Michaił Bułhakow "Biała gwardia"

Wielka ochota, aby przeczytać "Białą gwardię" Michaiła

Bułhakowa(PIW 1989; przełożyli Irena Lewnadowska, Witold Dąbrowski) przyszła do mnie oczywiście w najmniej odpowiednim momencie, a może właśnie z tego powodu. Bo kiedy po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie rozgorzała dyskusja, czy kanselować rosyjską kulturę, jeden ze znawców rosyjskiej literatury, jej tłumacz, profesor uniwersytetu, który opowiadał się za bezsensem takiego postępowania szczególnie w wypadku klasyków, zalecając raczej lekturę krytyczną, wymienił w tej wypowiedzi właśnie "Białą gwardię" Michaiła Bułhakowa jako przykład znakomitej powieści. Pewnie długo jeszcze bym po nią nie sięgnęła, bo aż tak mi nie zależało, a cena ebooka trzymała się mocno, gdybym w międzyczasie nie zapisała się do biblioteki, o czym nie raz już tu wspominałam i co wszystkim gorąco polecam.

Bułhakowa znałam do tej pory oczywiście tylko z "Mistrza i Małgorzaty", którą to powieść przeczytałam dwa razy. Raz w wieku, kiedy zwykle się po nią sięga po raz pierwszy, czyli w czasach licealnych lub studenckich, drugi wiele lat później. Za każdym jednak razem miałam do czynienia z wydaniem ocenzurowanym. Widziałam też dwie adaptacje teatralne - w Teatrze Telewizji i na deskach żywego teatru w nie byle jakiej reżyserii. Muszę przyznać, że druga lektura już mnie tak nie porwała jak pierwsza, ale dlaczego, tego oczywiście dziś nie pamiętam.

Akcja "Białej gwardii", pierwszej powieści pisarza, która ma też swoją wersję sceniczną - "Dni Turbinów", rozgrywa się w Kijowie głównie w grudniu 1918 roku, do czego jeszcze wrócę. Chociaż Michaił Bułhakow urodził się właśnie tam i tam spędził dzieciństwo oraz młodość, chociaż to miasto pokochał, to czuł się jednak Rosjaninem,  choćby dlatego, że w rosyjskiej rodzinie się wychował. Teraz w Ukrainie burzy się, albo dopiero będzie się burzyć, jego pomniki, twórczość pisarza oficjalnie została skancelowana, przeciwko czemu protestują pracownicy jego muzeum, które znajduje się w Kijowie. Widać więc, że sami Ukraińcy nie są zgodni, jak traktować spuściznę literacką autora "Mistrza i Małgorzaty".

Muszę przyznać, że lektura "Białej gwardii" mocno mnie rozczarowała. Często tak bywa, kiedy oczekiwania są bardzo rozbudzone. Ale w tym wypadku nie tylko o to chodzi. Przyznam się, że wielokrotnie miałam ochotę rzucić książkę i zabrać się za inną, tym bardziej, że mam co czytać. Nie zrobiłam tego jednak, uparcie brnęłam dalej, aż jakoś tak po połowie, dopiero!, powieść wciągnęła mnie na tyle, że nie myślałam już o kapitulacji. Nie oznacza to jednak, aby jej druga część mnie zachwyciła. Cóż, nie podzielam entuzjazmu dla "Białej gwardii", jaką wyraził  profesor, o którym wspomniałam. 

Jakie są powody mojego rozczarowania? Jedno z nich to być może tłumaczenie. Nie jestem przeciwniczką starych przekładów, ale w tym wypadku miałam wrażenie, że to konkretne nie najlepiej przeszło próbę czasu. Oczywiście nie znam oryginału, więc trudno wyrokować, może język tej powieści jest właśnie taki, a nie inny, w końcu to debiut Bułhakowa. "Mistrza i Małgorzatę" czytałam w tym samym przekładzie i wtedy mi to zupełnie nie przeszkadzało, no ale czas płynie i język się zmienia. Jednak to nie ten powód jest najważniejszy. 

Najtrudniejsze i najbardziej zniechęcające jest to, że szczególnie w pierwszej części powieści bardzo trudno się połapać i zrozumieć, kto jest kim, kto przeciwko komu. I tu powody są dwa. Pierwszy to czas zdarzeń i historia. Akcja, jak wspominałam, rozgrywa się w Kijowie głównie w grudniu 1918 roku, a czas od wybuchu pierwszej wojny do jej zakończenia to moment dziejowy, kiedy w Ukrainie dzieje się bardzo dużo. Zmieniają się okupanci, powstają i upadają kolejne rządy, prorosyjskie, proukraińskie, rewolucyjne i opowiadające się za upadłą monarchią, a to wszystko jeszcze się między sobą krzyżuje w rozmaite konfiguracje. Trzeba mieć specjalistyczną wiedzę historyczną, żeby się w tym wszystkim zorientować. Ja jakieś pojęcie miałam, z naciskiem na jakieś, ale to oczywiście było zupełnie niewystarczające. Może się wydawać, że w dobie internetu to żaden problem, aby wyszukać odpowiednie informacje. Otóż aż tak drobiazgowe niekoniecznie. Sporo się naklikałam, aby uporządkować sobie wiedzę. 

A jakby tego było mało, konstrukcja powieści utrudnia zadanie. I to powód kolejny mojego zniechęcenia. Bohaterów jest wielu, duże partie powieści składają się z epizodów, w których zmieniają się protagoniści, pojawiają się nowe postacie, nie zawsze można się zorientować, kto po czyjej stronie stoi. Są też liczne retrospekcje, nie zawsze łatwo ustalić, kiedy rozgrywa się jakiś epizod. W dodatku autor posługuje się ironią, ale nie tak wprost jak w "Mistrzu i Małgorzacie", często trudno wyczuć, co pisane jest na serio, a co ironicznie. Irytowały mnie dość częste onomatopeje, które kończyły lub zaczynały zdania, na przykład: Dryń ... Treń ... Gitara. Turek ... Żeliwna latarnia na Bronnej ... Mogę się domyślać, że taki sposób pisania ma oddać chaos i niepewną atmosferę, jakie zapanowały w mieście w tym okresie, kiedy wycofały się okupacyjne wojska niemieckie, upadł hetmanat Skoropadskiego, czyli państwo ukraińskie pod niemieckim protektoratem istniejące od kwietnia do końca grudnia 1918 roku, i w związku z tym rozwiązano oddziały wojskowe, ową tytułową białą gwardię, mające bronić miasta przed atakującymi ją wojskami Petlury. Rozumiem, ale czytania to nie ułatwia. Dopiero kiedy akcja zwalnia i przenosi się do kamienicy Turbinów, głównych bohaterów powieści, można nieco odetchnąć i zorientować się, co się dzieje.

Dzisiaj trudno sobie nie zadać pytania, czy powieść Michaiła Bułhakowa jest rzeczywiście antyukraińska. Jej bohaterami są członkowie rodziny Turbinów, dwóch braci i siostra. Poznajemy ich w momencie, kiedy kilka miesięcy wcześniej pochowali matkę, a ich ojciec od dawna nie żyje. Helena jest żoną oficera, który ma jakieś stanowisko w rządzie hetmana Skoropadskiego i ucieka razem z nim z kraju, zostawiając ją na łaskę i niełaskę tego, co się wydarzy. Jej starszy brat, Aleksiej, jest lekarzem i wstępuje do oddziałów hetmańskich mających bronić miasta przed wojskami Petlury, młodszy, Nikołka, niedawno skończył szkołę i też zaciąga się do tego samego wojska. Są oni niewątpliwie przedstawicielami inteligencji związanej z carską Rosją, na pewno mówią po rosyjsku i trudno powiedzieć,czy w ogóle zależy im na powstaniu państwa ukraińskiego. W tym momencie opowiedzieli się za Skoropadskim. Sam Petlura i jego wojska przedstawione są w powieści rzeczywiście okropnie. Jak wróg i dzicz, która ma najechać miasto. I o tym oczywiście należy pamiętać. Trudno się dziwić Ukraińcom, że teraz im sam autor i ta powieść przeszkadza.

Ale jest w "Białej gwardii" prawda uniwersalna. To obraz miasta i jego mieszkańców rozwalcowywanych przez Historię. Obraz czasów niespokojnych, kiedy wszystko się zmienia, kotłuje, kiedy nie wiadomo, kto jest kim, komu wierzyć, a kogo się bać i co stanie się w najbliższej przyszłości. Kto może ucieka, ale wszyscy przecież nie uciekną. Do miasta napływają uchodźcy z terenów zajętych przez wojska przeciwnika politycznego. Zdobywcy grabią i mordują, a swoje używanie mają też rozmaitej maści przestępcy, którzy w takim chaosie czują się jak ryby w wodzie. W tym wszystkim jakoś muszą się odnaleźć zwykli mieszkańcy, przeczekać, bo każda nawałnica kiedyś ucichnie. Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija. - jak napisał Stanisław Jerzy Lec. Co jest ratunkiem? Rodzina, zdaje się mówić autor. Bo to właśnie w swoim mieszkaniu, wśród przyjaciół Turbinowie odnajdują namiastkę normalności. 

Jest tu też obraz zdrady. Władze hetmanatu uciekają, a żołnierze, którzy zaciągnęli się do jego armii, zostają wystawieni do wiatru i narażeni na śmiertelne niebezpieczeństwo.  W chaosie, jaki zapanował, rozkazy o rozformowaniu oddziałów i ukryciu się przychodzą zbyt późno i nie do wszystkich docierają. Pagony oznaczające przynależność do tego wojska stanowią śmiertelne niebezpieczeństwo.

I pozostaje pytanie o sens tego wszystkiego.

A po co to było? Nikt na to nie odpowie. Czy ktoś zapłaci za krew? Nie. Nikt. Po prostu roztaje śnieg,, wzejdzie zielona ukraińska trawa, porośnie ziemię ... Bujnie zakłosi się zboże ... Zadrży nad polami upał i nie zostanie po krwi nawet ślad. Tania jest krew na czerwonych polach i nikt płacić za nią nie myśli. Nikt. 

Wszystko przeminie. Cierpienia, męki i krew, głód i mór. Sczeźnie miecz, ale gwiazdy pozostaną także i wtedy, kiedy nawet cień naszych ciał i spraw nie pozostanie już na ziemi. 

Jest w tych cytatach pociecha i głęboki smutek.

Sebastian Barry "Po stronie Kanaanu"

O Sebsatianie Barrym, irlandzkim pisarzu wielokrotnie

nominowanym do prestiżowych nagród, między innymi Bookera, usłyszałam dzięki nieocenionemu wydawnictwu ArtRage, a ściślej rzecz biorąc, dzięki długiej rozmowie w jednym z literackich podcastów, w której Krzysztof Cieślik opowiadał między innymi o planach na pierwsze półrocze tego roku. To wtedy dowiedziałam się, że tak bardzo on i Michał Michalski, prezes wydawnictwa, cenią twórczość irlandzkiego pisarza, iż zamierzają po kolei wydawać jego książki, nawet te, które w Polsce już wyszły, ale nie zyskały należnego im rozgłosu, i wypromować go. Na razie w ArtRage ukazały się dwie jego powieści, trzecia zapowiedziana jest na czerwiec. Nie jest tak, że czytam wszystko, co ukazuje się w jednym z moich ulubionych wydawnictw, bo zawsze kieruję się własnym gustem, ale pilnie śledzę ofertę i sięgam po to, co może mi się spodobać.  A że Irlandia i jej najnowsza historia są w orbicie moich literackich zainteresowań, a dodatkowo moją uwagę przyciągnęła inna rozmowa w innym literackim podcaście, którego tematem była popularność literatury irlandzkiej w naszym kraju w ostatnim czasie, dlatego tak szybko zdecydowałam się sięgnąć po "Po stronie Kanaanu" Sebastiana Barry'ego (ArtRage 2024; przełożyła Katarzyna Makaruk). Jej pierwsze wydanie ukazało się w roku 2015 w Albatrosie w innym tłumaczeniu.

Główną bohaterką i narratorką zarazem jest niemal dziewięćdziesięcioletnia irlandzka emigrantka, Lilly Berry, która chce podsumować życie i opowiedzieć swoją smutną historię w momencie, kiedy straciła sens życia po śmierci wnuka, Billa, którego wychowała. Lilly przybyła do Stanów razem ze swoim narzeczonym po pierwszej wojnie światowej. Uciekli z Irlandii, bo na niego został wydany  wyrok śmierci przez organizację walczącą o niepodległość, ponieważ po powrocie z frontu pracował w ochotniczych oddziałach policji wspierających Królewską Policję Irlandzką. Uciekli w nieznane, mając do dyspozycji bilety na statek, trochę pieniędzy, dwa adresy dalekich krewnych, których nigdy nie widzieli, i list do nich od ojca Lilly. Zostawili za sobą życie, od którego wcale nie chcieli uciekać. Rodzinę, kamienny domek na wsi należący do jej ojca, który zamieszkał w nim po przejściu na emeryturę. Taki wyjazd wtedy oznaczał rozstanie być może na zawsze. W ich przypadku tym bardziej bolesne, że nie powinni byli utrzymywać żadnej korespondencji z rodziną, bo macki organizacji mogły sięgać za ocean. Oznaczał też całkowite zdanie na siebie i samotność, tym bardziej, że Lilly i jej narzeczony nie zdążyli się nawet jakoś lepiej poznać. Właściwie zostali parą przez przypadek, w okolicznościach, których nie chcę zdradzać.

Czy nowy kraj okazał się ziemią obiecaną? Co spotkało ich po stronie Kanaanu? Czy spełniły się ich marzenia o spokojnym życiu? Tego zdradzić nie mogę, bo historia Lilly obfituje w nieoczekiwane zwroty akcji. Ale od razu spieszę wyjaśnić, że nie jest to w żadnym razie powieść przygodowa. To pełna melancholii historia pewnego losu, która bez reszty wciąga przede wszystkim dzięki klimatowi tych zwierzeń. 

Co zwróciło moją uwagę, co sprawiło, że tak bardzo spodobała mi się książka Sebastiana Barry'ego? 

Po pierwsze to, że jest to historia prostej kobiety, która, żeby się utrzymać, musi pracować jako służąca, a potem kucharka. Nie ma tu żadnego lukru, żadnego oszałamiającego sukcesu. Jest ciężka fizyczna praca, dużo rozczarowań i kłód rzucanych pod nogi, a na osłodę drobne, codzienne przyjemności. Przyjaźń z czarnoskórą dziewczyną, z którą dzieli łóżko w domu bogatej kobiety, gdzie pracują, jakiś spacer, wyjście do lunaparku, z czasem skromny domek, życzliwi sąsiedzi. Lilly jest twarda, mimo licznych niepowodzeń, nie poddawała się. Dopiero śmierć wnuka u kresu jej życia, sprawiła, że straciła  sens. W takim wieku trudno zaczynać od nowa.

Po drugie jest to opowieść o uwikłaniu w Historię, o tym, że na niektóre sprawy nie mamy wpływu. Lilly wychowała się w rodzinie policjanta Królewskiej Policji Irlandzkiej w czasach, kiedy Irlandia była jeszcze częścią Zjednoczonego Królestwa. Jej ojciec pozostał wierny rojalistom, jej narzeczony za jego radą wstąpił do irlandzkiej policji, zresztą niewielki miał wybór, bo pracy nie było. W tym czasie inni stanęli po drugiej stronie barykady - walczyli o niepodległość. Lilly nie zastanawiała się nad tym. Wspominając tamto życie, przyznawała, że nie miała pojęcia, jaką rolę w ściganiu członków organizacji niepodległościowej odegrali jej najbliżsi. Czy mieli krew na rękach? Nie myślała o tym. Gdyby urodziła się w innej rodzinie, gdyby nie zaręczyła się, gdyby żyła w spokojnych czasach, jej historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. 

Po trzecie wreszcie jest to powieść o okrucieństwie wojny, a właściwie o jej skutku, czyli traumie, przed którą nie da się uciec nawet do Kanaanu. I chociaż Lilly nie doświadczyła wojny bezpośrednio, to jej wpływ odczuła wielokrotnie. To wojna, a właściwie wojny, sprawiły, że jej życie potoczyło się tak, a nie inaczej. To one sprawiły, że wielokrotnie musiała mierzyć się ze stratą i budować swoje życie na nowo. Nie ma w tej powieści epatowania okrucieństwem, akcja nie sięga na żaden front, ale poznając historię Lilly, odczuwamy długi cień wojny.

Smutna, melancholijna, bardzo dobra powieść.

Ishbel Szatrawska "Toń"

O Ishbel Szatrawskiej zrobiło się głośno, kiedy w 2022 roku

wydawnictwo Cyranka opublikowało jej dramat "Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia". Przypadek bardzo rzadki w polskiej praktyce wydawniczej, bo dramatów poza specjalistami i uczniami prawie nikt nie czyta. Owszem wydaje się Szekspira, Moliera i pewnie inną klasykę, ale miejsce sztuk współczesnych jest w specjalistycznych periodykach. A jednak rzecz cieszyła się sporym powodzeniem, było o niej głośno, miała bardzo dobre recenzje. Ja na przeczytanie jednak się nie zdecydowałam właśnie ze względu na formę, co ze wstydem przyznaję, ale pilnie śledziłam wywiady z autorką. Dlatego ucieszyła mnie wiadomość, że pisze powieść, wiedziałam, że na pewno będę chciała po nią sięgnąć. I tak też się stało, chociaż dopiero w kilka miesięcy od premiery "Toni" (Cyranka 2023), co i tak nie jest złym wynikiem, bo czasem mija kilka lat. 

Do debiutanckiej powieści Ishbel Szatrawskiej przyciągała mnie nie tylko wrzawa wokół niej, ciekawa osobowość pisarki, jaka wyłaniała się z wywiadów, ale może przede wszystkim tematyka pisanej przez nią książki - Mazury, Prusy Wschodnie, cała ta skomplikowana historia tych terenów, o jakiej od jakiegoś czasu coraz więcej się mówi. Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała, że dopełnieniem "Toni" są dwie inne powieści, które bardzo polecam. Wydane niedawno przez ArtRage "Wszystko na darmo" Waltera Kempowskiego i "Muzeum ziemi ojczystej" Siegfrieda Lenza, niemieckiego pisarza urodzonego w Ełku w roku 1926. Nie pierwszy raz przywołuję tu powieść tego autora, tę i kilka innych, które przeczytałam. Szczególnie zapadły mi w pamięć "Lekcja niemieckiego" i wydany kilka lat temu "Dezerter". To nie koniec mojej przygody z Siegfriedem Lenzem - zamierzam uzupełnić braki, korzystając z biblioteki, bo w Polsce ukazało się sporo jego książek.

Po tym, jak zwykle przydługim, wstępie czas przejść do powieści Ishbel Szatrawskiej. "Toń" to historia dziejąca się na kilku planach czasowych. Ramę nadaje jej wątek współczesny. Do Polski ze Szkocji, gdzie obecnie żyje, przybywa siedemdziesięcioletni Wolf, ojciec Alicji, mieszkającej w Krakowie antropolożki. Przyjeżdża, aby sprzedać dom rodzinny nad Gubrem, na uboczu gdzieś w okolicac Kętrzyna. Nieruchomość od kilku lat, odkąd umarła jego matka Janka, a potem przyszywana ciotka Gertaud, stoi pusta, podupada. Wolf znalazł kupca, przemierza Polskę samochodem, wspominając  dzieciństwo i młodość, swoich przyjaciół i znajomych matki, pierwsze miłosne zauroczenie i inne historie. Alicja jedzie na spotkanie z ojcem. Nie chce sprzedać domu, bo łączą ją z nim wspomnienia spędzanych u babci Janki wakacji. Pewnie dlatego zainteresowała się tymi terenami i na uczelni zajmuje się projektem  związanym z nimi - prowadzi rozmowy z wiekowymi już mieszkankami tych terenów. W wywiadach wypływa sprawa gwałtów, jakich dopuszczali się sowieccy i polscy żołnierze. Temat jej pracy badawczej nagle z powodów politycznych staje się niewygodny na uczelni, co powoduje jej zrozumiałą frustrację. Ale wróćmy do domu - Alicja sprzeciwia się sprzedaży, ale jednocześnie nie chce w nim zamieszkać, bo nie stać jej też na remont i utrzymywanie go jako wakacyjnej siedziby, więc decyzja ojca wydaje się racjonalna. Czy do transakcji ostatecznie dojdzie, oczywiście zdradzać nie będę. 

Wątek Alicji jest najmniej interesującą częścią powieści, bo najbardziej przewidywalną i schematyczną. Mamy tu rozwód rodziców, konflikt z matką, związek z facetem, wolnym duchem, który pojawia się i znika, i jest jej przeciwieństwem, poukładanej, ostrożnej. Jest trochę o feudalnych stosunkach na polskich uczelniach i wreszcie o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, bo akcja tego współczesnego wątku rozgrywa się w tym samym czasie, co akcja "Zielonej granicy" Agnieszki Holland, ale jeszcze przed wybuchem pełnoskalowej wojny w Ukrainie. Partner Alicji, ten anarchista, wolny ptak, jedzie na granicę, aby pomagać. Oczywiście pewnie gdyby Ishbel Szatrawska pisała powieść tylko o niej, byłaby to książka zupełnie inna, pewnie bardziej pogłębiona, a czy dobra, nie wiadomo. 

Ale "Toń" to przede wszystkim historia wojenna i tuż powojenna. I te partie powieści, stanowiące jej główny trzon, są niezwykle ciekawe. Autorka, która urodziła się w Olsztynie i tam ma rodzinę, interesuje się historią tych terenów, zrobiła dokładny research, korzystała z materiałów Fundacji Ośrodka Karta. Akcja tego wątku zaczyna się, kiedy wojna jeszcze się nie skończyła, ale tereny, które dzisiaj nazywamy Mazurami, zostały już wyzwolone, a może lepiej byłoby napisać, zdobyte przez armię sowiecką. Niemieccy mieszkańcy uciekli, jeśli mogli, ale niektórzy zostali, bo to ich heimat. Częściej tacy, którzy nie czuli się ani Polakami, ani Niemcami, ale po prostu Mazurami. Miejsce uciekinierów zajmują przybysze, najczęściej o polskich korzeniach, ze Wschodu i z Polski centralnej. Za wieloma z nich wlecze się jakaś tajemnicza przeszłość, coś, czego się wstydzą, co chcą ukryć. A tu, na tych terenach, gdzie panuje i długo jeszcze będzie panował powojenny chaos i anarchia, gdzie nie wiadomo, kto rządzi, można się zgubić, można sobie stworzyć nową tożsamość. To właśnie taką osobą jest Janka Lakis, babka Alicji, matka Wolfa. Kiedy przyjeżdża zimą na te tereny na wozie razem ze starymi rodzicami ma siedemnaście lat. Nie wiemy, co chce ukryć, jaki zły los ją ściga, poza wojną oczywiście. Domyślamy się, że coś się w jej życiu wydarzyło. Jest prawdopodobnie Karaimką. Zajmuje opuszczony dom nad Gubrem, z dala od ludzkich siedzib, do najbliższej miejscowości trzeba iść kilka kilometrów. Ale jej to odludzie odpowiada. Jest pracowita, przywiozła ze sobą maszynę do szycia i z tego zamierza się utrzymywać. Na razie jednak panuje bieda, brakuje jedzenia, wojsko zarekwirowało i nadal rekwiruje wszystko - ziemniaki, zboże, paszę i zwierzęta. Króluje handel wymienny. Jest niebezpiecznie - bać się trzeba wojska, nowej władzy i zwyczajnych bandytów, którzy w takich czasach mają używanie. Na kobiety czyha jeszcze jedno niebezpieczeństwo - gwałty. I ten problem zajmuje bardzo ważne miejsce w powieści. 

Z czasem Janka osiądzie, sytuacja się uspokoi, a wśród jej znajomych będzie reprezentacja całej ludzkiej zbieraniny, jaka po wojnie zamieszkała na tych terenach - Niemiec, który został, Polak, który przed czymś uciekł z centralnej Polski, a nawet ocalały Żyd. Od początku intrygowało mnie, dlaczego jej syn ma na imię Wolf. Na rozwiązanie zagadki trzeba czekać długo i wcale nie było tak, jak myślałam. Oczywiście zdradzać niczego nie będę, bo przebieg zdarzeń, ich konstrukcja oparta na retrospekcjach, żonglowaniu czasem i związane z tym tajemnice, ma dla powieści duże znaczenie. Bo "Toń" po prostu znakomicie się czyta. Gnała mnie nie tylko ciekawość, aby w końcu złożyć puzzle, które autorka rozrzuciła, ale także interesowały same postacie znakomicie sportretowane, Janka, Wolf, ale nie tylko oni.

Bo nagle nieoczekiwanie czytelniczki i czytelnicy zostają przeniesieni do  Königsbergu, czyli Królewca. Pojawiają się nowi bohaterowie i nowa historia. Jest zima 1945 roku, trwa oblężenie miasta, którego centrum jeszcze latem ucierpiało na skutek alianckich bombardowań. Teraz słychać stłumiony dźwięk sowieckich dział, które ostrzeliwują okoliczne miejscowości, na ulicach roi się od uciekinierów, kto może próbuje opuścić miasto. Ale jak i  gdzie wyruszyć? Nie bardzo wiadomo, co się dzieje. Czy gdzieś jest bezpiecznie? Z czasem sytuacja coraz bardziej gęstnieje, życie toczy się normalnie tylko pozornie. Nasilają się bombardowania, coraz więcej domów i całych ulic zamienia się w gruzy, brakuje prądu, wody, jedzenia, trzeba schodzić do piwnic. teraz uciec można już tylko skutą lodem zatoką i próbować dostać się do miejsca, skąd podobno odpływają statki. Czy jeszcze odpływają? Ale alternatywą jest zostanie w mieście, które zaraz zostanie zdobyte przez Rosjan. Co stanie się z ludnością cywilną? Mieszkańcy boją się Sowietów jak diabeł święconej wody. Cóż, historia pokazała, że słusznie. Z drugiej strony wiemy, że nie są niewinni. Popierając Hitlera, sami ściągnęli na siebie taki los. Oczywiście postawy są różne. Niektórzy nigdy nie wstąpili do partii, bo nie podobała się polityka Trzeciej Rzeszy, ale nic nie robili, próbowali jakoś lawirować i jakoś przetrwać. Oczywiście łatwo nam dziś oceniać i wyrokować. Ale dla zwycięzców nieważne są niuanse, Niemiec to Niemiec, każdy zostanie potraktowany tak samo. Historia tych kilku miesięcy oblężonego miasta jest przejmująca. Sytuacja bez wyjścia, zaciskająca się wokół bohaterów, niemieckim chirurgu Maxie Krushce i jego partnerce Gudrun, potomkini bogatej niemieckiej rodziny, pętla wciąga i nie daje spokoju. Ta historia jest tak plastycznie pokazana, że łatwo wczuć się w ich los. Oczywiście i ta para została znakomicie sportretowana, i ich dzieje są niezwykle ciekawe. To żywe postaci, z krwi i kości. Jak i czy ich historia łączy się z historią Janki, nie zdradzę. 

To, co jeszcze podobało mi się w "Toni" i co świadczy o jej klasie, to niedopowiedzenia. Nie poznamy wszystkich tajemnic bohaterów, nie dowiemy się, jak potoczyły się dalsze losy niektórych z nich. Znając historię, możemy się tylko domyślać, co mogło się z nimi stać. 

Bardzo ciekawa, bardzo dobrze napisana, ważna powieść.

Ismail Kadare "Kronika w kamieniu"

Od dawna przymierzałam się do sięgnięcia po "Kroniki w kamieniu"

albańskiego pisarza Imaila Kadare (Wydawnictwo Akademickie Sedno 2023; przełożył Marek Jeziorski). Dotąd nie czytałam żadnej jego książki, a wyszło ich w Polsce sporo. Oczywiście wiedziałam, że to pisarz nagradzany na świecie, ale jakoś było mi z nim nie po drodze, bo wiadomo, nie da się czytać wszystkiego. Ale o "Kronice w kamieniu" mówiło się tak dużo i bardzo dobrze, że postanowiłam spróbować. Teraz wiem, że nie poprzestanę na tej jednej powieści. Wpisałam sobie Ismaila Kadare na listę autorów, których zamierzam wypożyczyć z biblioteki.

Akcja "Kroniki w kamieniu" toczy się w nienazwanym albańskim mieście w latach 1940-1943. Wiadomo jednak, że chodzi o Gijokastrę, rodzinną miejscowość pisarza. Narrator, mały chłopiec, to alter ego autora. Przygląda się rzeczywistości, nadając jej magiczny rys. Muszę przyznać, że chociaż nie przepadam za realizmem magicznym, w tym wypadku to zawieszenie pomiędzy jawą, a wyobraźnią bohatera, która chwilami zniekształca świat, odrealniając go, zupełnie mi nie przeszkadzało. 

Początkowo wszystko wydaje się niewinne, chociaż miasto okupują Włosi. Wizyty krewnych i sąsiadów, pogawędki kobiet, które wychylają się z okien swoich domów, wymieniając plotki i komentując wydarzenia, odwiedziny u dziadków, którzy mieszkają w innym rejonie miasta, a droga do nich jawi się bohaterowi jak wielka wyprawa, spotkania z najbliższym przyjacielem, budowa lotniska i obserwacja stacjonujących tam samolotów, które go fascynują i pobudzają wyobraźnię, niezwykłe, na poły fantastyczne zdarzenia, czary, w które wierzy nie tylko narrator, ale i dorośli mieszkańcy miasta. Wśród sąsiadów i krewnych bohatera jest wiele barwnych postaci. A może to jego wyobraźnia sprawia, że wydają się niezwykli, zabawni, czasem groteskowi? W tych niespokojnych czasach stale rodzą się jakieś plotki, z domów wychodzą stare kobiety, które wieszczą przyszłość. 

Z czasem jednak przez tę bajkową atmosferę przebijają się coraz bardziej dramatyczne zdarzenia. A właściwie to ja, czytelniczka, uzbrojona w całą moją wiedzę o wojnie, obserwowałam narastającą grozę, bo dla bohatera niemal wszystko, co się działo, to nadal przygoda. Był niezwykle dumny, kiedy na jego domu powieszono tablicę z informacją, że kamienna piwnica została przeznaczona na schron dla dziewięćdziesięciu osób. Dla niego schodzenie tam stanowiło niezwykłą odmianę codzienności, możliwość obserwowania chroniących się sąsiadów, słuchania ich rozmów. 

W każdym razie podobał mi się ten nowy czas z pieczarami i piwnicami. (...) Byłem szczęśliwy, że nasz dom stał  się nieoczekiwanie głównym punktem dzielnicy. Bardzo się ożywił. (...) Nasz dom przypominał teraz targowisko, na którym codziennie coś się działo (...)

A przecież miasto było bombardowane przez dłuższy czas, wyły syreny. Wiemy, co to oznacza, a jednak dzięki wyobraźni narratora, jego dziecięcej gotowości do przekształcania rzeczywistości w fascynującą przygodę, bardziej rozumiemy, jak dramatyczna jest rzeczywistość okupowanego miasta i jego mieszkańców, niż to czujemy. Podobnie fascynująca jest ucieczka do piwnic zamku, kiedy te w domach zostają uznane za nienadające się na schrony, czy eksodus z miasta do wiosek w górach przed mającymi wkroczyć Niemcami. A jednak z czasem robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Pojawia się komunistyczna partyzantka, do której uciekają młodzi chłopcy, a nawet dziewczyny. Rodzą się polityczne konflikty, dochodzi do zamachów na okupantów i ich krwawego odwetu. Jesteśmy świadkami egzekucji, a wszystko to dzieje się także na ulicy, na której mieszka bohater, wśród jego najbliższych sąsiadów.

Bardzo ważnym bohaterem tej powieści jest miasto, które w wyobraźni narratora żyje niczym jakiś wspaniały, fascynujący twór. Żyją jego kamienne domy, żyją ciągnące się pod górę ulice wyłożone brukiem, żyją rzeki i potoki. Szczególnie widoczne jest to w pierwszej części powieści, z czasem miasto zastyga nieniepokojone wyobraźnią bohatera. Czy dlatego, że dorasta? A może bardziej fascynuje go to wszystko, co dzieje się wokół niego? W tych partiach najlepiej widać mistrzowski styl autora. Obcowanie z jego językiem, znakomicie oddanym przez tłumacza, jest wielką przyjemnością.

Ale oto nieoczekiwanie, wszystko uległo zmianie tamtego dnia, kiedy spadły bomby. Mocno wstrząsnęły głównym pokojem; bardzo zbrzydł, miał wybite wszystkie szyby, gdy tymczasem piwnica, cicha, łagodnego usposobienia, nawet nie zapytała, co się stało na zewnątrz. Współczułem mu, opuszczonemu przez wszystkich. Podczas bombardowań, kiedy grube mury piwnicy nawet nie drgnęły, martwiłem się o niego, cały się chwiał i dygotał tam wysoko, zupełnie samotny. Przypominał mi kobietę piękną, ale przerażoną i znerwicowaną, gdy tymczasem piwnica była jak głucha staruszka o mocnych kościach. 

Szalona rzeka, pomyślałem. Każdej zimy starała się ugryźć miasto u jego podnóża. Jednak nie była tak groźna, jak usiłowała to pokazać. Groźniejsze były potoki spływające z góry. I one, jak rzeka, starały się ugryźć miasto. Lecz podczas gdy rzeka nabrzmiewała i puszyła się arogancko u podnóża miasta, potoki rzucały się zdradziecko na jego plecy.

Ulica Varosha z trudem pięła się w górę, natomiast z jej prawej strony schodziła z furią ulica Gjobeka, która oddalając się od łykowego domu włoskich zakonnic, jakby chował on jakąś zarazę, zderzała się z ulicą Varosha i z tego zderzenia obie wychodziły pokręcone. Dalej Zaułek Szaleńców, ślepy i uparty, rzucał się na subtelną ulicę przy gimnazjum, ale ta, w ostatniej chwili, sprytnie unikała zderzenia, odchodząc nieco w bok. I wtedy Zaułek Szaleńców puszczał się w dół, przez całą dzielnicę, jakby szukał zwady i w czasie tego biegu wykonywał najbardziej nieoczekiwane i najdziwniejsze zakręty. 

"Kronika z kamienia" to wspaniała literacka uczta, oddech po tych dwóch czytadłach, o których ostatnio pisałam.

Popularne posty