Wojciech Nowicki "Salki"

Nie od razu miałam ochotę na "Salki" Wojciecha Nowickiego (Czarne 2013). Ale obok książek wydawanych przez Czarne nigdy nie przechodzę obojętnie, to podstawowe źródło moich lektur. Jasne, że nie czytam wszystkiego, co wydają, to niemożliwe, ale jeśli tylko zainteresuje mnie temat, biorę w ciemno. Tym razem  zdecydowały świetne recenzje. Wiosną tak dużo się o "Salkach" mówiło, że nabrałam ochoty. No i sięgnęłam wreszcie po książkę o tajemniczym i nieco dziwnym tytule.

Czym są owe salki? To metaforycznie potraktowane miejsca, w których pamięć przechowuje wspomnienia. Reszty nie zdradzę, kto przeczyta, dowie się, skąd właśnie taka nazwa. Bo jest to książka między innymi o pamięci. Autor zastosował prosty zabieg. Podczas wietrznej, bezsennej nocy spędzonej na niewygodnym łóżku w miłym domu na Gotlandii, nocy poprzedzającej powrót do Polski, Nowicki przypomina sobie różne zdarzenia ze swojego życia. Wspomnienia, jak to w takich razach zwykle bywa, są chaotyczne, wpadają i wypadają, czasem łączą się w skojarzeniowe ciągi. Na pewno każdy zna doskonale ten stan. Wystarczy właśnie taka bezsenna noc albo chwila nudnego oczekiwania, albo długa podróż, albo jakaś wędrówka, po prostu moment, kiedy musimy zająć czymś naszą głowę, a myśli zaczynają kłębić się nachalnie, wracają jakieś zdarzenia z przeszłości dalszej lub bliższej, przychodzą jacyś ludzie, których, bywa, ledwo pamiętamy. Wspomnienia Nowickiego są właśnie takie, chaotyczne i nieuporządkowane, ale przecież to książka, więc jest w tym szaleństwie metoda. Ramę stanowi tu historia rodzinna i podróże.

Autor przywołuje nieżyjących już krewnych z obu gałęzi rodu: ciotki, wujów, dziadków, rodziców, i ich obsesyjne opowieści o raju utraconym i doznanych krzywdach. Jak być może niektórzy już się domyślają, ten raj utracony to kresy, Ukraina i Litwa. Wracają jakieś nazwy, które dla nich były stale żywe, dla niego, kiedy jako dziecko słuchał wciąż tych samych opowieści, nic nie znaczyły, wracają też litanie krzywd, przede wszystkim okrucieństwa rzezi wołyńskiej, którą w dzieciństwie karmili go dorośli, nie zważając na wrażliwość małego chłopca. Niewiele pamięta, bo, wiadomo, wtedy go te obce dla niego historie nudziły, dziś chciałby wiedzieć więcej, ale jest już za późno, nie ma kogo pytać. Terra incognita. Ale jest i druga ziemia nieznana, to miejsce, gdzie się urodził i wychował, Opole. Na gruzach cudzej przeszłości, czego wtedy też nie rozumiał. Historia zakłamana, wymazana, przeinaczona. Nie są to opowieści linearne, chronologiczne, nie są nawet kompletne, po prostu takie, jak przywołała je kulawa pamięć bezsennej nocy.

I drugi nurt wspomnień, jeszcze bardziej chaotyczny, podróże. Odbywane na przekór swoim zasiedziałym przodkom, dla których wyjazd z domu to nieomal katastrofa. Odbyli jedną, stamtąd tu, więcej nie chcieli. Potem interesowały ich już tylko podróże pamięci, żadne inne. Inaczej autor. Kiedy czyta się jego przypadkowe wspomnienia, skondensowane w czasie jednej bezsennej nocy, ma się wrażenie, że stale jest w drodze. Najczęściej gdzieś do miejsc nieoczywistych. Przewijają się w jego pamięci jakieś prowincjonalne rumuńskie, serbskie, albańskie, ukraińskie czy litewskie miasteczka i wioski. Z rzadka pojawia się piękne Arles albo jakieś znane muzeum. Jeśli są muzea, to prowincjonalne, dziwaczne, zapomniane, duszne od upału, takie, w których wciąż trzeba zakładać filcowe kapcie, w których nic się nie dzieje. W takich miejscach zwyczajny turysta, nie ma czego szukać. Ale Nowicki stale tam wraca, mimo że często trawi go nuda, czeka  jakiś parszywy nocleg, a czasem zdarzy się coś niemiłego. Po co? Aby być, zobaczyć, wtopić się, obserwować, spotykać dziwnych ludzi. Autor jest znakomitym obserwatorem, zwraca uwagę na szczegół, drobiazg. Tak czuje smak i zapach odwiedzanych miejsc. Przyznaję, tego zazdroszczę, ja tak nie potrafię. Umykają mojej uwadze rozmaite drobiazgi. Zazdroszczę też sposobu, w jaki o tym wszystkim pisze. Czasem mocno, dosadnie, nie pogardzi kolokwializmem, grubym słowem, częściej pięknie, niemal poetycko, posługując się metaforycznym skrótem.

Jest to proza nieco podobna do książki Krzysztofa Środy, "Podróże do Armenii i innych krajów", na cześć której jakiś czas temu napisałam tu niewielki pean pełen ochów i achów oraz zazdrości (zazdrości, nie zawiści). No właśnie, podobna, ale tylko nieco. Bo nadszedł czas na łyżkę dziegciu w tej beczce miodu. Początkowo poddałam się książce Nowickiego z niemal bezbrzeżnym zachwytem, połykałam stronę za stroną. Była jak balsam na moją znękaną duszę. Gdzieś tak od połowy, a może jeszcze dalej, zaczęła mnie nużyć. Za dużo tych podróży, tych dygresji zaczerpniętych z wyszperanych na pchlich targach lektur, opowieści o wariatach, wycieczek w odległą historię. A wszystko to jakoś do siebie podobne. Po pewnym czasie miałam wrażenie, że stale czytam to samo. W końcu pojawiło się poczucie, że ta osobista proza może niekoniecznie w całości powinna trafić do czytelnika. Jak to wyjaśnić? Przecież nie chodzi o to, że autor zdradza jakieś osobiste sekrety, nie, tego tu nie ma. Może rzecz w tym, że ta wystylizowana proza jest rodzajem dziennika i, jak to z memuarami bywa, co ważne dla autora, niekoniecznie interesuje kogoś z zewnątrz. Na tym polega wyższość prozy Środy. Niby metoda i temat podobne (nie ma tylko historii rodzinnej), ale dzięki temu, że wszystko krótsze, ujęte w karby, czytelnik nie ma wrażenia przesytu. Przeciwnie, kiedy kończy, chciałby więcej. oddając się lekturze książki Nowickiego, po jakimś czasie zaczęłam sobie zadawać pytanie: właściwie po co to wszystko? Aż w końcu być może znalazłam odpowiedź. Otóż "Salki" powstały prawdopodobnie w domu dla pisarzy na Gotlandii. To tam znajduje się to niewygodne łóżko, które wspomina, to tam spędził tę bezsenną noc. Może więc jest to danina złożona twórczemu stypendium? Wyzłośliwiam się, z pewnością tak nie jest, na pewno nie w całości. Może tylko ten fragment o współtowarzyszach pisarzach, no i ta wietrzna noc spędzona w za krótkim łóżku. Mimo zastrzeżeń nie żałuję, że książkę przeczytałam. Chociaż dostrzegam mielizny, lektura "Salek" sprawiła mi sporo przyjemności.

"Sierpień w hrabstwie Osage"

Do kina szłam podszyta nieufnością zmieszaną z ciekawością. Czym okaże się "Sierpień w hrabstwie Osage"? Film ze znakomitą obsadą, obsypany nominacjami do Złotych Globów dla Meryl Streep i Julii Roberts (nawet nie wiem, czy dostały) i do Oskarów. Rodzinna psychodrama porównywana do Czechowa. "Czechow w Oklahomie" krzyczy tytuł recenzji, nietypowa komedia, śmiech więźnie w gardle, to z lidu do tego samego tekstu. Czym więc będzie ten film? Amerykańskim dobrze skrojonym produktem na miarę, eleganckim, ale przewidywalnym, czy może czymś więcej? Bliżej mu do produkcji z Hollywoodu czy do duńskiego "Festen"? Tak sobie myślałam, zmierzając w mroźne sobotnie przedpołudnie przez opustoszałe miasto do mojego ulubionego kina. No cóż, teraz już wiem. Tak w gruncie rzeczy przypuszczałam. "Sierpień w hrabstwie Osage" to sprawnie zrobiony film ze znakomitą obsadą, przyjemny w oglądaniu, ale do bólu przewidywalny. Jest jak te piosenki, które lubimy, bo doskonale znamy. Z Czechowem łączy go tyle tylko, że bohaterkami są matka i trzy siostry, a rzecz rozgrywa się na prowincji, amerykańskiej rzecz jasna. Całą resztę można sobie dośpiewać. Spotkanie matki z córkami, zięciami i innymi krewnymi prowokuje rodzinne piekiełko. Wybuchają zadawnione konflikty i pretensje, na wierzch wychodzą rozmaite urazy, traumy, toksyczne więzi i oczywiście tajemnice. Mogłabym tu stworzyć długą listę tychże, z których, czytelniku tej notki, mógłbyś dowolnie wybierać, bawiąc się w zgadywanie. Mogłabym też pewnie po prostu je wymienić bez większej szkody, wszak są tak dobrze znane. Toposy, którymi karmi się kino popularne i seriale. Owszem, ogląda się z przyjemnością, podobną do tej, jaką czerpiemy z wizyty w teatrze na wystawionej po bożemu, solidnej sztuce, która daje znakomitej obsadzie duże pole do aktorskiego popisu. Nieprzypadkowo odwołuję się do takiego skojarzenia. Scenariusz bowiem powstał na podstawie nagradzanej sztuki Tracy'ego Lettsa. I tę teatralność na ekranie widać. Z wyżej wymienionych powodów nie żałuję, że w kinie byłam. Świetne aktorstwo, sarkastyczne dialogi, rodzinne tajemnice to czasem wystarcza. Ale jeśli, czytelniku tej notki, szkoda ci pieniędzy na taką elegancką błyskotkę albo nie bardzo masz czas na wyprawę do kina, możesz ją sobie spokojnie darować. I tak w pół godziny po seansie zapomnisz. To nie film z pazurem, prowokacyjny, poruszający, ostry. Ot, miłe, eleganckie, może nieco wzruszające dwie godziny w kinie, tylko tyle albo aż tyle. Zależy od punktu widzenia.

"Pod Mocnym Aniołem"

To oczywiste, że prawie każdy miłośnik kina w miniony weekend pobiegł na najnowszy film Smarzowskiego. Ekranizację prozy Jerzego Pilcha, za którą swego czasu autor dostał Nike, zapowiadano od dawna. Im bliżej premiery, tym większy szum medialny. W roli głównej Więckiewicz, w pozostałych stała ekipa Smarzowskiego. Oczekiwania wywindowane pod niebo. I ja czekałam niczym na święto jakieś wielkie, robiąc sobie nadzieję na filmowe doznania dużego kalibru. Niemal drżałam z niecierpliwości. I ..., tak, tak, czytelniku tej notki, nie mylisz się, nadmuchana wyobrażeniami bańka pękła. Klapa, rozczarowanie, żal, że jeden z ulubionych reżyserów tym razem zawiódł. Moim zdaniem jest to najsłabszy z filmów Smarzowskiego (nie widziałam tylko "Małżowiny"). Dlaczego tak kręcę nosem? Powiem krótko: temat mnie specjalnie nie obszedł, pozostałam obojętna na los głównego bohatera i innych pacjentów oddziału odwykowego, historia miłosna nie porusza, a jakby jeszcze tego było mało, od jakiegoś momentu, o zgrozo, film wydał mi się monotonny i nużący. Jednym słowem nie stało się nic z tego, co tak hałaśliwie obiecywali realizatorzy i spece od marketingu. Nie wiem, czy "Pod Mocnym Aniołem" zachwiało Polską, mną na pewno nie. Szkoda. Idąc do kina, marzę o filmie, o którym łatwo nie da się zapomnieć. Chcę zostać wstrząśnięta i przeorana. Oczywiście nieco przesadzam, nie jestem pierwszą naiwną, która wierzy reklamowym sloganom. Jednak mimo moich narzekań "Pod Mocnym Aniołem" zobaczyć trzeba, w końcu Smarzowski nawet w słabszej formie wart jest wyprawy do kina (to przecież nie taka porażka, jaką okazali się "Przelotni kochankowie" Almodovara). Warto wyrobić sobie własną opinię. Tyle w pierwszej części, a kto film już widział i może przejść do ciągu dalszego po szczegóły. Zapraszam.

Od razu przyznam, że nie czytałam książki Pilcha. Właściwie początkowo chciałam to zrobić przed obejrzeniem filmu, ale natychmiast przyszło otrzeźwienie. Nie ma nic gorszego, niż zapoznanie się z literackim pierwowzorem, albo jego ponowna lektura, tuż przed wyprawą do kina. W takiej konfrontacji film, z konieczności operujący skrótem, najczęściej nie dorasta do wyobrażeń. Zbyt dokładnie pamiętamy książkę, aby to, co na ekranie, nie wydało się nędznym echem literatury. Pewnie, że nie zawsze tak jest, w wypadku opowiadania ta reguła nie musi się sprawdzać, ale jako że "Pod Mocnym Aniołem" to powieść, wolałam nie ryzykować. Mam w pamięci kilka zepsutych filmów właśnie z tego powodu. Dlatego lekturę odłożyłam na później. Coś tam jednak do mnie dotarło, jakieś strzępy porównań. Podobno książka bardziej krzepi, podobno historia miłosna bardziej wzrusza. Zostawmy jednak powieść, której, jak przed chwilą wspomniałam, nie znam. Zajmijmy się tylko filmem.

Obojętność. To słowo chyba najlepiej oddaje mój stosunek do najnowszego obrazu Smarzowskiego. A niestety nie ma chyba nic gorszego. Historia Jerzego, wziętego pisarza, człowieka sukcesu, uwielbianego przez kobiety, a jednocześnie nałogowego alkoholika, powinna wstrząsnąć, zbrzydzić, poruszyć. Nic z tego. Pozostałam zimna niczym sopel lodu. Oglądałam chłodnym okiem obserwatora, jak często patrzy się na film przyrodniczy. Podobnie traktowałam całą galerię alkoholików graną przez wybitnych aktorów. Zdarzało mi się roześmiać, podziwiałam aktorskie popisy, ale nic więcej. Może za mało w nich życia? Za mało ludzi z krwi i kości? Może za bardzo przypominają literackie figury? Na oddziale odwykowym spotkamy cały społeczny przekrój: artystów, intelektualistów, księdza, kierowcę, zakompleksioną kobietę w dzieciństwie zdominowaną przez ojca, robotnika, rolnika i wreszcie tych z samego dna. Ale przecież oni wszyscy są na dnie, dlatego są tu, na odwyku. Niektórzy po raz kolejny. Dlaczego piją? Słuchamy całej litanii, ale to właściwie bez znaczenia, bo tak naprawdę każdy powód jest dobry. Jestem świadkiem ich wyznań, wspomnień z przeszłości, ale mnie nie poruszają. Mam przed oczami diagnozę społeczną, nie mam prawdziwego życia. Nawet losy Jerzego, artysty, który jest pewien, że picie kontroluje, że to nie jego problem, artysty, dla którego alkohol jest literackim paliwem (ileż wspaniałych historii usłyszy w szpitalu, wystarczy tylko trochę literacko podrasować, tylko trochę zmitologizować!) śledzę chłodnym okiem. Obojętna pozostaję na miłość. Nie umiem wzruszyć się losem studentki, jedynej barwnej osoby na ekranie (dosłownie barwnej, jej intensywnie niebieski płaszcz aż oślepia, pewnie to nie przypadek), która zakochała się w Jerzym, chociaż tego nie chciała, i musi patrzeć na jego upodlenie (jednak "Pod Mocnym Aniołem" na pewno nie jest filmem o współuzależnionej kobiecie; ona to też  tylko figura). Podobnie nie umiem współczuć porzuconemu Jerzemu. Nie jest to więc również film o zbawczej sile miłości. Nawet jeśli taki był zamysł, gdzieś się rozmył w szeregu wielu nawracających wspomnień podsuwanych przez chaotyczną pamięć bohatera. Ten ciąg coraz bardziej zapętlających się zdarzeń, wspomnień z pobytów w klinice, które nakładają się na siebie i mieszają, ciąg coraz bardziej onirycznych, nielinearnych scen miał pewnie wessać widza w świat alkoholika, zmęczyć, przerazić, zmarnować. Mnie po prostu w pewnym momencie zaczął nużyć. Za dużo tego. Zobojętniałam do reszty. 

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Jak słyszę, film niektórym niesie nadzieję, jest w nim podobno odrobina optymizmu. Ale moim zdaniem zakończenie jest otwarte. Dziewczyna nie przyjechała po Jerzego, w ostatniej scenie widzimy go, jak stoi w tym swoim bermudzkim trójkącie, jakby się wahał. Co zrobi? Czy, jak poprzednio, pójdzie Pod Mocnego Anioła albo do sklepu z alkoholem czynnego, jakżeby inaczej, całą dobę? Jakoś nie odnajduję w tej scenie nadziei.


Piotr Paziński "Pensjonat"

O "Pensjonacie" Piotra Pazińskiego (Wydawnictwo Nisza 2009) usłyszałam kilka lat temu w jakimś nieistniejącym już dziś programie telewizyjnym poświęconym polskiej literaturze. Same pochwały, świetne recenzje, już wtedy (chyba?) chciałam ją przeczytać. Jeśli jednak nie kupi się książki od razu, to potem wypierają ją kolejne nowości i inne czytelnicze zachcianki. Tak było i tym razem. Miesiące a nawet lata płynęły, a ja od czasu do czasu przypominałam sobie o "Pensjonacie". Aż pewnego pięknego dnia ostatnich wakacji wpadł mi w ręce przeceniony, kosztował jakąś śmieszną kwotę. Takiej okazji nie mogłam wypuścić z ręki, kupiłam, ba, szczęśliwą posiadaczką drugiego egzemplarza została moja przyjaciółka, namówiona przeze mnie. Ona przeczytała od razu, moja książka swoje na półce odczekała, aż nadszedł jej czas (decyzję o lekturze niewątpliwie przyspieszyła wiadomość, że Paziński wydał właśnie "Ptasie ulice", też chwalone). Wystarczył weekend, aby ją pochłonąć. Nie tylko dlatego, że krótka. Przede wszystkim ciekawa, melancholijna nastrojowa. Żeby napisać, czym jest "Pensjonat", najpierw trzeba wyjaśnić, kim jest autor. Piotr Paziński, z wykształcenia filozof, to reprezentant tak zwanego trzeciego pokolenia po Holokauście. Jest redaktorem naczelnym miesięcznika Midrasz, żydowskiego czasopisma społeczno-kulturalnego. "Pensjonat" to jego literacki debiut.

Czym jest ta książka? Czy to powieść, czy wspomnienia? Trudno oddzielić jedno od drugiego. Autor nie ukrywał w wywiadach, że jego proza karmi się przeszłością. Pamięcią sięga czasów swego dzieciństwa, kiedy to razem z babcią spędzał wakacje w żydowskim pensjonacie w Otwocku. Jedyne dziecko wśród dorosłych, Żydów ocalałych z Holokaustu. Skazane na towarzystwo dziwnych, starych ludzi, ich utyskiwania, opowieści, spory, dyskusje, których nie rozumiał. Po latach wraca do tamtych dni, chciałby jak najwięcej ocalić ze świata, którego już nie ma. Pamięć zawodzi, nie ma kogo zapytać. Dziś żałuje, że kiedyś nie słuchał dość uważnie, nie dopytał, nie chciał wiedzieć. Czytelniku tej notki, czy nie zdarzyło ci się kiedyś coś podobnego?. Żal, że w dzieciństwie nie dość uważnie słuchało się opowieści babci, a teraz przepadło, i nic poradzić nie można, chociaż tak bardzo chciałoby się wiedzieć. Aby dopomóc pamięci narrator (autor?) wraca do pensjonatu. Podupadłego (ale i kiedyś nie było tam luksusów, ciasne pokoiki przenikał zapach stęchlizny i wilgoci, a ściany łazienki porastał grzyb), pustego o tej porze roku, okrytego mgłą i melancholią, toczonego przemijaniem. Czy ci, których tam spotyka, żyją jeszcze, czy może wracają do świata przywołani wspomnieniami narratora? Czy jego sentymentalna podróż zdarzyła się naprawdę, czy to tylko oniryczne wizje? Zaglądając do pokoi, jadalni czy zamkniętej na głucho świetlicy, wyglądając przez okno, spacerując po okolicy, przypomina sobie echa dawnych rozmów, sporów i ludzi, panią Malę, babcię, pana Jakuba, pana Abrama, doktora Kahna i wielu innych. Ożywają postacie na starych fotografiach przechowanych przez panią Tecię, wracają przypomniane pamięcią przedmiotów. Ten ocalał, właściwie nie wiadomo dlaczego, ten wrócił z dalekiego zesłania, ten zginął jak większość. Dlaczego Bóg przypomniał sobie o jednych, a  innym pozwolił zginąć w piecach Treblinki albo na ulicach Lwowa od niemieckiej kuli? Obudził się na chwilę ze swego snu, czy zapomniał, a o wszystkim zadecydował przypadek? Nie ma w tej książce tak często obecnych w literaturze Holokaustu dramatycznych, okrutnych scen, nie ma epatowania cierpieniem, nienawiści, pretensji do Boga i ludzi. Jest zaduma, smutek, melancholia, ironia i żal za niepoznanymi nigdy, bo utraconymi, ludźmi, za przeszłością, za tamtym światem. Te, na poły realistyczne, na poły senne, wspomnienia są delikatne jak mgiełka, bo dziurawa pamięć nie pozwala na nic więcej. Ale urok książki Pazińskiego nie tylko na tym polega, a może w ogóle nie na tym. Takich książek odwołujących się do pamięci o utraconym żydowskim pokoleniu było wiele. To język sprawia, że "Pensjonat" przenosi się w wyższe rejony. Język piękny, kunsztowny, naszpikowany metaforami, porównaniami i innymi środkami poetyckiego wyrazu. Jak zwykle, kiedy czytam taką prozę, zazdroszczę autorowi, że tak nietuzinkowo potrafi składać zdania. Jakże bym chciała, aby to spod klawiszy mojego laptopa wysypały się takie zdania:

"Na szczęście tory leżały tak, jak je pozostawiłem. Biegły prosto przed siebie, zdecydowanym ruchem, by stopić się z horyzontem, stąd ledwie widocznym, przesłoniętym przyrodą, albo przeciwnie: zniknąć w ukrytym tunelu wydrążonym w niebie i dalej gnać już po drugiej stronie, w całkiem innym i nieznanym świecie."

Niestety. Ale na szczęście pozostają książki, takie jak "Pensjonat" Piotra Pazińskiego.

Miałam już kończyć, ale przecież muszę dodać jeszcze jedno. Narrator jest nie tylko strażnikiem przeszłości. On czuje się kolejnym ogniwem tamtego świata. Ostatni z łańcucha pokoleń, uczepiony na samym końcu. Jak pisze o sobie.

Filip Springer "Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni"

Właściwie nie miałam zamiaru czytać tej książki. Tak jak i pozostałych reportaży Filipa Springera. Nie, nie dlatego, że mam coś przeciwko. Odwrotnie, błyskawiczny rozwój pisarskiej kariery ich autora śledzę  z dużym zainteresowaniem. Czytelniku tej notki, niech cię nie zmyli mój ton i kursywa użyta w poprzednim zdaniu. To nie ironia, ale dystans do zwrotu pisarska kariera. Naprawdę mój czytelniczy słuch każe mi podziwiać autora, który zajął się niebanalną tematyką. Doskonale wiem, co napisał, czytałam i wysłuchałam kilku albo nawet kilkunastu przeprowadzonych z nim wywiadów. Wszystkie bardzo ciekawe. Tematy też są mi bliskie. Ale powtórzę po raz nie wiem który: nie ma czasu na czytanie wszystkiego, co by się przeczytać chciało. Książki napierają ze wszystkich stron. Nowości, nieoczekiwane odkrycia (jak przeczytasz jedną pozycję jakiegoś autora albo na jakiś temat, to, bywa, że natychmiast masz ochotę na następne), a i do klasyki miałoby się ochotę wrócić albo sięgnąć po zaległości. Kolejka się wydłuża, półka książek oczekujących na przeczytanie puchnie, lista książek oczekujących na kupienie jest jeszcze dłuższa. a przecież czytam, czytam, czytam, czytam. Czasem ten nadmiar mnie po prostu przeraża. Dlatego Filipa Springera starałam się wyprzeć z pamięci, nie wpisywać na listę, bo za dużo, za dużo. Broniłam się dzielnie, ale kiedy szum medialny związany ze świeżo wydaną książką autora zaczął wwiercać się w moje mózgowe zwoje, skapitulowałam. Nie, nie uległam reklamie. Zrozumiałam, że "Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni" Filipa Springera (Czarne 2013) to książka dla mnie!

Jeśli, czytelniku tej notki, i ty nie możesz spokojnie patrzeć na tysiące zalewających nas billboardów, jeśli i ciebie bolą oczy od paskudnych szyldów, szyldzików, reklam, banerów porażających swą szpetotą, umieszczonych na płotach, fasadach i gdzie popadnie, jeśli i ciebie drażnią oblepione chałupniczymi ogłoszeniami słupy, wiaty przystanków i rynny, jeśli twoje poczucie estetyki ranią poustawiane nawet w centrach miast byle jakie budy, które udają sklepy, jeśli i ciebie irytuje (aż prosi się tu o mocniejsze słowo) ten architektoniczno-estetyczny bajzel, który nas otacza, to i ty powinieneś przeczytać tę książkę. Ale może powinni sięgnąć po nią przede wszystkim ci, którym to wszystko nie przeszkadza? Już nie pamiętam, czy to Springer, czy może ktoś  inny w radiowej dyskusji  powiedział, że takie książki są właśnie po to, aby zwrócić uwagę na problem. Ostrzegam. "Wanna z kolumnadą" podnosi ciśnienie i po prostu przygnębia. Po przeczytaniu pierwszego rozdziału, "Ucieczka z ulicy Urbanistów",  byłam niemal chora. Wcale nie dlatego, że Springer odkrył przede mną coś nowego. Doskonale zdaję sobie sprawę z urbanistycznego chaosu wokół, z budowania bez ładu, składu i myślenia o przestrzeni, z bezładnego rozlewania się osiedli po obrzeżach polskich miast. Ja to wszystko dostrzegam i cierpię. Ale Springer pokazał coś znacznie gorszego: mechanizm, który na to wszystko pozwala, i brak nadziei, że cokolwiek się zmieni. Jest jeszcze gorzej! Billboardy, reklamy, szyldy, papierowe ogłoszenia, rosnące jak grzyby po deszczu płoty grodzące osiedla i budynki, nawet te ohydne budy (akurat o nich autor nie pisze, to mój wkład w temat) można dość łatwo zlikwidować. Wystarczy odpowiednie prawo konsekwentnie realizowane. Nawet bloki z wielkiej płyty zainfekowane jednostką chorobową nazwaną przez Springera pastelozą kiedyś zmienią swój kolor. Mogę sobie wyobrazić, że za, powiedzmy, dziesięć, może piętnaście lat ten problem zniknie. Niestety nie znikną te wszystkie osiedla-sypialnie wyrastające gdzieś w polu, źle zaprojektowane, budowane chyba tylko z myślą o zysku, nie znikną brzydkie budynki, nie zniknie hotel Gołębiewski w Karpaczu, zbrodnia dokonana na krajobrazie. To rany zadane polskiej przestrzeni publicznej na dziesiątki a może setki lat. Podobnie jak uregulowanie rzek czy ich zniknięcie (temu poświęca autor osobny rozdział). Springer nie tylko nazywa i diagnozuje problemy, nie tylko pokazuje mechanizmy, które je powodują, ale także uświadamia konsekwencje estetyczne (to oczywiste), gospodarcze i społeczne, a z tych często nie zdajemy sobie sprawy. Przez karty jego książki przewijają się także ci, którym problem doskwiera. To architekci, urbaniści, ale może przede wszystkim samotni szaleńcy, którzy na własną rękę, dostępnymi sobie metodami próbują zwalczać wszechogarniającą nas brzydotę. Niestety często to walka z wiatrakami. Nie zawsze, na szczęście.

I na koniec jeszcze jedno. Mój znajomy, z którym dzieliłam się emocjami wywołanymi książką Springera, próbował tłumaczyć to wszystko biedą i zwalać winę na bieżącą politykę. Biedni ludzie nie mają pieniędzy na porządną reklamę, porządne ogłoszenie, stąd to chałupnictwo. Niestety to nie tak. Za wielkopowierzchniowymi reklamami, za płachtami spowijającymi budynki, za hotelem Gołębiewski, za nowymi osiedlami, za tym wszystkim stoją wielkie pieniądze, wielki, często bezwzględny, biznes i lokalne układy i układziki. I zupełnie nie ma znaczenia opcja polityczna powiatowego czy miejskiego urzędnika wydającego zgodę na budowę tych koszmarów.

Trafiony, zatopiony. Przeczytałam "Wannę z kolumnadą" i teraz mam ochotę na "Miedziankę" i książkę o Hansenach. Kiedy po nie sięgnę? Kiedyś na pewno.

PS. Emocje towarzyszące pisaniu tej notki zamąciły mi umysł i pewnie dlatego nie wspomniałam, że książka Springera to także album zawierający dokumentację zbrodni popełnianych na krajobrazie. Po prostu książka pięknie wydana (niestety dlatego droższa).

"Na głębinie"

Na książki zdarza mi się trafiać przez przypadek, ale na filmy nigdy. A islandzki film "Na głębinie" trafił mi się właśnie tak. Nie miałam pojęcia o jego istnieniu, dopóki nie odkryłam go na internetowej stronie miesięcznika Kino, gdzie w prawym górnym rogu znajduje się lista tytułów, których przegapić nie wolno. Wśród nich był jeden, którego nie tylko nie widziałam, ale nie wiedziałam, że jest. Tak się szczęśliwie złożyło, że właśnie zaczynali go grać w moim mieście w małej kinowej salce tylko na jednym seansie (a premierę w Polsce miał szóstego grudnia, pewnie kopii jak na lekarstwo). Chociaż niełatwo ten film wytropić, piszę o nim, bo naprawdę warto go obejrzeć. To historia oparta na faktach. W 1984 (mogłam się pomylić o rok czy dwa) zatonął kuter rybacki, z kilkuosobowej załogi ocalał jeden człowiek. Sześć godzin płynął w lodowatej wodzie. Po pięciu minutach powinien stracić świadomość i utonąć. Tak mówią prawa fizyki. Przeżył. Cud? Naukowy fenomen? Jakie siły znalazł w sobie mężczyzna, który wygrał z naturą? Czy w ogóle można to wyjaśnić? O tym opowiada ten spokojny, skromny, piękny i, zapewniam, bardzo ciekawy film. Warto jeszcze zwrócić uwagę na odtwórcę głównej roli i świetne zdjęcia surowej islandzkiej wyspy, na której toczy się akcja. A tych, którzy nadal czują się nieprzekonani, informuję, że współautorem scenariusza i reżyserem jest Baltasar Kormakur, twórca filmu "101 Reykjavik". Tyle we wstępie, a jeśli ktoś widział, może przeczytać ciąg dalszy.

"Na głębinie" to opowieść o zwyczajnym człowieku, który w ekstremalnej sytuacji znalazł w sobie niezwykłą siłę, aby ratować  życie. Misiowaty Gulli niczym specjalnym się nie wyróżnia. Pracuje na kutrze, mieszka z rodzicami, wolne wieczory spędza, jak inni, w pubie. Tańczy, pije, pali jak smok, jeśli trzeba w obronie kumpla wda się w awanturę. Jest nieco nieśmiały, nie znajdzie w sobie odwagi, aby nawiązać znajomość z dziewczyną, która mu się podoba. Nie zrobi tego nawet, kiedy wróci do miasteczka, chociaż była to jedna z obietnic złożona sobie i Bogu, gdy walczył o życie. Spełni inne: zaopiekuje się psem kolegi, pocieszy wdowę po przyjacielu i jej dzieci. To jednak prostsze niż poderwanie nieznajomej. Będzie dziwił się sławie, jaką nagle zyskał. Rozgłos nie pasuje do tego zwyczajnego, nieśmiałego faceta. Chociaż boi się powrotu do domu, wróci na swoją wyspę, do miasteczka, a w końcu nawet na kuter. Będzie żył jak dawniej.

Oczywiście najważniejsze miejsce w filmowej opowieści stanowi niezwykły wyczyn Gulliego i pytanie: jak to było możliwe? Rozpacz, zwątpienie, nadzieja i determinacja mieszają się ze sobą. Gulli wie jedno, za wszelką cenę musi płynąć, musi się starać dotrzeć do brzegu. Jeśli będzie czekał na pomoc, na pewno zamarznie. Najpierw zrobi wszystko, aby ratować przyjaciela. Kiedy zostanie sam, przyjdzie pierwsza chwila zwątpienia. Samotność jest pewnie tym bardziej dojmująca, że wokół noc. Przygniata go świadomość, że jest nic nieznaczącą drobinką w żywiole oceanu. Pociechę dają mu mewy. Jak powie potem, nigdy nie był dla nich dobry. Teraz to jedyne żywe stworzenia. Gulli modli się, ale bez przesady. Chyba ważniejsze są rozmowy z ptakami i wspominanie przeszłości. Nie myśli o śmierci, skupia się na zadaniu. Zanim dotrze do celu, stoczy walkę z własną słabością i przeciwnościami natury. Nadzieja pojawia się i znika. Najpierw statek, który go nie zauważa, potem, kiedy dopłynie do wyspy, musi jeszcze ją zdobyć. Nie da się wspiąć po klifie w miejscu, w którym wyszedł z wody smagany wiatrem i falami, musi jeszcze raz wejść do lodowatego oceanu i płynąć dalej. Ile hartu ducha trzeba w sobie mieć, aby w takiej chwili nie załamać się i na nowo podjąć wyzwanie! Przyznam, że mnie najbardziej przeraził moment, kiedy okazało się, że Gulli, zanim dotrze do miasteczka, ma do pokonania skalisto-lodowe pustkowie. Wtedy poczułam potworne zimno, rany na bosych nogach, chłód mokrej koszuli na wyziębionym ciele. Jaką determinację trzeba mieć, aby brnąć przed siebie? Może klucza należy szukać w przeszłości? Mieszkańcy wyspy doskonale pamiętają katastrofę sprzed lat, wybuch wulkanu, który przysypał miasteczko czarnym pyłem. Najpierw nocna ewakuacja, w pośpiechu, w panice. Sceneria tyleż groźna, co piękna. Ognista lawa i  płonące domy rozświetlają czarną noc. Nie wszyscy zdecydowali się wrócić. To, co zobaczyli śmiałkowie, było i fantastyczne, i przerażające zarazem. Miasteczko utopione w wulkanicznym, czarnym pyle. Powtórzę po raz kolejny: ile determinacji trzeba w sobie mieć, aby zacząć tu nowe życie? Skąd wziąć siłę, aby oczyścić dom, w którym czarno? A jednak po latach miasteczko żyje i wygląda niezwykle usadowione w nadmorskiej kotlinie otoczonej wzgórzami. Szczególnie nocą, kiedy proste, małe, białe domki przypominają rozżarzone lampiony. No więc może tamto doświadczenie go zahartowało? Ale czy da się w ogóle znaleźć odpowiedź? Gulli godzi się wziąć udział w naukowych badaniach. Miałam wrażenie, że robi to z zaciekawieniem i pewnym rodzajem pasji. W końcu jednak rezygnuje i wraca do domu. Dlaczego? Bo tak naprawdę nie ma odpowiedzi? A może odpowiedź nie jest dla niego ważna? Naukowcy próbują swoim szkiełkiem i okiem rozwikłać zagadkę, zmierzyć, zbadać, znaleźć rozwiązanie i skuteczne remedium dla innych rozbitków. Gulli mówi dość i zostaje z tajemnicą.

"Wilk z Wall Street"

Ostatnia posucha w kinie sprawiła, że moja tęsknota za filmem urosła do niebotycznych rozmiarów. Dlatego wcale nie jestem pewna, czy gdyby najnowszy film Martina Scorsese wszedł na ekrany w czasie obfitości premier, miałabym aż tak wielką ochotę go oglądać. Ale ponieważ prasę ma znakomitą, więc pewnie jednak bym się wybrała. Jest też trzeci powód, dla którego "Wilka z Wall Street" obejrzałam. Kto widział znakomitą "Chciwość", ma okazję do porównań. Bardzo byłam ciekawa, jak film hollywoodzkiego giganta wypadnie na jej tle, wszak oba mierzą się z tym samym tematem. Spekulacje na giełdzie, machinacje finansowe na pograniczu prawa, przyczyny finansowego kryzysu, ludzka chciwość, rozpasana pazerność. Oto mój werdykt. Film Martina Scorsese jest rzeczywiście znakomicie zrobiony, ogląda się go niemal jednym tchem, chociaż trwa trzy godziny (jeśli chcę być do końca szczera, muszę dodać, że końcówka jest jednak nadmiernie rozwleczona), nie ma jednak takiej siły rażenia jak "Chciwość". Do dziś pamiętam przerażenie, zdumienie i niesmak, jaki towarzyszył mi po obejrzeniu tamtego filmu. Nie mogłam wyjść ze zdumienia, jak można być takim cynikiem, takim draniem! Kiedy opuściłam kino i znalazłam się w galerii handlowej ("Chciwość" grali niestety tylko w dużych kinach), miałam dojmujące poczucie nierzeczywistości tego kolorowego, sztucznego świata. Chciałam stamtąd jak najszybciej uciekać. To nie były tylko moje wrażenia, potem ktoś zwierzał mi się z podobnych. "Wilka z Wall Street" na szczęście mogłam obejrzeć w moim ulubionym małym kinie, ale jestem pewna, że nawet gdybym zobaczyła go w tamtym miejscu, po seansie nie poczułabym tego, co wtedy. Bo film Martina Scorsese to, moim zdaniem, jednak tylko znakomite kino rozrywkowe. Przepych i rozmach, z jakim jest zrobione, stępiają ostrze krytyki. Wybrać się oczywiście warto. I jeszcze jedno: trzeba przygotować się na atrakcyjnie opakowaną tonę bluzgów i bezustanne bachanalia. Wszak bohaterowie to mimo wszystko białe kołnierzyki z Wall Street zamknięte w szklanych klatkach wieżowców lub luksusowych rezydencjach. Tyle tytułem wstępu. Dokładniej o tym, co przeszkadzało mi w filmie Martina Scorsese jak zwykle w części drugiej. Kto film już widział, może czytać dalej. Zapraszam.

Kluczowe pytanie brzmi: co sprawia, że "Wilk z Wall Street" raczej bawi, niż przeraża? A przynajmniej nie przeraża tak, jak powinien? Owszem, kiedy go oglądałam, zdarzały się momenty, w których czułam obrzydzenie. Ta niepohamowana niczym zachłanność na bezustanną zabawę, nieograniczoną konsumpcję, seks, dragi, alkohol i pieniądze. Orgie seksualne niczym w starożytnym Rzymie. Przedmiotowe traktowanie kobiet, które Jordan Belfort i jego kompani sprowadzają tylko do obiektu seksualnego. Jakieś dzikie, wręcz pierwotne, zachowania: wrzaski, bluzgi, poklepywania, tarmoszenie, chichot. Prymitywne marzenia. Więcej, więcej, więcej. Traktowanie ludzi jak przygłupów, od których bezkarnie i bez skrupułów można wyciągać pieniądze po to, aby zarobić. Nieważne, że oni stracą. I ci wszyscy maklerzy czy brokerzy wpatrzeni w Belforta jak w obrazek, gotowi skoczyć za nim w ogień, bez cienia refleksji. To wszystko budzi wstręt, ale tylko na chwilę. Całość jednak nie dotyka. Dlaczego? Bo bohaterowie Scorsese, chociaż przecież wstrętni, budzą zaciekawienie i, nie oszukujmy się, przynajmniej trochę sympatii. Są, jak podpowiada mi moja intuicja (ale mogę się mylić, gdyż, wstyd się przyznać, w filmografii Martina Scorsese mam jakieś dziwne luki), jakąś wersją bohaterów jego gangsterskich filmów.

Belforta uczynił reżyser narratorem, który zwraca się z ekranu bezpośrednio do nas, widzów. Ten zabieg skraca dystans i natychmiast traktujemy go jak znajomego dzielącego się z nami swoją nieprawdopodobną historią wzlotu i upadku. Wieczny chłopiec skory do najdzikszych swawoli. Jakby tego było mało, główny bohater fascynuje. Może nie tyle pomysłowością, ile oratorskimi popisami, aktorskimi występami, umiejętnością panowania nad wpatrzonym w niego tłumem podwładnych. Belfort to typ guru, który potrafi zawładnąć ludzką masą. Tyleż przerażający, niebezpieczny, co fascynujący. Doceniamy też jego lojalność wobec najlepszych kumpli. Ostatecznie to Donnie, przyjaciel, zdradza go, ratując siebie. A kompani od biznesu i hulanek? Banda rozpasanych, nawalonych dziwaków i świrów, ale też przecież sympatycznych. Nie cyniczni dranie, ale swoje chłopy. Rubaszne, wyluzowane, skore do wiecznej zabawy i najdziwniejszych wygłupów. Jakby nadal mieli kilkanaście lat.

Jest jeszcze drugi powód, który sprawia, że film Martina Scorsese  raczej bawi niż przenikliwie analizuje chciwość. To wręcz barokowa przesada. Historię Belforta i jego kumpli, ich działania a szczególnie styl życia cechuje barwny nadmiar. Za dużo tu wszystkiego. Pieniędzy, bogactwa, alkoholu, dragów, seksu i imprez. Ich życie to wielkie przedstawienie, kiczowata rewia, na którą producent nie poskąpił pieniędzy, a nie ambitny dramat, który przeora sumienie widza. Oglądając film, przecież oparty na faktach, zastanawiałam się, na ile twórcy podkręcili historię Jordana Belforta, a na ile zrobił to on sam w swojej książce? Czy rzeczywiście tak żył, tak się zabawiał? Czy w swoich wspomnieniach pisze o wyrzutach sumienia? Stać go na refleksję? Żal za grzechy? Bo jego filmowe wcielenie po spektakularnym upadku zaczyna karierę od początku. Cynicznie uczy wpatrzonych w siebie adeptów chciwości, jak wcisnąć każde badziewie takim naiwniakom jak my.

Ta wizja świata, te wyprane z sumienia chciwe typy powinny przerażać. Tymczasem znakomicie się bawimy, może już pod koniec nieznacznie znużeni, z niebezpieczną fascynacją oglądając wyczyny Jordana Belforta. Tylko czasem czujemy obrzydzenie. Dopiero potem, na poziomie rozumu, przychodzi otrzeźwienie. Zawsze jednak istnieje niebezpieczeństwo, że niektórzy widzowie zatrzymają się na poziomie zabawy. Dlatego zdecydowanie wybieram chłodną, drapieżną, wstrząsającą "Chciwość". Kto nie widział, polecam.

PS. Zapomniałam dodać, że Leonardo di Caprio jest rzeczywiście znakomity.

Toni Morrison "Dom"

To moje pierwsze spotkanie z prozą Toni Morrison, afroamerykańską pisarką, laureatką Nagrody Nobla (1993). Pewnie bym po nią nie sięgnęła, jakoś nam było dotąd nie po drodze (tłumaczenie, że nie sposób czytać wszystkiego, tyle razy w moich notkach przywoływane, robi się nudne, chociaż jest prawdziwe), gdyby nie zgodny pochwalny głos trojga recenzentów w Sztuce czytania (TVP KULTURA). Może nawet nie o tę zgodność szło, ile o temat? Po prostu ich rozmowa sprawiła, że zainteresowałam się "Domem" Toni Morrison (Świat Książki 2013; przełożyła Jolanta Kozak), a że powieść krótka, taka na jeden wolny dzień, szybko ją pochłonęłam. Jednym tchem, można powiedzieć. Bo "Dom" czyta się rzeczywiście bardzo dobrze, z dużym zainteresowaniem, chociaż temat do lekkich nie należy. Jak się domyślam, Toni Morrison porusza w swojej twórczości problemy społeczności afroamerykańskiej. Tak jest przynajmniej w tej powieści.

Lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku po wojnie koreańskiej. Frank Money, weteran wspomnianej wojny, przemierza Stany z północy na południe. Wezwany dość enigmatycznym listem jedzie do swojej ukochanej, młodszej siostry Cee, której nie widział od lat. Kiedyś była dla niego najważniejsza. Jedyny jasny punkt w przeszłości. To on był dla niej matką i ojcem. To on się nią opiekował i bronił jej. Historia Franka jest czytelnikowi przedstawiana na dwa sposoby. W krótkich rozdzialikach pisanych kursywą, w których on sam opowiada o sobie, zwracając się bezpośrednio do jakiejś kobiety. To wspomnienia. Poznajemy jego życie od najwcześniejszego dzieciństwa. Życie niełatwe, pełne upokorzenia, nędzy, strachu, bólu. Powracają prześladujące go koszmary okresu spędzonego w Lotus, niewielkiej mieścinie, gdzie osiedli jego rodzice po wygnaniu z Teksasu, i koszmary wojenne. Z dzieciństwa jego pamięć przechowała ucieczkę, okropną żonę dziadka, która nie miała najmniejszej ochoty opiekować się nim i Cee, no i Lotus wspominane przez Franka jak najgorzej. Nuda i żadnych perspektyw poza niewolniczą pracą na polach bawełny. To dlatego on i jego dwaj kumple uciekli stamtąd. Wojsko i wojna wydawały się lepszą alternatywą. Oczywiście nie były. Wojna to kolejny koszmar. Zimno, nuda oczekiwania, walka, śmierć, zabijanie. Frank wrócił z Korei psychicznie okaleczony. Trudno mu się odnaleźć w życiu. Dziś nazwalibyśmy ten stan traumą, z której amerykańscy żołnierze, niezależnie od koloru skóry, mogą się leczyć w specjalnych klinikach. Ale nie wtedy, a przynajmniej nie czarni żołnierze. Wojenna trauma to jeden z tematów tej powieści. Chociaż to, co gryzie go najbardziej, mogło zdarzyć się wszędzie, ale zdarzyło się właśnie w Korei, potęgując koszmary. Jednak zasadniczą część książki stanowią dłuższe rozdziały, w których narracja jest prowadzona w trzeciej osobie. Ich głównym bohaterem, ale nie jedynym, jest oczywiście Frank, który jedzie do siostry. Niełatwa to podróż. Pełna nieoczekiwanych zdarzeń, spotkań, upokorzeń, ale i życzliwości. Bez pomocy spotkanych po drodze ludzi pewnie nie dotarłby do celu. Zostawiam już jednak Franka i jego traumy, bo nie tylko o nim jest powieść Toni Morrison.

Jej bohaterkami są także kobiety: Cee, Lenore, wspomniana już druga żona dziadka, Lily, dziewczyna Franka, i kobiety z Lotus. Każda z nich jest inna, ale jedno je łączy: siła i konsekwentne dążenie do celu. Marzą o lepszym życiu i próbują to realizować, chociaż nie zawsze jest łatwo. Padają ofiarą rasistowskiej Ameryki, ale i swoi potrafią je skrzywdzić. Twarda, bezwzględna, sprytna Lenore myśli tylko o pieniądzach i wygodzie. Jeśli coś nie idzie po jej myśli, zachowuje się jak rozkapryszone dziecko, krzywdząc innych. Uporządkowana Lily marzy o własnym domu. Musi jednak przełknąć upokorzenie: dom, który sobie upatrzyła, nie jest dla ludzi o jej kolorze skóry. Wreszcie Cee. Stworzona na ofiarę. Wykorzystywana i krzywdzona. Nawet jednak ona znajdzie w końcu w sobie dość siły, aby dźwignąć nie tylko siebie. Tu łyżka dziegciu. Ten fragment książki brzmi dla mnie jak tani psychologiczny poradnik. "Mam prawo się smucić, jak chcę. Nie musisz zawsze chronić mnie przed smutkiem. Nie chcę go unikać." "Od samego chcenia nic się nie zrobi, ani od pretensji - ale od myślenia, kto wie." Takich złotych myśli Cee jest w tej partii "Domu" cała garść.

Kolejny temat powieści to konfrontacja z przeszłością i pamięć. Od czego uciekamy? Od miejsca czy od ludzi? Czy możliwy jest powrót? Gdzie jest ten tytułowy dom? Co nim jest? Czy to dom-więzienie, dom-z którego chce się uciec czy dom-schronienie? Odpowiedzieć na te pytania nie mogę, bo zdradziłabym zbyt wiele.

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Moja lektura książki Toni Morrison okazała się zupełnie inna niż lektura trojga recenzentów Sztuki czytania. Dla nich to przede wszystkim powieść o wykluczeniu, o rasistowskiej Ameryce lat pięćdziesiątych. Oczywiście to wszystko tu jest, chociaż bardzo delikatnie podane. Obawiam się, iż niejeden czytelnik nie odczyta właściwie tej warstwy, może po prostu poczuć się zagubiony wśród niedomówień. Dla mnie jest to przede wszystkim powieść o słabym mężczyźnie i silnych kobietach.

"Dom" przeczytałam z dużym zainteresowaniem, jednak nie nazwałabym tego zachwytem. Dlatego aż tak bardzo nie spieszy mi się do kolejnych książek Toni Morrison, chociaż na pewno kiedyś (kiedy?) po kolejną z nich sięgnę.


Popularne posty