"Fuga"

Z wielkim opóźnieniem wybrałam się wreszcie na "Fugę" Agnieszki Smoczyńskiej. Szłam do kina z ciekawością pomieszaną z rezerwą. Po pierwsze nie należę do entuzjastów jej pierwszego filmu, "Córek dancingu". Zupełnie nie chwyciłam konwencji, historia bohaterek nie obeszła mnie ani odrobinę. Po drugie większość głosów o "Fudze" była entuzjastyczna, na długo przed premierą słyszało się, że Smoczyńska zrobiła kolejny świetny film, ale pojawiały się też recenzje sceptyczne. I jaki werdykt?

Cóż, najwyraźniej z twórczością Agnieszki Smoczyńskiej mi nie po drodze. Obejrzałam bez znużenia i bez przykrości, ale historia Kingi-Alicji, która zapadła na bardzo rzadką chorobę, fugę dysocjacyjną, kompletnie mnie nie poruszyła. Gorzej, nie obszedł mnie ważny przecież temat tego filmu - pytanie o rolę kobiety w rodzinie, o jej wolność, o jej prawa, o jej podmiotowość, o opresyjność uświęconej w naszej tradycji rodziny. Bo choroba jest tu przecież tylko pretekstem dla postawienia właśnie tych kwestii. Kinga, która w jej wyniku straciła nie tylko pamięć, ale całą swoją dotychczasową osobowość i tożsamość, musi stworzyć siebie na nowo, znaleźć swoje miejsce w świecie, w rodzinie. Chce być Alicją. Kiedy jakoś się otrząśnie, zadaje sobie pytanie, w wyniku jakiej traumy utraciła pamięć.

Ja, która z mitem matki-Polki nie mam nic wspólnego (zawsze, trochę żartem, ale przecież w gruncie rzeczy na serio, powtarzam, że instynktu macierzyńskiego starczyło mi zaledwie na jedno dziecko), którą ten mit tylko irytuje, ja, która dostaję piany na ustach, kiedy widzę, jak moje niektóre koleżanki, kobiety światłe, samodzielne, energiczne a czasem niesamowite, nie potrafią wyzwolić się z patriarchalnych układów w swoim małżeństwie, ani nie jestem zszokowana zakończeniem filmu (nie zdradzam, chociaż mam wrażenie, że kto na bieżąco śledzi filmowe życie, ten je zna, bo recenzenci bez skrępowania o nim mówią), a co gorsza pozostaję obojętna wobec tych wszystkich zagadnień, o których traktuje  "Fuga". Nie czuję się ani zbulwersowana, ani poruszona, ani wściekła, nic, zero emocji. Dlaczego?

Albo to wina mojej intelektualnej tępoty i braku wrażliwości (zawsze tak o sobie myślę, kiedy nie zachwyca, a przecież powinno), albo błędy tkwią w scenariuszu. Rzecz w tym, że każe mi się wierzyć, iż rodzina Kingi-Alicji była opresyjna, ale właśnie tylko wierzyć. Za mało o niej wiem, aby mieć pewność. Owszem, szwagier jest wyjątkowym chamem i strasznym macho (narysowanym tak grubą krechą, że aż zęby bolą), siostra uległą idiotką (mogę powtórzyć to samo), ale już o rodzicach i mężu właściwie nic nie wiem, no może poza tym, że gust mają okropny i mieszkają w strasznych domach, w których ja z pewnością nabawiłabym się depresji. Tymczasem powinnam przyjąć za pewnik, że Kinga wyszła za mąż być może tylko dlatego, że tak przecież trzeba, takie jest powołanie kobiety, ale potem w małżeństwie była nieszczęśliwa i nie spełniała się jako żona, może też jako matka, tego ostatniego akurat trudno być pewnym. I dopiero teraz będzie wreszcie sobą, Alicją. Cóż, pewnie się czepiam, bo jak twierdzą niektórzy krytycy, nie należy traktować "Fugi" jak filmu realistycznego, wobec tego moje zarzuty nie mają sensu. Ale dlaczego niby? Tak, jest w filmie kilka scen onirycznych, odrealnionych, ale wszystkie one mają jednak wytłumaczenie w chorobie Kingi, całość trzyma się konwencji realistycznej. Tyle, nie mam więcej nic do dodania, co wymownie świadczy o tym, że "Fuga" mnie nie obeszła.

Amos Oz

Wczoraj umarł Amos Oz, mój ukochany pisarz. Ciężko pomyśleć, że już nigdy nie napisze nic nowego. A przecież ostatnia powieść, "Judasz", należała do najlepszych w jego literackim dorobku. Mógł więc jeszcze śmiało stworzyć kolejną poruszającą, ważną książkę. Nie dostał Nobla, co uważam za skandal. Podobnie jak, również już nieżyjący, mój drugi ukochany, Philip Roth. Różnica między nimi jest taka, że twórczość Amosa Oza znam niemal w całości, a Rotha odkryłam później i sukcesywnie poznaję, co jakiś czas czytając jego kolejną powieść. Ale wracam do Oza. Jeśli ktoś nie zetknął się dotąd z jego twórczością, to mu zazdroszczę, że tyle wspaniałych książek przed nim. Bo czytać go trzeba koniecznie. Chyba za każdym razem, kiedy o nim pisałam, apelowałam czytajcie Amosa Oza. Pisał o Izraelu, gdzie urodził się i mieszkał, i o rodzinie, nieszczęśliwej, bo jak kiedyś powiedział, nie ma szczęśliwych rodzin. Jego proza jest gęsta, ma swój gatunkowy ciężar, ale nie elitarna, nie hermetyczna. Nie eksperymentował z formą, zero postmodernizmu za to, jak często w literaturze izraelskiej, sporo w jego twórczości biblijnych odniesień, aluzji i tropów. A teraz subiektywny top sześć (tak mi wyszło) najważniejszych książek Amosa Oza. Wskazówka dla tych, którzy go nie czytali, a chcieliby ten skandaliczny brak nadrobić.

Ex aequo "Opowieść o miłości i mroku" (jeden z pierwszych wpisów na blogu) i "Judasz". Zacząć należy od tej pierwszej, żeby wiedzieć, skąd wziął się Amos Oz, gdzie ma źródło jego twórczość. To niesamowita historia przodków pisarza, którzy jeszcze przed wojną wyjechali do Palestyny, historia jego rodziców, jego dzieciństwa i młodości. W tle Jerozolima, Palestyna, a potem świeżo powstały Izrael. Smutne, poruszające, fascynujące, piękne. "Judasz", ostatnia powieść. Bardzo klimatyczna, melancholijna, też smutna, znowu z Jerozolimą w tle. O nieszczęśliwej miłości studenta do dojrzałej kobiety i intelektualna dyskusja o konflikcie izraelsko-palestyńskim. To ostatnie brzmi być może mało zachęcająco, ale takie nie jest, bo Amos Oz jest mistrzem.

Na trzecim miejscu stawiam "Fimę". Powieść, o której rzadziej się wspomina, dlatego bardzo się zdziwiłam i ucieszyłam, kiedy znalazłam ją na drugim miejscu w zestawieniu, jakie zrobił Michał Nogaś. Rzecz o nieszczęśliwym, wiodącym samotne życie dojrzałym mężczyźnie, marzycielu, wiecznym chłopcu, o jego relacjach z przyjaciółmi. I znowu Jerozolima w tle.

Potem dwa zbiory opowiadań. "Sceny z życia wiejskiego" i "Wśród swoich". To dziwne, bo nie jestem miłośniczką tej formy literackiej, raczej od niej stronię. Ale te opowiadania są genialne. Tym razem za tło mają niewielką galilejską wioskę (pierwszy zbiór) i kibuc (drugi). Bardzo smutne, poruszające. Jest w nich coś nieuchwytnego, metafizycznego. Udało się Amosowi Ozowi uchwycić w nich cały ból istnienia, nieznośny ciężar bytu.

"Mój Michael". Od tej powieści zaczęła się moja przygoda z twórczością pisarza. Czytałam ją kilkanaście lat temu (dlatego nie ma o niej notki na moim blogu), powinnam przeczytać ponownie. O kobiecie przechodzącej kryzys, osobisty i małżeński.

To nie oznacza, że nie polecam innych jego książek. Wszystkie są warte lektury. Wyróżniłabym jeszcze "Poznać kobietę" (też z epoki przedblogowej). Jakoś we mnie utkwiła, chociaż dziś już nie umiem odtworzyć dlaczego. Nie znam kilku starszych zbiorów opowiadań, esejów i książki reporterskiej. Szczególnie opowiadania chciałabym przeczytać. A z półki zdjęłam powieść "Dotknij wiatru, dotknij wody", której dotąd nie przeczytałam. I to będzie moja najbliższa lektura. A co z innymi, których tyle czeka w czeluściach czytnika? Kiedy doczekają swojego czasu? Ratunku!!!

PS. Kto chce dokładniejszych informacji i więcej refleksji o książkach Amosa Oza, może wpisać w wyszukiwarkę na moim blogu imię i nazwisko pisarza.

"Roma"

Z lekkim opóźnieniem, znowu, wybrałam się na "Romę" meksykańskiego reżysera Alfonso Cuarona. Nie będę udawać, że dobrze znam jego twórczość. Przeciwnie. Nie widziałam najbardziej cenionego (chyba) jego filmu "I twoją matkę też", mocno się zdziwiłam, kiedy teraz odkryłam, że to on reżyserował "Grawitację" (widziałam). Niezły rozstrzał. Jeśli dodać do tego ekranizację któregoś "Harrego Pottera", jakieś seriale, jedną nowelę w "Zakochanym Paryżu" to Cuaron wydaje się być zdolnym reżyserem, który dał się uwieść Hollywood, gdzie stał się rzemieślnikiem. Przynajmniej tak to wygląda z mojej perspektywy, nie wiem, co na to filmoznawcy. Ale czarno-biała, niespieszna, nostalgiczna "Roma" to powrót do kina autorskiego. Wyprodukowana przez Netflix, pokazywana na festiwalu w Wenecji, nagrodzona Złotymi Lwami. O ile pamiętam, to o nią rozpętała się awantura, no może dyskusja - czy pokazywać na festiwalach filmy wyprodukowane przez platformy filmowe, nieprzeznaczone do dystrybucji kinowej. Na szczęście "Roma" trafiła do niektórych kin, bo pewnie inaczej bym jej nie obejrzała. Pod tym względem jestem tradycjonalistką - filmy oglądane na ekranie telewizora jakoś nie smakują mi tak samo jak w kinie. O "Romie" mówi się jeszcze, że to konkurentka do oskarowych nominacji dla "Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego. Dlaczego nie można nominować obu? Jak wybierać? A "Ajka" Dworcewoja, która też znalazła się na krótkiej liście? W podobnych sytuacjach współczuję tym, którzy będą musieli zdecydować. Ale w przypadku Oskarów i tak najważniejsze są pieniądze wywalone na marketing, a tych Netflix ma nieporównanie więcej niż nasz PISF. A "Roma" jest rzeczywiście znakomita. To film osobisty, w którym reżyser odwołuje się do swojego dzieciństwa - kilkanaście miesięcy z życia pewnej meksykańskiej rodziny z klasy średniej. Wyjaśnię jeszcze, skąd ten dziwny tytuł nijak niekojarzący się z Meksykiem - otóż Roma to nazwa dzielnicy w Mexico City, w której mieszkają bohaterowie. Gorąco namawiam, aby ten film obejrzeć, a kto już widział, może czytać ciąg dalszy, gdzie garść refleksji. Zapraszam.

Zaczyna się jak sielski obrazek, nostalgiczne wspomnienia świata, jakiego już na pewno nie ma. Meksyk lat siedemdziesiątych. Warstwa polityczna filmu jest oczywiście dla przeciętnego widza z innych krajów nieczytelna, ale broni się swoją uniwersalnością. Broni się - to mało powiedziane. Spleciona z historią bohaterów robi wrażenie. Ale wracam do sielskiego obrazka.

Początkowo obserwujemy codzienność meksykańskiej rodziny. Dzień jak każdy. Najpierw budzą się dwie służące, przygotowują śniadanie, zrywają dzieci z łóżek. Każdy rozchodzi się do swoich obowiązków. Starsze dzieci do szkoły, rodzice do pracy, w domu zostaje najmłodsza latorośl, babcia i służące. Spokojną ulicą maszeruje orkiestra, ale muzycy muszą rozstąpić się, żeby przepuścić samochód, którym jedzie mąż Sofii. To metaforyczna zapowiedź rodzinnych turbulencji. Ale o tym przekonamy się potem. Póki co trzeba wyprowadzić psa na spacer, ogarnąć dom, otworzyć bramę, aby wypuścić, a po paru godzinach wpuścić samochód. Od czasu do czasu w tej rutynie następuje jakiś wyłom - wycieczka nad morze, hucznie obchodzony Sylwester gdzieś poza miastem. Ale nieoczekiwanie ten spokojny świat zaczyna się walić. Na naszych oczach rozgrywa się kilka tragedii jednocześnie. Cleo, jedna z dwóch służących, zostaje porzucona przez chłopaka, kiedy mówi mu, że jest w ciąży. Sposób, w jaki to zrobił, mógłby nawet śmieszyć, gdyby to była komedia, gdzie w końcu wszystko znalazłoby swój szczęśliwy finał. Ale to nie komedia, to życie. Jednocześnie kryzys dosięga rodzinę, dla której pracuje. Od Sofii odchodzi mąż, a ona nie potrafi się z tym pogodzić. Cleo, biedna służąca, która, jak wiele jej podobnych dziewczyn, przybyła do stolicy ze wsi w poszukiwaniu pracy, początkowo przeżywa swój dramat w samotności. Musi przecież nadal pracować, nie może pozwolić sobie na rozpacz. Ale nieoczekiwanie obie tragedie łączą służącą i jej państwa. Trzy kobiety, bo jest jeszcze babcia, wspierają się wzajemnie, są dla siebie oparciem. Muszą być silne.

Ale świat jest kruchy, wszystko niepewne. Kiedy po turbulencjach życie jakoś zaczyna iść swoim nowym torem, daje znać o sobie Historia. Kobiety, zajęte kupowaniem łóżeczka dla mającego przyjść na świat dziecka, stają się świadkiem brutalnie stłumionej manifestacji studenckiej. Na ich oczach giną ludzie. Jednym z bojówkarzy okazuje się Fermin, który porzucił Cleo. Jej tragedia splata się z tragedią manifestantów. Znowu potrzebne są siła ducha i opanowanie. Jakoś trzeba sobie poradzić. Sielskie obrazki codzienności zostają zburzone przez obrazy cierpienia. Śmierć studentów, rozpacz i bezradność tych, którzy stracili kogoś bliskiego, nagła świadomość Cleo, kim jest ojciec jej dziecka, i wreszcie jej osobista tragedia - śmierć córeczki. Tym większa, że Cleo obwinia się o nią, bo, jak powie później, nie chciała jej. Brzmi irracjonalnie, ale to znany mechanizm. Więzi między kobietami zacieśniają się jeszcze bardziej. Cleo znajduje pociechę w rodzinie, u której pracuje, staje się jej częścią. Dzieci Sofii traktuje jak własne. Nic dziwnego, że w chwili zagrożenia zachowa się tak, jakby sama była ich matką - mimo że nie potrafi pływać, rzuci się w fale, aby je ratować. To kolejna dramatyczna scena. Nakręcona tak, jakbyśmy sami zmagali się z falami. Naprawdę nie byłam pewna, czy jej się uda. Potem następuje wyciszenie. Film kończy się katharsis. Sofia wprowadza nowe porządki, dla dzieci to kolejna przygoda, a życie znowu wskakuje w swoje tory i toczy się dalej. Ulicą maszeruje ta sama orkiestra. Tym razem jednak nie musi ustępować miejsca jadącemu samochodowi. Życie zatoczyło koło. Wszystkiego codziennego, do kolejnych turbulencji.

Jednak coś mi nie daje spokoju. Dręczą mnie pytania. Przecież Cleo nigdy nie stanie się równoprawnym członkiem rodziny. Jest ukochaną nianią dla dzieci, pomocą i może oparciem dla Sofii. Tyle. Nie ma swojego życia, jej los jest ściśle spleciony z ich losem. Czy to jej wybór? Czy ma jakiś inny? Jak wyglądałaby jej historia, gdyby spróbowała żyć na własny rachunek? Być może gorzej. Być może harowałaby w jakiejś fabryce, mieszkała w jakiejś norze. To nostalgiczne spojrzenie w przeszłość konserwuje taki obraz świata. Niby jakiś postęp się dokonał. Cleo nie jest już anonimową służącą obsobaczaną przez panią za to, że nie posprzątała po psie. Ale jest w tym domu jeszcze druga służąca. O niej nie wiemy nic. Gdzieś mignął mi tytuł recenzji "Romy" - "Siostrzeństwo". Tak, ale w ściśle zakreślonych granicach. Nie wiem, czy celem reżysera było sprowokowanie w widzu tego typu refleksji, ale ja nie potrafię się im oprzeć, szczególnie po lekturze "Służących do wszystkiego" Joanny Kuciel-Frydryszak, o których już wkrótce.

Georgi Gospodinow "Fizyka smutku"

Już dawno nie spotkałam się z tak mylącą informacją od wydawcy. "Fizyka smutku" Georgija Gospodinowa (Wydawnictwo Literackie 2018; przełożyła Magdalena Pytlak) reklamowana jest jako historia wielopokoleniowej rodziny, która wpisuje się w dzieje Europy Środkowo-Wschodniej, a nad wszystkim metaforycznie unosi się postać greckiego Minotaura. Co najpewniej wyobraża sobie czytelnik, kiedy to przeczyta? Sagę rodzinną. Przynajmniej ja tak sobie pomyślałam. Kto wiedziony takim wyobrażeniem sięgnie po książkę Gospodinowa, może srodze się zawieść, chyba że .... chociaż nie dostanie tego, czego oczekiwał, da się uwieść, tak jak ja. Przyznaję, bez reszty pozwoliłam się porwać "Fizyce smutku". Ale uwaga! To na pewno nie jest powieść dla masowego czytelnika, a przynajmniej nie w całości. Owszem, miłośnik literatury lżejszej znajdzie tu jakieś fragmenty dla siebie, ale znudzi się pewnie całą resztą.

Czym jest w takim razie powieść bułgarskiego pisarza? Nie mam nawet pewności, czy można ją nazwać powieścią. Może raczej zbiorem opowieści? Ale przecież nie tylko. To także obszerne fragmenty rozważań, bardzo ciekawych i inspirujących, o losie mitycznego Minotaura, o czasie, o smutku czy o fizyce kwantowej. Narrator zastanawia się, jakby to było, gdyby życie ludzkie poddane zostało prawom fizyki kwantowej - wybacz mi, czytelniku tej notki, nie jestem w stanie odtworzyć jego rozumowania. Fizyka nigdy nie była moją mocną stroną niestety (w przeciwieństwie do matematyki, do czasu). Zaczyna się rzeczywiście jak historia rodzinna. Przepraszam, pomyłka, tak zaczyna się pierwszy rozdział, ale przed nim jest prolog i już w trakcie jego lektury czytelnikowi ma prawo zapalić się czerwona lampka. Później jednak następuje znieczulenie i przez jakiś czas możemy odnosić wrażenie, że rzeczywiście czytamy rodzinną sagę. A potem albo damy się uwieść, albo rzucimy "Fizykę smutku" w kąt.

Narrator, pisarz, który w dzieciństwie i młodości z powodu nadmiaru empatii miał niezwykłą umiejętność współodczuwania losu nie tylko innych ludzi, ale także pozostałych istot, na przykład ślimaków, rzeczywiście zaczyna od wspomnień rodzinnych sięgających czasów pierwszej wojny światowej, by potem przemknąć przez historię dziadka, a w końcu skupić się na swoim życiu - dzieciństwie, młodości, latach dojrzałych. Jednak nie układa się to wszystko w jakąś całość. Narrator jest kapryśny - raczy czytelnika zaledwie fragmentami historii rodzinnej i swojej własnej. Rozpoczyna jakiś wątek, by porzucić go czy to dla innego, czy to dla opowieści o Minotaurze, czy to dla sporządzenia listy na przykład zawartości różnych kapsuł czasu albo osób porzuconych, czy to dla przeglądu miast w Europie, w których niegdyś  pomieszkiwał. Bywa, że jego wiedza jest niepełna - to casus wojennej tajemnicy dziadka, którą bardziej sobie wyobraził niż poznał, kiedy po jego śmierci udał się na Węgry, aby odszukać adres, jaki znalazł na wciśniętej mu ukradkiem kartce. A może po prostu zmyślił  opowieść o tej wyprawie? Czasem snuje jakieś zabawne albo smutne anegdoty o osobach, które znał w dzieciństwie czy młodości. Świetny jest rozdział o kupcu cudzych opowieści, o ludziach sprzedających pisarzowi jakieś historie, niekoniecznie swoje. Czy prawdziwe? Kto to wie? Dużo tu ironicznych i śmiesznych anegdot z czasów szkolnych narratora spędzonych w komunistycznej Bułgarii obnażających absurdy tamtych lat. Często jest to bardzo zabawne, na przykład kiedy narrator cytuje fragmenty tajnego poradnika, jaki pisał z myślą o tych nielicznych szczęściarzach (albo raczej pechowcach), którzy ocaleją po katastrofie nuklearnej, jaką sprowadzą na świat niecni imperialiści w postaci amerykańskich prezydentów. Wszak dzieciństwo narratora przypadło na wyścig zbrojeń i bronią już nie tylko atomową, ale nuklearną komuniści straszyli, aż miło. Ale tytuł, "Fizyka smutku", nie wziął się przecież znikąd, dlatego dużo tu też melancholii.

Jej źródłem jest, chciałam napisać - główny temat, ale to jednak nieprawda, a więc jeden z tematów - historia Minotaura, która pojawia się na różnych poziomach - symbolicznych obrazów, metafor, a wreszcie mitu. Narrator dokonuje jego reinterpretacji. Minotaur nie jest w jego wersji potworem, ale dzieckiem (jak w micie z głową byka) porzuconym przez matkę i dlatego zamkniętym w labiryncie. Jest postacią głęboko nieszczęśliwą i tragiczną. Ze względu na wyjątkową zdolność współodczuwania, o której już wspominałam, narrator często identyfikuje się z Minotaurem, stąd jego upodobanie do zamkniętych pomieszczeń, najlepiej piwnicznych, i samotniczego życia. Dlatego też często, przynajmniej w pierwszej części powieści, powraca motyw porzucenia. Porzucony został również Edyp, ale także Jaś i Małgosia, pradziadek narratora (chociaż ta historia znalazła szczęśliwy finał, a i tak jest przerażająca), ale przede wszystkim porzuceni zostali ci wszyscy znani mu i nieznani.

I tak snuje się ta opowieść, czasem czyta się ją lekko, czasem wymaga trudu, ale warto, bo wciąga i fascynuje. Dodatkową zaletą jest jej język. Nieraz konkretny i prosty, innym razem kunsztowny, zachwycający urodą, celnością lub odkrywczością sformułowań. Wynotowałam sobie kilka cytatów.

Nikt nie wymyślił maski i schronu przeciwczasowego. Jeśli człowiek odpowiednio się postara, aby wyglądać na normalnego, zaoszczędzi sporo czasu, w którym spokojnie będzie taki, jaki chce być. (...) i wycelował pistolet w kłębek ciał, który teraz zatrzymał się osłupiały. I już naprawdę ostatni - Coś się zacięło w czasie i jesień nie chce odejść, każda pora roku to jesień. Jesień światowa. 

Marek Szymaniak "Urobieni. Reportaże o pracy"

Po przeczytaniu książki Olgi Gitkiewicz "Nie hańbi" o sytuacji na polskim rynku pracy nie mogłam nie sięgnąć po reportaże Marka Szymaniaka "Urobieni. Reportaże o pracy" (Czarne 2018). Ale to nie jedyny powód - po prostu temat mnie interesuje, wydawnictwo zacne, więc i tak bym przeczytała, a że obie rzeczy wyszły niemal równocześnie, tym bardziej należało iść za ciosem. No ale od zakupu do lektury droga bywa długa, więc dopiero teraz skończyłam czytać. I tak w miarę szybko.

Nie da się spokojnie przejść nad takimi książkami - ciśnienie się podnosi, pięści same się zaciskają, a rozmaite grube słowa cisną się na usta. O ile Olga Gitkiewicz pisała nie tylko o tym, jak jest teraz, ale także o tym, jak było przed wojną i potem w latach PRL-u, o tyle Marek Szymaniak skupił się na okresie po roku 1989, najwięcej tekstów dotyczy oczywiście lat ostatnich. Najważniejsze pytanie, jakie przewija się przez jego książkę, brzmi następująco - jak to się stało, że pracownik na polskim rynku pracy jest nikim. Że słabo się go wynagradza, że haruje, że najczęściej jest na śmieciówce, że pracodawca nim gardzi, źle traktuje, a jego prawa pracownicze to fikcja, bo związki zawodowe są mało liczne, słabe, a jeden z nich stał się rządową przystawką, bo wreszcie Państwowa Inspekcja Pracy jest w praktyce bezzębna i nic nie może. Kiedy coś poszło nie tak? Dlaczego wybraliśmy drogę kapitalizmu neoliberalnego, a nie na przykład skandynawskiego? I czy można było inaczej? A jeśli wtedy, w roku 1989, było to niemożliwe, to dlaczego po jakimś czasie nie przestawiono wajchy i nie zaczęto wprowadzać korekt? Dlaczego pozwoliliśmy sobie wmówić, że niewidzialna ręka rynku załatwi wszystko i im mniej państwa, tym lepiej, bo i tak każdy jest kowalem swojego losu, a komu się nie udało, ten na pewno leń i nieudacznik. Przyznam, że i ja kiedyś dałam się uwieść tej ideologii, ale teraz myślę zupełnie inaczej, cóż z czasem stałam się lewaczką i nikt mnie tym słowem nie jest w stanie obrazić. Ale dość osobistych wycieczek, wracam do książki Marka Szymaniaka.

Odpowiedzi na zadawane w reportażach pytania szuka autor w arcyciekawym wywiadzie, który kończy książkę. Jest to rozmowa z profesorem Andrzejem Szahajem z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Być może wtedy w roku 1989 rzeczywiście inny kapitalizm z różnych względów nie był możliwy, ale na pewno potem dało się wprowadzić korekty. I, jak twierdzi profesor, tłumaczenie, że byliśmy za biedni, aby wprowadzać rozwiązania skandynawskie, nie jest prawdziwe, bo kiedy na taką drogę wchodziła na przykład Szwecja, to też była krajem biednym. Wina leży nie tylko po stronie polityków, ale i społeczeństwa, któremu wszystko, co lewicowe, kojarzyło się automatycznie z komunizmem i z PRL-em. Dopiero od jakiegoś czasu odczarowujemy słowo lewica i wiemy, że  nie jest tożsame ze słowem komuniści. Jak widać, to wszystko nie takie proste.

Zanim jednak nastąpi wspomniana rozmowa, czytamy jedenaście reportaży - każdy poświęcony innemu aspektowi rynku pracy. Każdy zbudowany został na podobnej zasadzie - najpierw dwie, trzy historie, potem garść statystyki, trochę danych, trochę wiedzy ekonomicznej. Połyka się jednym tchem, chociaż, jak już wspominałam, nie jest to miła lektura. O czym pisze Marek Szymaniak? O pracownikach wypchniętych przez firmy do agencji pracy tymczasowej, czyli o outsourcingu. To zjawisko, jak wiemy, dotyczy na przykład salowych, sprzątaczek, także na szacownych uczelniach. O pracy w sferze kultury, szczególnie w rozmaitych organizacjach pozarządowych i fundacjach. Temat stosunkowo mało rozpoznany, a bulwersujący. O pracy w call center. O sytuacji Ukraińców na polskim rynku. O tym, dlaczego Polacy dla pracy wybierają emigrację i że nie zawsze bywa różowo. O  sklepach wielkopowierzchniowych rujnujących małe sklepiki i swoich dostawców. O wałbrzyskiej fabryce Toyoty i specjalnych strefach ekonomicznych. (Ten tekst i drugi o traktowaniu ukraińskich pracowników zrobiły na mnie największe wrażenie.) O pracownikach ochrony. O związkach zawodowych, ich walce o prawa pracownicze i bezsilności, i o tym, dlaczego Polacy tak niechętnie zapisują się do nich. O nieuczciwych pracodawcach i bezzębnej inspekcji pracy. Jest wreszcie reportaż o tych, którym się udało i o przedsiębiorcy szanującym swoich pracowników.

Czytając reportaże Marka Szymaniaka, wielokrotnie zadawałam sobie dość podobne pytania. Co myśli kobieta, która pracującą u niej w domu Ukrainkę traktuje jak niewolnicę? Co myślą ci wszyscy bossowie, którzy w takich miejscach jak fabryka Toyoty śrubują wymagania ponad wytrzymałość przeciętnego pracownika, a w ogóle mają go za nic, bo bez trudu mogą wymienić na nowego? Co myślą wielcy prezesi, którzy tną koszty w swoich firmach, redukują zatrudnienie, ale ich poziom życia nie obniża się ani na jotę? Co myśli rektor uczelni, którą sprzątają wyoutsourcingowane kobiety? Że on nie podejmuje takich decyzji, tylko dyrektor administracyjny? Udaje, że nie wie? Bo co myśli pracownik call center, który najpierw wciskał ludziom, przepraszam, nie ludziom, ale rekordom, rozmaite shity, a potem w pocie czoła awansował i zaczął wyciskać swoich podwładnych jak cytryny, wiem, bo to on opowiada swoją historię. Ofiara systemu, która staje się jego częścią. A to tylko przykłady. Bo przecież Marek Szymaniak mógłby na pewno napisać kolejne reportaże, ot choćby o Amazonie albo o kurierach rozwożących towary. Najgorsze jest to, że i my, konsumenci, stajemy się częścią tego chorego systemu. Gdzie się nie ruszysz, obsługują cię ludzie na śmieciówkach, słabo opłacani, źle traktowani. Jak żyć? Nurtuje mnie jeszcze jedno pytanie - czy sytuacja pracowników chociaż trochę się zmieniła, kiedy bezrobocie znacznie spadło i niemal na każdym sklepie i na każdej knajpie widać ogłoszenia o poszukiwaniu ludzi do pracy? Czy dotyczy to tylko dużych miast?

"Ajka"

"Ajka" Siergieja Dworcewoja to nie jest kino lekkie, łatwe i przyjemne. Przeciwnie to film ciężki, mroczny, wyprowadzający widza ze strefy komfortu, a ze względu na sposób filmowania (zdjęcia Jolanty Dylewskiej) nie najłatwiejszy w oglądaniu. Dużo tu scen rozgrywanych w ciemności, w półmroku, kamera często pozostaje blisko bohaterów, szczególnie w ciasnych, mrocznych wnętrzach, czasem zdjęcia kręcone są z ręki, tak to się chyba nazywa, efektem jest niestabilny, ruchomy obraz. Mimo tego należy ten film obejrzeć. Oczywiście mogę sobie tak pisać, mogę namawiać, ale i tak na "Ajkę" wybierze się garstka zapaleńców. Każdy ma swoje kłopoty, po co się jeszcze katować problemami, które nas nie dotyczą. A jednak przywołam tu (niedokładnie) cytat z nie pamiętam kogo, w każdym razie kogoś mądrego, który usłyszałam w jednej z audycji radiowych Tomasza Stawiszyńskiego - musisz to przeczytać i musisz z tym żyć. Tu czytać należy oczywiście zastąpić czasownikiem obejrzeć.

"Ajka" to opowieść o ludziach niewidzialnych, o równoległym świecie, którego syci mieszkańcy Moskwy nie znają. Widzą ich na ulicach, w metrze, w autobusach, widzą, jak sprzątają ulice, odgarniają śnieg, wykonują inne najrozmaitsze prace, za które nikt inny się nie chwyci. Widzą, ale nie dostrzegają. Czy wiedzą, jak żyją? Gdzie mieszkają? W jakich warunkach? Nie zastanawiają się nad tym. Kim są ci oni? To przybysze z Kirgizji, Turkmenistanu, Kazachstanu, Uzbekistanu i innych państw Azji Środkowo-Wschodniej, które kiedyś były republikami Związku Radzieckiego. Przyjeżdżają do Moskwy za pracą. Młode pokolenie nie zawsze mówi już nawet po rosyjsku. Kiedyś w jednym państwie, dziś budzą w najlepszym razie niechęć. Pogardzani, wykorzystywani, wielu mieszkańców stolicy boi się ich, żyją swoim życiem. Żyją? Raczej wegetują. Na peryferiach Moskwy, po kilkanaście osób w jakimś najpodlejszym hostelu. To hostel tylko z nazwy. W rzeczywistości zatłoczona, ciemna, duszna nora, w której mowy nie ma o przyzwoitych warunkach, o odrobinie intymności. Walczą o pracę, jakąkolwiek. Ponieważ często zatrudniani są nielegalnie, bo dawno już skończyło się im pozwolenie na pobyt, padają ofiarą oszustów, którzy ulatniają się w momencie, kiedy trzeba zapłacić. Toczy się bezwzględna walka o byt. Każdy czyha na czyjeś potknięcie. Człowiek człowiekowi wilkiem. Koleżanka skorzysta z okazji, aby wygryźć tę drugą z pracy, szczególnie jeśli ta praca jest chociaż trochę lepsza. Wykorzystują ich Rosjanie i swoi, którzy są wyżej w hierarchii. Często to mafiosi. Trudno w takich warunkach zachować godność i człowieczeństwo.

A Ajka? To jedna z nich, a jej sytuacja jest nie do pozazdroszczenia. Ma długi i nóż na gardle, bo kiedyś marzyła o własnym biznesie. Pewnie naiwnie, być może, ktoś ją oszukał, nie zmierzyła sił na zamiary, rzuciła się z motyką na słońce. Jakby tego było mało, właśnie urodziła dziecko, które zostawia w szpitalu, bo nie widzi innego wyjścia. Kto jest ojcem? Historia, jaką opowiada, może być przez nią zmyślona, ale jest bardzo prawdopodobna. Chce za wszelką cenę spłacić gangsterów, dlatego mimo fizycznej słabości wraca do pracy. Ale wypadła z obiegu, miejsca, w których pracowała, są już zajęte. Ajka jest stale w biegu, przemierza ulice zasypanej śniegiem, zimnej Moskwy, którą dotknęła akurat wyjątkowo sroga zima. Zmarznięta, słaba, zmęczona, głodna, spragniona i chora. Czujemy jej zmęczenie, jej strach, fizyczne dolegliwości. Jest jak kropla w morzu, ziarnko piasku na plaży. Niewidzialna, przezroczysta. Z wszystkich kobiet w biegu - pędzących filmowych bohaterek z nożem na gardle, które muszą załatwić jakąś sprawę w ciągu bardzo krótkiego czasu (bułgarska "Lekcja", "Dwa dni, jedna noc" braci Dardenne), sytuacja Ajki jest najbardziej beznadziejna. Samotna, bezradna, zagubiona w miejskiej dżungli, której właściwie nie zna. Grozi jej prawdziwe niebezpieczeństwo. Znikąd pomocy i ratunku. Jak w takiej sytuacji myśleć jeszcze o dziecku? Wyjście z sytuacji, jakie zrezygnowana znajduje, szokuje, ale czy możemy ją potępiać, my syci ludzie Zachodu? Jak się jej historia skończy? Finał jest niejednoznaczny, widz nie dostaje rozstrzygnięcia.

Kiedy wyszłam z kina, przytłoczona, rozjechana, zgnębiona, miałam poczucie wyjątkowej nieprzystawalności świata, w którym żyję, do tego, jaki zobaczyłam na ekranie. Nie od razu doszłam do siebie. Czasem mi się to przytrafia po wyjątkowo mocnym filmie. Cóż, musisz to obejrzeć i musisz z tym żyć. Przynajmniej tyle.

Filmowe remanenty - "Siłaczki", "Over the Limit"

Ostatnio znowu zrobiło się filmowo. Dopiero byłam na "Sofii", a tu nieoczekiwanie w sobotę wybrałam się do kina aż dwa razy. Taki eksces już dawno mi się nie zdarzył. Od jakiegoś czasu staram się dokonywać wyboru i chodzić tylko na jeden film w ciągu weekendu, bo wyprawa do kina pociąga za sobą konieczność pisania i czasu na czytanie nie zostaje wiele. Ale tym razem sytuacja była wyjątkowa. Miałam iść na "Eter", ale okazało się, że w moim ulubionym kinie jest pokaz "Siłaczek", fabularyzowanego dokumentu Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego, a w Tygodniku Kulturalnym wysłuchałam rozmowy z Anną Prus, reżyserką dokumentu "Over the Limit" i postanowiłam go zobaczyć. I tak najnowszy film Krzysztofa Zanussiego będzie musiał trochę poczekać, pod warunkiem, że nie zniknie z ekranów.

O "Siłaczkach" opowiadających o polskich sufrażystkach, które walczyły o prawa kobiet, przede wszystkim o możliwość studiowania na polskich uczelniach, a potem o prawa wyborcze, słyszałam już dawno temu. Nie wiem, czy ten film wejdzie do regularnej dystrybucji, a powinien, bo przywraca pamięć o dzielnych, zdeterminowanych kobietach mieszkających na terenie różnych zaborów, w różnych miastach, które dzięki swojemu uporowi, mrówczej pracy i odwadze osiągnęły cel. Mija właśnie sto lat od uzyskania praw wyborczych przez Polki. A to wszystko samo się nie zrobiło, z nieba nie spadło. Kiedy rozpoczynały swoją walkę, sprawa wydawała się beznadziejna, a jednak udało się. Kim były aktywistki z przełomu wieków wygumkowane z podręczników historii? Kazimiera Bujwidowa - dzięki jej uporowi na Uniwersytecie Jagiellońskim pojawiły się pierwsze studentki, początkowo tylko trzy. Maria Dulębianka, partnerka Marii Konopnickiej - autorka zakrojonego na szeroką skalę happeningu wyborczego. Zorganizowała swoją kampanię do sejmu krajowego we Lwowie w czasie, kiedy kobiety nie miały jeszcze praw wyborczych. Justyna Budzińska-Tylicka, lekarka, działaczka społeczna - stanęła na czele delegacji do Józefa Piłsudskiego. Paulina Kuczalska, siostry Aniela i Zofia Tułodzieckie, Zofia Daszyńska-Golińska, Narcyza Żmichowska. W ich role wcieliły się między innymi Maria Seweryn, Klara Bielawka, Marta Ojrzyńska oraz liczne grono współczesnych aktywistek. Warto przytoczyć garść haseł, jakimi się posługiwały Ludźmi jesteśmy i ludzkich praw żądamy! Chcemy całego życia! Bez różnicy płci! Odważmy się być wolnymi! Praw się nie dostaje! Prawa się zdobywa w walce! Film się świetnie ogląda. Komentarze i garść niezbędnej wiedzy historycznej przekazywanej przez współczesne naukowczynie, aktywistki, dziennikarki na temat polskich sufrażystek i ich ruchu przeplatają się z inscenizowanymi scenami spotkań w kobiecych czytelniach, rozmaitych dyskusji, wiecu wyborczego Marii Dulębianki, manifestacji o prawa wyborcze kobiet, pielgrzymek Kazimiery Bujwidowej na Uniwersytet Jagielloński i wielu innych działań. Te inscenizowane fragmenty miały zastąpić zdjęcia archiwalne, których właściwie nie ma. W filmie wykorzystano artykuły, manifesty i rozprawy, jakie pisały, dlatego te kobiety przemawiają do nas swoim głosem. Na tym tle nieco sztucznie brzmią inscenizowane rozmowy i dyskusje toczone współczesnym językiem. Rozumiem zamysł, ale niestety brzmi to papierowo. Na szczęście to mój jedyny zarzut pod adresem filmu. Muszę wstydliwie wyznać, że "Siłaczki" zwyczajnie mnie wzruszyły. Duże wrażenie robią sceny manifestacji. Są inscenizowane, ale we współczesnych realiach. Dlatego miejsca, stroje i, co najważniejsze, hasła sprzed ponad wieku mieszają się z tymi, które wykrzykiwane są w czasie manif czy akcji organizowanych przez Strajk Kobiet i inne organizacje kobiece. To wzmacnia wymowę filmu, przypomina, że dużo jeszcze przed nami, że prawa nie są dane raz na zawsze, że ciągle jest o co walczyć. Ale daje nadzieję i energię, którą "Siłaczki" są naładowane.

I drugi dokument - "Over the Limit" Marty Prus. Film ma już na koncie kilka nagród Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Nie zwróciłabym na niego uwagi, gdyby nie Tygodnik Kulturalny i chwała mu za to, bo jest wart obejrzenia. To historia rosyjskiej gimnastyczki artystycznej Margarity Mamun, która przygotowuje się do olimpiady w Rio de Janeiro. Robi to pod okiem dwóch trenerek. Film opowiada o morderczej pracy i ogromnym wysiłku, jaki dwudziestoletnia zawodniczka musi włożyć, aby osiągnąć sukces, który przecież nie jest pewny. Nie zależy tylko od jej chęci, motywacji, formy fizycznej i psychicznej. Ale przede wszystkim jest to opowieść o kosztach psychicznych, jakie płaci Margarita. Wiecznie krytykowana, poniżana, dyskredytowana, obrażana przez jedną z trenerek, postać iście demoniczną, potwora. Żadnej pozytywnej motywacji, tylko krytyka, obraźliwe epitety, krzyk, wytykanie błędów. Trenerka jest oczywiście autorytetem i ma na koncie sukcesy. Dlatego nikt się nie skarży, nikt nie ośmieli się nic powiedzieć. Droga Rity do sukcesu to droga przez mękę, pot i łzy. Skupienie, wysiłek, zero uśmiechu, ból, zmęczenie. W tle rozgrywa się jej osobista tragedia, która na pewno ma wpływ na kondycję. Uderza jej osamotnienie. Jest zamknięta w sobie, sama musi radzić sobie z psychiczną presją, z bólem ciała, tęsknotą za bliskimi i strachem o nich. Robi wrażenie kontrast między tym, co dzieje się na treningach, na zapleczu, a samymi występami, które są spektaklem odgrywanym dla publiczności i sędziów. Na ile szczery jest uśmiech Rity, kiedy odbiera medal? Dla mnie nie ma w tym spontanicznej radości, są wyuczone gesty i uśmiechy, jakby zawodniczka nie potrafiła się już cieszyć. To tylko chwila poprzedzona najeżoną kolcami drogą. Czy warto płacić taką cenę?

"Sofia"

Zawsze warto przyglądać się kinu, które przybywa do nas spoza głównego nurtu, czytaj spoza Europy i Stanów. Takim filmem jest "Sofia" marokańskiej reżyserki Meryem Benm'Barek-Aloisi pokazywana w Cannes w sekcji Un Certain Regard i nagrodzona tam za scenariusz. Obraz zdążono już porównać do filmów Farhadiego ("Rozstanie", "Co wiesz o Elly?", "Przeszłość", "Klient") i chociaż rzeczywiście konstrukcja opowieści, zaskakujące zwroty akcji, i portret rodziny na tle społecznym przypomina jego kino, to jednak "Sofia" nie osiąga tego poziomu mistrzostwa. Nie znaczy to jednak, że film jest nieciekawy. Przeciwnie, naprawdę warto go obejrzeć. Już samo tło społeczne, obyczajowe i polityczne jest bardzo interesujące. Podobnie jak akcja, która trzyma w napięciu i kilkukrotnie zaskakuje. Nic nie okazuje się takie, jak się początkowo wydaje. No i wreszcie jest o czym pomyśleć, jest o co się pokłócić, bo postawy bohaterów i motywy ich działania wcale nie są jednoznaczne. Punkt wyjścia - dwudziestoletnia Sofia rodzi nieślubne dziecko i nie chce zdradzić, kto jest jego ojcem - w Europie banalny, ale nie w Maroku, gdzie za uprawianie pozamałżeńskiego seksu grozi więzienie. Co ma zrobić dziewczyna, która właśnie zaczyna rodzić? Sytuacja jest bez wyjścia, a dalej nie będzie łatwiej. Do tego różnice społeczne, które w filmie też mają swoje znaczenie. Tyle mogę zdradzić tym, którzy "Sofii" jeszcze nie widzieli. Tych, zapewne niezbyt licznych, którzy w kinie już byli, zachęcam do przeczytania ciągu dalszego, gdzie więcej refleksji.

Sofia skomplikowała życie nie tylko sobie, ale też rodzinie. Gdybym nie widziała wcześniej zwiastuna, już na początku mogłabym się obawiać o to, czy w ogóle uda jej się wyjść z tej katastrofy z życiem. Jak twierdzi jej kuzynka, która skończyła medycynę, Sofia wyparła ciążę, w dodatku boi się powiedzieć cokolwiek rodzicom. Boi się ich gniewu i komplikacji, jakie nastąpią. Jak poradziłaby sobie, gdyby nie Lena i jej kontakty w szpitalu? Czy urodziłaby na szpitalnym korytarzu i została aresztowana? A może wykrwawiłaby się na śmierć w swoim pokoju lub w łazience? A może sama uszłaby z życiem, ale porzuciła albo zabiła urodzone dziecko? Przecież, kiedy nie widzi wyjścia, kiedy nie może, albo nie chce, odnaleźć Omara, kiedy boi się gniewu rodziców, jest gotowa zostawić córeczkę w kartonie gdzieś na ulicy i wrócić do domu, jakby nic się nie stało. Rodzice łyknęliby bajeczkę o poszukiwaniu otwartej apteki i wizycie w szpitalu z powodu zatrucia. Gdyby nie Lena, która jest przerażona i stanowczo protestuje, pewnie tak by się właśnie skończyła ta historia.

Można powiedzieć, że Sofia ma szczęście. Bo ma zaradną kuzynkę i bogatą ciotkę, która nie pożałuje pieniędzy na łapówkę, pożyczy na wesele i załatwi, co trzeba. Jak radzi sobie w podobnej sytuacji dziewczyna z biednej rodziny? Piekło kobiet. Ale pieniądze nie załatwią wszystkiego. Pozostaje strach przed społecznym ostracyzmem. Nie dość, że urodziła nieślubne dziecko, to jeszcze jako ojca wskazała Omara, chłopaka z ubogiej dzielnicy z biednej rodziny. Zszokowani rodzice muszą jeszcze przełknąć taki afront. Już nie pamiętam, czy pada tam zarzut o brak rozumu, czy może pełne rezygnacji stwierdzenie, że zadała się z chłopakiem z takiej dzielnicy! I to w momencie dla rodziny najważniejszym - kiedy kroi się świetny rodzinny interes. Wreszcie mogą się dorobić, wreszcie nie będą żyć w cieniu bogatych krewnych. Bo chociaż rodzice Sofii mieszkają w centrum Casablanki, co z wyższością oświadczają matce Omara, to jednak ich status materialny i społeczny ma się nijak do statusu rodziców Leny, którzy żyją w bogatej, nadmorskiej dzielnicy w efektownej willi. To dlatego Sofia wykrzyczy Lenie - ty nic o mnie nie wiesz. Może nie tyle nie wiesz, ile nie rozumiesz mnie. Bo ty skończyłaś medycynę i nie musisz pracować, spotykasz się z chłopakami, a kiedy zdarzy się jakaś wpadka, będziesz miała pieniądze, aby wyjechać do Europy i sprawę załatwić, tym bardziej, że twój ojciec jest Francuzem. A ja musiałam pracować w call center, gdzie sobie nie radziłam, więc mnie wyrzucili i jedyną osobą, która miała dla mnie życzliwe słowo, był Omar. Sofia oczywiście nie mówi tego wszystkiego, ale wyobrażam sobie, że tak właśnie myśli. 

Jednak prawdziwa ofiara tej sytuacji to Omar, który wcale nie jest ojcem dziecka. To on, Bogu ducha winny, znalazł się w matni. W starciu z silniejszym, czytaj, bogatszym, przeciwnikiem jest bez szans. Pytanie, czy mógłby próbować udowodnić, że to nie jego dziecko, robiąc test genetyczny? Przyznam, że dopiero teraz przyszła mi do głowy ta wątpliwość. Czy to niedoróbka w scenariuszu, czy marokańskie realia? Na pewno jest pod presją swojej rodziny, bo dzięki małżeństwu z Sofią dostanie pracę, będzie mógł pomóc matce i bratu, może siostrze. A jeśli rodzinny biznes stulecia wypali, to ho, ho, dopiero mu się poszczęści. W taki właśnie sposób Sofia, jej matka i ciotka tłumią wyrzuty sumienia, kiedy prawda o tym, kto rzeczywiście i dlaczego jest ojcem dziecka, wyjdzie wreszcie na jaw. Tylko Lena wydaje się być cały czas w szoku. W gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do pieniędzy. Ahmedowi, bogatemu biznesowemu partnerowi rodziny, gwałt ujdzie na sucho, bo wsadzony do więzienia nie mógłby prowadzić interesów, a jeśliby jakoś dzięki pieniądzom się wywikłał, na pewno nie chciałby mieć z nimi nic wspólnego. Tym bardziej, że ma rodzinę. Sofia złoży prawdę w ofierze, aby ocalić rodzinę, matka i ciotki chętnie na to przystaną. Czy tylko o rodzinę chodzi? Pewnie wierzy, że w taki sposób ułoży sobie wygodne życie. Wierzy, że miłość przyjdzie z czasem. Czy zresztą o miłość tu idzie? Jej ciotka, matka Leny, żona francuskiego biznesmena, w chwili zwierzeń wyznaje córce, że nie wyszła za mąż z miłości. Czy dokonała złego wyboru? Skąd. Mają pieniądze i wygodnie się im żyje. Nie muszą się o nic martwić. Czy można te kobiety potępiać? I tylko Omar jeszcze się buntuje. Czy pieniądze sprawią, że kiedyś wybaczy?

Popularne posty