Wiedziałam, że Marcin Krzyształowicz, twórca nagradzanej "Obławy", która i mnie zachwyciła, kręci tym razem film współczesny. Zdziwiłam się, że "Pani z przedszkola" nie przeszła selekcji gdyńskiego festiwalu. Potem, kiedy zbliżała się data premiery, dowiedziałam się, że to komedia. Ta wiadomość zaskoczyła mnie jeszcze bardziej, bo nie tego spodziewałam się po reżyserze "Obławy". Ale właściwie skąd moje zdziwienie? Czy to nie myślenie stereotypami? Czy twórca nie ma prawa do takiej wolty? Im bliżej premiery, tym więcej głosów przychylnych, a na dodatek od znajomych usłyszałam, że dawno tak się nie bawili w kinie. Szłam na "Panią z przedszkola" z nadzieją, że zobaczę lekki, śmieszny, inteligentny film z wybitnymi aktorami. Niestety srodze się zawiodłam. Już po mniej więcej piętnastu minutach zaczęłam się niecierpliwić, ale jeszcze dawałam "Pani z przedszkola" kredyt zaufania, jeszcze miałam nadzieję, że się rozkręci. Nic z tego, tak już było do końca.
Zacznę może przewrotnie od zalet. Najważniejsza to zaskoczenie. Akcja rozwija się zupełnie nieoczekiwanie, a to w kinie lubię bardzo. Po raz kolejny powtórzę, nie ma nic gorszego niż przewidywalność. Druga zaleta to aktorstwo. Ja wyróżniłabym Woronowicza i świetnie grającego chłopca (India Dudek; to nie żart, takim ekscentrycznym imieniem zostało obdarzone to dziecko), który wciela się w małego narratora filmowej opowieści. Tym bardziej niezwykła to rola, że niema. Dziecko gra mimiką i gestem i robi to świetnie. Na pozostałych aktorów też miło popatrzeć, chociaż, powiedzmy sobie szczerze, niczym nie zaskakują. Trzecia, i ostatnia, zaleta to odtworzenie klimatu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zeszłego wieku. Ale to w pewnym sensie samograj. Wiadomo, że spodoba się na fali nostalgii za czasami słusznie minionymi. Dorzuciłabym może jeszcze na dokładkę kilka dowcipnych, ironicznych, inteligentnych dialogów. Ale kilka na cały film to chyba jednak za mało.
Skąd w takim razie moje rozczarowanie? Największą wadą filmu Krzyształowicza jest nadmiar. "Panią z przedszkola" rozsadzają pomysły. Za dużo tu wszystkiego. Gry z pamięcią, zmienianie biegu wydarzeń, mieszanie planów czasowych, kilkakrotne powracanie do niektórych zdarzeń, rozegranie paru scen w komiksowej konwencji, dodawanie graficznych ozdobników (niekonsekwentne, bo w pewnym momencie reżyser porzuca ten zabieg) to wszystko sprawiło, że zaczęłam zadawać sobie pytanie, o co w tym szaleństwie chodzi. Podobnie jest w warstwie treściowej. Czego tu nie mamy! I żale do ojca, i nieodcięta pępowina, i zazdrość, i kłopoty z męskością, i kpiny z psychoterapii, i problemy małżeńskie, i wredną teściową, i ... No właśnie i ten zaskakujący wątek, którego tu nie mogę zdradzić. A właśnie ta problematyka byłaby być może najciekawsza. Bo przewrotna, bo prowokująca. A wyszło trochę tak, jakby Krzyształowicz i chciał, i bał się, więc utopił ten temat w morzu innych. Nic dziwnego, że nie wybrzmiewa należycie. Dlatego właściwie cały czas w trakcie seansu zadawałam sobie pytanie: właściwie o czym jest ten film? I jeszcze drugie, mocniejsze. Pytanie, które kiedyś na jednym ze słabszych gdyńskich festiwali zadała swoim koleżankom i kolegom Agnieszka Holland: po co nakręciliście te wszystkie filmy? O to samo mogłabym zapytać Krzyształowicza: po co nakręcił pan ten film? Tylko dla zabawy? Rzecz w tym, że to też nie wyszło. Po jakimś czasie efekciarstwo i tematyczne pomieszanie sprawiają, że "Pani z przedszkola" zaczyna nużyć i obojętnieć. Obojętność to słowo chyba najlepiej oddaje mój stosunek do najnowszego obrazu twórcy "Obławy". Mogłam go sobie darować. A taka konkluzja zawsze bardzo mnie złości, bo nic gorszego niż świadomość zmarnowanego czasu.
PS. Nie mogę wykluczyć, że będą tacy, niekoniecznie nieliczni, którym "Pani z przedszkola" jednak się spodoba.