana, wymazana, przeinaczona. Nie są to opowieści linearne, chronologiczne, nie są nawet kompletne, po prostu takie, jak przywołała je kulawa pamięć bezsennej nocy.
I drugi nurt wspomnień, jeszcze bardziej chaotyczny, podróże. Odbywane na przekór swoim zasiedziałym przodkom, dla których wyjazd z domu to nieomal katastrofa. Odbyli jedną, stamtąd tu, więcej nie chcieli. Potem interesowały ich już tylko podróże pamięci, żadne inne. Inaczej autor. Kiedy czyta się jego przypadkowe wspomnienia, skondensowane w czasie jednej bezsennej nocy, ma się wrażenie, że stale jest w drodze. Najczęściej gdzieś do miejsc nieoczywistych. Przewijają się w jego pamięci jakieś prowincjonalne rumuńskie, serbskie, albańskie, ukraińskie czy litewskie miasteczka i wioski. Z rzadka pojawia się piękne Arles albo jakieś znane muzeum. Jeśli są muzea, to prowincjonalne, dziwaczne, zapomniane, duszne od upału, takie, w których wciąż trzeba zakładać filcowe kapcie, w których nic się nie dzieje. W takich miejscach zwyczajny turysta, nie ma czego szukać. Ale Nowicki stale tam wraca, mimo że często trawi go nuda, czeka jakiś parszywy nocleg, a czasem zdarzy się coś niemiłego. Po co? Aby być, zobaczyć, wtopić się, obserwować, spotykać dziwnych ludzi. Autor jest znakomitym obserwatorem, zwraca uwagę na szczegół, drobiazg. Tak czuje smak i zapach odwiedzanych miejsc. Przyznaję, tego zazdroszczę, ja tak nie potrafię. Umykają mojej uwadze rozmaite drobiazgi. Zazdroszczę też sposobu, w jaki o tym wszystkim pisze. Czasem mocno, dosadnie, nie pogardzi kolokwializmem, grubym słowem, częściej pięknie, niemal poetycko, posługując się metaforycznym skrótem.
Jest to proza nieco podobna do książki Krzysztofa Środy, "Podróże do Armenii i innych krajów", na cześć której jakiś czas temu napisałam tu niewielki pean pełen ochów i achów oraz zazdrości (zazdrości, nie zawiści). No właśnie, podobna, ale tylko nieco. Bo nadszedł czas na łyżkę dziegciu w tej beczce miodu. Początkowo poddałam się książce Nowickiego z niemal bezbrzeżnym zachwytem, połykałam stronę za stroną. Była jak balsam na moją znękaną duszę. Gdzieś tak od połowy, a może jeszcze dalej, zaczęła mnie nużyć. Za dużo tych podróży, tych dygresji zaczerpniętych z wyszperanych na pchlich targach lektur, opowieści o wariatach, wycieczek w odległą historię. A wszystko to jakoś do siebie podobne. Po pewnym czasie miałam wrażenie, że stale czytam to samo. W końcu pojawiło się poczucie, że ta osobista proza może niekoniecznie w całości powinna trafić do czytelnika. Jak to wyjaśnić? Przecież nie chodzi o to, że autor zdradza jakieś osobiste sekrety, nie, tego tu nie ma. Może rzecz w tym, że ta wystylizowana proza jest rodzajem dziennika i, jak to z memuarami bywa, co ważne dla autora, niekoniecznie interesuje kogoś z zewnątrz. Na tym polega wyższość prozy Środy. Niby metoda i temat podobne (nie ma tylko historii rodzinnej), ale dzięki temu, że wszystko krótsze, ujęte w karby, czytelnik nie ma wrażenia przesytu. Przeciwnie, kiedy kończy, chciałby więcej. oddając się lekturze książki Nowickiego, po jakimś czasie zaczęłam sobie zadawać pytanie: właściwie po co to wszystko? Aż w końcu być może znalazłam odpowiedź. Otóż "Salki" powstały prawdopodobnie w domu dla pisarzy na Gotlandii. To tam znajduje się to niewygodne łóżko, które wspomina, to tam spędził tę bezsenną noc. Może więc jest to danina złożona twórczemu stypendium? Wyzłośliwiam się, z pewnością tak nie jest, na pewno nie w całości. Może tylko ten fragment o współtowarzyszach pisarzach, no i ta wietrzna noc spędzona w za krótkim łóżku. Mimo zastrzeżeń nie żałuję, że książkę przeczytałam. Chociaż dostrzegam mielizny, lektura "Salek" sprawiła mi sporo przyjemności.