Eugenia Kuzniecowa "Nim dojrzeją maliny"

Dawno już nie czytałam jakiejś książki ukraińskiej pisarki albo

pisarza. A mam ich jeszcze kilka - i w czytniku, i papierowe. Pilnie też śledzę to, co wychodzi. Dlatego sięgnęłam po rzecz stosunkowo świeżą, sprzed kilku miesięcy, powieść Eugenii Kuzniecowej "Nim dojrzeją maliny" (Znak 2023; przełożyła Iwona Boruszkowska). Zanim ją kupiłam, wysłuchałam podcastowej rozmowy na jej temat, zerknęłam, bardzo pobieżnie, na recenzje zawodowców, których zdanie jakoś tam biorę pod uwagę, wybierając lekturę. Same pochwały. Jeden z nich ogłosił ją nawet książką tygodnia. I stało się tak, jak czasem w podobnych sytuacjach bywa - rozczarowanie. Może nie jakieś wielkie, ale jednak. Bo trudno powiedzieć, aby powieść Eugenii Kuzniecowej mi się nie podobała, ale spodziewałam się jednak czegoś o większym ciężarze. Cóż, chyba byłam nie dość czujna, bo słuchając rozmowy o tej książce, miałam jednak wrażenie, że tłumaczka za wszelką cenę próbuje słuchaczki i słuchaczy przekonać, że pod pozornie lekką formą kryje się coś jeszcze. Jakby koniecznie chciała udowodnić, że warto. 

Podobno wśród miłośniczek literatury funkcjonuje termin  książka otulająca. Podobno wiele z nich takich właśnie potrzebuje. Jak rozumiem, chodzi o przyjemność z lektury bez większego wysiłku. Jeden z moich ulubionych radiowych dziennikarzy mówił kiedyś o książkach deserowych. O ile pamiętam, mniej więcej to samo miał na myśli. I moim zdaniem właśnie do powieści Eugenii Kuzniecowej "Nim dojrzeją maliny" oba te określenia pasują znakomicie. Jeśli więc ktoś ma ochotę oderwać się od codzienności, dać się unieść lekturze i mieć pewność, że problemy bohaterek znajdą szczęśliwy finał, to niech śmiało po tę książkę sięga. Ja jednak liczyłam na odrobinę więcej. Trochę szkoda mi czasu na takie lektury. Czasem myślę, że może to błąd, może warto dać sobie więcej luzu. No a teraz pora na konkrety.

Akcja powieści rozgrywa się współcześnie, ale jeszcze przed wojną, chyba nawet przed tą pierwszą o Donbas, w czasie dwóch miesięcy letnich wakacji na ukraińskiej wsi nie tak odległej od dużego miasta. Kijowa? Nazwa, o ile nie zawodzi mnie pamięć, nie pada. Do domu ponad  dziewięćdziesięcioletniej Teodory przyjeżdżają jej wnuczki, dwie siostry - Mijka i Lilka. Spędziły w nim niejedno lato swojego dzieciństwa, teraz, jak łatwo się domyślić, uciekają tu przed swoimi problemami. Bo ... życie nie zawsze trzeba przeżyć, czasami trzeba się przed nim ukryć. 

Pierwsza ma dylemat - którego faceta wybrać. Tego poukładanego, ale nudnego, czy jego przeciwieństwo. Muszę przyznać, że jej hamletyzowanie nieco mnie irytowało. Może dlatego, że problemy bohaterek przedstawione są dość powierzchownie, raczej bliżej im do literackich klisz niż do psychologicznej głębi. Z kolei Lilka ma przeprowadzić się z mężem i dziećmi do Australii. Bardzo tego nie chce, ale nie widzi wyjścia. Mądra, a jakże by inaczej, babcia radzi jej, że musi tak postąpić, aby to ostatecznie mąż był przekonany, że nie ma co na drugi koniec świata jechać. Obie siostry są oczywiście samodzielne, niezależne, wykonują jakieś wolne zawody, jedna fotografuje, druga podobno coś pisze, mają za sobą liczne związki formalne i nieformalne, Lilka ma dwóch synów z różnych związków, ale oczywiście marzą o miłości i rodzinnym ciepełku. 

Babcia Teodora mimo swojego wieku jest rzecz jasna całkiem żwawa i mądra życiowym doświadczeniem. Kiedyś porzuciła wielkomiejskie mieszkanie rodziców, aby pójść za miłością swojego życia. Wspólnie wybudowali dom otoczony wielkim ogrodem. Nie zawsze było łatwo, bo dziadek Miji i Lilki spełniał swoje szalone marzenia, co nie zawsze podobało się jego żonie, ale oczywiście jest kobietą spełnioną i pogodzoną z życiem. Jej problemy, jak wszystkie w tej powieści, podane zostają w lekkiej formie, nie dotykają, nie rozwalają. Ot, były, są, będą, bo takie jest życie, ale wszystko ostatecznie skończy się dobrze. Och, jakby się chciało, żeby w realu też wszystko znajdowało szczęśliwe rozwiązanie.

Jest jeszcze kuzynka Mijki i Lilki, Marta, która wraca nieoczekiwanie z Indii, gdzie pracując w jakiejś zachodniej firmie, robiła karierę i pieniądze, i jak się okazuje, jest w ciąży. Czeka na dwóch synów, nie chce zdradzić, kto jest ojcem dziecka, ciąża pokrzyżowała jej życiowe plany. Oczywiście mądra babcia patrzy na wszystko ze spokojem, nie wtrąca się, nie krytykuje, swoje wie i jest przekonana, że wszystko się ułoży. Jednym słowem dom kobiet. A to nie wszystkie, bo wkrótce zjawiają się kolejne. Oczywiście wzajemnie się wspierają. Wiadomo. 

I tak leniwie toczy się lato. Czas mija  na rozkminianiu dylematów, załatwianiu większych i mniejszych prac związanych z domem i ogrodem. Dziewczyny a to zajmą się koniecznymi naprawami, a to posadzą mnóstwo dyń, które chcą sprzedać mieszkańcom bogatego Zachodu za ciężkie euro (jakoś nie skumałam, niby dlaczego taki interes ma się udać), a to zrobią porządki w zdziczałym sadzie dziadka, czasem trzeba pojechać z kimś do lekarza. Jednym słowem klimat nieco baśniowy, co podkreśla jeszcze zakończenie swoją formą przypominające mi to z filmu "Cztery wesela i pogrzeb". Ten zabieg trochę bierze w ironiczny nawias całą opowieść.

To, co mi się w powieści Eugenii Kuzniecowej podobało, to wykreowane miejsce - stary dom, wielki zdziczały ogród, w którym można się zgubić, roślinność, która wdziera się wszędzie. Ciepło upalnego lata, podmuchy przyjemnego wiatru, słońce i cień, jaki dają stara weranda i drzewa. Dynie, maliny i inne owoce. Pyszne jedzenie. To wszystko opisane jest bardzo sensualnie i zmysłowo. Miejsce trochę sielskie, trochę przerażające, bardzo zapuszczone, bo babcia Teodora nie ma już przecież siły wokół tego wszystkiego chodzić. Oddała więc dom i ogród w posiadanie naturze. Rodzinne gniazdo, schronienie, czas wakacji, które pamięta się do końca życia. Co się z nim stanie? Wszyscy wiedzą, że życie babci zmierza do kresu, ona też zdaje sobie z tego sprawę. Kto przejmie po niej schedę? Czy uda się uratować ten azyl, który nie zawsze i nie dla każdego był rajem? Tak zapamięta je najmłodsze pokolenie. 

Czyta się tę powieść bardzo dobrze, bezproblemowo. Miejsce nieco niczym z dramatów Czechowa, ale bohaterkom daleko do jego postaci. Nie ma w nich tego tragicznego rysu, a w powieści tej nieznośnej ciężkości bytu, z którym zmagają się bohaterki i bohaterowie Czechowa. Kto chce odpocząć, kto szuka lektury lekkiej, łatwej i przyjemnej, niech śmiało sięga.

Monika Helfer "Hałastra"

Nie zastanawiałam się specjalnie długo nad zakupem "Hałastry"

austriackiej pisarki Moniki Helfer (Filtry 2023; przełożył Arkadiusz Żychliński). Dlaczego? Bo interesuje mnie Austria, jej stosunek do przeszłości, próba (udana) ustawienia się w roli państwa, które nie odpowiada za zbrodnie drugiej wojny. To nie my, to nasi sąsiedzi. Wydawało mi się, że autorka w książce opowiadającej o losach swoich przodków, będzie o tym pisać. Jak Martin Pollack w "Śmierci w bunkrze", w której opowiadał historię swojego ojca, zbrodniarza wojennego, i swoich dziadków, zwolenników Hitlera, i w "Kobiecie bez grobu. Historii mojej ciotki", też opowieści o przodkach. Tymczasem znowu okazało się, że nie doczytałam dokładnie i ... wprawdzie Monika Helfer rzeczywiście opowiada o swoich dziadkach, matce, ciotkach i wujkach, tyle że ... ich dzieje sięgają czasów pierwszej wojny światowej. Jak dowiedzieć się można ze strony wydawnictwa, "Hałastra" jest pierwszą częścią tryptyku rodzinnego. Jeśli Filtry zdecydują się wydać kolejne, okaże się, czy któryś z nich dotyczy tematyki, o której wspomniałam. Tymczasem przeczytałam część pierwszą i mam mieszane uczucia.

Coś mnie w tej książce uwierało, sprawiało, że długo nie potrafiłam się wciągnąć. Wydaje mi się, że były dwie przyczyny takiego stanu rzeczy. Po pierwsze autorka historię swoich dziadków, Marii i Josefa, przeplata z opowieściami o ich dorosłych już dzieciach, rozbijając w ten sposób tok zasadniczej narracji. A że "Hałastra" jest niewielkich rozmiarów, liczy niecałe dwieście stron, ich losy opowiadane są wyrywkowo, bardziej na zasadach anegdotycznych, co nie pozwalało mi zżyć się z bohaterami. Muszę przyznać, że myliły mi się imiona krewnych, a gdyby ktoś kazał mi dziś dopasować historię do  postaci, nie potrafiłabym tego zrobić. Mało tego, kiedy piszę tę notkę, nie pamiętam już chyba żadnej z opowiadanych przez autorkę anegdot. Może to moja wina, może czytałam nie dość uważnie, ale jeśli tak było, to przecież z czegoś wynikało. Drugi powód mojego braku entuzjazmu to sposób opowiadania. Bardzo zwięzły, miejscami nieco egzaltowany. Drażniły mnie rekonstruowane rozmowy, domysły, co mogli czuć bohaterowie. Niby to oczywiste, skoro autorka opowiada historię młodości swoich dziadków, ale może właśnie zwięzłość, pozbawienie tej prozy wszelkich ozdobników przy jednoczesnym konstruowaniu jej fragmentów, właśnie tych dotyczących dziadków, jak powieści powodowało, że coś mi zgrzytało, sprawiało wrażenie sztuczności, kreacji. To oczywiście moje subiektywne odczucia, w dodatku nie bardzo potrafię ubrać je w słowa.

Ale nie jest tak, że uważam czas spędzony nad "Hałastrą" za stracony. Bo w końcu coś mnie jednak w tej książce zafrapowało, poruszyło i przejęło. Dziadkowie autorki, Maria i Josef, mieszkali wraz ze swoimi dziećmi  na odludziu - gdzieś na końcu górskiej doliny za wsią. Żeby do nich dotrzeć, trzeba było wspiąć się pod górę. Nie mieli tam żadnych sąsiadów, a żeby pójść do szkoły, coś załatwić, zrobić zakupy, trzeba było zejść do wioski. Nie byli bogaci, ale jakoś sobie radzili. Dziadek robił tajemnicze interesiki. Jakie? Tego nie wiadomo. Nie przeszkadzała im samotność. Wszystko zmieniło się, kiedy wybuchła pierwsza wojna i dotarła nawet na to odludzie. Właściwie nie sama wojna, ale jej konsekwencje - Josef został powołany do wojska. Wszyscy wierzyli, że wkrótce wróci, przecież miała się szybko kończyć. Jak było, wiemy. Maria zostaje z dziećmi sama. Josef, zanim wyruszy, prosi swojego przyjaciela burmistrza, z którym robił interesiki, aby pomagał jego rodzinie i pilnował żony. Dalsza część tej historii to opowieść o opresji samotnej kobiety z dziećmi, która zdana jest na łaskę innych, szczególnie mężczyzn. A ona im się podoba. Resztę można sobie dośpiewać. Burmistrz robi się coraz bardziej napastliwy. Maria jest w pułapce - z jednej strony nie może utracić jego przychylności, od jego pomocy zależy egzystencja rodziny, z drugiej boi się go. Jej opór wcale nie jest spowodowany cnotliwością czy pruderią, ale niechęcią do niego. Jej strach, matnia, w jakiej się znalazła, sytuacja, z której, jak się wydaje, nie ma wyjścia - to wszystko opowiedziane zostało znakomicie. Aż miałam ciarki na plecach, kiedy czytałam te fragmenty.

Jest to też opowieść o wojennej biedzie, o dumie i o rodzinnych więzach. Stąd ta tytułowa hałastra - pogardzana rodzina, której członkowie potrafią dla siebie zrobić bardzo dużo, narazić siebie, aby ratować egzystencję najbliższych. To wreszcie opowieść o ostracyzmie, jakim zostaje otoczona Maria, kiedy w czasie wojny zachodzi w ciążę. Czy to dziecko jej męża, który był na urlopie? A może tajemniczego nieznajomego, który odwiedzał rodzinę? A może jeszcze kogoś? Tym dzieckiem była matka autorki. Dzieckiem nieuznawanym przez Josefa, który uwierzył plotkom. 

Smutne są losy dziadków Moniki Helfer i ich dzieci. Może żyliby w miarę szczęśliwie, życiem, jakie im odpowiadało, gdyby w ich los nie wtrąciła się Historia. Z drugiej strony jest też coś krzepiącego w tej opowieści - moc, jaką daje rodzina. To, że przetrwali, że trzymali się razem, zawdzięczają swojej determinacji, przywiązaniu i sile rodzinnych więzów.

Mimo kilku zastrzeżeń warto przeczytać. 

Jerzy Haszczyński "Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec"

"Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec" Jerzego

Haszczyńskiego (Czarne 2022) to kolejna książka z cyklu niemieckiego, jaki sobie zaplanowałam po lekturze "Księcia" Magdaleny Parys. Najpierw przeczytałam "Deutsche nasz. Reportaże berlińskie" Ewy Wanat, a jakiś czas później ciekawą powieść "W sztucznym świetle" Deniz Ohde. Przy okazji warto wspomnieć, że ta ostatnia pozycja znalazła się na długiej liście nominowanych (czternaście tytułów) do Angelusa, Literackiej Nagrody Europy Środkowej. Zabierając się za książkę Jerzego Haszczyńskiego, spodziewałam się równie pasjonującej lektury, ponieważ miała bardzo dobre recenzje. Usłyszałam nawet, że jeśli chce się zrozumieć współczesne Niemcy, to koniecznie trzeba ją przeczytać razem z pozycją Ewy Wanat, a na deser dołożyć "Cywila w Berlinie" - reportaże pisane przez Antoniego Sobańskiego na pięć lat przed wybuchem wojny. Ta lektura jeszcze przede mną. 

Zaczęło się obiecująco. Pierwszy rozdział był opowieścią o zdarzeniach, o jakich nie miałam pojęcia. To historia dzieci urodzonych w czasie wojny lub tuż po niej, których matkami były Niemki, a ojcami Polacy zesłani do III Rzeszy na roboty przymusowe. Wprawdzie za takie romanse obu stronom groziły represje - mężczyźnie śmierć, chociaż zdarzały się wyjątki, kobiecie golono głowę i wystawiano ją na pośmiewisko - ale życie życiem. Dzieci urodzone z takich związków najczęściej po cichu mordowano za milczącym przyzwoleniem sąsiadów. Taki proceder miał miejsce szczególnie na prowincji, w dużym mieście łatwiej było się schować. Przejmująca jest historia głównego bohatera tego reportażu, Gerta Eida, urodzonego z takiego związku. Całe dzieciństwo dźwigał na sobie piętno niechcianego dziecka. Niestety dalsza część "Rzeźni numer jeden" po prostu mnie rozczarowała. Dlaczego?

Po pierwsze jest to zbiór reportaży, które wcześniej ukazały się w prasie, a ja zdecydowanie wolę, jeśli książka stanowi od początku do końca zaplanowaną całość. Po drugie i znacznie ważniejsze właściwie nie dowiedziałam się prawie niczego nowego. Autor pisze o problemach, o których sporo słyszałam. O imigrantach i o stosunku Niemców do nich. Wiadomo przecież, że jest różny. Stawia też znane mi już pytanie, kto właściwie można nazywać imigrantem? Czy ten, kto urodził się w Niemczech, ale miał rodziców, którzy tam przybyli, ciągle nim jest? Inny temat to partie polityczne - AFD i CDU. Ta druga coraz bardziej zbliża się w poglądach do swoich konkurentów z prawej strony sceny politycznej. Kolejny - różnice między zachodnimi i wschodnimi landami i rozczarowanie mieszkańców tych ostatnich. Inny reportaż opowiada o szanowanym powszechnie człowieku, który, jak się okazało po jego śmierci, w czasie wojny służył w SS. Co zrobić z tą wiedzą? Czy szkoła w Berlinie może nadal nosić jego imię? Jeszcze inny to historia młodej Niemki, która stała się radykalną islamistką i uciekła do Syrii. Czy pozwolić jej i innym dziewczynom, które też dały się zwieść w podobny sposób, wrócić do Niemiec, czego chcą ich rodziny? A jeśli tak, to jak z nimi postępować? 

Oczywiście autor pisze też o zdarzeniach, o których nie wiedziałam, ale i tak bez trudu mogłam się domyślić ciągu dalszego. Bo nawet jeśli nigdy wcześniej nie miałam pojęcia o buntownikach  z Arnstadt w NRD, to fakt, jak bardzo rozeszły się ich drogi i poglądy, wcale mnie nie zdziwił. Jeśli dotąd nie słyszałam o tej tytułowej rzeźni numer jeden, największej w Niemczech, to przecież wiem, jaki jest los zwierząt, które tam trafiają, domyślam się, jaka to niewdzięczna i ciężka praca i jak są traktowani pracownicy. Nawet to, że pracuje tam wielu Polaków, nie było dla mnie zaskoczeniem.

Jest oczywiście jeszcze kilka tekstów, oprócz pierwszego, które mnie bardziej zainteresowały lub poruszyły, choćby ostatni o Róży Luksemburg czy o zabójstwie dziewięciu Niemców o obcych korzeniach, ale urodzonych w Niemczech, ale to nie przesądza o całości.

Na pewno ktoś, kto nie interesuje się specjalnie sprawami międzynarodowymi, wyniesie z tej książki znacznie więcej, może nawet wszystkie poruszane problemy będą dla takiej osoby nowe i ciekawe. Trzeba przyznać, że Jerzy Haszczyński jest specjalistą od tematyki niemieckiej, niektóre sprawy zgłębiał latami, wracał do nich po jakimś czasie. To oczywiście plus. Ja jednak nie znalazłam tu dla siebie wiele nowego.

John Williams "Stoner"

Dziś będzie o "Stonerze" Johna Williamsa (Filtry 2023; przełożył

Maciej Stroiński). Na początek kilka słów o historii tej powieści, bo jest interesująca. Opublikowana w Stanach w roku 1965 przeszła bez echa. Dla autora, który był pisarzem, redaktorem oraz wykładowcą akademickim, i jego agentki literackiej nie było to zaskoczenie, tego się spodziewali. Odkryto ją na nowo czterdzieści lat później już po śmierci autora. Wtedy zyskała drugie życie, najpierw w Europie, potem w ojczyźnie pisarza. Trochę podobna jest jej polska historia. Pierwszy raz ukazała się w roku 2014 pod tytułem "Profesor Stoner" w innym wydawnictwie w tłumaczeniu Pawła Cichawy i została przemilczana. Nie pomogła okładkowa rekomendacja Toma Hanksa, który zachwycił się powieścią. Może nie ma się czemu dziwić - na mnie rekomendacje rozmaitych sław i celebrytów działają raczej odstraszająco. Teraz, kiedy wskrzesiły ją Filtry, jest o niej głośno i zbiera bardzo dobre recenzje, nawet znakomite. Sprawdziłam opinie czytelniczek i czytelników na jednym z portali - przeważają pozytywne. Ja również zachwyciłam się "Stonerem", połknęłam go niemal jednym tchem i zadumałam nad losami bohatera.

Zacznę od tego, że jest to rzecz napisana bardzo tradycyjnie, trochę staroświecka w formie, przywodzi na myśl dziewiętnastowieczne powieści z tym, że nie ma tu rozbudowanych opisów miejsc, autor skupia się na bohaterach, przede wszystkim na tytułowym, na ich życiu wewnętrznym i drodze życiowej. Niby niewiele się dzieje, ot zwyczajne życie, a jednak trudno mi się było od historii Williama Stonera oderwać.

Kim jest główny bohater powieści? Urodził się w roku 1891 na wsi w stanie Missouri, jego rodzice byli drobnymi farmerami, już jako dziecko pomagał im w gospodarstwie, miał je po nich przejąć, wprowadzić ulepszenia, nowoczesne metody gospodarowania. Dlatego w roku 1910 rodzice zdecydowali się dużym wysiłkiem wysłać go na studia rolnicze na Uniwersytet Missouryjski. To zmieniło wszystko. Obowiązkowe zajęcia z literatury angielskiej sprawiły, że postanowił zmienić kierunek. Skończył anglistykę, zrobił doktorat, ożenił się, miał jedną córkę i do śmierci w roku 1956 pracował jako adiunkt na Uniwersytecie Missouryjskim. O tym wszystkim dowiadujemy się na pierwszych stronach powieści. 

Niby zwyczajne życie, niby Stoner nic wielkiego nie osiągnął, nie zrobił kariery naukowej, a jednak jest w nim coś niezwyczajnego, a jego los przejmuje. Tak jak przejmujący bywa los wielu ludzi, którzy po cichu zmagają się z przeciwnościami, z cierpieniem, stratą, zawiedzioną miłością, rozczarowaniem. Bardzo dobrze podsumowuje to tłumacz, Maciej Stroiński, w posłowiu, cytując fragment zdania z "Hamleta" w przekładzie Stanisław Barańczaka: jego potulnie przecierpiane życie. Te słowa znakomicie pasują do Stonera. A teraz dwa dłuższe cytaty z powieści.

Ale William Stoner wiedział o życiu coś, czego młodsi wykładowcy raczej by nie zrozumieli. (...) gdzieś głęboko zdawał sobie sprawę, co to znaczy, gdy jest ciężko i gdy człowiek chodzi głodny, i gdy musi sobie radzić, i gdy go naprawdę boli. (...) zawsze nosił w sobie pulsujące w żyłach dziedzictwo swych przodków, którzy żyli na uboczu, cierpliwie znosili przeciwności losu i trzymali się zasady, że trudy życia trzeba przyjąć ze spokojem, z wielką wytrwałością, z niewzruszoną miną, z opuszczoną głową. (...) dostrzegał coś więcej pod powierzchnią zjawisk  - ogólniejszą rozpacz, którą znał od lat najmłodszych.

Powszechną nędzę przyjmował bez słowa i rozważał w sercu, nie umiejąc jej wysłowić, a wyłącznie poczuć, i odpowiadając na nią cichym przygnębieniem, które nigdy go nie odstępowało. 

I jeszcze jeden, który dotyczy innej bohaterki, ale równie dobrze mógłby oddawać kondycję Stonera. 

... godzi się z rozpaczą i nawet ma się nie najgorzej, jakoś to jest i jakoś się żyje, lata lecą, człowiek pije troszkę więcej, żeby nie czuć pustki, w którą się osunął.

Z tym że Stoner nie pił mimo smutku, który nosił w sobie. Skąd ten smutek? Wiele było powodów. Najpierw zdrada rodziców, której się dopuścił, zmieniając kierunek studiów i nie wracając na wieś, a przecież liczyli na niego. Czy miał prawo wybrać swoją ścieżkę, inną niż ta przeznaczona mu przez miejsce urodzenia i przez nich? Potem rozczarowanie małżeństwem. Na marginesie dodam tylko, że portret jego żony zasługiwałby na osobne rozważania. Strata córki, nie w sensie dosłownym, ale duchowym, i poczucie, że nie ma wpływu na jej wychowanie, mimo że tak bardzo ją kocha i był dla niej do pewnego momentu matką i ojcem. Wreszcie świadomość, że nic wielkiego na uczelni nie osiągnie, że jest przeciętnym wykładowcą, że wydał tylko jedną książkę, też przeciętną, która nie zapisze się w historii nauki. No i nieszczęśliwa miłość, o której chętnie bym więcej napisała, posiłkując się kilkoma smutnymi, przejmującymi cytatami, bo muszę wyznać, że ten epizod z jego życia poruszył mnie bardzo. No ale nie chcę spojlerować.

A jednak nie mogę się zgodzić na to, że William Stoner był takim zwyczajnym szarym człowiekiem, a w jego życiu były tylko same klęski. Przede wszystkim miał silny charakter. Bo trzeba było siły woli i determinacji, aby pójść za odruchem serca i oddać się na zawsze literaturze. Pochodził przecież z rodziny, która nie dała mu żadnego kulturowego backgroundu - nie czytano tam książek, tym bardziej nie chodzono do kina, teatru, na koncerty czy do muzeów. A jednak, kiedy poczuł to coś, ten zachwyt, który nie bardzo umiał ubrać w słowa, poszedł za nim, co wymagało wielkiej determinacji i wielkiej pracy. Niby był przeciętnym wykładowcą, a jednak miał okresy, kiedy potrafił nauczać z pasją, a studenci chętnie chodzili na jego zajęcia. No i był człowiekiem ideowym, bezkompromisowym. Umiał przeciwstawić się koledze z uczelni, wiedząc, że racja jest po jego, Williama Stonera, stronie, czego skutkiem były liczne nieprzyjemności i szykany, a ostatecznie zahamowanie jego uniwersyteckiej kariery. Posady już nie mógł stracić, ale w konsekwencji nigdy nie został profesorem. No i przeżył dwie wielkie miłości. Jedną, zakończoną nieszczęśliwie do kobiety, drugą, która dawała mu siłę, ukojenie i poczucie spełnienia, do książek. Jeśli komuś dana była taka miłość, to nie żył na próżno.

Pożądanie i czytanie - zauważyła kiedyś Katherine. - I czego chcieć więcej?

Stoner również tak uważał, odkąd wreszcie zaznał szczęścia.

Czyż nie jest to piękny i trafny cytat? I jeszcze jeden króciutki, naprawdę już ostatni.

Wtedy też myślałam, że jestem porządna. Człowiek jest porządny, gdy nie ma okazji nie być! Bo trzeba się zakochać, żeby wiedzieć coś o sobie.

Ileż jest prawdy w tych słowach!

Czytelnicy, którzy mają w głowie klasyczne lektury, odnajdą w "Stonerze" liczne aluzje i tropy  prowadzące do nich. Najważniejszy do "Pani Bovary" Flauberta. William Stoner jest według tłumacza jej odwrotnością. Ją miłość do książek doprowadziła do zguby, jego ratowała. Nie będę udawała, że odkryłam te literackie nawiązania sama. Dowiedziałam się o nich z posłowia Macieja Stroińskiego. "Panią Bovary" czytałam tak dawno, że niewiele mi z niej zostało. Ale nawet bez znajomości czy pamięci literackich kontekstów jest to znakomita lektura.

Zyta Oryszyn "Najada"

Wydawnictwo Drzazgi rozpoczęło swoją działalność w roku 2021 od

wznowienia, pięćdziesiąt lat od premiery, powieści "Najada", debiutu nieżyjącej już pisarki Zyty Oryszyn. Bardzo interesujące posłowie przybliżające jej życie i przede wszystkim twórczość napisała Inga Iwasiów. Świetne recenzje i tematyka książki sprawiły, że zapragnęłam ją przeczytać. Oczywiście, jak często bywa, od postanowienia do realizacji trochę zeszło. Wcześniej nie znałam żadnej z powieści pisarki, teraz miałabym ochotę przeczytać przynajmniej dwie, ale niestety są niedostępne. Może Drzazgi pójdą za ciosem i je wznowią? Tak sobie marzę. Trzy ostatnie zdania nie pozostawiają wątpliwości, że i mnie "Najada" się spodobała. Nawet bardzo.

Czas wyjaśnić, co jest tematem książki, bo to on, poza recenzjami, sprawił, że po nią sięgnęłam. Akcja powieści rozgrywa się na wsi, prawdopodobnie w latach sześćdziesiątych. Z tego powodu z jednej strony stawia się ją obok twórczości takich pisarzy jak Wiesław Myśliwski, Marian Pilot czy Edward Redliński, z drugiej przeciwstawia się im, bo pisarka bohaterkami "Najady" uczyniła przede wszystkim kobiety, chociaż równie ważny jak one jest jeden mężczyzna. Już samo przywołanie w kontekście tej książki nazwiska Myśliwskiego, którego twórczość uwielbiam, było dla mnie wystarczającym magnesem. I rzeczywiście odnalazłam w niej klimat jego prozy. 

Przede wszystkim zachwyciły mnie znakomicie wykreowany nastrój, świat, w którym miesza się twarda codzienność z niepokojącymi legendami opowiadanymi przez mieszkańców, i wreszcie język, taki, jaki lubię najbardziej - kunsztowny, trochę poetycki, a jednocześnie stylizowany, momentami dosadny.

Czy można oswoić czyjeś myśli jak ptaka zamorskiego, tak by do obcych, nieznanych krajów nie poleciał, by w ciepłej kuchni siedział i kruszyny domowego chleba podziobywał, i studzienną wodę pił, miast tej z przestworzy? Ale przecież ani ptaka zdrowego w domu nie uchowasz, ani czyjejś myśli ciekawej świata, a nie rodzinnych betów.

Ale równie istotni są bohaterowie i niepokoje, które nimi targają. Najważniejsi to Marychna i Sawka. Ona półsierota, nigdy nie poznała swojego ojca, który został rozstrzelany w czasie wojny w egzekucji ulicznej. Mieszka z matką i dziadkiem, starszy brat już dawno wyjechał do miasta, pracował w kopalni, potem skończył studia, ożenił się. Do domu zagląda rzadko, jego miejsce jest już gdzie indziej. Marychna pomaga matce w gospodarstwie, ale od dawna czuła jakiś niepokój. Myśli o nieżyjącym ojcu, zastanawia się, gdzie jest jej miejsce. Gdzie jej będzie lepiej - tu w rodzinnej wsi czy gdzieś dalej w mieście? Czy tam znikną lęki, niepokoje i rozterki, które ją dręczą? Czy znajdzie odpowiedź na pytania, które sobie zadaje?

Ludzie, co my na tej świętej ziemi robimy?

No i co, z czego się śmiejesz, z czego się radujesz, przecież gdybyś tak teraz zniknęła, ot tak fiut, i nie ma ciebie, to co by się stało, nic by się nie stało. Czy to zadziwiłoby świat, że brakuje na nim takiej Maryśki Białawskiej, takiej tam skądyś (...)

Kiedyś spróbowała, wyjechała, ale okazało się, że to tylko złudzenie. Niepokój nie zniknął.

Co takiego człowiek w sobie nosi ze sobą, że wszędzie mu tak samo?

Marychna w końcu jednak dochodzi do wniosku, że trzeba swoje życie uczynić ważnym, aby przeciwstawić je śmierci. Ta ważność to zgoda na to, że istotne jest to, co robimy, co wokół nas, to, że wsłuchujemy się w siebie, żyjemy świadomie, cieszyć nas może nawet to, że woda z kranu kapie.

Sawka jest w tej wsi obcy. W dodatku znajda bez korzeni, nie wie, kim byli jego rodzice. Wychowany przez obcą kobietę - znalazła go na progu swojego domu z karteczką, na której było jego imię, Sławomir. Ma po niej nazwisko, Ganowski, stała się dla niego jak babcia, ale szczęście nie trwało długo - nie zdradzę dlaczego. Potem był sierociniec, po szkole wojsko. Teraz pracuje tu, w tuczarni świń, pomaga też gospodarzom w pracach polowych. Sawka też zastanawia się nad sobą. Kim jest? Taki wykorzeniony. Czego tak naprawdę chce? Czy rzeczywiście czuje coś do Marychny, w obronie której stanął na wiejskiej zabawie? 

Czy to nie on leżał po nocach z otwartymi oczami, dziwiąc się swojemu pulsującemu sercu: dla kogo, na co? Na jaki świt? Na jaki zmierzch, na jaką śmierć, na jakie życie? (...) A on co? Co on zrobił, o czym mógłby powiedzieć: "Zrobiłem swoje"?

Wskazówką  stały się dla niego słowa Molendy, wiejskiego filozofa.

Bo to, panie, w duszy się trzeba wzbogacać. To wszystko, co się przeżyło, nosić ze sobą i nie zapominać o niczym, i żyć tak, jakby każdy dzień miał być ostatnim dniem na tym padole. (...) ... trzeba w każdej chwili móc zwinąć w rulon to, co przeżyłeś, ten cały kram (...) i hajda tam, gdzie ci twoja podejrzliwość powiedziała, że możesz rozpostrzec ten rulon, rozpościelić - i wyrosną z niego kwiaty, chłód i zapach sosen dla tych, którzy właśnie tego szukają.

Sawka ostatecznie też godzi się ze sobą. 

Nie będzie więcej pytań "po co". Będą tylko odpowiedzi. A właściwie to tylko jedna odpowiedź - "po wszystko". Po radość z (...) szczęśliwości, cierpienia, zapachów i barw. Do tej pory najada w nim zapuszczała korzenie. A teraz on spróbuje, wyrzuciwszy ją z serca zapuścić korzenie w życie.

Kim jest ta tytułowa najada? To nimfa żyjąca w miejscowym jeziorze, której boją się mieszkańcy. On postanawia się jej przeciwstawić. Wziąć los w swoje ręce.

Bohaterowie powieści są bardzo samotni. Nie potrafią mówić o tym, co ich męczy, zamykają się przed innymi ze swoimi zmartwieniami. Sawka, Marychna, jej matka, jej dziadek, koleżanka Wiśka. Stara Białawska nie umie okazać córce czułości. Trudno się dziwić. Dźwiga przecież swoje traumy - śmierć męża, samotne macierzyństwo, tęsknotę za synem. Teść, który mógłby być wsparciem, też zamyka się w swoim świecie, wspominając zmarłą matkę swojego syna.

Książka Zyty Oryszyn, mimo że napisana ponad pięćdziesiąt lat temu, nieoczekiwanie porusza bardzo współczesne tematy. Oprócz niepokojów dręczących bohaterów, oprócz samotności i alienacji, pojawia się także temat pokątnych aborcji i delikatnie zasugerowana, ale obecna,  ledwie uświadamiana homoseksualność jednego z bohaterów.

Bardzo ciekawa, znakomicie napisana powieść. Nie tylko dla miłośników Wiesława Myśliwskiego. 

Inga Iwasiów "Późne życie"

Napiszę bez zbędnych wstępów - od najnowszej powieści Ingi

Iwasiów "Późne życie" (Drzazgi 2023) nie mogłam się oderwać, a że miałam nieco więcej czasu niż zwykle, przeczytałam ją w niecałe trzy dni. Jakżeż mi się ta książka podobała! Chociaż znowu słowo podobała nie jest w tym wypadku najodpowiedniejsze, bo znakomicie wykreowany nastrój tej powieści raczej przygnębia. Jest to jednak tak zrobione, tak opowiedziane, że ciągle zadawałam sobie pytanie o dalsze losy bohaterów, o rozwiązanie zagadek umiejętnie wplecionych w akcję opowieści, a wreszcie im bliżej końca, tym bardziej chciałam wiedzieć, w jaki sposób autorka postawi kropkę nad i. Tak jak się spodziewałam, zakończenie jest otwarte. Jednym słowem po nudzie i męce związanej z czytaniem "Czy muszę odchodzić?" Yiyun Li wielka przyjemność, radość i spełnienie. 

Akcja "Późnego życia" rozgrywa się współcześnie po sezonie, który skończył się dość nagle, w nadmorskiej miejscowości zwanej tu Osadą. Po kilku szczegółach, dzięki pomocy niezawodnego internetu, można bez wysiłku odkryć, o którą miejscowość chodzi. Ja sobie z czystej ciekawości wyguglałam, ale zdradzać nie będę. Osada, jeszcze do niedawna, w sezonie ludna miejscowość turystyczna, teraz trwa opustoszała. Zostali nieliczni przyjezdni i miejscowi. Wiemy, że coś się wydarzyło, nie wiemy co i nie ma to większego znaczenia. Wcześniej była pandemia, potem wojna w Ukrainie, a teraz jakaś inna katastrofa. Te niedopowiedzenia sprawiają, że tak jest lepiej i ciekawiej. Niepewność buduje atmosferę zagrożenia. Wygląda to tak, jakby pod wpływem jakichś zdarzeń kto mógł, uciekł z Osady, zostawiając tu wszystko. Ci, którzy wyjechali później, nie dają znaku życia. A niektórzy nagle znikają i też ślad po nich ginie. Co się z nimi stało? Gdzie są w tym niepewnym świecie? Czy zagadka ich milczenia zostanie rozwiązana? Ci, którzy zostali, mają wątły kontakt ze światem, bo internet działa z przerwami, czasem nie ma prądu. Pozostawieni sami sobie próbują się organizować. Co będzie, kiedy skończą się dostawy żywności i leków do miejscowej apteki? O dziwo na razie nie jest tak źle. Nawet śmieci są regularnie wywożone. Ale spokój Osady został zakłócony już wcześniej. Na jej obrzeżach wyrósł moloch, luksusowe H'otelisko dla bogatych. Ono też ma swój odpowiednik w świecie rzeczywistym. Można sprawdzić. Zaprojektowano je tak, aby ci, którzy będą spędzać w nim urlop, nie musieli - a może nawet nie mogli? - wychodzić poza jego obręb. Nawet na plażę. Miejsce iście orwellowskie. Niestety pierwsi goście również wyjechali w popłochu, kiedy nastąpiła katastrofa. Co się tam teraz dzieje? Stoi pusty? Mieszkańcy Osady obserwują spowijającą go łunę światła.

"Późne życie" opowiada o świecie dystopijnym. To taka dystopia, którą mamy na wyciągnięcie ręki. Właściwie może się zdarzyć w każdej chwili. Kolejna pandemia lub wojna, problemy ze źródłami energii, jakieś zawirowania polityczne, katastrofa naturalna i pewnie wiele innych przyczyn. Problemy tego świata nie są tu wydumane. Degradacja krajobrazu, nadmiar przedmiotów, atrofia więzi społecznych, samotność, pustka, źle działające instytucje. No i kłopoty osobiste. Za każdym z bohaterów tej powieści, a jest ich kilkanaścioro, ciągnie się jakaś przeszłość. Rodzinne piekiełko, zawiedzione uczucia, dziedziczone traumy, zaborcze matki, despotyczni ojcowie. Czyta się ich opowieści z zapartym tchem, a jednocześnie ze świadomością, że doskonale znamy podobne historie i z literatury, i z życia. Z jednej strony są przykrojeni do pewnego schematu, z drugiej można ich polubić, związać się z nimi. Pogrążeni w neurozach, stale na prochach nieoczekiwanie dostają od losu szansę. Utknęli w Osadzie w bezczasie, musieli zwolnić, ograniczyć potrzeby, ale okazuje się, że tak można żyć. Spacerują, uciekają w świat wyobraźni - marzenie Swietłany o tym, jak zostanie autorką tak znakomitej powieści, aż wiadoma Noblistka będzie błagała Akademię Noblowską, aby odebrała jej nagrodę i wręczyła nieznanej autorce, jest po prostu pyszne i stanowi jedyny, chyba, zabawny fragment książki - zastanawiają się nad sobą, próbują jakoś się organizować, jedni nawiązują jakieś nowe więzi, inni nadal tkwią w kokonie samotności i czytają, bo nieoczekiwanie w świecie, gdzie może zabraknąć żywności, leków, internetu i prądu, jest w nadmiarze książek i ciuchów. 

Ukrainka Swietłana, o której przed chwilą wspominałam, wydaje się być osobą najlepiej przystosowaną do kryzysów. Jest energiczna, pełna pomysłów, elastyczna, potrafi się dostosować do zmieniającej się sytuacji, nie martwi się na zapas. Innym bohaterem, dającym nadzieję, jest młody mężczyzna, który nieoczekiwanie dla siebie musi zaopiekować się małym chłopcem. Chociaż do niedawna żył inaczej, nową sytuację przyjmuje ze spokojem i potrafi jej sprostać.

Czy jest to powieść optymistyczna, czy pesymistyczna? Można ją odczytać i tak, i tak. Dla mnie jednak więcej tu ciemnych barw. Mimo że bohaterowie próbują się dostosować i to zatrzymanie w czasie nieraz wychodzi im na dobre, a przyroda w opustoszałym świecie zaczyna zagarniać krajobraz, to jednak wisi nad nimi niepewność i niepokój. Jaka będzie ich przyszłość? Czy wrócą do miasta, z którego przybyli? Czy tam jest bezpiecznie? A co z tymi, którzy zniknęli? Jest jeszcze H'otelisko, które niczym jakiś golem, fatum, zapowiedź orwellowskiego świata stoi tuż obok i nie pozwala o sobie zapomnieć. Czy pociechę może przynieść fakt, że to nie pierwsza katastrofa? Że wszędzie kiedyś wydarzyło się coś złego? Na tej plaży również - była świadkiem strasznych wydarzeń w czasie wojny, ale też rodzinnych tragedii w czasach pokoju i beztroski. To tu kilka lat temu na oczach matki utopili się dwaj synowie i ich ojciec. Czy pocieszający jest fakt, że zawsze było niesprawiedliwie? Że kiedy jedni tracili, drudzy zyskiwali? Że kiedy jedni nic nie mają, inni pławią się w nadmiarze i pozbywają się ciuchów, które zalewają planetę? Ale, jak mówi pan Stanisław, kierowca śmieciarki, z którym lubi rozmawiać Swietłana - W przyrodzie nic nie ginie, po klęsce przychodzi zbawienie.

Yiyun Li "Czy muszę odchodzić?"

Bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że wydawnictwo Pauza wydaje

powieść Yiyun Li. Kilka lat temu przeczytałam dwie książki tej amerykańskiej autorki o chińskich korzeniach - powieść "Łaskawszy niż samotność" i zbiór opowiadań "Złoty chłopak, szmaragdowa dziewczyna". Obie bardzo mi się podobały. Miałam zamiar sięgnąć po dwie inne wydane wcześniej, ale były już niedostępne i jakoś tak zeszło. Nic dziwnego, że nie mogłam się doczekać na kolejną powieść Yiyun Li "Czy muszę odchodzić?" (Pauza 2023; przełożyła Dobromiła Jankowska). Kupiłabym ją w ciemno, ale recenzje, z którymi się zetknęłam, były znakomite, więc jeszcze bardziej pragnęłam ją przeczytać.

Pierwsze rozczarowanie przyszło od razu - akcja powieści toczy się w Stanach, w Kanadzie i w Anglii, a bohaterami są mieszkańcy tych krajów. Tymczasem w poprzednich książkach Yiyun Li fascynowało mnie to, że były to opowieści o Chinach! Tak bardzo cieszyłam się na tę lekturę, że właściwie nie zadałam sobie trudu, aby sprawdzić, o czym jest. Cóż, nawet gdybym tę wiedzę posiadła wcześniej, pewnie i tak bym po nią sięgnęła. Dla tego, kto zetknie się z twórczością pisarki po raz pierwszy, to i tak nie będzie miało znaczenia. 

Drugie rozczarowanie narastało w trakcie czytania i miało charakter zasadniczy. Z wielką przykrością muszę stwierdzić, że książka mnie po prostu nudziła, a losy bohaterów niewiele obchodziły! Dawno już nie miałam takiego poczucia, że poświęcam czas powieści, która kompletnie do mnie nie trafia, zupełnie się z nią rozmijam. Mogłabym powiedzieć, że jednym uchem wchodzi, a drugim wychodzi, gdyby rzecz nie dotyczyła słowa pisanego. Właściwie najchętniej bym ją odłożyła, ale po pierwsze rzadko to robię, a po drugie długo miałam nadzieję, że wreszcie doczekam się czegoś, co mnie poruszy. No a potem byłam po prostu perwersyjnie ciekawa, jak to się skończy. Rozczarowanie było tym większe, że dotyczyło pisarki, której wcześniejsze książki bardzo mi się podobały, no i te znakomite recenzje krytyczek i krytyków, których cenię. Pisząc tę notkę, z ciekawości przejrzałam opinie czytelniczek i czytelników na jednym z książkowych portali, co rzadko robię, i okazuje się, że też są krytyczne. Spodobało mi się stwierdzenie: Po prostu ktoś podmienił mi wspaniałą autorkę!!! Nic dodać, nic ująć. Żałuję, że nie ja wymyśliłam to celne zdanko. Cóż, widocznie jest to ten przypadek, kiedy głosy recenzenckie rozmijają się z czytelniczymi.

"Czy muszę odchodzić?" to historia Lilii Imbody, która w młodości miała przelotny romans z kilkanaście lat od siebie starszym Kanadyjczykiem, Rolandem. Działo się to w roku 1946. Ich krótka znajomość sprowadzająca się do dwóch czy trzech spotkań okazała się brzemienna w skutkach. Chociaż Lilia miała później trzy udane małżeństwa, urodziła pięcioro dzieci i doczekała się kilkanaściorga wnucząt, nigdy go nie zapomniała. Roland chciał zostać pisarzem, ona była prostą dziewczyną wychowaną na ranczu, ale śmiałą i bez kompleksów. Nie została uwiedziona, oboje mieli na tę krótką przygodę ochotę, ona pogodziła się z tym, że to historia przelotna, dla niego to jedna z wielu takich chwilowych znajomości. Roland zostawił po sobie dzienniki, to jedyna rzecz, którą napisał. Zostały wydane po jego śmierci. Kiedy Lilia skończy osiemdziesiąt jeden lat, a przebywa już wtedy w luksusowym domu opieki, po raz kolejny wraca do tych dzienników, komentując w zapiskach ich fragmenty. Chce je razem ze swoimi notatkami zostawić jednej z wnuczek i jej córce. I to właśnie ta część powieści, zdecydowanie najdłuższa, tak bardzo mnie nudziła! Dwie pierwsze, które są niechronologicznymi wspomnieniami jej dzieciństwa, rodziców, młodości i tego, co zdarzyło się później, były jeszcze  w miarę ciekawe i dawały nadzieję na takiż dalszy ciąg. Tymczasem dziennik Rolanda i komentarze Lilii zupełnie mnie nie interesowały. Jaka to różnica między miłością do róż, które kwitną teraz, i miłością do róż, które kwitły pięćdziesiąt lat temu? - pisze Lilia w swoich notatkach. I tak w kółko, takie ple, ple, ple. Do tego mnóstwo jałowych dialogów, szczególnie w dziennikach Rolanda.

Oczywiście z tego morza nudów można wyłowić jakąś ideę, myśl. Jest to opowieść o dwojgu zupełnie różnych ludziach. Lilii, osobie zadowolonej z życia mimo licznych nieszczęść, które ją dotykały, i Rolandzie, lekkoduchu, niespełnionym artyście i człowieku, który poniósł fiasko w miłości. Sidelle Ogden,  jego długoletnia kochanka, którą naprawdę kochał, nie traktowała go poważnie. Cóż, woził wilk razy kilka, powieźli i wilka - on podobnie postąpił z wieloma kobietami, z którymi miał przelotne przygody, a o których w dzienniku wspominał zaledwie w kilku zdaniach. Lilia to osoba silna, która niezwykle trzeźwo patrzy na życie, potrafi przyjąć  przeciwności losu, bo wie, że tak po prostu jest. Nikt nikomu szczęścia na tym świecie nie obiecywał. Właściwie taka bezpretensjonalna, pogodzona z losem, zadowolona ze swojego życia jest tak doskonała, że aż nieprawdziwa i irytująca. Podobne podejście do życia ma kochanka Rolanda. 

- ... Mówienie "nie" nie powstrzyma choroby, śmierci czy wojny ani żadnego z moich małych nieszczęść.

- Ale przecież nie można witać tych niepowodzeń z otwartymi ramionami - zauważyłem.

- Z otwartymi ramionami nie, ale z obojętnością.

- A potem co?

- Czekasz po prostu, co przyniesie ci życie ...

To Sidelle i Roland. A Lilia dodaje: ... protestuj, ile chcesz, donikąd cię to nie zaprowadzi. I tyle warto z tej powieści zapamiętać. Ach, krytyczki i krytycy dodadzą jeszcze, że jest to rzecz o traumie i o stracie. To prawda, tyle, że zostało to tak napisane, że mnie zupełnie nie rusza. Może ktoś mi zarzuci brak wrażliwości, trudno.

Jeden z recenzentów, którego cenię, napisał, że to proza gęsta, chwilami fizycznie męcząca, co oczywiście nie miało być zarzutem. Męcząca? Z tym się zgadzam, tyle że z nudów. Gęsta? Chyba czytaliśmy inne książki.

Popularne posty