Dezso Kosztolanyi "Ptaszyna". Świetna nieprzyjemna powieść.

Zachęcona recenzją Krzysztofa Vargi postanowiłam przeczytać "Ptaszynę" Dezsy Kosztolaniego (W.A.B. 2011, seria Nowy Kanon) nieznanego mi dotąd węgierskiego pisarza z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Tę niedługą powieść pochłonęłam w ciągu kilku dni. Muszę przyznać, że dawno nie czytałam czegoś tak pesymistycznego. Smutek i melancholia aż buchają z jej kart, a momentami wręcz nokautują swoim natężeniem. Myślisz, czytelniku tej notki, że bohaterów powieści dotykają jakieś spektakularne tragedie, nieszczęścia czy kataklizmy? Otóż nie masz racji. Jest znacznie gorzej: to ich prozaiczna egzystencja i prozaiczne, głęboko skrywane nieszczęście, zwyczajny ból istnienia, są źródłem tego wszechogarniającego smutku. Jeśli, czytelniku drogi, jesteś zwolennikiem książek przyjemnych, niosących pokrzepienie, to ta powieść na pewno nie jest dla ciebie. Ale jeżeli lubisz się babrać w literaturze, która obnaża beznadzieję ludzkiego istnienia, dotykając przy tym dotkliwie, sięgnij koniecznie po "Ptaszynę". Słowa te mogą wydać się ironiczne, ale wcale takie nie są. To świetna powieść i mimo przygnębiającego tonu łatwa w czytaniu. Mięsista, potoczysta narracja upstrzona opisami małego węgierskiego miasteczka, w którym jest tylko jedna asfaltowa ulica (rok 1899), i jego do bólu zwyczajnych mieszkańców działa na wyobraźnię. 

Główni bohaterowie książki Kosztolaniego to rodzina Vajkayów: Akacjusz, emerytowany prawie sześćdziesięcioletni urzędnik, jego żona i ich trzydziestopięcioletnia, brzydka, starzejąca się córka, zwana Ptaszyną. Wiodą przerażająco monotonną, zwyczajną egzystencję ograniczoną do wykonywania codziennych obowiązków. Żadnych rozrywek, żadnego życia towarzyskiego, żadnych przyjemności, nawet potrawy gotowane w tym domu są pozbawione przypraw. Kiedyś było inaczej, chociaż i ich poprzedni żywot trudno nazwać ekscytującym. Czy są nieszczęśliwi? Wydaje się, że sprzątanie, gotowanie, wyszywanie serwetek (Ptaszyna), szycie (matka), przeglądanie heraldycznych książek (Akacjusz), spacer, kościół w niedzielę i przebywanie tylko we własnym, rodzinnym towarzystwie bardzo im odpowiada. Rodzice kochają Ptaszynę aż do przesady, troszczą się o nią i martwią tak, jakby była małą dziewczynką, a nie trzydziestopięcioletnią kobietą. Ona odwzajemnia ich miłość. Tygodniowe rozstanie, akcja powieści toczy się właśnie w ciągu tych nietypowych siedmiu dni, przybiera początkowo rozmiary tragedii. Vajkayowie żegnają swoją córkę tak, jakby wyjeżdżała co najmniej na rok i to na drugą półkulę. Tymczasem ona udaje się na krótki wypoczynek do krewnych mieszkających na wsi. Ale ta rodzinna sielanka, zadowolenie z życia okazują się wielkim oszustwem. Tu każdy każdego nabiera, pokazując pogodną twarz. Dlaczego? Ptaszyna z miłości do rodziców. Po prostu nie chce ich martwić, nie chce, aby wiedzieli, jak dotkliwie odczuwa swoją samotność i poczucie beznadziei. 

"Za rok będzie miała trzydzieści sześć lat. A ile za dziesięć lat? A ile za następne dziesięć? Ojciec ma teraz pięćdziesiąt dziewięć lat, matka pięćdziesiąt siedem. Minie dziesięć lat, może nawet mniej i rodzice poumierają. Co to będzie, Matko Najświętsza, co to będzie?"

Co pozostaje? Pociecha, że inni cierpią jeszcze bardziej, i powrót do codziennych obowiązków, które znieczulają ból duszy. A rodzice? Oni wolą oszukiwać samych siebie i nie dopuszczać  myśli o szpetocie własnej córki. Zresztą cóż da, jeśli przyznają, że Ptaszyna jest brzydką, starą panną, którą właściwie nikt nigdy się nie zainteresował? Czy ulżą jej i swojemu cierpieniu?

"Uczyniliśmy wszystko - pomyślała matka - na co człowieka stać. Przecierpieliśmy wszystko, co możliwe."

Żadne pragnienia, żadne poświęcenia, wielka miłość nic tu poradzić nie mogą. Nawet rodzina nie jest balsamem na zbolałą duszę. W pewnym momencie pozostaje tylko bezradność i modlitwa do Boga, który "nadał boską rangę każdemu ludzkiemu bólowi." Ta książka pogrąża naiwną, potoczną wiarę, że chcieć, to móc, że wystarczy tylko mocno wierzyć w sukces, szczęście, spełnienie marzeń, że wystarczy tylko odrobina cierpliwości i wszystko będzie, jak chcemy. Otóż nie zawsze. Śmiem twierdzić, że częściej nie niż tak.

Vajkayowie to krewni bohaterów Czechowa, "Ziemi obiecanej" Reymonta, Wokulskiego czy rodzeństwa Buddenbrooków, że wymienię pierwsze z brzegu postacie zaludniające karty literatury, których los zawsze do głębi mnie porusza. Nawet sukces, który osiągnęli niektórzy spośród wymienionych, nie przynosi spełnienia.

Ale na tym nie koniec. Właściwie jest jeszcze gorzej. Co tracą Akacjusz i jego żona, wiodąc swój marny żywot? Niewiele. W czym lepsze jest życie innych mieszkańców miasteczka? Tych wszystkich urzędników, lekarzy, prawników, dziennikarzy miejscowej gazety, aktorów prowincjonalnego teatru, właścicieli ziemskich, ich żon i kochanek? Co z tego, że jadają obiady w restauracji Pod węgierskim królem zamiast w domu, co z tego, że raczą się gulaszem z kotła i kluseczkami z wanilią, co z tego, że chodzą do miejscowego teatru wystawiającego mierne sztuczki? Ich życie wydaje się równie puste jak życie Vajkayów, i równie nieszczęśliwe. Smutny pan Doba zdradzany przez żonę, samotny Geza Cifra, nieszczęśliwy Mikołaj Ijas, dziennikarz miejscowej gazety, marzący o karierze poety. Może dlatego mężczyźni należący do nieformalnego klubu lampartów, którego członkiem był swego czasu i Akacjusz, w każdą czwartkową noc bawią się i piją do nieprzytomności, a ich żony pokornie pozwalają im na to? Może dlatego mieszkańcy miasteczka z pobłażaniem słuchają ich pijackich ryków niosących się po okolicy? Może tylko w ten sposób da się zagłuszyć ten ból, który drąży? Ale to ułuda, bo właśnie po pijackiej nocy spędzonej w towarzystwie lampartów Akacjusz odważył się spojrzeć prawdzie w oczy i wykrzyczeć ją swojej żonie. Straszni mieszczanie. Ale chociaż ich portret jest rzeczywiście przygnębiający, narrator nie traktuje ich z taką pogardą jak Tuwim w swoim wierszu, raczej obdarza współczuciem. Czy jest dla nich jakiś ratunek, jakieś zbawienie? Może w sztuce, ale tej prawdziwej, nie taniej, tandetnej rodem z miejscowego teatru? W wierszach pisanych przez Mikołaja Ijasa? W grze na fortepianie, na którym kiedyś brzdąkała żona Akacjusza? Ale ona szybko zamyka wieko instrumentu, jakby wstydziła się przyznać mężowi, że przypomniała sobie o latach młodości, jakby traktowała muzykę jak niepotrzebną fanaberię.

Im dłużej myślę o powieści Kosztolanyiego, tym bardziej czuję się nią poruszona. Jest nieprzyjemna jak lustro, które pokazuje prawdę.

Benjamin Tammuz "Minotaur"

O tej książce usłyszałam jakiś czas temu przypadkowo, nadal niewiele się o niej mówi czy pisze. I chociaż to powieść izraelskiego pisarza, o którym wcześniej nic nie wiedziałam, zniechęcona przypiętą jej łatką powieści szpiegowskiej, nigdy bym pewnie po nią nie sięgnęła, gdyby nie jedna informacja. Otóż podobno "Minotaurem" zachwycony był Graham Green autor jednej z moich ulubionych powieści, "Sedna sprawy". Skoro Green był takim entuzjastą, pomyślałam, muszę koniecznie przekonać się, co go tak zachwyciło. A trzeba wiedzieć, że ten, nieco już niesłusznie zapomniany, angielski pisarz stawiał swoich bohaterów przed nie lada dylematami moralnymi. To, co dziś dla nas, indywidualistów, wolnych i nowoczesnych, jest źródłem zaledwie lekkiego moralnego dyskomfortu, w powieściowym świecie Greena wystawiało postaci przez niego stworzone na moralne męki. Dlatego właśnie sięgnęłam po książkę tego, dotąd w Polsce niewydawanego, izraelskiego pisarza. Zanim jednak zacznę o niej pisać, jeszcze parę słów o autorze i wydawnictwie. Książkę wydała (2010) bardzo młoda oficyna o wdzięcznej nazwie Claroscuro (zbitka dwóch hiszpańskich słów jasno, ciemno), której zapowiedzi wydawnicze brzmią nader inetersująco. To kolejne wydawnictwo, które chce się specjalizować w literaturze mało znanej, między innymi  z obrzeży Europy czy świata (np. literatura kubańska, gruzińska czy z krajów afrykańskich). Nie będę się tu więcej na ten temat rozpisywać, kto jest zainteresowany, może przecież zajrzeć na ich stronę internetową. A autor? Zmarły w 1989 roku Benjamin Tammuz to jeden z ciekawszych, ważniejszych i najoryginalniejszych autorów literatury hebrajskiej. Tworzył powieści, opowiadania, tłumaczył, parał się też felietonistyką i krytyką literacką, pisał również o sztuce (w młodości malował i rzeźbił). Informacje te zaczerpnęłam z posłowia zamieszczonego przez tłumacza powieści, Michała Sobelmana. Po tym przydługim, ale koniecznym, wstępie czas najwyższy przyjrzeć się "Minotaurowi".

Jeśli ktoś da się zwieść reklamowym sloganom określającym tę powieść mianem szpiegowskiej, będzie mocno zawiedziony. Owszem jej bohaterem jest tajny agent Mosadu Aleksander Abramow, ale to wszystko. Na tej zasadzie można by tak samo nazwać "Zrozumieć kobietę" Amosa Oza. O czym więc jest "Minotaur"? O miłości niezwykłej, bo kochankowie w zasadzie się nie znają, dzieli ich też znaczna różnica wieku. Jest to uczucie idealne, platoniczne, nigdy nieskonsumowane, raczej idea miłości wiecznej, wielkiej i czystej niż miłość realna. Trudno to, co dzieje się między Theą a Aleksandrem, traktować w kategoriach realistycznych. On całe życie na nią czekał, wiedział, że kiedyś ją spotka i kiedy wreszcie zobaczył, od razu był pewien, że to ona. Ona mimo że nigdy go nie pozna i nie zobaczy, a właściwie nie będzie miała świadomości, że otarła się o niego kilka razy, zakocha się w nim dzięki listom, jakie będzie do niej pisał. I mimo że każde z nich prowadzi swoje niezależne życie z dala od tej drugiej osoby, ich uczucie trwa i to ono okaże się najważniejsze. Czy taka miłość to przekleństwo, które niszczy wszystko i prowadzi do zguby, czy ucieleśnienie jakiejś najpiękniejszej, najwspanialszej, najwyższej idei? Czy Thea i Aleksander spotkali się przypadkowo, czy też było to im przeznaczone i, jak w greckiej tragedii, nie mogli uciec? Na te pytania czytelnik musi sobie sam odpowiedzieć.

Ale to także powieść o osaczeniu i manipulacji. Siły są nierówne. Wszystko, co się między nimi dzieje, dzieje się za jego sprawą. To Aleksander dzięki swojej profesji wie o Thei tyle, ile zechce, to on dawkuje jej informacje o sobie, to on ją obserwuje i pokazuje jej się, kiedy ma na to ochotę, to on przyspiesza albo spowalnia rytm ich dziwnej znajomości, to on wreszcie manipuluje jej życiem i decyduje, z kim może się spotykać a z kim nie. Stawia się w pozycji boga, ale, jak się okaże, bogiem jednak nie jest. Ona może zadecydować tylko o jednym: o rozstaniu. Oczywiście to wybór pozorny: pokochała go i jest już na tę miłość skazana. 

Powieść składa się z czterech części. Oglądamy tę historię z punktu widzenia każdej z czterech zamieszanych w nią osób. Kolejne rozdziały odkrywają przed czytelnikiem coś nowego, inaczej oświetlają zdarzenia, które śledzimy. Stopniowo docieramy do prawdy, poznajemy rzeczywiste przyczyny tego, co się działo. Wszystko krok po kroku zaczyna się zazębiać i składać niczym w puzzlach, aż na końcu dowiemy się, jak było naprawdę. Co było przypadkiem, a co nie, co tylko zbiegiem okoliczności. Mnie najbardziej zainteresowały dwie ostatnie części, szczególnie czwarta, zresztą najdłuższa, opowiadająca historię  głównego bohatera, Aleksandra, i jego rodziny. Dwa pierwsze rozdziały zwięzłe i lakoniczne wydały mi się bardziej traktatem o miłości idealnej rozpisanym na listy niż historią z krwi i kości. Dopiero dalszy ciąg nabiera epickiego rozmachu (nie tak wielkiego, książka ma zaledwie dwieście stron niedużego formatu) i nadaje tej opowieści ludzki wymiar. Tu splatają się ze sobą losy bohaterów i losy narodu, ziemi, Palestyny, potem Izraela. Rodzina Abramowów przybyła do Palestyny na początku dwudziestego wieku, kiedy państwo żydowskie było jeszcze zaledwie ideą, marzeniem. Jak w pigułce poznajemy historię tych terenów: konflikt arabsko-żydowski, opór przeciwko okupującym te tereny Brytyjczykom, walkę o powstanie Izraela i osiągnięcie celu, a potem dalsze wojny i konflikty. No i przede wszystkim poznajemy Aleksandra, jego korzenie i to, co go ukształtowało. Dowiadujemy się, skąd się wzięły jego upodobanie do samotności, zamknięcie w sobie, kontemplacyjna natura, a jednocześnie praca w Mosadzie. Poznamy jego wewnętrzne pęknięcie, moralną udrękę. Ciekawe jest spojrzenie na konflikt arabsko-żydowski. Nienawidzi się Arabów traktowanych jak naród, uważa się ich za śmiertelnych wrogów, ale jednocześnie można polubić konkretnego Araba: arabską nianię, ogrodnika czy robotników pracujących w majątku ojca. Oni mają twarze, imiona, są mili, ciepli i sympatyczni. Trudno wyobrazić sobie, że czyhają gdzieś w ukryciu z nożem, aby rzucić się na bezbronnego Żyda i pomścic krzywdę swojego narodu.

Nie powiem, abym zachwyciła się tą powieścią. Mogę ją na chłodno analizować, ale emocji we mnie nie wywołuje. Wydaje mi się za bardzo wykoncypowana, za mało w niej prawdziwego życia, narracyjnego mięsa, bardziej przypomina traktat o miłości idealnej, historyczny wykład o tragicznej i skomplikowanej historii tych ziem, nawet losy bohaterów podane są raczej jak obszerne biogramy wzbogacone o analizę psychologiczną. Może taki odbiór spowodowany jest moim upodobaniem do powieści grubych, ale przecież to nie jakaś czytelnicza reguła. Cóż, jeśli chodzi o odwieczny literacki temat miłości wielkiej, idealnej, skomplikowanej i tragicznej wybieram na przykład "Sedno sprawy" Greena czy historię Tristana i Izoldy. 

Dina Rubina "Syndykat"

 Dinę Rubinę odkryłam jakiś czas temu, kiedy przeczytałam wywiad z nią na łamach Dużego Formatu. To, co mówiła o sobie i swojej twórczości, zainteresowało mnie na tyle, że natychmiast musiałam zaspokoić swoją ciekawość i sięgnąć po jedną z jej książek. W księgarni znalazłam trzy, mój wybór padł na "Oto idzie Mesjasz" (MUZA 2006). "Syndykat" (MUZA 2008) to druga powieść tej rosyjskiej? izraelskiej? pisarki, jaką przeczytałam. Rubina urodziła się w Taszkiencie w roku 1953, pisze po rosyjsku, ale w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku wyemigrowała do Izraela i dopiero tam zdobyła sławę pisarską. Stąd wątpliwości wyrażone w poprzednim zdaniu. Jej książki na moim regale stoją w rządku literatury izraelskiej. W obu powieściach mocno widać jej żydowską tożsamość, ale i rosyjskie korzenie. Ich bohaterami są rosyjscy Żydzi przybyli do Izraela po pierestrojce, a narratorką Dina, pisarka. Nie należy jednak utożsamiać jej z autorką, co mocno podkreśla w notce rozpoczynającej "Syndykat". Jasne jednak jest, że jak wielu piszących, garściami czerpie z własnych doświadczeń. Cóż, można napisać, że stosuje podobny zabieg jak Philip Roth, chociaż oczywiście to nie ta literacka półka. Obie powieści, które przeczytałam, to bardzo dobre czytadła z ambicjami. Zaprawione humorem, niestroniące od groteskowego tonu, z odrobiną smutku i melancholii. A że bliskie są moim literackim zainteresowaniom z ciekawością je przeczytałam.

Muszę wyznać, że pierwsza z książek, po którą sięgnęłam,"Oto idzie Mesjasz", spodobała mi się na tyle, że od razu byłam pewna, że za jakiś czas poszukam następnych. Jej akcja toczy się w Izraelu, głównie w Tel Awiwie i Jerozolimie, ale także, i to jest chyba najciekawsze, w jednej z izraelskich osad na Zachodnim Brzegu. Trudno orzec, dlaczego właściwie zamieszkała tam wraz ze swoją rodziną główna bohaterka i narratorka zarazem, skoro codzienne powroty do domu przez arabskie miasteczka i wioski Zachodniego Brzegu okupuje panicznym lękiem. Podróż samochodem któregoś z sąsiadów w towarzystwie innych mieszkańców osady od ostatniego przystanku izraelskiego autobusu do domu to pasmo strachu przed strzałami, które mogą paść po drodze. Dlaczego wobec tego wbrew mężowi upiera się, aby tam właśnie mieszkać? Przecież nie jest fanatyczką, nie łączą jej z tą ziemią żadne korzenie, wszak urodziła się w Rosji. Chodzi chyba o solidarność z własnym narodem, solidarność neofity. W tej powieści śledzimy losy nie tylko Diny, ale też jej przyjaciół i znajomych, rosyjskich imigrantów, ludzi różnych zawodów, o różnym majątkowym statusie. Niektórym w Izraelu się powiodło, inni zdegradowali się i z trudem wiążą koniec z końcem. Jak to bywa w powieściach o tej tematyce obserwujemy piekiełko emigranckiego środowiska. Książka ciekawa choćby tylko ze względów poznawczych. Trudno mi się jednak teraz na jej temat szerzej rozpisywać, bo czytałam ją jakieś dwa lata temu. Nie chcąc zejść na manowce pamięci, kończę refleksje na jej temat zachętą do lektury (od niedawna widuję ją w mojej ulubionej księgarni taniej książki, w której od czasu do czasu udaje mi się upolować prawdziwe skarby, o czym jakiś czas temu wspominałam).

Czas przejść do "Syndykatu", który właśnie skończyłam. Ta powieść, mimo że w Polsce ukazała się później, powstała przed "Oto idzie Mesjasz". Bohaterką i narratorką jest również Dina, pisarka, która przyjmuje znakomicie płatną pracę syndyka w moskiewskim oddziale Syndykatu, izraelskiej organizacji, której celem jest wyszukiwanie Żydów rozsianych po całym świecie  i namawianie ich do powrotu na łono ojczyzny. A że kto chciał wyjechać, już dawno to zrobił, a czasy w Izraelu są akurat niespokojne i zamach goni zamach (Dina co jakiś czas opłakuje kogoś znajomego), o chętnych do powrotu niełatwo. A tu, jak w wojsku, trzeba wykonać założony przez jerozolimską górę plan, więc nic dziwnego, że zdesperowani syndycy chwytają się wszelkich metod, aby sprostać zadaniu. Można zaryzykować stwierdzenie, że obok Diny głównym bohaterem książki jest ów tytułowy Syndykat. Powieść w satyryczny sposób pokazuje działalność tego typu organizacji. No cóż, pochodzące od rządu i bogatych amerykańskich sponsorów pieniądze wydawane są niekoniecznie w najbardziej pożyteczny sposób. Instytucja ta, jak wiele innych podobnych, staje się dojną krową dla różnych spryciarzy i niespełnionych artystów, którzy wyciągają z niej kasę. Myślę, że prawie każdy otarł się w swym zawodowym życiu o podobne organizacje. Nie tylko w zawodowym. Kto od czasu do czasu ogląda telewizję, pewnie zauważył, że ostatnio prawie każdy program sponsorowany jest przez unijny program Kapitał Ludzki. Czy potrzebnie? Wiesz już, czytelniku tej notki, o czym piszę? Być może jedyną pożyteczną działalność prowadzi departament kierowany przez Dinę: Departament Spontanicznych Imprez Kulturalnych, chociaż i jej nie udaje się do końca zapanować nad przepływem, a raczej wypływem, funduszy.

Akcja powieści toczy się w ciągu trzech lat, które Dina spędza w Moskwie. Jest to właściwie ciąg luźnych zabawnych, zwariowanych, groteskowych zdarzeń, najczęściej o anegdotycznym charakterze, z życia pracowników Syndykatu. Nanizała je autorka niczym paciorki na nić pewnej intrygi związanej z pozyskiwaniem powracających. Intrygi, która z jednej strony ma zaspokoić żądne sukcesu władze, z drugiej nabić kabzę jednemu z bohaterów, tajemniczemu i wszechpotężnemu biznesmenowi o artystycznych ambicjach, niejakiemu Kleszczatikowi, który jest głównym beneficjentem Syndykatu. Mnie ta postać, nie wiem, czy taki był zamysł pisarki, skojarzyła się z bułhakowowskim Wolandem. Powiedzmy, że Kleszczatik to jego odległe echo. Podobnie cała powieść, łącznie z zakończeniem, w groteskowy sposób obnażająca absurdy rosyjskich i izraelskich realiów przypomina nieco wywołanego przeze mnie "Mistrza i Małgorzatę". Oczywiście równać się z nim nie może, ale pewnie sama autorka nie miała takich ambicji. Pisarka portretuje środowisko pracowników Syndykatu: tych przybyłych z Izraela i zatrudnionych na miejscu Rosjan. Oprócz nich przez powieść przewija się mnóstwo innych ważniejszych lub tylko epizodycznych postaci: dziwaków, ekscentryków, błaznów, cwaniaczków, nawiedzonych i frustratów, z którymi stykają się pracownicy organizacji. Trudno tu mówić o psychologicznych portretach bohaterów, wszyscy "naszkicowani są lekką komiksową kreską", jak stwierdza Rubina w krótkiej notce rozpoczynającej powieść. Od czasu do czasu uderza autorka w ton poważny i sentymentalny, ale to nie osłabia groteskowego charakteru całości. Służy mu dosadny, rubaszny język. Narratorka nie waha się używać kolokwializmów: tyłek, gacie, pierdoły i inne tego typu słowa bogato inkrustują narrację..

Czas najwyższy na podsumowanie. Zdecydowanie wolę pierwszą przeczytaną przeze mnie powieść Rubiny, "Oto idzie Mesjasz", bo ciekawsza, a przede wszystkim bardziej zwarta. "Syndykat" jest po prostu zdecydowanie za długi. Zyskałby, gdyby mu odjąć jakieś dwieście stron (całość liczy 570). Uwielbiam cegły, ale objętość powinna przekładać się na jakość. Tu tak nie jest. Opisywane zdarzenia, dość podobne w charakterze, zaczynają po prostu nużyć. Ileż w końcu można czytać anegdot. Dopiero pod koniec powieść na nowo nabiera rozpędu. Mimo wszystko jednak nie żałuję, że ją przeczytałam i na pewno za jakiś czas sięgnę po inną powieść Diny Rubiny.

"Melancholia" Larsa von Triera

Przyznam się, że nie należę do grona wielbicieli Larsa von Triera. Widziałam tylko dwa jego filmy, "Przełamując fale" i "Tańcząc w ciemnościach", i za każdym razem miałam poczucie, że reżyser nabija mnie w butelkę, bo wymusza emocje, szantażując moralnie i uczuciowo. Nie miejsce i nie pora, aby tutaj o tym pisać tym bardziej, że oba filmy widziałam już jakiś czas temu, więc trudno mi się do nich teraz odnosić. Na pewno powinnam nadrobić zaległości i zobaczyć "Dogville", bo nie znam osoby, a są to osoby bardzo różne, której by ten film nie poruszył. Ale do rzeczy. Postanowiłam dać von Trierowi jeszcze jedną szansę i obejrzeć "Melancholię", która była jedną z kandydatek do tegorocznej Złotej Palmy. Wrażenia mam mieszane. Nie przyjmuję najnowszego dzieła duńskiego reżysera bezkrytycznie, ale oglądałam je z zainteresowaniem. Dałam się porwać świetnie budowanej atmosferze zagrożenia, napięcia i oczekiwania na katastrofę. Trzeba przyznać, że ten film zmusza do myślenia, nie daje o sobie zapomnieć. Dla mnie to rodzaj umysłowej szarady, którą po seansie usiłowałam rozplątać. Jednak raczej nie przejęłam się losem bohaterek, może dlatego, że są tylko figurami, a nie kobietami z krwi i kości. Za mało o nich wiemy, aby się przywiązać i współczuć. Cóż, miłośników Larsa von Triera na pewno nie muszę namawiać, pozostałych mimo wszystko zachęcam: to film z tych, które prawdziwy fan kina powinien zobaczyć. A kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy i skonfrontować swój odbiór z moim. Zapraszam.

To film o katastrofie, która zagraża Ziemi, ale także o śmierci i o złudnych nadziejach, których chwytamy się w chwilach dramatycznych. Bohaterowie muszą się skonfrontować z nadchodzącym niebezpieczeństwem. Jak spędzą ostatnie godziny swojego życia? Jak poradzą sobie ze świadomością końca? Co będzie potem? Coś czy nic? O tym jest najnowszy film duńskiego reżysera.

Larsa von Triera zdaje się nie interesować ogół, przygląda się tylko czterem osobom zamieszkującym olbrzymią, bogatą posiadłość znajdującą się z dala od wielkiego miasta i najbliższej wioski. Początkowo wydaje się, że do katastrofy nie dojdzie i błękitna Melancholia, wędrowiec z wszechświata, ominie Ziemię. Tak przynajmniej wynika z zapewnień naukowców popartych precyzyjnymi obliczeniami. Ale internet, media pewnie też, aż huczy od sensacyjnych pytań i spekulacji: czy rzeczywiście uda się i do najgorszego nie dojdzie? Każda z osób zamieszkująca bogatą rezydencję inaczej reaguje na wieści o tajemniczej planecie. John, astronom amator, jest pewien, że nic złego się nie stanie, a Melancholia przelatująca obok Ziemi będzie źródłem ekscytujących obserwacji i przeżyć. W rzeczywistości jednak i on żywi pewne obawy, ale ze względu na żonę i synka udaje pewność siebie. Do swoich lęków, wszak, jak powie potem, obliczenia mogą w takiej sytuacji zawieść, przyzna się, kiedy planeta zacznie się oddalać. Claire boi się. W tajemnicy przed mężem sprawdza niepokojące informacje w internecie, ale i ona musi starać się ukryć swój niepokój szczególnie przed synkiem. Odetchnie spokojnie, kiedy niebezpieczeństwo minie. Jeszcze inaczej reaguje jej siostra, Justine. Od początku zdaje się być zafascynowana niezwykłymi zjawiskami na niebie. Początkowo jest to czerwony Antares, gwiazda z konstelacji Skorpiona, którą wyraźnie widać na nieboskłonie w dniu jej nieudanego wesela. Potem z równą fascynacją spogląda na błękitną Melancholię, która swoim niezwykłym światłem zaczyna spowijać wszystko wokół. Zafascynowana, a może należałoby powiedzieć zahipnotyzowana, wpatruje się najpierw w Antaresa, potem w Melancholię. Godzinami w bezruchu przygląda się niezwykłym zjawiskom, jakby ją coś do nich przyciągało. Czy to pragnienie śmierci? Bo Justine od początku jest przekonana, że katastrofa się wydarzy i potem nie będzie nic. Mówi, że ma pewność, bo ona wie więcej. Nie żal jej życia, nie żal jej świata, bo jest zły, jak stwierdzi dość ogólnikowo. Dlaczego nie boi się śmierci, a wręcz jej pragnie? Tego możemy się tylko domyślać, bo Justine to postać dość enigmatyczna. I to jest właśnie moja zasadnicza wątpliwość dotycząca filmu.

Niewiele o niej wiemy. Od początku dziwnie się zachowuje. Claire, która organizuje wesele, obawia się jej dziwnych zachowań. Czy to załamanie nerwowe? Czy choroba psychiczna? Nic tu nie jest nazywane wprost. Czy powód jej niedomagań to praca, którą nagle w czasie wesela demonstracyjnie porzuca? Ma już dość wciskania ludziom reklamowego kitu, sprzedawania kłamstw i złudzeń? Czy zawsze była chora? Czy jej dziwactwa i przeczucia biorą się właśnie z choroby? A może jest kimś niezwykłym, taką współczesną wieszczką? Dlaczego wychodzi za mąż, a zaraz potem odtrąca swojego świeżo poślubionego męża, spędzając swoją symboliczną noc poślubną z niezgułowatym, też tajemniczym kolegą z pracy? Cała ta weselna sekwencja zdarzeń jest dość dziwaczna i niezrozumiała. Demoniczny szef, zatrudniony przez niego niepotrafiący do trzech zliczyć młodzieniec, którego zadaniem jest wydobycie z Justine reklamowego hasła właśnie w czasie wesela, jej zachowanie (stale gdzieś znika, nie zważając na gości i męża; można też odnieść wrażenie, że woli konie od ludzi). A może ma dość z powodu rodzinnego bagienka? Rozwiedzeni rodzice: groteskowy ojciec emablujący młode dziewczyny, matka, która nie wierzy w małżeństwo i bez ogródek w imię szczerości wyraża swoją niechęć do wszystkiego i wszystkich. Siostra, organizatorka wesela, która z zegarkiem w dłoni perfekcyjnie odmierza wszystkie punkty programu. Jej nieprzyzwoicie bogaty mąż. Ale co jemu można zarzucić? Co o nim wiemy? Tylko mały siostrzeniec wydaje się być niewinny. Dla niego Justine to Superciocia, która wszystko potrafi. A i ona wydaje się być do chłopca niezwykle przywiązana. Może właśnie z tych wszystkich powodów świat wydaje jej się  zły. Z załamania psychicznego wyciąga ją powoli Melancholia. Gdy w jakiś czas po katastrofie weselnej przybywa do rezydencji siostry i szwagra, dosłownie słania się na nogach. Aż serce ściska się z żalu, kiedy obserwujemy nagą, zniedołężniałą Justine, którą siostra delikatnie i cierpliwie namawia na kąpiel. Stopniowo ożywia się. Już nie spędza całych dni w łóżku, nie leży na wpół martwa, lecz godzinami wpatruje się w niepokojącą i zarazem fascynującą  Melancholię, jeździ konno. Jakby na nowo wstąpiło w nią życie, aby zaraz się skończyć. Jakby nadchodząca katastrofa była źródłem piękna, szczęścia i ekstatycznego zachwytu. Czeka na nią zahipnotyzowana. Podobnie jak przed laty w filmie Petera Weira "Piknik pod wiszącą skałą"  uczennice z pewnej prywatnej australijskiej szkoły wspinały się pod tytułową wiszącą skałę w hipnotycznym transie.

Kiedy Melancholia nieoczekiwanie zawróci i stanie się jasne, że tym razem nieszczęścia nie da się uniknąć, Justine do końca pozostanie spokojna i zafascynowana. John zdezerteruje pierwszy: zażyje tabletki nasenne kupione przez Claire i skończy z sobą, nie dbając o los żony i synka. Wcześniej spokojny, pewny swoich racji, teraz nie wytrzymuje napięcia. A może nie jest w stanie znieść cierpienia najbliższych? Świadomości, że nie potrafi im pomóc? A może obawia się śmierci w męczarniach? A może to gest rozpaczy człowieka, który zawierzył nauce i poniósł klęskę? Dlaczego na miejsce swojej śmierci wybrał końską stajnię? Z kolei Claire chciałaby wierzyć, że potem nie będzie pustki, że nie jesteśmy sami we wszechświecie, więc może zdarzy się coś nieprzewidzianego. Boi się, popada w szaleństwo, miota się bezradnie, próbując szukać jakiegoś ratunku dla siebie i synka. Jest to pewnie ludzki strach przed śmiercią, ale też Claire inaczej niż jej siostra jest chyba (piszę chyba, bo, jak już wspominałam, za mało mamy danych, aby mieć pewność) zadowolona ze swojego wygodnego, spokojnego życia i po prostu żal jej się z nim rozstawać. W tych ostatnich chwilach Justine, Claire i jej synek są razem, ale każdy musi swój strach przeżyć sam. Nic się zrobić nie da, nawet Superciocia nie okaże się czarodziejką. Może jedynie zbudować symboliczną tajemniczą grotę, aby dać złudną nadzieję swojemu małemu siostrzeńcowi, ulżyć jego lękowi. I tak we trójkę, razem, ale osobno, pozostaje im czekać na koniec. Gdy nadejdzie, rzeczywiście nie będzie już nic. Rację miała Justine.

Lars von Trier wspaniale buduje atmosferę napięcia i zagrożenia, od początkowych obrazów stanowiących rodzaj prologu, zapowiedzi tego, co zobaczymy w filmie. Niezwykłe przestrzenie, rezydencja, pustka, nieco teatralny krajobraz, rżenie koni, ich niepokój podczas przejażdżek, dziwne zjawiska, błękitne światło spowijające wszystko wokół, szalejące robaczki, elektryczne wyładowania, a na koniec wichura i deszcz. Wreszcie sama dostojna, wielka, piękna, błękitna Melancholia, coraz większa i większa. To wszystko sprawia, że niepokój i rosnące zagrożenie odczuwa i widz. 

Duński reżyser tym filmem, mimo zgłoszonych zastrzeżeń, powraca do moich łask, chociaż do grona jego wiernych wyznawców na pewno nadal nie będę się zaliczać. 

Popularne posty