Wstyd się przyznać, ale o Waldemarze Bawołku usłyszałam
właściwie dopiero w tym roku. Może słowo usłyszałam nie do końca jest tu adekwatne. Powinnam raczej napisać, że jego nazwisko mocno dotarło do mojej świadomości. No bo słyszeć przecież musiałam, skoro wydawało go Czarne, którego ofertę wydawniczą pilnie śledzę, no i skoro już wcześniej dwukrotnie był nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia. Dlaczego wobec tego dopiero teraz zwróciłam na niego uwagę? Stało się tak najpierw przy okazji rozmowy o jego książce "Furtka przy dozorcy" w Nowym Tygodniku Kulturalnym, a potem kiedy za książkę "Pomarli", wiele i bardzo dobrze mówiło się o niej, został nominowany do wspomnianej już Gdyni, którą dostał, i do Nike. Chociaż wydawało mi się, że może to niekoniecznie literatura, jaką lubię najbardziej, to uznałam, że powinnam, a właściwie lepsze tu będzie słowo chcę, poznać. Przynajmniej spróbować. A ponieważ gdzieś przeczytałam, że przygodę z twórczością Bawołka najlepiej zacząć od "Echa słońca" (Czarne 2017), tak właśnie zrobiłam. Oprócz tego za jednym zamachem kupiłam też "Furtkę przy dozorcy", którą tu dziś przywoływałam. Na pewno przeczytam też "Pomarłych".Zanim podzielę się refleksjami o "Echu słońca", słów kilka o autorze, bo to ważne w kontekście jego twórczości. Waldemar Bawołek jest pisarzem osobnym, długo nie przynależał do literackiego światka, a może i dziś do końca nie przynależy. Pochodzi z Ciężkowic, niewielkiego miasta niedaleko Tarnowa, i nadal tam mieszka. I to właśnie w jego rodzinnej miejscowości najczęściej rozgrywa się akcja książek, które pisze, a jej mieszkańcy są ich bohaterami. W swojej twórczości obficie czerpie z własnych doświadczeń, ze swojego życia. Imał się różnych prac. Zacytuję za biogramem ze strony Czarnego: pracował jako instruktor higieny w Terenowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, samodzielny referent zaopatrzenia w Zakładach Azotowych, zarządzał piekarnią Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Gromniku, wykonywał prace fizyczne jako robotnik gospodarczy przy Urzędzie Gminy w Ciężkowicach.
Po przydługim wstępie i ważnych informacjach o pisarzu czas na refleksje o "Echu słońca". Akcja tej powieści, a jakby inaczej, rozgrywa się w Ciężkowicach. Jej bohaterem i narratorem zarazem jest pięćdziesięcioletni mężczyzna. Życie upływa mu na opiece nad matką, która nie jest co prawda osobą ze względu na wiek czy choroby unieruchomioną w domu, ale rzadko z niego wychodzi. Wobec tego syn robi zakupy i załatwia wszystkie jej życiowe sprawy. Oprócz tego pije, pali, spotyka się z kolegami podobnymi do niego, którzy też piją, palą, gadają oraz opiekują się starymi matkami, i wspomina przeszłość.
Chociaż to proza jak najbardziej realistyczna, to czasem bywa odrealniona. Dzieje się tak właśnie wtedy, kiedy narrator zaczyna przywoływać rozmaite zdarzenia ze swojego życia. Wtedy teraźniejszość miesza się z przeszłością, to, co teraz, płynnie przechodzi w to, co było. Dlatego te wspomnienia mają czasem oniryczny charakter. Z realistycznego toku opowieści może też wybić czytelnika zabieg zamiany narratora - od czasu do czasu narracja przechodzi w trzecioosobową, a bohater staje się Skrytkiem, jednym z kilku (kilkunastu?) opisywanych na kartach powieści mężczyzn. Czy właśnie temu ten zabieg ma służyć? Bo przecież główny bohater swoją refleksyjną naturą wyróżnia się jakoś spośród swoich kumpli. Tymczasem w tych fragmentach dzieje się tak, jakby ten trzecioosobowy narrator mówił mu - tak mędrkujesz, ale zobacz, żyjesz jak oni, wegetujesz, trwonisz siebie.
Co wspomina Skrytek? Swoją pierwszą miłość, nieudane małżeństwo, kolegów, czasy szkolne. Jakby szukał w swojej przeszłości odpowiedzi na pytanie, dlaczego dziś tak wygląda jego życie. Jakby szukał straconych szans, zaniechanych decyzji, złych wyborów.
Jednym z tematów tej powieści są relacje matki i syna. Mieszkają razem, on rzetelnie spełnia swoje obowiązki wobec niej, martwi się o jej zdrowie. Są na siebie skazani i symbiotycznie ze sobą związani. Ale, jak to często w życiu bywa, nie jest to układ sielankowy. Matka ma stale do niego pretensje, stale gdera. A to zakupy nie takie, a to nie wrócił na czas, a to włóczy się z kolegami, a to pije, a to nie potrafi niczego załatwić. Nic dziwnego, że syn ma czasem dość jej narzekania i wiecznego niezadowolenia. I tak pomiędzy przyciąganiem i odpychaniem, miłością i irytacją, czułością i zniecierpliwieniem rozciąga się ta matczyno-synowska relacja.
Ale to, na co najbardziej zwróciłam uwagę, to cień przemijania i śmierci, który rozciąga się nad bohaterami powieści. Umierają matki i umierają koledzy bohatera. One ze starości i z chorób będących przypadłością ich wieku, oni ze złego traktowania swoich ciał - picia, palenia, byle jakiego jedzenia. Bohater stale odwiedza kogoś w szpitalu, a potem chodzi na pogrzeby. Bardzo to melancholijna książka. Chciałam też użyć słowa pesymistyczna, ale nie wiem, czy jest właściwe. Raczej bohater przyjmuje do wiadomości, że taka jest kolej rzeczy, że tak być musi. I tkwi w marazmie, trochę dlatego, że jest więźniem powinności rodzinnej, a trochę dlatego, że nie bardzo wie, co miałby ze swoim życiem zrobić. A może rozumie, że i tak na nic nasze starania, i tak koniec dla wszystkich jest jeden, choćbyśmy się nie wiem, jak starali, więc po co się szarpać.
Bardzo ciekawa proza, szukająca w banale codzienności czegoś więcej. Nie ma tu jej uwznioślania, nadawania posmaku niezwykłości i baśniowości. To coś, co nie bardzo umiem nazwać. Szukanie odpowiedzi na egzystencjalne rozterki i metafizyki? Brzmi banalnie, ale może właśnie o to chodzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz