Dawno już nie czytałam jakiejś książki ukraińskiej pisarki albo
pisarza. A mam ich jeszcze kilka - i w czytniku, i papierowe. Pilnie też śledzę to, co wychodzi. Dlatego sięgnęłam po rzecz stosunkowo świeżą, sprzed kilku miesięcy, powieść Eugenii Kuzniecowej "Nim dojrzeją maliny" (Znak 2023; przełożyła Iwona Boruszkowska). Zanim ją kupiłam, wysłuchałam podcastowej rozmowy na jej temat, zerknęłam, bardzo pobieżnie, na recenzje zawodowców, których zdanie jakoś tam biorę pod uwagę, wybierając lekturę. Same pochwały. Jeden z nich ogłosił ją nawet książką tygodnia. I stało się tak, jak czasem w podobnych sytuacjach bywa - rozczarowanie. Może nie jakieś wielkie, ale jednak. Bo trudno powiedzieć, aby powieść Eugenii Kuzniecowej mi się nie podobała, ale spodziewałam się jednak czegoś o większym ciężarze. Cóż, chyba byłam nie dość czujna, bo słuchając rozmowy o tej książce, miałam jednak wrażenie, że tłumaczka za wszelką cenę próbuje słuchaczki i słuchaczy przekonać, że pod pozornie lekką formą kryje się coś jeszcze. Jakby koniecznie chciała udowodnić, że warto.Podobno wśród miłośniczek literatury funkcjonuje termin książka otulająca. Podobno wiele z nich takich właśnie potrzebuje. Jak rozumiem, chodzi o przyjemność z lektury bez większego wysiłku. Jeden z moich ulubionych radiowych dziennikarzy mówił kiedyś o książkach deserowych. O ile pamiętam, mniej więcej to samo miał na myśli. I moim zdaniem właśnie do powieści Eugenii Kuzniecowej "Nim dojrzeją maliny" oba te określenia pasują znakomicie. Jeśli więc ktoś ma ochotę oderwać się od codzienności, dać się unieść lekturze i mieć pewność, że problemy bohaterek znajdą szczęśliwy finał, to niech śmiało po tę książkę sięga. Ja jednak liczyłam na odrobinę więcej. Trochę szkoda mi czasu na takie lektury. Czasem myślę, że może to błąd, może warto dać sobie więcej luzu. No a teraz pora na konkrety.
Akcja powieści rozgrywa się współcześnie, ale jeszcze przed wojną, chyba nawet przed tą pierwszą o Donbas, w czasie dwóch miesięcy letnich wakacji na ukraińskiej wsi nie tak odległej od dużego miasta. Kijowa? Nazwa, o ile nie zawodzi mnie pamięć, nie pada. Do domu ponad dziewięćdziesięcioletniej Teodory przyjeżdżają jej wnuczki, dwie siostry - Mijka i Lilka. Spędziły w nim niejedno lato swojego dzieciństwa, teraz, jak łatwo się domyślić, uciekają tu przed swoimi problemami. Bo ... życie nie zawsze trzeba przeżyć, czasami trzeba się przed nim ukryć.
Pierwsza ma dylemat - którego faceta wybrać. Tego poukładanego, ale nudnego, czy jego przeciwieństwo. Muszę przyznać, że jej hamletyzowanie nieco mnie irytowało. Może dlatego, że problemy bohaterek przedstawione są dość powierzchownie, raczej bliżej im do literackich klisz niż do psychologicznej głębi. Z kolei Lilka ma przeprowadzić się z mężem i dziećmi do Australii. Bardzo tego nie chce, ale nie widzi wyjścia. Mądra, a jakże by inaczej, babcia radzi jej, że musi tak postąpić, aby to ostatecznie mąż był przekonany, że nie ma co na drugi koniec świata jechać. Obie siostry są oczywiście samodzielne, niezależne, wykonują jakieś wolne zawody, jedna fotografuje, druga podobno coś pisze, mają za sobą liczne związki formalne i nieformalne, Lilka ma dwóch synów z różnych związków, ale oczywiście marzą o miłości i rodzinnym ciepełku.
Babcia Teodora mimo swojego wieku jest rzecz jasna całkiem żwawa i mądra życiowym doświadczeniem. Kiedyś porzuciła wielkomiejskie mieszkanie rodziców, aby pójść za miłością swojego życia. Wspólnie wybudowali dom otoczony wielkim ogrodem. Nie zawsze było łatwo, bo dziadek Miji i Lilki spełniał swoje szalone marzenia, co nie zawsze podobało się jego żonie, ale oczywiście jest kobietą spełnioną i pogodzoną z życiem. Jej problemy, jak wszystkie w tej powieści, podane zostają w lekkiej formie, nie dotykają, nie rozwalają. Ot, były, są, będą, bo takie jest życie, ale wszystko ostatecznie skończy się dobrze. Och, jakby się chciało, żeby w realu też wszystko znajdowało szczęśliwe rozwiązanie.
Jest jeszcze kuzynka Mijki i Lilki, Marta, która wraca nieoczekiwanie z Indii, gdzie pracując w jakiejś zachodniej firmie, robiła karierę i pieniądze, i jak się okazuje, jest w ciąży. Czeka na dwóch synów, nie chce zdradzić, kto jest ojcem dziecka, ciąża pokrzyżowała jej życiowe plany. Oczywiście mądra babcia patrzy na wszystko ze spokojem, nie wtrąca się, nie krytykuje, swoje wie i jest przekonana, że wszystko się ułoży. Jednym słowem dom kobiet. A to nie wszystkie, bo wkrótce zjawiają się kolejne. Oczywiście wzajemnie się wspierają. Wiadomo.
I tak leniwie toczy się lato. Czas mija na rozkminianiu dylematów, załatwianiu większych i mniejszych prac związanych z domem i ogrodem. Dziewczyny a to zajmą się koniecznymi naprawami, a to posadzą mnóstwo dyń, które chcą sprzedać mieszkańcom bogatego Zachodu za ciężkie euro (jakoś nie skumałam, niby dlaczego taki interes ma się udać), a to zrobią porządki w zdziczałym sadzie dziadka, czasem trzeba pojechać z kimś do lekarza. Jednym słowem klimat nieco baśniowy, co podkreśla jeszcze zakończenie swoją formą przypominające mi to z filmu "Cztery wesela i pogrzeb". Ten zabieg trochę bierze w ironiczny nawias całą opowieść.
To, co mi się w powieści Eugenii Kuzniecowej podobało, to wykreowane miejsce - stary dom, wielki zdziczały ogród, w którym można się zgubić, roślinność, która wdziera się wszędzie. Ciepło upalnego lata, podmuchy przyjemnego wiatru, słońce i cień, jaki dają stara weranda i drzewa. Dynie, maliny i inne owoce. Pyszne jedzenie. To wszystko opisane jest bardzo sensualnie i zmysłowo. Miejsce trochę sielskie, trochę przerażające, bardzo zapuszczone, bo babcia Teodora nie ma już przecież siły wokół tego wszystkiego chodzić. Oddała więc dom i ogród w posiadanie naturze. Rodzinne gniazdo, schronienie, czas wakacji, które pamięta się do końca życia. Co się z nim stanie? Wszyscy wiedzą, że życie babci zmierza do kresu, ona też zdaje sobie z tego sprawę. Kto przejmie po niej schedę? Czy uda się uratować ten azyl, który nie zawsze i nie dla każdego był rajem? Tak zapamięta je najmłodsze pokolenie.
Czyta się tę powieść bardzo dobrze, bezproblemowo. Miejsce nieco niczym z dramatów Czechowa, ale bohaterkom daleko do jego postaci. Nie ma w nich tego tragicznego rysu, a w powieści tej nieznośnej ciężkości bytu, z którym zmagają się bohaterki i bohaterowie Czechowa. Kto chce odpocząć, kto szuka lektury lekkiej, łatwej i przyjemnej, niech śmiało sięga.