Tash Aw "Faktoria jedwabiu"

Dlaczego postanowiłam sięgnąć po powieść "Faktoria jedwabiu"

Tasha Awa, chińsko-malezyjskiego pisarza mieszkającego w Wielkiej Brytanii? Jakimi ścieżkami biegła moja myśl, skoro czytałam inną jego książkę wydaną w Polsce, "Pięć okien z widokiem na Szanghaj", i średnio mi się podobała? Chyba zdecydowałam się na tę lekturę dlatego, że bliska mi osoba wybiera się do Malezji, gdzie rozgrywa się akcja "Faktorii jedwabiu", a ja kilka lat temu też tam byłam. Chciałam poczuć tamten klimat? Klimat miejsca, w którym mieszają się różne kultury? Odświeżyć wspomnienia? Pewnie tak, nie widzę innego powodu.

Kończąc notkę o "Pięciu oknach z widokiem na Szanghaj", napisałam, że przeczytać można, choćby dla wartości poznawczych czy dla rozrywki, ale są ważniejsze lektury. Tym razem mogę powtórzyć to samo. Połknęłam w kilka dni, ale nie jest to rzecz, do której miałabym potrzebę kiedykolwiek wrócić. Ot, sprawnie napisane czytadło. 

Akcja powieści toczy się na Malajach tuż przed japońską inwazją na tę brytyjską kolonię. Książka składa się z trzech części, każda napisana jest z innej perspektywy. Pierwsza to próba rekonstrukcji życia Chińczyka, Johnny'ego Lima, którego historię po jego śmierci próbuje odtworzyć dorosły syn. Syn, który nienawidzi ojca, bo uważa go za człowieka złego do szpiku kości. Kim był Johnny Lim? Urodził się w  wiosce w malajskiej dolinie Kinta, początkowo pracował w jednej z licznych angielskich kopalń cyny znajdujących się w tamtym rejonie. Poniżany, wykorzystywany, pogardzany jak inni górnicy. Potem zatrudnił się w nieźle prosperującym sklepie z materiałami w mieście Kampar i wkradł się w łaski chińskiego właściciela, wreszcie ożenił się z piękną Snow, córką bogatego przedsiębiorcy i naukowca, też Chińczyka. Później robił dalszą karierę biznesową, założył tę tytułową faktorię jedwabiu, która, jak twierdzi syn, służyła mu za przykrywkę do ciemnych interesów.

Obraz Johnny'ego Lima, jaki wyłania się z kolejnych części, jest zupełnie inny. Druga to dziennik jego zmarłej żony, Snow, a trzecia wspomnienia zakochanego w Malajach i w tropikach ekscentrycznego Anglika, Petera, który poznał Johnny'ego w Singapurze. Zaprzyjaźnili się i polubili, razem wędrowali po malajskiej dżungli, zwiedzali dolinę, a Peter stał się dla niego autorytetem, zwłaszcza w dziedzinie języka i kultury. Bo Johnny, chłopak z biednej wioski, chciał być kimś, nie tylko zdobyć pieniądze, ale i ogładę. Z dziennika Snow i ze wspomnień Petera wyłania się człowiek nieśmiały, nieszczęśliwy, łagodny, zamknięty w sobie. Jaki był naprawdę? Podstępny, bezwzględny, wilk w owczej skórze czy szlachetny, nieśmiały, zakompleksiony dobry, tylko okoliczności zmuszały go czasem do działań nieetycznych?  Kto ma rację? Syn czy tamtych dwoje? Trudno rozstrzygnąć.  Szczerze mówiąc, a właściwie pisząc, nie zajmowało mnie to jakoś szczególnie.

Jeśli coś mnie zainteresowało w tej powieści, poza samą story, za którą z ciekawością podążałam, chociaż nie aż z taką, żeby zarwać noc, to klimatyczna, melancholijna opowieść o wyprawie, którą odbyła tamta trójka w towarzystwie tajemniczego japońskiego profesora i drugiego Anglika, dyrektora jednej z kopalń. Wyruszyli samochodem przez dżunglę, po bezdrożach w kierunku wybrzeża, aby popłynąć na tajemnicze wyspy Siedem Dziewic. Na jednej z nich natknęli się na zarośniętą przez bujną tropikalną roślinność ruinę, która zafascynowała Petera. Najpierw pomyślałam, że to fantazja, ale tak przecież musiały wyglądać ruiny Angkoru, hinduskich świątyń czy majańskich piramid, kiedy je odkrywano. A wszystko to miało miejsce w przededniu japońskiej inwazji na Malaje. Ta podróż, o której nie miał pojęcia syn Johnny'ego, zmieniła wiele w życiu bohaterów. Jak to się mówi, nigdy już nic nie było takie samo. Każdy tam grał swoją grę, a Johnny jawi się jako ofiara. Czy był nią rzeczywiście? Nie wiem, ale naprawdę trudno mi powiedzieć, aby jakoś szczególnie obeszły mnie losy bohaterów.

Poza tym dostajemy trochę historii Malajów, trochę lokalnego kolorytu, ale nie tak wiele, aby zrozumieć specyfikę tego kraju. Jeśli ktoś w Malezji był albo się w te rejony wybiera, albo lubi takie tropikalne klimaty, albo szuka poczciwego czytadła, może po "Faktorię jedwabiu" sięgnąć, ale na pewno są ważniejsze lektury.

Alicja Urbanik-Kopeć "Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym"

"Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym" (Czarne 2022) to

druga książka Alicji Urbanik-Kopeć, po którą sięgnęłam i wiem, że sięgnę po dwie inne, które wydała, i po każdą następną, którą, mam nadzieję, jeszcze napisze. Tą pierwszą była znakomita "Instrukcja nadużycia.  Służące w XIX-wiecznych polskich domach", nie mylić ze  "Służącymi do wszystkiego" Joanny-Kuciel-Frydryszak, tej od "Chłopek". Co ciekawe, obie pozycje wyszły mniej więcej w tym samym czasie i obie bardzo polecam. 

Zanim o książce, kilka słów o autorce. Alicja Urbanik-Kopeć jest kulturoznawczynią, adiuntką w Instytucie Historii Nauki PAN, zajmuje się  historią kobiet w XIX wieku i w początkach XX. Oprócz dwóch wymienionych wydała też książki o robotnicach fabrycznych i pracy seksualnej w XIX wieku. Mimo że jest naukowczynią, pisze w sposób popularyzatorski, jej książki po prostu bardzo dobrze się czyta. Mnóstwo w nich cytatów z prasy, pamiętników i  poradników z okresu,  którym się zajmuje, odwołuje się także do klasyki literatury. Bada, jak problem, który jest przedmiotem jej zainteresowań, był przedstawiany w powieściach czy nowelach funkcjonujących nadal w literackim obiegu.

"Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym" to opowieść o mechanizmach, jakie rządziły zawieraniem małżeństw w wieku XIX i na początku XX. Autorka przygląda się kilku aspektom związanym z zawieraniem małżeństw w tamtym okresie. Pierwszym z nich jest posag. Oczywiście małżeństwa były w większej części aranżowane, ale nawet jeśli ktoś sam szukał sobie żony czy męża przez ogłoszenia matrymonialne w prasie - co pod koniec XIX wieku stawało się coraz bardziej popularne, chociaż nie do końca akceptowane - wśród ludzi, za którymi nie stały rodziny i nie byli osadzeni w towarzystwie, bo na przykład pochodzili z prowincji, to zawsze liczyło się jedno - posag panny. Im większy, tym większe szanse na lepszą partię. Bo małżeństwo było transakcją finansową i ekonomiczną dla obu stron. Kobieta, która w tamtym okresie nie była traktowana jako podmiotowa jednostka, musiała znaleźć męża, który stawał się jej opiekunem w zastępstwie ojca. Jeśli nie wyszła za mąż i tak nie mogła dysponować swoim posagiem! W małżeństwie zresztą najczęściej też nie. A jaki był los panny dobrze urodzonej, która męża nie znalazła? Musiała pozostawać na łaskawym chlebie u bliższych lub dalszych krewnych. Literatura pełna jest portretów takich nieszczęśnic, traktowanych pogardliwie, będących obiektem dowcipów w prasie satyrycznej, zdziwaczałych, nieszczęśliwych. Ale i dla mężczyzny posag był niezwykle istotny. To były pieniądze, które mogły pokryć jego długi kawalerskie, dokapitalizować biznes. Autorka przytacza przykłady, prawdziwe i literackie. Tak powstała fortuna Wedlów w Warszawie, tych od czekolady, fabrykantów Schleibrerów w Łodzi i Wokulskiego, bohatera "Lalki" Bolesława Prusa. O tym, że swój sukces zawdzięczają nie tylko  biznesowym talentom, ale i posagom żon, nikt nie pamięta, a te kobiety często były pokazywane w złym świetle. Jak Minclowa z "Lalki" czy Mada Muller z "Ziemi obiecanej" Reymonta. Chociaż tę ostatnią w niekorzystnym świetle przedstawił film Andrzeja Wajdy. 

A jak radziły sobie kobiety z warstw niższych, które posagu nie miały? Oczywiście pracowały i próbowały odkładać pieniądze. To robotnice fabryczne, służące, szwaczki, ale też guwernantki, bony, nauczycielki. Zarabiały jednak tak mało, że bardzo trudno było im zrealizować swój cel. Dlatego z pomocą przychodziły rozmaite kasy posagowe, gdzie mogły odkładać co miesiąc jakąś kwotę, a kiedy wychodziły za mąż, dostawały odłożone pieniądze. Z powodu, o którym przed chwilą pisałam, kasy nie miały płynności finansowej i musiały wspierać się dobroczynnością, bo z samych składek trudno było spiąć budżet. Wiele z tych kobiet nigdy nie wychodziło za mąż. Były i takie, które celowo rezygnowały z małżeństwa.

Drugi aspekt, jakim zajmuje się autorka, to kompetencje i pozycja. Kompetencje, czyli to wszystko, czego oczekiwano od żony. A oczekiwano, że będzie umiała prowadzić dom, co w tamtym czasie oznaczało nadzorowanie służby, rozdzielanie jej zadań, dbanie o to, żeby wszystko działało jak dobrze naoliwiona maszyna. Proste? Okazuje się, że nie bardzo, jeśli dziewczynę wychowywano z dala od tak przyziemnych spraw. A było to zjawisko powszechne w sferach ziemiańskich czy arystokratycznych. Młode mężatki nie znały najczęściej wartości pieniądza, nie miały pojęcia, ile co kosztuje, ile dać służącej na zakupy. A pieniądze na prowadzenie domu wydzielał oczywiście mąż. 

Kolejna sprawa to pozycja. Tu autorka zastanawia się, kiedy małżeństwo budowało pozycję obu stron, kiedy było mezaliansem, a kiedy awansem. Otóż mezalians niekoniecznie wiązał się z przekroczeniem klasy społecznej. Jeśli towarzyszyły mu pieniądze z posagu, nie było problemu. Małżeństwo uważane było za mezalians, jeśli przekroczeniu klasy towarzyszył ich brak. Najwięcej ryzykowała kobieta z warstwy niższej wychodząca za mąż za mężczyznę stojącego w hierarchii  społecznej wyżej, bo narażona była na ostracyzm towarzyski. Nawet jeśli kompetencje kulturowe małżonków nie różniły się bardzo, bo ona była ziemianką, a on arystokratą. Małżeństwa między kobietą z klasy niższej, służącą, guwernantką, boną, a mężczyzną z wyższej zdarzały się bardzo rzadko. Na mezalians, czyli nieoglądanie się na opinię otoczenia, mogli sobie pozwolić albo mężczyźni bardzo bogaci, albo uważani za ekscentryków, na przykład artyści. Autorka przytacza w tym rozdziale bardzo ciekawe przykłady z literatury - pisze o "Lalce" Prusa i "Trędowatej" Mniszkówny, a także o "Moralności pani Dulskiej" Gabrieli Zapolskiej. Szczególnie ten ostatni przykład jest bardzo interesujący. Alicja Urbanik-Kopeć bardzo konkretnie uzasadnia, dlaczego Hance nie opłacałoby się wyjść za mąż za Zbyszka nawet wtedy, gdyby nie zdezerterował. Otóż otrzymana duża rekompensata finansowa pozwoliła jej urządzić się na wsi, gdzie miała narzeczonego. Jako żona Zbyszka byłaby nikim - pogardzana, wyśmiewana, trzymana z dala od towarzystwa.

Ostatni aspekt to los tych kobiet i mężczyzn, które i którzy nie znaleźli kandydata na męża czy kandydatki na żonę. I tu znowu  w najgorszej sytuacji były kobiety. Obdarzone pogardliwym epitetem starych panien, wyśmiewane, pogardzane, postrzegane przez liczne stereotypy. Że zgryźliwe, złośliwe, kapryśne, że same sobie winne, bo odtrącały licznych kawalerów, że zamiast wychowywać dzieci, zajmują się zwierzętami. Litowano się tylko nad tymi, które uważano za brzydkie albo nad chorymi czy ułomnymi. Ponieważ kobieta była tylko wtedy coś warta, jeśli była użyteczna, w rozmaitych artykułach, poradnikach czy książkach doradzano im, aby zajęły się na przykład wychowywaniem dzieci swoich sióstr czy innych krewnych. Nie do pozazdroszczenia był los starych panien z klas niższych. Kiedy traciły zdrowie, starzały się i nie mogły już pracować, zdane były na instytucje dobroczynne. Po pierwszej wojnie światowej bardzo powoli do świadomości społecznej przebijała się myśl, że kobieta może nie wyjść za mąż nie dlatego, że nie znalazła odpowiedniego kandydata, ale dlatego, że nie chce. Było to związane z tym, że wielu mężczyzn zginęło w czasie wojny, a kobiety zaczęły pracować, coraz więcej też zdobywało wykształcenie.

Jakie wnioski płyną z książki Alicji Urbanik-Kopeć? Po pierwsze, że kobiety zawsze mierzono inną miarą niż mężczyzn. To, co uchodziło mężczyźnie, nie uchodziło kobiecie. Po drugie, że kobiety były finansowo uzależnione od mężczyzn, najpierw od ojców, potem mężów. Ich wartość mierzono wysokością posagu i przydatnością do małżeństwa. Nie były traktowane podmiotowo, ich racja bytu to przydatność małżeńska, a jeśli to się nie udało, to jakakolwiek inna. Po trzecie od kobiet wymagano niemożliwego. Przed ślubem miały być eterycznym puchem marnym trzymającym się z dala od codziennych spraw, a po ślubie musiały od razu stać się żonami obeznanymi z przypisanymi im obowiązkami. Także tymi ze sfery seksualnej, a przecież nikt ich nie uświadamiał. To dopiero był horror! Takich sprzeczności i wymagań niemożliwych było znacznie więcej, także wobec kobiet z klas niższych, które musiały pracować. No i po czwarte chociaż wiele się w tej dziedzinie zmieniło, to przecież nie wszystko.

Bardzo, bardzo ciekawa książka!

Fatma Aydemir "Dżiny"

Są obszary świata i tematy, które mnie interesują szczególnie i

zawsze z ciekawością zerkam na propozycje książkowe czy filmowe z nimi związane. Tak jest z Turcją i turecką imigracją w Niemczech. Dlatego nie mogłam przejść obojętnie wobec powieści " Dżiny" Fatmy Aydemir (Cyranka 2023; przełożyła Zofia Sucharska) tym bardziej, że wydawnictwo z renomą i recenzje zachęcające. Pochodząca z rodziny tureckich imigrantów autorka urodziła się w Niemczech w roku 1986, mieszka w Berlinie, jest dziennikarką i felietonistką. "Dżiny" to jej druga powieść. Obie zostały dostrzeżone w Niemczech i były nagradzane. 

"Dżiny" połknęłam jednym tchem i chociaż początkowo miałam wrażenie, że owszem znakomicie się czyta, ale niczego nowego się nie dowiem, to szybko zmieniłam zdanie. A już zupełnie nie spodziewałam się najbardziej emocjonalnego, niejednoznacznego i dramatycznego ostatniego rozdziału. Wydawało mi się, że perspektywa Emine, matki sześcioosobowej rodziny tureckich imigrantów, będzie najmniej interesująca. Bardzo się pomyliłam - jej rozmowa z najstarszą córką, Sevdą, która jest główną bohaterką trzeciego rozdziału, rzuca na relacje rodzinne nowe światło, wnosi wiele dramatyzmu i daje do myślenia. Która z kobiet ma rację? Czy Sevda, obwiniając matkę o bierność? Czy można zrozumieć decyzje Emine? Czy jej postępowanie da się wytłumaczyć tragedią z czasów wczesnej młodości, która cieniem położyła się na jej życiu? Tradycyjnym wychowaniem? Brakiem wykształcenia? Trudno zdradzać więcej, bo w powieści oprócz społecznego tła i historycznego kontekstu ważna jest też opowieść o rodzinie i stopniowe poznawanie tajemnic bohaterów, a całkowite odkrycie kart następuje właśnie w ostatnim rozdziale.

Po tej dygresji nie-dygresji zacznę od uporządkowania informacji. "Dżiny" to historia sześcioosobowej tureckiej rodziny imigrantów pochodzącej z małej wioski w północno-wschodniej Turcji gdzieś w pobliżu granicy z Armenią. Akcja toczy się głównie w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku przede wszystkim w Niemczech. W każdym rozdziale, zatytułowanym imieniem jednej z bohaterek lub jednego z bohaterów, dostajemy perspektywę kogoś innego. Pewne fakty się powtarzają, ale w kolejnych rozdziałach nasze pole widzenia poszerza się - dowiadujemy się czegoś nowego o historii rodziny i relacjach w niej panujących. Pierwszy, najkrótszy, to perspektywa ojca, Huseyina, ostatni, jak wspominałam, matki, Emine. Środkowe to historie ich dzieci. A wszystko zaczyna się od przysłowiowego trzęsienia ziemi. Po trzydziestu latach spędzonych w Niemczech, latach ciężkiej pracy w fabrykach, odmawiania sobie wszystkiego z myślą o lepszym losie dzieci, Huseyin spełnia swoje marzenie i kupuje mieszkanie w Stambule. Tu chciałby wrócić i zamieszkać. Niestety radość z dostatnio urządzonego lokum nie traw długo - niespodziewanie dopada go zawał, Huseyin umiera, a rodzina przyjeżdża do Stambułu na pogrzeb. Tego wszystkiego dowiadujemy się na pierwszych stronach powieści, można też o tym przeczytać w nocie wydawniczej. 

"Dżiny" pokazują perspektywę starszego i młodszego pokolenia tureckich imigrantów. Przy wszystkich różnicach obie generacje coś jednak łączy - poczucie, że są w niemieckim społeczeństwie obywatelami drugiej kategorii. Spotykają ich drobniejsze lub większe szykany, mają świadomość, że w każdej chwili może im się przydarzyć coś gorszego niż krzywe spojrzenie rzucone w ich kierunku na ulicy, pogardliwe określenie ciapaci skierowane pod ich adresem. Przecież co jakiś czas telewizyjne wiadomości donoszą o pobiciach tureckich imigrantów, a nawet podpaleniach domów, w których mieszkają. Każde z nich ma inną strategię radzenia sobie z poczuciem, że jest się kimś gorszym, pogardzanym, niepożądanym. Ojciec znosi wszystko z pokorą z myślą o lepszym losie dzieci. Być może on jednak cierpi najbardziej, bo w konfrontacji z niemiecką policją czuje się bezradny i bezsilny, a przecież jako mężczyzna, głowa rodziny,  powinien być sprawczy, wnieść skargę z powodu pobicia przez policjantów jego syna.

Dlaczego stawiasz mnie w takiej sytuacji? (...) Nie mogę przecież nic z tym zrobić. Czy ty tego nie rozumiesz? Dlaczego musisz mi przypominać, że jestem bezsilny? Gdzie niby mam z tym pójść? Na policję? Żeby złożyć donos? Czego ty ode mnie chcesz?

Myślałem, że przyjedziemy do Niemiec i tutaj wszystko będzie inaczej. (...) Myślałem, że tu nie dzieją się takie rzeczy. Ale nie miałem racji, bo to oczywiście dzieje się wszędzie. (...) Nawet gdybym mówił w ich języku, nikt by mnie nie posłuchał. Tylko byśmy mieli więcej zmartwień. Musisz o tym wszystkim zapomnieć, słyszysz? Ty o tym zapomnisz, ja o tym zapomnę i wreszcie nauczysz się zachowywać jak mężczyzna.

Ale Hakan, najstarszy syn, do którego skierowane są te słowa, nie chce zapomnieć, nie chce być gorzej traktowany, nie wie jednak, co ma z tym zrobić, miota się, szukając swojej drogi i stale popada w jakieś tarapaty. Być może ratunkiem okaże się związek z Leną, Niemką. Jego młodsza, studiująca siostra, Peri, zarzuca mu, że sam stawia się w roli ofiary, w roli ciapatego, bo wszystko sprowadza do faktu, że jest tym pogardzanym ciapatym.

Jak gdyby Hakan sam wybrał sobie los ciapatego, jak gdyby tysiąc razy bardziej nie wolał być kimś, kto kompletnie nie rzuca się w oczy; kto jest w stanie przyjechać na czas na pogrzeb własnego ojca, bo policja ni stąd, ni zowąd nie podejrzewa go o bycie ćpunem i dilerem; kto jest w stanie pochwalić się skończoną nauką zawodu i nie jest z niej wyrzucany po drugim roku przez majstra naziola z włosami w nosie; kto nie jest prowokowany i poniżany tak długo, aż straci nad sobą panowanie i jednak wrzuci niedopałek do pojemnika z odpadami chemicznymi.

Może największą szansę na poradzenie sobie z pogardą, a jednocześnie odnalezienie własnego miejsca w niemieckim społeczeństwie ma Peri? Chociaż jej droga też nie była i nie jest prosta, to dzięki spotkaniom w studenckich grupach feministycznych rozumie, że to ona decyduje, kim chce być i w jakiej roli się postawi. Może jej jest najłatwiej, bo rodzice nie sprzeciwiali się jej edukacji? Inaczej było z najstarszą, Sevdą. Ona nie dostała tej szansy, nie zapisano jej do wymarzonej szkoły, bo kiedy przybyła do Niemiec, była już w takim wieku, że nie obejmował jej obowiązek szkolny. Tego nie może rodzicom wybaczyć, a zwłaszcza matce. Miała powielić jej los - wyjść za mąż, wychowywać dzieci. Małżeństwo wydało się jej drogą do wyrwania się z domu. Buntu starczyło jej tylko na tyle, że odrzuciła pierwszego kandydata, z którym swatali ją rodzice. W końcu i ona do czegoś dochodzi, ale jakim kosztem. Ciężką pracą po kilkanaście godzin na dobę, brakiem czasu dla dzieci. Pracuje intensywniej niż ojciec, ale na swoim. Czy nie popełnia jego błędów, odkładając wszystko na przyszłość? Ale czy ma jakiś inny wybór, jeśli w swojej sytuacji chce coś osiągnąć? To, obok Emine, najtragiczniejsza bohaterka tej powieści.

A jaka była strategia matki? Siedzieć w domu, wychodzić tylko po zakupy, skupić się na rodzinie, spotykać się tylko z tureckimi sąsiadkami, jak najmniej stykać się z wrogim niemieckim światem. Nie była szczęśliwa w Turcji, nie jest szczęśliwa w Niemczech. W dramatycznej, szczerej rozmowie z Sevdą po pogrzebie Huseyina zrzuca winę na mężczyzn. To oni o wszystkim decydowali. Ale córka się z nią nie zgadza.

Możliwe, że to mężczyźni mieli ostatnie słowo, zresztą, do cholery, mamy dziewięćdziesiąty dziewiąty rok i w dalszym ciągu jest tak samo. Ale żeby mogli tak robić, żeby zawsze o wszystkim decydować, potrzebują takich ludzi jak ty. Kobiet, które przez całe życie tłamszą pozostałe kobiety; które każą swoim dzieciom godzić się na tak samo zasrany los, jaki spotkał je same. Ja zresztą wcale nie jestem lepsza, łapię się na tym, kiedy krzyczę na dzieci albo wymierzam im karę. Zawsze muszę się hamować, że tak nie można, że nie chcę być taka jak moja matka. Nigdy jednak nie będę tak zakłamana i obłudna jak ty, Emine. 

Czy osąd Sevdy jest sprawiedliwy? Według mnie i tak, i nie. Pokoleniu jej matki było jeszcze trudniej niż jej, wychowywała się w innym świecie. Czy gdyby Sevda została w Turcji z dziadkami, w małym mieście, gdzie też czuli się obco, umiałaby się wyrwać z tego zaklętego kręgu kobiecego losu?

Jest jeszcze jeden problem, o którym muszę wspomnieć. Otóż bohaterowie powieści byli wykluczeni podwójnie. Dla Niemców są Turkami, ale naprawdę to kurdyjska rodzina. To między innymi dlatego wyjechali z kraju. Nie chodziło tylko o pieniądze. Huseyin i Emine mówią po kurdyjsku, ale przed dziećmi ukrywają swoje pochodzenie, chcą im oszczędzić tego losu.

Bardzo ciekawa książka. Bogate portrety bohaterów, niejednoznaczne postawy, skomplikowane relacje rodzinne i skrywane tajemnice, no i, last but not least, los tureckich imigrantów w Niemczech i Kurdów w Turcji.

Małgorzata Lebda "Łakome"

O debiutanckiej powieści "Łakome" poetki Małgorzaty Lebdy (Znak

2023) mówiło się dużo i bardzo dobrze. To nie moje klimaty, myślałam i nie zamierzałam po nią sięgać. Dlaczego? Nie odstręczała mnie opowieść o chorobie i umieraniu, ale zanurzenie w naturze, przyrodzie. Nie żeby te sprawy były mi obojętne, bo nie są. Mięsa nie jem od dawna, bardzo przejmuję się betonowaniem świata, katastrofą klimatyczną, wymieraniem gatunków, wycinaniem lasów i innymi gwałtami na naturze, ale jakoś nie bardzo ciągnie mnie do książek, w których natura staje się pełnoprawną bohaterką na równi z człowiekiem.  Jednak po wysłuchaniu kilku rozmów z autorką zaczęłam zmieniać zdanie, stałam się ciekawa tej książki. Aby nie ryzykować, a nuż się nie spodoba, wypożyczyłam ją sobie z biblioteki. Połknęłam  w trzy dni, bo mimo pozorów, powieść ma prawie trzysta stron, nie jest to książka aż tak obszerna. Dużo w niej  wolnych przestrzeni. Ale szczupła objętość to nie jedyny powód, że tak szybko ją przeczytałam - po prostu wciągnęła mnie jej melancholia i poetyckość,  sama się zdziwiłam, że aż tak bardzo mi się spodobała!

A nie jest to powieść akcji. Oś konstrukcyjna to choroba babki. Narratorka wraca na wieś do domu dziadków, w którym się wychowała, aby pomagać w opiece nad chorą, aby jej towarzyszyć. Razem z nią przyjeżdża Ann, która także włącza się w życie domu. Kim jest  Ann? Siostrą? Kuzynką? Partnerką? Kimś spoza porządku realistycznego? Na to ostatnie raczej nic nie wskazuje. Choroba i nieubłagane zbliżanie się do śmierci to jeden z tematów tej powieści. Wbrew pozorom ten wątek nie jest przygnębiający. Babka chociaż choruje i słabnie, z jednej strony trzyma się życia, z drugiej traktuje ten stan jako coś naturalnego. Gromadzi wokół siebie i ratuje przed zagładą wszystko, co żywe. Muchy, pająki, mrówki i inne żyjątka. 

Więc idę z nią, bardzo wolno, w letni las. Babka docenia piękno brzozowej kory, wilgoć mchu, i wiatr trącający liście osiki. Robi to na przekór pracującej w niej chorobie. Należy do lasu, do tej ziemi, myślę. 

Zawsze taka była. To był także jej bunt przeciwko dziadkowi, przeciwko przymusowi pracy. Bo ona w każdej chwili była gotowa przerwać robotę w polu, aby podążać za tym, co żywe i dzikie. Narratorka nie epatuje fizjologią choroby, najwyżej ją sugeruje. Skupia się na towarzyszeniu, byciu z chorą, wspominaniu. Jakby chciała utrwalić w pamięci jej portret - historię, osobowość, to, jaka była i jest.  Inną strategię przyjmuje dziadek. On od samej choroby ucieka, za to skupia się na krzątactwie - rzuca się w wir remontów. Chce zrobić wszystko, aby babce wygodnie się chorowało. Aby było ciepło i czysto. 

Dziadek unika choroby babki, ceremonie wokół choroby są mu obce, nie chce nic o chorobie wiedzieć, niczego w chorobie dotykać. Ale chce mieć babkę w zasięgu głosu. Miejsce babki jest w domu. Trzeba zrobić tak, żeby babka miała ciepło. Należy jej się ciepło, mówi.

Ale te zmiany mają swoją cenę. Nowy piec do centralnego ogrzewania będzie pożerał drewno z lasów. W domu zrobi się nienaturalnie gorąco. Żeby zrobić remont, trzeba sprzedać działki. W miejsce dzikiego pojawią się nowe domy, które zaczną na nich rosnąć.

Myślę o lesie, który stanie się pokarmem dla naszego pieca, myślę o bukach, które wraz z dziadkiem będę zwozić w dolinę, (...) myślę o brzozie i jej papierowej skórze, która roznieci ogień pod wszystkim. Myślę o tym, jak żarłoczny jest dom. Temu domowi zawsze było chłodno, zawsze był w nim ziąb. A teraz dziadek wprawił domowi żebra kaloryferów i jest tu gorąc, nie ma schronienia przed tym ciepłem, które usypia, rozleniwia, oszukuje ciało.

Czy tak musi być? Czy cenę za wygodę zapłaci przyroda? Czy to też część cyklu życia i śmierci?

Choroba, śmierć są tu częścią życia, częścią świata natury. To człowiek zaburza ten porządek. Z okien zachodniego pokoju, w którym choruje babka, widać ubojnię. To groźny potwór, który od dawna niszczy życie wsi, w jego cieniu wychowała się narratorka, w jego cieniu mieszkają dziadkowie. Nocą światła ciężarówek wiozących zwierzęta omiatają sufit i ściany pokoju. Budynki zakładu naruszyły wzgórze. Kiedy przychodzi ulewa, ziemia zaczyna się osuwać. 

Ziemia rusza. A więc woda, mówi babka. Patrzymy. Gleba trzymająca na sobie ciężkie budynki ubojni pracuje. (...) Wilgoć naruszyła struktury, weszła na tyle głęboko, że dotknęła kamienistego wnętrza wzgórza. Wilgoć rozgościła się tam, wilgoć ma tam norę, w której ryje, mówię. Tak, przytakują mi babka i Ann.

Codziennie słychać głosy przestraszonych zwierząt, które czują zbliżającą się rzeź. Na ziemi wokół ubojni nic nie chce rosnąć. Drzewa z sadu, który kiedyś tam był, skarłowaciały, nie rodzą owoców. Naturalny cykl został zaburzony.

Sad jest nagi, karłowaty, chory. To przez wilgoć ze środka krów, mówię. Zajmie się tym ogień albo woda, mówi babka.

Narratorka z pokorą przygląda się światu natury. Spokojnie przyjmuje to, co przynoszą ulewy, burze, potem słońce. Rozumie, że jest częścią tego świata. 

Ta powieść składa się z takich mikro scenek, mikro obserwacji. Skupia się na drobiazgach, zagląda w głąb tego, czego zazwyczaj, szczególnie żyjąc w mieście, nie dostrzegamy. W głąb świata przyrody. Ludzkie miesza się ze zwierzęcym. Jakby narratorka próbowała ocalić to, co znika. Chociaż, czy to człowiek będzie górą, wcale nie jest pewne. Natura wciąż upomina się o swoje. Przeciąganie liny trwa. 

Miedza zachodzi krwią. Wrześniowa burza niesie czerwień dalej, w dół wsi, w kolejne rzeki. (...) To się zemści, mówi babka. (...) Dolina śmierdzi. Niech przyjdzie wielka woda, mówi babka.

Babka jest po stronie natury. Wzywa żywioły, aby zrobiły porządek.

To, że Małgorzata Lebda jest poetką, bardzo odcisnęło się na tej powieści. Widać to w cytatach, które przytoczyłam. Ten poetycki  styl sprawia, że ta niespieszna powieść staje się rodzajem medytacji nad śmiercią, chorobą, relacją człowiek-przyroda, zmianą.

Popularne posty