Ishbel Szatrawska "Toń"

O Ishbel Szatrawskiej zrobiło się głośno, kiedy w 2022 roku

wydawnictwo Cyranka opublikowało jej dramat "Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia". Przypadek bardzo rzadki w polskiej praktyce wydawniczej, bo dramatów poza specjalistami i uczniami prawie nikt nie czyta. Owszem wydaje się Szekspira, Moliera i pewnie inną klasykę, ale miejsce sztuk współczesnych jest w specjalistycznych periodykach. A jednak rzecz cieszyła się sporym powodzeniem, było o niej głośno, miała bardzo dobre recenzje. Ja na przeczytanie jednak się nie zdecydowałam właśnie ze względu na formę, co ze wstydem przyznaję, ale pilnie śledziłam wywiady z autorką. Dlatego ucieszyła mnie wiadomość, że pisze powieść, wiedziałam, że na pewno będę chciała po nią sięgnąć. I tak też się stało, chociaż dopiero w kilka miesięcy od premiery "Toni" (Cyranka 2023), co i tak nie jest złym wynikiem, bo czasem mija kilka lat. 

Do debiutanckiej powieści Ishbel Szatrawskiej przyciągała mnie nie tylko wrzawa wokół niej, ciekawa osobowość pisarki, jaka wyłaniała się z wywiadów, ale może przede wszystkim tematyka pisanej przez nią książki - Mazury, Prusy Wschodnie, cała ta skomplikowana historia tych terenów, o jakiej od jakiegoś czasu coraz więcej się mówi. Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała, że dopełnieniem "Toni" są dwie inne powieści, które bardzo polecam. Wydane niedawno przez ArtRage "Wszystko na darmo" Waltera Kempowskiego i "Muzeum ziemi ojczystej" Siegfrieda Lenza, niemieckiego pisarza urodzonego w Ełku w roku 1926. Nie pierwszy raz przywołuję tu powieść tego autora, tę i kilka innych, które przeczytałam. Szczególnie zapadły mi w pamięć "Lekcja niemieckiego" i wydany kilka lat temu "Dezerter". To nie koniec mojej przygody z Siegfriedem Lenzem - zamierzam uzupełnić braki, korzystając z biblioteki, bo w Polsce ukazało się sporo jego książek.

Po tym, jak zwykle przydługim, wstępie czas przejść do powieści Ishbel Szatrawskiej. "Toń" to historia dziejąca się na kilku planach czasowych. Ramę nadaje jej wątek współczesny. Do Polski ze Szkocji, gdzie obecnie żyje, przybywa siedemdziesięcioletni Wolf, ojciec Alicji, mieszkającej w Krakowie antropolożki. Przyjeżdża, aby sprzedać dom rodzinny nad Gubrem, na uboczu gdzieś w okolicac Kętrzyna. Nieruchomość od kilku lat, odkąd umarła jego matka Janka, a potem przyszywana ciotka Gertaud, stoi pusta, podupada. Wolf znalazł kupca, przemierza Polskę samochodem, wspominając  dzieciństwo i młodość, swoich przyjaciół i znajomych matki, pierwsze miłosne zauroczenie i inne historie. Alicja jedzie na spotkanie z ojcem. Nie chce sprzedać domu, bo łączą ją z nim wspomnienia spędzanych u babci Janki wakacji. Pewnie dlatego zainteresowała się tymi terenami i na uczelni zajmuje się projektem  związanym z nimi - prowadzi rozmowy z wiekowymi już mieszkankami tych terenów. W wywiadach wypływa sprawa gwałtów, jakich dopuszczali się sowieccy i polscy żołnierze. Temat jej pracy badawczej nagle z powodów politycznych staje się niewygodny na uczelni, co powoduje jej zrozumiałą frustrację. Ale wróćmy do domu - Alicja sprzeciwia się sprzedaży, ale jednocześnie nie chce w nim zamieszkać, bo nie stać jej też na remont i utrzymywanie go jako wakacyjnej siedziby, więc decyzja ojca wydaje się racjonalna. Czy do transakcji ostatecznie dojdzie, oczywiście zdradzać nie będę. 

Wątek Alicji jest najmniej interesującą częścią powieści, bo najbardziej przewidywalną i schematyczną. Mamy tu rozwód rodziców, konflikt z matką, związek z facetem, wolnym duchem, który pojawia się i znika, i jest jej przeciwieństwem, poukładanej, ostrożnej. Jest trochę o feudalnych stosunkach na polskich uczelniach i wreszcie o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, bo akcja tego współczesnego wątku rozgrywa się w tym samym czasie, co akcja "Zielonej granicy" Agnieszki Holland, ale jeszcze przed wybuchem pełnoskalowej wojny w Ukrainie. Partner Alicji, ten anarchista, wolny ptak, jedzie na granicę, aby pomagać. Oczywiście pewnie gdyby Ishbel Szatrawska pisała powieść tylko o niej, byłaby to książka zupełnie inna, pewnie bardziej pogłębiona, a czy dobra, nie wiadomo. 

Ale "Toń" to przede wszystkim historia wojenna i tuż powojenna. I te partie powieści, stanowiące jej główny trzon, są niezwykle ciekawe. Autorka, która urodziła się w Olsztynie i tam ma rodzinę, interesuje się historią tych terenów, zrobiła dokładny research, korzystała z materiałów Fundacji Ośrodka Karta. Akcja tego wątku zaczyna się, kiedy wojna jeszcze się nie skończyła, ale tereny, które dzisiaj nazywamy Mazurami, zostały już wyzwolone, a może lepiej byłoby napisać, zdobyte przez armię sowiecką. Niemieccy mieszkańcy uciekli, jeśli mogli, ale niektórzy zostali, bo to ich heimat. Częściej tacy, którzy nie czuli się ani Polakami, ani Niemcami, ale po prostu Mazurami. Miejsce uciekinierów zajmują przybysze, najczęściej o polskich korzeniach, ze Wschodu i z Polski centralnej. Za wieloma z nich wlecze się jakaś tajemnicza przeszłość, coś, czego się wstydzą, co chcą ukryć. A tu, na tych terenach, gdzie panuje i długo jeszcze będzie panował powojenny chaos i anarchia, gdzie nie wiadomo, kto rządzi, można się zgubić, można sobie stworzyć nową tożsamość. To właśnie taką osobą jest Janka Lakis, babka Alicji, matka Wolfa. Kiedy przyjeżdża zimą na te tereny na wozie razem ze starymi rodzicami ma siedemnaście lat. Nie wiemy, co chce ukryć, jaki zły los ją ściga, poza wojną oczywiście. Domyślamy się, że coś się w jej życiu wydarzyło. Jest prawdopodobnie Karaimką. Zajmuje opuszczony dom nad Gubrem, z dala od ludzkich siedzib, do najbliższej miejscowości trzeba iść kilka kilometrów. Ale jej to odludzie odpowiada. Jest pracowita, przywiozła ze sobą maszynę do szycia i z tego zamierza się utrzymywać. Na razie jednak panuje bieda, brakuje jedzenia, wojsko zarekwirowało i nadal rekwiruje wszystko - ziemniaki, zboże, paszę i zwierzęta. Króluje handel wymienny. Jest niebezpiecznie - bać się trzeba wojska, nowej władzy i zwyczajnych bandytów, którzy w takich czasach mają używanie. Na kobiety czyha jeszcze jedno niebezpieczeństwo - gwałty. I ten problem zajmuje bardzo ważne miejsce w powieści. 

Z czasem Janka osiądzie, sytuacja się uspokoi, a wśród jej znajomych będzie reprezentacja całej ludzkiej zbieraniny, jaka po wojnie zamieszkała na tych terenach - Niemiec, który został, Polak, który przed czymś uciekł z centralnej Polski, a nawet ocalały Żyd. Od początku intrygowało mnie, dlaczego jej syn ma na imię Wolf. Na rozwiązanie zagadki trzeba czekać długo i wcale nie było tak, jak myślałam. Oczywiście zdradzać niczego nie będę, bo przebieg zdarzeń, ich konstrukcja oparta na retrospekcjach, żonglowaniu czasem i związane z tym tajemnice, ma dla powieści duże znaczenie. Bo "Toń" po prostu znakomicie się czyta. Gnała mnie nie tylko ciekawość, aby w końcu złożyć puzzle, które autorka rozrzuciła, ale także interesowały same postacie znakomicie sportretowane, Janka, Wolf, ale nie tylko oni.

Bo nagle nieoczekiwanie czytelniczki i czytelnicy zostają przeniesieni do  Königsbergu, czyli Królewca. Pojawiają się nowi bohaterowie i nowa historia. Jest zima 1945 roku, trwa oblężenie miasta, którego centrum jeszcze latem ucierpiało na skutek alianckich bombardowań. Teraz słychać stłumiony dźwięk sowieckich dział, które ostrzeliwują okoliczne miejscowości, na ulicach roi się od uciekinierów, kto może próbuje opuścić miasto. Ale jak i  gdzie wyruszyć? Nie bardzo wiadomo, co się dzieje. Czy gdzieś jest bezpiecznie? Z czasem sytuacja coraz bardziej gęstnieje, życie toczy się normalnie tylko pozornie. Nasilają się bombardowania, coraz więcej domów i całych ulic zamienia się w gruzy, brakuje prądu, wody, jedzenia, trzeba schodzić do piwnic. teraz uciec można już tylko skutą lodem zatoką i próbować dostać się do miejsca, skąd podobno odpływają statki. Czy jeszcze odpływają? Ale alternatywą jest zostanie w mieście, które zaraz zostanie zdobyte przez Rosjan. Co stanie się z ludnością cywilną? Mieszkańcy boją się Sowietów jak diabeł święconej wody. Cóż, historia pokazała, że słusznie. Z drugiej strony wiemy, że nie są niewinni. Popierając Hitlera, sami ściągnęli na siebie taki los. Oczywiście postawy są różne. Niektórzy nigdy nie wstąpili do partii, bo nie podobała się polityka Trzeciej Rzeszy, ale nic nie robili, próbowali jakoś lawirować i jakoś przetrwać. Oczywiście łatwo nam dziś oceniać i wyrokować. Ale dla zwycięzców nieważne są niuanse, Niemiec to Niemiec, każdy zostanie potraktowany tak samo. Historia tych kilku miesięcy oblężonego miasta jest przejmująca. Sytuacja bez wyjścia, zaciskająca się wokół bohaterów, niemieckim chirurgu Maxie Krushce i jego partnerce Gudrun, potomkini bogatej niemieckiej rodziny, pętla wciąga i nie daje spokoju. Ta historia jest tak plastycznie pokazana, że łatwo wczuć się w ich los. Oczywiście i ta para została znakomicie sportretowana, i ich dzieje są niezwykle ciekawe. To żywe postaci, z krwi i kości. Jak i czy ich historia łączy się z historią Janki, nie zdradzę. 

To, co jeszcze podobało mi się w "Toni" i co świadczy o jej klasie, to niedopowiedzenia. Nie poznamy wszystkich tajemnic bohaterów, nie dowiemy się, jak potoczyły się dalsze losy niektórych z nich. Znając historię, możemy się tylko domyślać, co mogło się z nimi stać. 

Bardzo ciekawa, bardzo dobrze napisana, ważna powieść.

Ismail Kadare "Kronika w kamieniu"

Od dawna przymierzałam się do sięgnięcia po "Kroniki w kamieniu"

albańskiego pisarza Imaila Kadare (Wydawnictwo Akademickie Sedno 2023; przełożył Marek Jeziorski). Dotąd nie czytałam żadnej jego książki, a wyszło ich w Polsce sporo. Oczywiście wiedziałam, że to pisarz nagradzany na świecie, ale jakoś było mi z nim nie po drodze, bo wiadomo, nie da się czytać wszystkiego. Ale o "Kronice w kamieniu" mówiło się tak dużo i bardzo dobrze, że postanowiłam spróbować. Teraz wiem, że nie poprzestanę na tej jednej powieści. Wpisałam sobie Ismaila Kadare na listę autorów, których zamierzam wypożyczyć z biblioteki.

Akcja "Kroniki w kamieniu" toczy się w nienazwanym albańskim mieście w latach 1940-1943. Wiadomo jednak, że chodzi o Gijokastrę, rodzinną miejscowość pisarza. Narrator, mały chłopiec, to alter ego autora. Przygląda się rzeczywistości, nadając jej magiczny rys. Muszę przyznać, że chociaż nie przepadam za realizmem magicznym, w tym wypadku to zawieszenie pomiędzy jawą, a wyobraźnią bohatera, która chwilami zniekształca świat, odrealniając go, zupełnie mi nie przeszkadzało. 

Początkowo wszystko wydaje się niewinne, chociaż miasto okupują Włosi. Wizyty krewnych i sąsiadów, pogawędki kobiet, które wychylają się z okien swoich domów, wymieniając plotki i komentując wydarzenia, odwiedziny u dziadków, którzy mieszkają w innym rejonie miasta, a droga do nich jawi się bohaterowi jak wielka wyprawa, spotkania z najbliższym przyjacielem, budowa lotniska i obserwacja stacjonujących tam samolotów, które go fascynują i pobudzają wyobraźnię, niezwykłe, na poły fantastyczne zdarzenia, czary, w które wierzy nie tylko narrator, ale i dorośli mieszkańcy miasta. Wśród sąsiadów i krewnych bohatera jest wiele barwnych postaci. A może to jego wyobraźnia sprawia, że wydają się niezwykli, zabawni, czasem groteskowi? W tych niespokojnych czasach stale rodzą się jakieś plotki, z domów wychodzą stare kobiety, które wieszczą przyszłość. 

Z czasem jednak przez tę bajkową atmosferę przebijają się coraz bardziej dramatyczne zdarzenia. A właściwie to ja, czytelniczka, uzbrojona w całą moją wiedzę o wojnie, obserwowałam narastającą grozę, bo dla bohatera niemal wszystko, co się działo, to nadal przygoda. Był niezwykle dumny, kiedy na jego domu powieszono tablicę z informacją, że kamienna piwnica została przeznaczona na schron dla dziewięćdziesięciu osób. Dla niego schodzenie tam stanowiło niezwykłą odmianę codzienności, możliwość obserwowania chroniących się sąsiadów, słuchania ich rozmów. 

W każdym razie podobał mi się ten nowy czas z pieczarami i piwnicami. (...) Byłem szczęśliwy, że nasz dom stał  się nieoczekiwanie głównym punktem dzielnicy. Bardzo się ożywił. (...) Nasz dom przypominał teraz targowisko, na którym codziennie coś się działo (...)

A przecież miasto było bombardowane przez dłuższy czas, wyły syreny. Wiemy, co to oznacza, a jednak dzięki wyobraźni narratora, jego dziecięcej gotowości do przekształcania rzeczywistości w fascynującą przygodę, bardziej rozumiemy, jak dramatyczna jest rzeczywistość okupowanego miasta i jego mieszkańców, niż to czujemy. Podobnie fascynująca jest ucieczka do piwnic zamku, kiedy te w domach zostają uznane za nienadające się na schrony, czy eksodus z miasta do wiosek w górach przed mającymi wkroczyć Niemcami. A jednak z czasem robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Pojawia się komunistyczna partyzantka, do której uciekają młodzi chłopcy, a nawet dziewczyny. Rodzą się polityczne konflikty, dochodzi do zamachów na okupantów i ich krwawego odwetu. Jesteśmy świadkami egzekucji, a wszystko to dzieje się także na ulicy, na której mieszka bohater, wśród jego najbliższych sąsiadów.

Bardzo ważnym bohaterem tej powieści jest miasto, które w wyobraźni narratora żyje niczym jakiś wspaniały, fascynujący twór. Żyją jego kamienne domy, żyją ciągnące się pod górę ulice wyłożone brukiem, żyją rzeki i potoki. Szczególnie widoczne jest to w pierwszej części powieści, z czasem miasto zastyga nieniepokojone wyobraźnią bohatera. Czy dlatego, że dorasta? A może bardziej fascynuje go to wszystko, co dzieje się wokół niego? W tych partiach najlepiej widać mistrzowski styl autora. Obcowanie z jego językiem, znakomicie oddanym przez tłumacza, jest wielką przyjemnością.

Ale oto nieoczekiwanie, wszystko uległo zmianie tamtego dnia, kiedy spadły bomby. Mocno wstrząsnęły głównym pokojem; bardzo zbrzydł, miał wybite wszystkie szyby, gdy tymczasem piwnica, cicha, łagodnego usposobienia, nawet nie zapytała, co się stało na zewnątrz. Współczułem mu, opuszczonemu przez wszystkich. Podczas bombardowań, kiedy grube mury piwnicy nawet nie drgnęły, martwiłem się o niego, cały się chwiał i dygotał tam wysoko, zupełnie samotny. Przypominał mi kobietę piękną, ale przerażoną i znerwicowaną, gdy tymczasem piwnica była jak głucha staruszka o mocnych kościach. 

Szalona rzeka, pomyślałem. Każdej zimy starała się ugryźć miasto u jego podnóża. Jednak nie była tak groźna, jak usiłowała to pokazać. Groźniejsze były potoki spływające z góry. I one, jak rzeka, starały się ugryźć miasto. Lecz podczas gdy rzeka nabrzmiewała i puszyła się arogancko u podnóża miasta, potoki rzucały się zdradziecko na jego plecy.

Ulica Varosha z trudem pięła się w górę, natomiast z jej prawej strony schodziła z furią ulica Gjobeka, która oddalając się od łykowego domu włoskich zakonnic, jakby chował on jakąś zarazę, zderzała się z ulicą Varosha i z tego zderzenia obie wychodziły pokręcone. Dalej Zaułek Szaleńców, ślepy i uparty, rzucał się na subtelną ulicę przy gimnazjum, ale ta, w ostatniej chwili, sprytnie unikała zderzenia, odchodząc nieco w bok. I wtedy Zaułek Szaleńców puszczał się w dół, przez całą dzielnicę, jakby szukał zwady i w czasie tego biegu wykonywał najbardziej nieoczekiwane i najdziwniejsze zakręty. 

"Kronika z kamienia" to wspaniała literacka uczta, oddech po tych dwóch czytadłach, o których ostatnio pisałam.

Popularne posty