"Zimowy sen"

Obawiam się, że dzisiejszy wpis to przekonywanie przekonanych. No bo jak zachęcić do obejrzenia filmu, który trwa trzy i pół godziny, filmu, w którym dominują rozmowy zamiast szybkiej akcji, liczy się nastrój, klimat, a nie dzianie się? Taki właśnie jest turecki "Zimowy sen" Ceylana. Obawiam się, że nawet Złota Palma w Cannes nie będzie zachętą dla kogoś, kto czegoś innego w kinie szuka. Za to ci wszyscy, którzy do dziś pamiętają "Klimaty", "Trzy małpy" i "Pewnego razu w Anatolii" (chyba jeszcze większe wyzwanie; tu dopiero nic się nie dzieje), na pewno najnowsze dzieło Ceylana zobaczą. Ja, miłośniczka tamtych filmów, na "Zimowy sen" czekałam z niecierpliwością i nie zawiodłam się. Poddałam się jego powolnemu rytmowi, melancholijnemu nastrojowi, wszechogarniającemu smutkowi, pięknie fotografowanym bajkowym krajobrazom Kapadocji skąpanym w szarości i bieli, mrocznym, ale przytulnym wnętrzom, wsłuchiwałam się w długie rozmowy bohaterów albo w ciszę płynącą z ekranu. Z kronikarskiego obowiązku odnotowuję, że to opowieść o ludziach, którzy porzucili Stambuł, aby prowadzić odziedziczony po ojcu hotel w Kapadocji. Emerytowany aktor, jego dużo młodsza żona i rozwiedziona siostra. To, co dzieje się między nimi i ich relacje ze światem są tematem tego filmu. I jeszcze pytania o wiarę, o przepaść dzielącą bogatych i biednych. Komu niestraszne trzy godziny w kinie, niech spróbuje, a być może nie będzie żałował. A jeśli ktoś już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Po raz drugi w ostatnim czasie przychodzi mi pisać, że film, który właśnie obejrzałam zanurzony jest w czechowowskich klimatach. Tak było z obrazem "Geograf zgubił globus", tak jest z "Zimowym snem". Turecka prowincja, Kapadocja, z dala od Stambułu. Latem na pewno tętni turystycznym życiem, ale właśnie kończy się jesień, zbliża zima, ostatni goście wyjeżdżają, małe miasteczka i wioski zasypie śnieg, samotne gospodarstwa zostaną odcięte od świata, życie ulegnie hibernacji. Ale problemy nie znikną. Przeciwnie, kiedy ucichnie gwar turystów odwiedzających hotel, kiedy nie będzie z kim zamienić słowa, właściciele hotelu zostaną zmuszeni do skonfrontowania się ze sobą. Żyją razem, ale właściwie osobno, w swoich częściach domu, zamknięci w mrocznych, zimnych, chociaż przytulnych pokojach, bywa, że nie spotykają się nawet na posiłkach. Każdy zajęty na swój sposób.

Necla, siostra Aydina, głównie czyta, snuje rozmaite teorie na temat wzbudzania poczucia winy, prowokuje brata. Szybko okazuje się, że obwinia go o rozpad swojego małżeństwa, a jego młodej żony, Nihal, nie darzy sympatią. Aydin, niegdyś aktor, dziś prowadzi interesy, które przejął po ojcu. Pustkę wypełnia pisaniem felietonów do miejscowej gazety i gromadzeniem materiałów do książki o historii tureckiego teatru, jego opus magnum. Jest bogaty, ale przeraźliwie samotny. Zdaje sobie sprawę, że z żoną niewiele go już łączy. Dlaczego? Czy z powodu różnicy wieku? A może przyczyną jest jej rozczarowanie, bo odmiennie patrzą na świat? Albo jego wygodnictwo, zapatrzenie w siebie i zgnuśnienie? Aydin sprawia wrażenie człowieka, który stracił zapał do życia. Niczego nie potrafi doprowadzić do końca. Ulega chwilowym porywom i impulsom, prowadzi dyskusje i rozważania, ale szybko stygnie i w pół drogi porzuca wszelkie przedsięwzięcia. Na gadaniu się kończy. Zastanawia się, czy pomóc w akcji charytatywnej, ale ostatecznie nawet nie odpowiada na list czytelniczki, która go o to prosi. Zazdrosny o żonę krytykuje jej działania i chce zweryfikować listy darczyńców, ale zapał mija mu jeszcze szybciej. Płaci za schwytanie dzikiego konia, bo przychodzi mu do głowy, że mógłby być atrakcją hotelu, ale potem nie bardzo wie, co z nim robić, więc wypuszcza go na wolność. Może sam jest jak ten koń, schwytany w pułapkę interesów? Chciałby się wyrwać na wolność, do Stambułu, ale nie potrafi. Czy rzeczywiście dlatego, że nie umie żyć bez żony? A może nie potrafiłby na nowo odnaleźć się w wielkim świecie? Może nigdy się tam nie odnalazł? Przecież nie wiemy, jakim był aktorem. Wybitnym? Przeciętnym? Marnym? Nawet felietony pisze tylko do miejscowej gazety, nie próbuje publikować ich w jakimś większym tytule. Twierdzi, że to jego wybór, ale czy na pewno? Swoje frustracje rekompensuje, pisząc serię zjadliwych tekstów o miejscowym imamie, którym pogardza. Wszystko drażni go w tym człowieku. Jego wiara, jego niepowodzenia, jego służalcza uległość, nawet jego zapach (dlatego w jego obecności demonstracyjnie otwiera okno, chociaż w pokoju zimno). Pozory układności nie są w stanie ukryć pogardy, jaką Aydin do niego czuje. W perfidny sposób poniża go na każdym kroku, zbywa i lekceważy.

Zupełnie inna jest Nihal, jego żona. Szlachetna idealistka. Angażuje się w działalność charytatywną na rzecz miejscowej społeczności. Kierują nią nie tylko szlachetne pobudki. To prawdopodobnie również jej sposób na nudę, samodzielność i bunt przeciw mężowi. Kiedy on woli nie dostrzegać problemów innych, umywa ręce, całą winę składając na swoich prawników i w ten sposób oczyszczając swoje sumienie, dzięki czemu nie musi konfrontować się z problemami i dylematami moralnymi, ona próbuje zbierać pieniądze na szkoły i naprawić to, co zepsuł mąż. Ale szybko okaże się, że to nie takie proste. Potrzeb wkoło wiele, wszystkim się pomóc nie da. Nie da się też zasypać przepaści dzielącej świat bogatych od świata biednych. Pomoc, jaką Nihal oferuje rodzinie imama, zostaje odtrącona przez jego brata. Jak pomóc, żeby nie upokorzyć? Gdyby była osobą wierzącą, mogłaby dać jałmużnę, do której zobowiązany jest każdy wierzący muzułmanin, ale ponieważ nie jest, jej szlachetny gest obraża. Tym bardziej, że brat imama już raz został upokorzony na oczach syna. Teraz chce odzyskać jego szacunek. Ale to nie koniec pytań. Można się zastanawiać, ile w nieszczęściu tej rodziny obiektywnych przyczyn, a ile cwaniactwa?

Nihal wraca do domu bezradna, odtrącona, wstrząśnięta, nieszczęśliwa. Nieszczęśliwy i samotny jest też jej mąż. Ukrywa się u przyjaciela, ale wieczór spędzony w towarzystwie jego i nauczyciela nie przynosi ukojenia nikomu. Nihal i Aydin niby są tak blisko siebie, a dzieli ich mur milczenia. Kiedy on wróci do domu, nie odważy się głośno powiedzieć, co do niej czuje. Ona będzie obserwować go zza szyby, a on szybko zamknie się w swoim gabinecie i jak zawsze zasiądzie przed laptopem. Smutek, zaniechane okazje, zmarnowane szanse, marnowane życia. Ile rezygnacji jest w scenie, kiedy Aydin, zdumiony, staje przy drogowskazie prowadzącym do wioski, gdzie mieszka jego czytelniczka, która nie tak dawno pisała do niego z prośbą o pomoc. Jakby się wahał, ale ostatecznie nie skręci.

Bajkowo wygląda Kapadocja przysypana śniegiem. Ale życie tu to nie bajka. Zza lukrowanego turystycznego obrazka wyłania się bieda, bylejakość, pustka i marazm. Prawdziwy zimowy sen, w którym pogrążeni są wszyscy. Bardzo smutny film.

Włodzimierz Borodziej, Maciej Górny "Nasza wojna"

W stulecie wybuchu I wojny światowej obrodziło książkami na temat. Miałam ochotę wybrać coś z tego bogactwa, nie bardzo jednak umiałam się zdecydować. No przecież ani nie kupię wszystkiego, co wydano, ani tym bardziej nie przeczytam. Na szczęście w prasie ukazały się omówienia najważniejszych pozycji, co pozwoliło mi dokonać wyboru. Odrzuciłam dwie książki Amerykanki Barbary Tuchman "Wyniosłą wieżę" i "Sierpniowe salwy" oraz "Samobójstwo Europy" Andrzeja Chwalby, oczywiście wcale nie dlatego, że miały kiepskie recenzje. Po prostu uznałam, że najlepiej będzie przeczytać "Naszą wojnę" Włodzimierza Borodzieja i Macieja Górnego, a ściślej tom I "Imperia 1912-1916" (W.A.B 2014). Dlaczego? Bo to pozycja unikalna. Być może uważny czytelnik tej notki wywnioskował z tytułu, że autorzy zajęli się historią I wojny, ale ich zainteresowanie ograniczyło się do obszarów Europy Środkowo-Wschodniej i Wschodnio-Południowej (Taki termin chyba nie istnieje? Ale cóż stoi na przeszkodzie, aby go powołać do życia?). To jest ta tytułowa nasza wojna. Równie dobrze można by ją nazwać zapomnianą wojną. Zapomniano o niej nie tylko w Polsce, gdzie została skutecznie przykryta okrucieństwem drugiej, ale w całej Europie. W powszechnej świadomości pierwsza wojna to okopy frontów zachodnich, o wschodnich i wschodnio-południowych się nie pamięta, a Polacy, o czym przed chwilą wspomniałam, niewiele o niej wiedzą. Pewnie tyle, że dla nas skończyła się szczęśliwie, bo odzyskaniem niepodległości. Nie ma co ukrywać, że i ja pielęgnowałam w sobie taki nieco nijako-sielankowy obraz pierwszej wojny na naszych terenach. Właśnie dla takich ignorantów Borodziej i Górny postanowili odzyskać tamten czas. Przyznam, że nie przystępowałam do lektury całkiem zielona, bo mniej więcej trzy lata temu przeczytałam znakomitą popularyzatorską pozycję o pierwszej wojnie "Piękno i smutek wojny" Petera Englunda wydaną przez ZNAK. Nie będę się tu na jej temat rozwodziła, zainteresowanych odsyłam do mojego wpisu. W każdym razie książka szwedzkiego autora stanowiła znakomity podkład, dając pojęcie o froncie zachodnim, włoskim i afrykańskim.
Czas wrócić jednak do "Naszej wojny". Od razu bez ceregieli napiszę, że warto po nią sięgnąć, a może nawet trzeba. Napisana z myślą o masowym czytelniku (słowo masowym w polskich realiach czytelniczych należy wziąć w cudzysłów; masowy czytelnik w naszym kraju po prostu nie występuje) łączy w sobie solidną faktograficzną wiedzę podaną w sposób przystępny i bardzo ciekawy z bogatym materiałem źródłowym. Autorzy obficie cytują wspomnienia, pamiętniki, artykuły prasowe. Jest też trochę fotografii. Książka ma bardzo precyzyjny podział, składa się z trzech części. Pierwsza zaczyna się opowieścią o tym, jak do wybuchu wojny doszło (a wcale nie musiało!), przy czym autorzy sięgają kilka lat wstecz do dwóch wojen bałkańskich, dostrzegając w nich zapowiedź tego, co stanie się chwilę później. Potem następuje systematyczny opis walk na froncie. Myślisz, czytelniku tej notki, że to nudne? Otóż mylisz się bardzo. Gdybym miała wybierać, to nieco zdziwiona za najciekawszą uznałabym właśnie tę część. Co nie znaczy, że dwie kolejne interesujące nie są. W drugiej autorzy opowiadają o życiu na zapleczu frontów. O biedzie, kartkach żywnościowych (to pierwszowojenny wynalazek), braku rąk do pracy, emancypacji kobiet, upadku miast, przemianach na wsi, ale też o propagandzie, szpiegomanii, plotkach, a wreszcie o budzących się animozjach między narodami zamieszkującymi trzy imperia i lojalności wobec trzech cesarzy. Jest wreszcie część trzecia, która traktuje o terenach okupowanych. Bardzo ciekawa. Piszą więc Borodziej i Górny o okresie bezkrólewia (stara władza uciekła wraz z cofającym się frontem, nowa jeszcze nie przybyła), o plagach spadających na mieszkańców okupowanych terenów (między innymi rozmaite kontrybucje), o nowych, okupacyjnych rządach, a wreszcie o tym, jak Niemcy i Austriacy postrzegali podbijane przez ich armie tereny (byliśmy dla nich czymś pomiędzy, taką pół-Azją). Bardzo to wszystko fascynujące.
Nie ma co się krygować i trzeba jasno stwierdzić, że "Nasza wojna" wytrzebiła mi z głowy białą plamę, dała pojęcie o tym, co się działo na naszych terenach i na całym froncie wschodnio-południowym w czasie pierwszej wojny. Rozbiła przekonanie, że nic specjalnego się tu nie wydarzyło. Pokazała miliony zabitych, rannych, chorych, jeńców wojennych, z którymi nikt nie wiedział, co zrobić, takie masy ich były, miliony uciekinierów, przesiedlonych, pozbawionych swojego mienia, żołnierzy zamarzających w Karpatach, traktowanych jak mięso armatnie w bezsensownych bitwach czy potyczkach. Mało? A przecież to nie wszystkie nieszczęścia. Ci, którzy wojnę wywołali, w najczarniejszych snach nie przewidywali, że trwać będzie aż cztery lata (zanim liście spadną z drzew żołnierze niemieccy mieli pić kawę w paryskich kawiarniach), pochłonie tyle istnień ludzkich, wypędzi ludzi z domów, zrujnuje Europę i zburzy stary porządek. A na Zachodzie jej wspomnienie będzie traumą do dziś.
P.S. Z niecierpliwością czekam na tom drugi. Kiedy się ukaże, nie wiem, bo nie sposób się tego dowiedzieć z beznadziejnej strony W.A.B.-u, a właściwie Grupy Wydawniczej Foksal. A przecież, kiedy W.A.B. był jeszcze tylko (czy aż) W.A.B.-em, miał świetną stronę internetową. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że za jej upadkiem nie pójdzie upadek poziomu wydawnictwa.

Raja Shehadeh "Dziennik czasu okupacji"

To już trzecia wydana w Polsce książka palestyńskiego pisarza, prawnika i obrońcy praw

człowieka Rajy Shehadeha  (napisał pięć). Ponieważ zachwyciłam się "Palestyńskimi wędrówkami", bardzo podobał mi się "Obcy w domu", nie mogłam ominąć "Dziennika czasu okupacji" (Karakter 2014; przełożyła Anna Sak). Początkowo odkładałam lekturę, trochę obawiając się, że po tamtych dwóch i po reportażach Smoleńskiego, szczególnie ostatnim zbiorze "Oczy zasypane piaskiem", nie będzie to już dla mnie nic nowego. Moje przypuszczenia trochę się potwierdziły, ale to nie powód, aby kolejnej książki Shehadeha nie przeczytać. Przeciwnie. To jak spotkanie z serdecznym przyjacielem. Czy mamy dość, mimo że się świetnie znamy? Nie, chcemy więcej. Powspominamy, ale zawsze pojawią się nowe tematy. Podobnie rzecz się ma w tym przypadku. Najnowsza książka palestyńskiego pisarza jest dokładnie tym, co zapowiada tytuł, dziennikiem prowadzonym od grudnia 2009 do grudnia 2011, a epilog to zapis z maja 2012. Dziennik, forma wygodna i pojemna, dlatego oprócz komentarza do bieżących wydarzeń znajdziemy w nim wspomnienia, okruchy rodzinnej historii, opowieści o ludziach, także tych nieżyjących, opis dnia codziennego, spotkania z przyjaciółmi, zachwyty nad ogrodem, żal za niszczonym bezpowrotnie krajobrazem i oczywiście bogactwo refleksji.

Jeśli, czytelniku tej notki, nie zetknąłeś się dotąd z twórczością Shehadeha, proponuję zacząć lekturę właśnie od "Dziennika czasu okupacji". Tu w pigułce dostaniesz to, co charakterystyczne dla jego pisarstwa, i, co znacznie ważniejsze, dowiesz się, jak wygląda życie Palestyńczyków na Zachodnim Brzegu. Jak staje się coraz trudniejsze, jak są upokarzani, poddawani najrozmaitszym restrykcjom, jak mur stawiany przez Izrael niszczy ich życie. Ot choćby podróż z lotniska w Tel Awiwie. Kto był w Izraelu, ten wie, że dla każdego to niemiłe przeżycie, ale dla Palestyńczyka jeszcze gorsze. Najpierw oczywiście trzeba mieć przepustkę na przekroczenie granicy (nie każdy ją dostaje), potem dostać się do punktu kontrolnego, potem czekać w kolejce, przejść upokarzającą kontrolę, dopiero wtedy można jechać na lotnisko, gdzie Palestyńczyk musi zjawić się jeszcze wcześniej, niż pasażerowie innych narodowości, i poddany zostanie skrupulatnej rewizji, często także osobistej. Ale "Dziennik czasu okupacji" to nie tylko żal, nostalgia i narzekanie. Wiele tu jasnych barw. Znajdziemy w nim również opis codziennych, drobnych przyjemności, pracy w ogrodzie, spacerów po wzgórzach, spotkań z ciekawymi ludźmi. Bardzo ciekawe są komentarze do wydarzeń w Egipcie. Kiedy Shehadeh pisał swój dziennik, wybuchła arabska wiosna. Pilnie śledził jej przebieg. Oczywiście nie muszę dodawać, z jaką nadzieją, dumą i wzruszeniem. Nie obyło się bez patosu zrozumiałego w takiej historycznej chwili. Kiedy dziś czytamy jego relacje z tamtych dni, znamy ciąg dalszy. Słyszymy chichot historii, która zakpiła z wszystkich. I z nas, ludzi Zachodu, i z uczestników tamtych zrywów, i z Palestyńczyków łączących z nią takie nadzieje. Jak gorzko brzmią dziś słowa autora, kiedy wiemy, co zdarzyło się w Egipcie, w Libii, a przede wszystkim w Syrii, kiedy obserwujemy rozrastające się łby państwa islamskiego. 

Kogo zainteresuje "Dziennik czasu okupacji", niech koniecznie sięgnie po dwie wcześniej wymienione przeze mnie książki. Znajdzie w nich rozwinięcie wątków pojawiających się w "Dzienniku". Historię rodzinną i opis drogi życiowej, to w "Obcym w domu", i zachwyt nad palestyńskim krajobrazem, ale także ból z powodu bezpowrotnych zniszczeń spowodowanych budową izraelskich osiedli, to w "Palestyńskich wędrówkach" (uczciwie muszę przyznać, że ta książka jest dla tych, którym niestraszne opisy przyrody). Kto czytał tamte, niech nie ominie i tej. Jednym słowem najnowszą pozycję Rajy Shehadeha polecam wszystkim. Ja czekam na dwie kolejne. Mam nadzieję, że wydawnictwo Karakter wyda je również. A skoro o wydawnictwie mowa, to jedna drobna uwaga. Szkoda, że ta naprawdę trzymająca poziom oficyna, tym razem przepuściła w redakcji tekstu panoszące się wszędzie wokół stylistyczne błędy. Powtórzone kilka razy w temacie, w moich uszach zgrzyta. Naprawdę z żalem czynię tę wymówkę.

"Bogowie"

Wybór w tym tygodniu był oczywisty. "Bogowie" Łukasza Palkowskiego z nagrodzoną rolą Tomasza Kota. Film, który rozbił bank z nagrodami na festiwalu w Gdyni. Nie ukrywam, że duch przekory kazał mi podchodzić do "Bogów" z lekkim dystansem, szczególnie, kiedy pojawiły się głosy, że takiego obrazu nie powstydziliby się Amerykanie. Zaczęłam się obawiać, że może zobaczę film, jakiego nie znoszę. Po amerykańsku gładki i ładny, upraszczający rzeczywistość, z optymistycznym przesłaniem i morałem na końcu. Posypuję głowę popiołem. Tak, to kino popularne, ale rzeczywiście perfekcyjnie zrobione. Każda scena jest tu ważna. A zamiast gładkości i ładności dostajemy świetnie odtworzoną szarość i siermięgę PRL-u. Owszem, film krzepi, ale trudno, aby nie krzepiła historia lekarza, który wbrew rozsądkowi, mimo kłód rzucanych pod nogi dokonał w tamtych czasach i w tamtym miejscu czegoś niewyobrażalnego. A Religa w wykonaniu Tomasza Kota to postać pełnokrwista, o niełatwym charakterze i niewolna od przywar. Pewnie, że jej niejednoznaczność jest przykrojona na miarę filmu popularnego, a nie dramatu, ale na szczęście twórcy uniknęli większych uproszczeń. Chociaż od początku znamy finał tej historii, wszak oparta jest na faktach, to film trzyma w napięciu. Sporo tu też lekkości i humoru. Pewnie tym razem nie muszę zachęcać do wizyty w kinie, a ci, którzy już "Bogów" widzieli, mogą czytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Wartość tego filmu polega na tym, że coś, co dotąd było tylko hasłem, oczywistością, której nie poświęcaliśmy uwagi, nagle zyskuje życie. Transplantacje serca to dziś niemal rutynowy zabieg, tym bardziej wszczepianie bajpasów, sztucznych zastawek i inne tego typu operacje. Wiemy, że to zasługa Religi. Ale nie zastanawiamy się, jak tego dokonał. Ot pstryk i stworzył klinikę kardiochirurgii w Zabrzu. Tak nam się przynajmniej wydawało. "Bogowie" pokazują, ile trudu to wymagało, z jaką niechęcią musiał się zmierzyć i ile samozaparcia i pewności siebie musiał mieć, aby osiągnąć sukces. Uświadamiają też, w jakich powijakach była wówczas w Polsce ta dziedzina medycyny. Pionierzy z Zabrza musieli zaczynać praktycznie od zera. Nie tylko budować szpital, walczyć o pieniądze, ale przede wszystkim tworzyć procedury związane z przeszczepem, zaczątki rejestru dawców. Wszystko było nowe i wszystko było problemem. Zwołanie komisji, która stwierdzi śmierć mózgu, szybki transport, przekonywanie rodziny dawcy i biorcy (kapitalna scena rozmowy z żoną pacjenta zagraną przez Sonię Bohosiewicz), a przede wszystkim jego szukanie. Kiedy ogląda się film, ma się wrażenie, że to, czego podjął się Religa w tamtej rzeczywistości, to czyste szaleństwo, dezynwoltura, że to nie miało prawa się powieść. A jednak to historia prawdziwa. Historia sukcesu.

Film zaczyna się od przypomnienia faktu w powszechnej świadomości nieistniejącego, że pierwszego przeszczepu serca w Polsce dokonał profesor Moll w roku 1969, w dwa lata po pierwszej takiej operacji na świecie. Pacjent zmarł, a lekarza oskarżano o nieodpowiedzialne medyczne eksperymenty. Rozpętało się piekło i nagonka, także medialna, oczywiście na skalę tamtych czasów. Kiedy Religa marzy o transplantacjach, zdając sobie sprawę, że to jedyny ratunek dla niektórych pacjentów, tamto niepowodzenie wciąż jest żywe nie tylko w świecie lekarskim. Umiejętnie podgrzane, kiedy nie powiodły się  trzy pierwsze próby, zostaje wykorzystane przeciwko Relidze i jego zespołowi. Muszą zmierzyć się z mediami, niechęcią części środowiska, prokuraturą i własnym sumieniem. Nic dziwnego, że Religa zaczyna wątpić i chce zaprzestać prób. Chociaż lekarze oskarżani są przez niektórych kolegów o to, że stawiają się w roli Boga, to oni doskonale wiedzą, że Bogami nie są. Niepowodzenia uświadamiają im to w sposób bolesny. Jeśli przez moment mieli nadzieję, że Boga mogą zastąpić, szybko przekonują się, że są tylko ludźmi. Nie wszystko od nich zależy. Tak chciał Bóg, powie mama Ewy, która zmarła na stole operacyjnym (cytat z pamięci). Dopiero cierpliwość i pokora okazują się drogą do sukcesu.

Religa pokazany jest w filmie jako człowiek z wizją. Nieważny jest sukces, ale pomoc pacjentom i pragnienie, aby polska kardiochirurgia nie odstawała od światowej. Ambicja i marzenie pchają go do działania. Nie znosi biurokracji, jest gotów na pakt z diabłem (tym diabłem jest tu partia), byle zdobyć pieniądze na klinikę. Otacza się podobnymi jak on entuzjastami i chociaż potrafi być gwałtowny, zwolnić bez zastanowienia, to równie szybko gniew mu przechodzi i umie się przyznać do błędu. Ileż razy wyrzuca swoich współpracowników, aby potem chyłkiem, bez zbędnych ceregieli przyjąć ich z powrotem (podobna scena powtórzona chyba trzykrotnie wygląda niemal jak kabaretowy skecz). Nie waha się podejmować trudnych i ryzykownych decyzji, które czasem ocierają się o szaleństwo. Nie jest jednak wolny od słabości. Przechodzi chwile załamania i zwątpienia, a topi je w alkoholu. Potrafi być obcesowy, niegrzeczny, ćmi jak smok i jeździ jak wariat, ryzykując życie. Film pokazuje też, jaką cenę płaci w życiu osobistym. Realizacja jego ambicji odbywa się kosztem żony. Pewnie ktoś tak oddany pracy nie powinien zakładać rodziny.

Ale nie tylko Religa jest w "Bogach" pełnokrwistą postacią. Także jego asystenci. Spokojny i rozważny Bochenek, skoncentrowany tylko na pracy, ambitny i też niebojący się ryzyka Zembala czy inni lekarze. Niestety najbardziej po macoszemu zostały potraktowane kobiety. Pielęgniarki stanowiące przecież ważną część zespołu są tu tłem, tylko trochę więcej do zagrania miała Magdalena Czerwińska, filmowa żona Religi. Film pokazuje zespół zabrzańskiej kliniki jako wspólnotę, drużynę połączoną jedną ideą. Religa jest liderem, ale swoich podwładnych traktuje po partnersku, a oni gotowi są kryć go i pomagać mu, a kiedy trzeba, nadstawić karku. Nic nie osiągnąłby w pojedynkę.

Jeszcze jedną zaletą filmu jest uświadomienie, czym okupiony jest postęp w medycynie i jakiego hartu ducha wymaga trwanie przy swoim. Takie dyskusje i wątpliwości, jakich świadkami jesteśmy na ekranie, dziś toczą się przy okazji wdrażania innych medycznych procedur. Zatem wszystko już było. 

Oczywiście należy pamiętać, że "Bogowie" to kino popularne, co niesie pewne konsekwencje. To dlatego pewnie dylematy moralne są wprawdzie obecne, ale nie wybrzmiewają dostatecznie mocno. Nie one są tu najważniejsze. Stąd też humor i łagodzenie wszelkich kantów. Czy stosunki w zespole Religi były rzeczywiście tak sielankowe, jak pokazuje to film? Czy naprawdę obyło się bez łez a zwalniani pracownicy traktowali jego decyzję z przymrużeniem oka, jak humory szefa, które szybko miną? Nie wiem.

"Geograf przepił globus"

Lubię takie niespodzianki. Chyłkiem, bez wcześniejszych zapowiedzi wchodzi film, który warto zobaczyć. Tak było w miniony weekend. Kiedy zastanawiałam się, czy ewentualnie wybrać się do kina na "Służby specjalne" Patryka Vegi, okazało się, że na ekrany wchodzi rosyjski film pod intrygującym tytułem "Geograf przepił globus" pokazywany na ubiegłorocznym Warszawskim Festiwalu Filmowym i w ramach przeglądu Sputnik nad Polską, gdzie zdobył Grand Prix. Wobec tego postanowiłam nie sprawdzać wartości najnowszego dzieła Vegi (bardzo różne głosy; jedni, że słaby, inni, że bardzo ciekawy). Wybór był oczywisty: zamiast kupować kota w worku, poszłam na "Geografa". I nie żałuję! Naprawdę warto wybrać się na ten rosyjski film. Jego bohaterem jest Wiktor, biolog, były doktorant na moskiewskiej uczelni, który po stracie pracy wyjeżdża wraz z rodziną do miasta Perm położonego u stóp Uralu nad Kamą. Zostaje tam geografem w jednej ze szkół średnich, mimo że na geografii się nie zna. Ten układ odpowiada obu stronom, jemu, bo musi z czegoś żyć, i dyrekcji, bo od pół roku nikt geografii nie uczył. Zresztą co to za różnica: biolog czy geograf, wzdycha zrezygnowana dyrekcja. Lepszy taki pseudo nauczyciel niż żaden. Chociaż film pokazuje dość jałową rzeczywistość (jałową, nie beznadziejną czy tragiczną), robi to w sposób nieoczekiwanie zabawny i ciepły. Nie sposób nie lubić bohaterów, a przede wszystkim beztroskiego, zapijaczonego, ale sympatycznego Wiktora. "Geograf przepił globus" to skrzyżowanie klimatu rodem z Czechowa z humorem, który zwykliśmy kojarzyć z czeskimi filmami, i z kinem akcji pełnym suspensu, napięcia i dramatycznych zdarzeń. Na tym też polega urok "Geografa", jest filmową hybrydą, dlatego zaskakuje. Więcej zdradzić nie mogę, bo akcja odgrywa tu dość istotną rolę, szczególnie w drugiej części. I tu moje jedyne zastrzeżenie: ten fragment jest może trochę za długi, chociaż nie wykluczam, że miłośnicy kina akcji będą mieli inne zdanie. Mimo to film naprawdę jest wart polecenia. A kto już w kinie był, może przeczytać garść refleksji, które jak zwykle zamieszczam w drugiej części. Zapraszam.

Kiedy teraz myślę o filmie "Geograf przepił globus", przychodzi mi na myśl Czechow. Jego prowincjonalni bohaterowie nieustannie tęskniący za innym życiem, wielkim światem, tą przysłowiową Moskwą z "Trzech sióstr", nieszczęśliwe miłości. Tak jest i tu. Szczególnie niespełnione są kobiety. Pragną uczucia w mieście, skąd wyjechali wszyscy wolni, atrakcyjni faceci. Któż im zostaje? Nudny policjant, który na domiar złego jest żonaty? Dlatego pewnie nie należy się dziwić, że prawdziwym obiektem pożądania jest niezwykle wesoły, jowialny, nieco szalony, misiowaty, dobrze ustawiony zawodowo Budnik. Mimo że niezbyt atrakcyjny fizycznie szybko zdobywa pozycję miejscowego Casanowy. Ale on jest jeden a zakochanych w nim kobiet wiele. Dlatego nieszczęśliwa jest przedszkolanka Vetka i wyniosła, niedostępna, uchodząca za miejscową piękność nauczycielka niemieckiego. Nieszczęśliwa jest też Masza zakochana w swoim nauczycielu, a przede wszystkim Nadia, żona Wiktora. Z miłości do męża (jeśli kiedyś w ogóle była w nim zakochana, bo, jak mówi, połączyła ich wpadka) niewiele zostało. Są finansowe kłopoty, banalna codzienność, beztroski mąż niewylewający za kołnierz i nieszczęśliwa miłość do Budnika. Chociaż raczej nikt tu wiernością się nie przejmuje i banalne zdrady, żałosne romanse są na porządku dziennym, Nadia i Budnik mają skrupuły i cierpią. Ona miota się pomiędzy lojalnością do męża a miłością do jego przyjaciela, on ma poczucie winy wobec najlepszego kumpla. Potrzebują błogosławieństwa Wiktora. Ale tak jak u Czechowa ostatecznie nie wydarzy się nic. Vetka nadal będzie sama, pięknej nauczycielce niemieckiego nie uda się ani romans, ani zemsta na niewiernym kochanku, Masza przyjmie zaloty szkolnego kolegi, a Nadia? Ostatnia scena, która jest niemal powtórzeniem pierwszej, sugeruje, że jej życie niewiele się zmieniło. Nawet jeśli dalej romansuje z Budnikiem, to nie odważyła się odejść od męża. A może nie miała do kogo? Czy jej kochanek myśli poważnie o ich związku, nie wiemy.

Jak wspomniałam we wstępie Czechow pożeniony został w tym filmie ze śmiechem. Śmiech łagodzi nostalgię, cierpienie, niespełnienie, sprawia, że dramaty bohaterek stają się tak banalne jak ich życie na rosyjskiej prowincji. Nawet brzydota  Permu jest swojska i zwyczajna. Żadne slamsy. Ot, postradzieckie blokowiska, zardzewiałe statki w podupadającym porcie, banalne, kiczowate wnętrza mieszkań. Nic pięknego, ale przecież bywa gorzej. Podobnie portretowani są uczniowie. W pierwszej chwili jawią się jak banda nieokrzesanych, wrzaskliwych, chamskich potworów i nieuków, po bliższym poznaniu odkrywamy, że te monstra bywają sympatyczne i niegłupie. Naprawdę trudno nie lubić bohaterów tego filmu. Reżyser spogląda na nich z ciepłą sympatią. Sympatyczny jest jowialny, skory do zabawy Budnik, sympatyczny jest przede wszystkim główny bohater, tytułowy geograf, Wiktor. Mimo że pije jak smok i jest nieodpowiedzialny, budzi sympatię. Stara się być szczęśliwy i twierdzi, że jest. Ze spokojną rezygnacją podchodzi do romansu żony z najlepszym przyjacielem, bo skoro nie może nic na to poradzić, godzi się z nim. Rozumie, że Nadia ma prawo nie być z nim szczęśliwa. Bierze, co mu życie przynosi, spokojnie a może nawet pogodnie przyjmuje niepowodzenia i porażki. Jeśli coś go porusza, to chyba miłość uczennicy. Z jednej strony podchodzi do jej uczucia wyrozumiale, przecież nie pierwszy raz nastolatka kocha się w swoim nauczycielu, z drugiej wzrusza go jej oddanie, młodość. Może miałby ochotę posunąć się dalej, ale rozsądek zwycięża. Może gdyby potrafił być trzeźwy? Miota się, dając dziewczynie złudne nadzieje. Kiedy ją ostatecznie zapewni, że potrafi żyć bez niego, omal nie doprowadzi do tragedii. Mam wrażenie, że te partie filmu są najbardziej na serio. Reżyser porzuca dobrotliwą ironię. W gestach, spojrzeniach, niedomówieniach subtelnie pokazuje cierpienie bohaterów.

Osobno należałoby się zająć nauczycielską karierą Wiktora. Przyszło mu się zmierzyć z hałastrą rozwrzeszczanych uczniów. O dziwo, mimo że nie ma żadnego doświadczenia, stopniowo zaczyna się z nimi dogadywać. Nie stosuje żadnych wymyślnych metod, nie stara się być partnerem, w niczym nie przypomina Keatinga ze "Stowarzyszenia umarłych poetów". Przeciwnie jest bezceremonialny, jawnie okazuje uczniom swoją pogardę, potrafi się zemścić. To bezwzględna walka, w której obie strony nie przebierają w środkach. Jeśli przyjrzeć się na serio obrazowi szkoły w filmie, to oczywiście włos musi zjeżyć się na głowie. Wzajemny stosunek uczniów i nauczycieli, wyprawa, w czasie której Wiktor  właściwie nie trzeźwieje, narażając kilkakrotnie na niebezpieczeństwo swoich podopiecznych, spływ rwącą, górską rzeką. To wszystko budzi grozę, przerażenie i zdziwienie, a na usta ciśnie się pytanie: ile prawdy w tym obrazku, ile przesady?

I jeszcze na zakończenie powrócę do tego, o czym wspomniałam we wstępie. To właśnie sekwencja wyprawy nad Kamę wydała mi się zbyt rozwleczona i nieco mnie nużyła. Nie zmienia to jednak mojej oceny filmu.

Emil Marat, Michał Wójcik "Made in Poland"

Temu kto nie słyszał o książce Emila Marata i Michała Wójcika "Made in Poland" (Wielka Litera 2014), jej tytuł może wydać się bardzo enigmatyczny. Trudno domyślić się, jaką treść skrywa, trudno go z czymś skojarzyć, niełatwo też początkowo zapamiętać. A jest to po prostu rozmowa przeprowadzona przez dwóch dziennikarzy zainteresowanych historią ze Stanisławem Likiernikiem. I tu zagadki ciąg dalszy. Nie jest wstydem, nie wiedzieć, kim był. Samo nazwisko też niewiele mi mówiło, ale już wiadomość, że to pierwowzór (właściwie jeden z dwóch) Stanisława Skiernika-Kolumba, bohatera powieści Romana Bratnego "Kolumbowie rocznik dwudziesty" wyjaśniła wszystko. Obawiam się jednak, że wielu i to nic nie powie, jako, że powieść Bratnego dawno wypadła ze spisu lektur licealnych i raczej nie jest (chyba?) masowo czytana. Ale może przynajmniej niektórzy widzieli jej ekranizację? Serial telewizyjny z Janem Englertem w jednej z głównych ról. Wszystkim tym, którzy nadal nie mają pojęcia, o czym mowa, wyjaśniam, że Stanisław Likiernik, urodzony w roku 1923, to żołnierz Kedywu i uczestnik powstania warszawskiego. Teraz wreszcie mogę odetchnąć z ulgą, już wiadomo, o czym mówimy (właściwie piszemy).

Musiałam usłyszeć o tej książce w radiu, były wszak wakacje, a telewizja (także Kultura) zawiesza na ten czas wszystkie programy o tematyce kulturalnej. Ktoś na pewno wypowiadał się o niej pozytywnie, w przeciwnym razie nie sięgnęłabym po nią. Może mignęła mi gdzieś jakaś mini recenzja, kłując w oczy dużą ilością gwiazdek, ale tego już pewna nie jestem. Po ponownej lekturze "Pamiętnika z powstania warszawskiego" Białoszewskiego, po rytualnej sierpniowej dyskusji o powstaniu, jaka przetoczyła się przez media, przed premierą "Miasta 44" Komasy postanowiłam "Made in Poland" przeczytać. Spieszyłam się, aby zdążyć przed filmem (słusznie, bo wiele wyjaśnia, daje dobry podkład). Od razu, prosto z mostu albo bez owijania w bawełnę napiszę, że połknęłam ją jednym tchem. To bardzo ciekawa lektura, a i pokłócić jest się o co. Ale do rzeczy.

Rozmowa podzielona została na klarowne części i od razu uprzedzam, że tylko jedna z nich, najdłuższa, stustronicowa, dotyczy powstania. Początek to dzieciństwo, potem następuje opowieść o wybuchu wojny i działalności w Kedywie, następny rozdział to kwestia żydowska (Stanisław Likiernik pochodził z całkowicie zasymilowanej rodziny żydowskiej i właściwie razem z matką powinien znaleźć się w getcie, gdzie zginęła duża część jego rodziny), następny rozdział dotyczy powstania, kolejny wyjaśnia kwestie związane z powieścią Bratnego (Likiernik doskonale znał pisarza jeszcze z czasów dzieciństwa) i wreszcie ostatni to powojenne losy bohatera, czas spędzony na emigracji we Francji. Dla porządku dodam jeszcze, że rozmowa jest bogato ilustrowana zdjęciami z archiwum Stanisława Likiernika, a uzupełniają ją historyczne kapsuły. A teraz o tym, co mnie poruszyło, zastanowiło i zaciekawiło.

Kupiłam tę książkę z przekonaniem, że przede wszystkim dotyczy powstańczych losów Likiernika, jakoś tak na powstaniu w tym roku się zafiksowałam. Tymczasem najbardziej dała mi do myślenia część okupacyjna. Po pierwsze chyba po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że żołnierze Kedywu i pozostałych komórek AK to ludzie bardzo młodzi, niemal dzieci. Kiedy wybuchła wojna, Likiernik miał siedemnaście lat, kiedy został zaprzysiężony, niewiele więcej, a w sierpniu 44 roku dwadzieścia jeden. I ten dwudziestojednolatek był już doświadczonym żołnierzem, bo miał praktykę w Kedywie, za sobą wiele niebezpiecznych, ryzykownych akcji z bronią w ręku, tych najsłynniejszych. Jego bezpośredni dowódcy w Kedywie i w powstaniu byli od niego zaledwie kilka lat starsi! Znakomita część powstańców to niedoświadczone, młodsze jeszcze od niego dzieci. Ale o tym za chwilę. Po tej dygresji wracam do rozdziału okupacyjnego. Ze zdumieniem i niepokojem stwierdziłam, że historię podziemnej działalności Likiernika czytam z zapartym tchem, niemal z wypiekami na twarzy, jakbym połykała jakąś powieść przygodową, a przecież to nie fikcja, to prawda. Wykonywanie wyroków, zamachy, strzelanie, wysadzanie pociągów, ucieczki, ukrywanie się, niemieckie akcje odwetowe na ludności cywilnej. Z jednej strony jestem przerażona, z drugiej daję się uwieść. Podobnie Stanisław Likiernik. Sam przyznaje, że po wojnie brakowało mu tej adrenaliny, tego napięcia, tej przygody. Mówi szczerze o tym, że nie miewał nocnych koszmarów, że nie wracały do niego w snach trupy zastrzelonych i zabitych. Marat i Wójcik dopytują o dylematy moralne, prowokują opiniami niektórych historyków, że gra niewarta była świeczki. Co z tego, że wykonano wyrok na zwyrodnialcu Panience, kiedy potem w akcji odwetowej zginęło iluś niewinnych ludzi. Likiernik stanowczo odpiera te zarzuty, nie ma moralnych wątpliwości. Tak było. Trwała wojna, niewinni, przypadkowi ludzie i tak ginęli zgarniani w ulicznych łapankach, rozstrzeliwani w masowych egzekucjach, zsyłani do obozów. Każdy mógł stać się ofiarą. Mam dużo pokory, kiedy czytam te wspomnienia i rozważania świadka i uczestnika tamtych wydarzeń. Nie mnie sądzić. Łatwo oceniać z dzisiejszej perspektywy. Jednak napawa mnie niepokojem to, że i ja tak łatwo daję się uwieść tej romantycznej (?) stronie konspiracyjnej działalności. Ale jeśli, czytelniku tej notki, nabrałeś przekonania, że Stanisław Likiernik jest bezprzykładnym apologetą wojny, mylisz się. Nie, patrzy trzeźwo na to, w czym brał udział. Pisze o swojej i swoich kolegów niedojrzałości, brawurze, popełnianych błędach, krytykuje metody szkolenia, konspiracyjną podchorążówkę, opowiada o swoim nieprawdopodobnym szczęściu. Ale przede wszystkim nie pozostawia suchej nitki na decyzji o wybuchu powstania. Tu jego poglądy są jasne i sprecyzowane, niezwykle racjonalne i logiczne. Krytykuje dowódców, przede wszystkim Okulickiego, uległego Bora-Komorowskiego, Montera, chwali Iranka-Osmeckiego, który jako jeden z nielicznych ostrzegał i racjonalnie podchodził do decyzji o wybuchu powstania, a jego poglądy poparte były rzetelnymi informacjami. Fatalnie wypowiada się też o rządzie londyńskim. Likiernik po raz kolejny uświadamia, że powstanie, mimo że oczekiwane i teoretycznie przygotowywane, było tak naprawdę nieprzygotowane. To szaleństwo. Bo czyż szaleństwem nie jest decyzja o walce, kiedy większość powstańców to ludzie bardzo młodzi, niewyszkoleni (w konspiracyjnych podchorążówkach uczono ich przede wszystkim teorii), bez mundurów i broni (mieli ją zdobywać na wrogu), niepotrafiący jej obsługiwać? Tych prawdziwie przygotowanych, mających za sobą doświadczenie w Kedywie było niewielu, a tych zielonych znakomita większość. Te proporcje przerażają. Bardzo ciekawa jest opowieść Likiernika o tym, co nastąpiło po upadku powstania, po wojnie. O dojmującym doświadczeniu, że stary świat bezpowrotnie się skończył, że nie wiadomo, co dalej. Kiedy się wszystko skończyło, powstańcom towarzyszyło uczucie pustki i wypalenia, braku celu. Często mieli przeświadczenie, że ich życie już się skończyło. A przecież w 1945 roku Likiernik miał zaledwie dwadzieścia dwa lata! Był u progu życia! To dlatego między innymi zdecydował się na wyjazd.

Będę już kończyć, bo jak zazwyczaj, rozpisałam się, a doskonale wiem, że blogowe notki powinny być krótsze. Na koniec muszę jeszcze dodać, że bardzo ciekawy i prowokujący jest rozdział poświęcony żydowskiemu pochodzeniu Likiernika. Pozostawiam czytelnika z tą informacją, bo gdybym zaczęła rozwijać temat, napisałabym kolejny długi akapit. Niech więc coś zostanie niedopowiedziane. Mam nadzieję, czytelniku tej notki, że przekonałam cię, jak ciekawa i inspirująca jest rozmowa Marata i Wójcika ze Stanisławem Likiernikiem, cała, nie tylko rozdziały, przy których się zatrzymałam. Zapewniam.

Popularne posty