Paweł Piotr Reszka "Diabeł i tabliczka czekolady"

Nie będę ukrywać, że po zbiór reportaży Pawła Piotra Reszki "Diabeł i tabliczka czekolady" (Wydawnictwo Agora 2015) sięgnęłam, kiedy okazało się, że to ta książka dostała tegoroczną Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego. Wcześniej chyba słyszałam o tym zbiorze reportaży, ale pominęłam. Pewnie dlatego, że z morza literatury non-fiction wybieram raczej te pozycje, które są  całością, a nie zbiorem luźnych tekstów w większości drukowanych wcześniej w prasie. Chociaż są przecież wyjątki. Do dziś pamiętam bardzo gorzką książkę Tochmana "Bóg zapłać" tak właśnie skonstruowaną. Albo zeszłorocznego laureata Michała Olszewskiego i jego "Najlepsze buty na świecie". Pewnie coś by się jeszcze znalazło. Cóż, prawdopodobnie "Diabeł i tabliczka czekolady" kiedyś mi się o uszy obiła, ale nie ma co ukrywać, że gdyby nie nagroda, pewnie bym tej książki nie przeczytała i ... popełniłabym wielki błąd. Bo te proste teksty, które czyta się jednym tchem, robią rzeczywiście duże wrażenie.

To historie zwykłych ludzi z małych miast, ze wsi, a jeśli z Lublina (Reszka jest dziennikarzem lubelskiego dodatku Gazety Wyborczej) to raczej z tych gorszych dzielnic. Wiele tu historii o biedzie, o bezradności. Jak to jest być biednym uczniem? Albo uczniem mieszkającym w komunalnej, zaniedbanej kamienicy w mieszkaniu bez łazienki? Oczy zrobiły mi się okrągłe jak spodki, kiedy czytałam reportaż o łazienkach, a właściwie o ich braku. Nie przyszło mi do głowy, że osiemnaście procent mieszkań na wsi i prawie pięć w miastach po prostu ich nie ma. Wstrząsający jest reportaż o kobiecie, która urodziła i zabiła pięcioro dzieci, a potem trzymała je w beczkach. To znana sprawa, wiele się o niej pisało i mówiło. Reszka oddaje jej głos. Opowieść budzi na przemian niedowierzanie, litość, trwogę i obrzydzenie. Oczywiście, że przerażające jest to, co zrobiła, ale może jeszcze bardziej dlaczego. Maltretowana przez męża, który nie życzył sobie więcej dzieci (mieli już trójkę), nie umiała szukać pomocy, pewnie nawet nie wiedziała, gdzie się może po nią zwrócić. A mężowi wygodnie było udawać, że o niczym nie wie.

Ale są i teksty krzepiące. O pewnym małżeństwie, które połączył rozsądek, a nie miłość. Teraz samodzielnie wychowują syna - roślinę. Krystian leży, nie połyka, nie odkrztusza, nie wiadomo, czy coś czuje, a oni nigdy, ku zdumieniu lekarzy i wszystkich dookoła, nie chcieli go oddać, chociaż przecież nie są ludźmi majętnymi. Niejedna miłość nie wytrzymuje takiej próby, oni nadal są razem, ze swoim synem, pełni pokory i ... pogody ducha. Albo inny reportaż - o rodzicach, prostych ludziach z małej miejscowości, którzy sami poprosili lekarza, aby pobrał od ich syna, który zginął w wypadku, narządy do przeszczepu. Kolejny to opowieść o ojcu, który raz w miesiącu oddaje krew, żeby podarować swoim dzieciom czekoladę. Ta czekolada jest ważna, ale, jak mówi, i bez niej robiłby to samo.

Porusza też Reszka problemy zupełnie innej natury. Bardzo ciekawy jest tekst o krzyżu w przestrzeni publicznej. Czym jest krzyż dla rozmówców reportera? Przeszkadza im czy ma znaczenie? Reportaże przeplatane są krótkimi tekstami, w których ludzie podpisani imieniem, czasem też nazwiskiem opowiadają autorowi, czym jest dla nich szczęście. Ktoś hoduje lwy (tak!), dla jakiejś kobiety szczęście to słuchanie radyjka, tak pieszczotliwie nazywa Radio Maryja, dla pewnej emerytki spełnienie marzenia o tańcu, dla kogoś pomaganie innym. Warto też zwrócić uwagę na język. Czasem jest to neutralny język reportera, innym razem autor udziela głosu swoim bohaterom, zachowując ich ekspresję językową.

Namawiam do sięgnięcia po tę książkę. Nie tylko dlatego, że ciekawa, poruszająca i świetnie napisana, ale także po to, aby przypomnieć sobie, że tuż obok nas, za ścianą albo za przysłowiową miedzą jest świat, o którym lubimy nie wiedzieć, a przecież znać go powinniśmy.

"Nasza młodsza siostra"

Kto mniej więcej rok temu obejrzał i zachwycił się japońskim filmem "Jak ojciec i syn" Hirokazu Koreedy, ten na pewno popędzi, albo już popędził, do kina na "Naszą młodszą siostrę" również w jego reżyserii. A kto nie zna ani pierwszego, ani drugiego, musi to koniecznie nadrobić. A okazja nadarzy się niebawem - Ale Kino w najbliższy czwartek (26 maja) przypomni ten pierwszy, a potem, jak zawsze, powtarzać go będzie wielokrotnie. Już się cieszę. Nie znam innych filmów uznanego japońskiego reżysera, nie wiem, czy coś jeszcze można było zobaczyć w naszych kinach, ale po obejrzeniu dwóch i pobieżnym przejrzeniu jego filmografii, chyba mogę napisać, że jego tematem jest rodzina, a szczególnie relacje między rodzeństwem, między dziećmi a rodzicami. To, jak się wydaje, interesuje go najbardziej. Tak jest i tym razem. Trzy dorosłe już siostry mieszkające samotnie w starym, dużym, drewnianym rodzinnym domu w nadmorskiej miejscowości dowiadują się o śmierci ojca, który piętnaście lat wcześniej opuścił rodzinę. Najmłodsza z nich właściwie go nie pamięta. Teraz okazuje się, że mają piętnastoletnią, przyrodnią siostrę. Już ich reakcja wprowadza w klimat filmu. Przyjmują obie wiadomości ze spokojem i jadą na pogrzeb, a potem, trochę pod wpływem impulsu, trochę z powodu litości, trochę z innych przyczyn proponują swojej młodszej siostrze, aby zamieszkała z nimi. Nie wiem, czy nie ulegam stereotypom, pisząc, że ta powściągliwość jest charakterystyczna dla Japończyków albo szerzej - ludzi Wschodu? Takie jednak mam zawsze wrażenie po obejrzeniu jakiegoś japońskiego filmu.

"Nasza młodsza siostra" to film, który jest obserwacją codzienności, delektuje się nią. Drobnymi radościami - dobrym posiłkiem (ileż w tym filmie się je!), kwitnącymi drzewami wiśni, myślą, że wkrótce w ogrodzie zakwitnie śliwa i będzie można jak co roku zrobić wino śliwkowe, podziwianiem pięknego krajobrazu, fajerwerkami, meczem piłki nożnej rozgrywanym przez szkolną drużynę, byciem ze sobą, rozmowami, spotkaniem z przyjaciółmi. Nawet człowiek śmiertelnie chory uważa, że dopóki potrafi cieszyć się myślą, że właśnie zakwitają drzewa wiśni, nie jest z nim jeszcze tak źle. Film ma wolne tempo, czasem radosny, czasem melancholijny nastrój, ale jest afirmacją życia, chociaż przecież twórcy mają świadomość, że niesie ono może więcej smutków, niespełnień, zawodów, straconych okazji, trudnych wyborów niż szczęścia. Tym bardziej cieszyć się trzeba każdą chwilą i swoim towarzystwem. Bo jest ten film także afirmacją rodziny i przyjaźni, a może jeszcze bardziej wspólnoty. Bo rodzina może być źródłem problemów, nieporozumień, wzajemnych urazów, przyczyną cierpienia, ale wspólne bycie, wspieranie się, rozmowy pomagają, dają siłę.

"Nasza młodsza siostra" jest jak dojrzewające wino. Im dłużej śledzimy codzienne bytowanie sióstr, tym bardziej na jaw wychodzą ich problemy. Rodzinne zadry, żale, pretensje, smutki. Ale wszystko opowiedziane zostało niezwykle subtelnie, delikatnie, w sposób zniuansowany. Życie nie jest proste, nie jest czarno-białe, najwięcej w nim szarości. Ta sama sytuacja dla jednej z sióstr to źródło bólu, dla drugiej radości. Wspomnienia najmłodszej o ojcu są jak najlepsze, chciałaby o nim mówić, ale nie chce ranić sióstr, które ten sam człowiek opuścił. Najstarsza myśli o nim tylko źle, bo to ją dotknęły największe konsekwencje rozpadu małżeństwa rodziców. Jak w tych okolicznościach nie ranić się? Jak się porozumieć? Film pokazuje też, jak powielamy błędy innych. Sami rozgrzeszamy się z tego, za co ich potępiamy. I jeszcze jedna myśl - ze zła może wyniknąć dobro. Historia, którą oglądamy na ekranie, to dziś niemal codzienność w naszym patchworkowym świecie.

"Nasza młodsza siostra" jest też opowieścią o dorastaniu i dojrzewaniu. Także o dojrzewaniu do wyboru drogi życiowej. Jej głównymi bohaterkami są najstarsza siostra i tytułowa najmłodsza, ale dwie pozostałe też sportretowane zostały interesująco.

Chociaż na mnie większe wrażenie wywarł poprzedni film Koreedy, pewnie za sprawą niezwykle poruszającej sytuacji, z której dobrego wyjścia nie było, to bardzo, bardzo polecam najnowszy. Nieczęsto zdarza się kino mądre, głębokie, a jednocześnie niosące nadzieję chociaż podszytą melancholią. Mnie "Nasza młodsza siostra" skojarzyła się ze znakomitą "Tokijską opowieścią", czarno-białym filmem Yasujiro Ozu z lat pięćdziesiątych, który pokazywany był w Polsce kilka lat temu (ostatnio pojawia się na jednym z kinowych kanałów - koniecznie!!!). Okazuje się, że słusznie. Jak czytam, Koreeda inspiruje się kinem Ozu. I na koniec jeszcze jedna dygresja. Kto ma ochotę na rodzinny dramat z optymistycznym zakończeniem, ale bardziej drapieżny, bardziej brudny, europejski, niech sobie przypomni, albo obejrzy po raz pierwszy, znakomity film Mike'a Leigh "Sekrety i kłamstwa" (też krąży ostatnio na Ale Kino). Trochę przypadkiem zrobiłam to tego samego dnia, kiedy zobaczyłam "Naszą młodszą siostrę". Zderzenie tych dwóch obrazów daje świetny efekt, wzmaga wrażenia, kumuluje je i dopełnia. Znakomita filmowa uczta. Polecam.

PS. A dla miłośników Mike'a Leigh dobra wiadomość - na Ale Kino i na CBS Europa pojawiają się jego kolejne filmy.

"Opiekun"

Nadrabiam kinowe zaległości. Majowy weekend i inne okoliczności sprawiły, że na kino trochę nie miałam ochoty, nic mnie też aż tak bardzo nie nęciło. Teraz, po długiej przerwie, apetyt na kino wrócił. Wybór padł na "Opiekuna", którego wcześniej nie brałam pod uwagę, ponieważ wydawało mi się, że to film w rodzaju "Nietykalnych", którzy mniej więcej dwa lata temu przebojem zdobyli polskie (chyba nie tylko) ekrany. Dopiero nieoceniony Tygodnik Kulturalny wyprowadził mnie z błędu i zachęcił. "Opiekun" to film jak najbardziej serio. Dostajemy opowieść o prywatnym pielęgniarzu opiekującym się ludźmi terminalnie chorymi. David robi to z wielką empatią, czułością, delikatnością i oddaniem. Jest jednocześnie zamknięty w sobie, wydaje się, że nie ma życia prywatnego, czasem zachowuje się trochę dziwnie. Poznamy jego tajemnicę, ale, czytelniku tej notki, jeśli oczekujesz sensacji, to nic z tego. Bo ten skromny, chłodny film opowiada o chorobie, cierpieniu i śmierci. Stawia ważne pytania o sens terapii, sens podtrzymywania życia na siłę. Pokazuje to, o czym wolimy nie pamiętać - fizjologię, brud, słabość, poniżenie. Nikt tego nie uniknie, w cierpieniu wszyscy jesteśmy równi, chociaż, nie ukrywajmy, zamożnym jest jednak łatwiej, bo stać ich na prywatnego pielęgniarza. Film pomimo chłodu i dystansu robi wrażenie. Każe zastanowić się nad sprawami, o których nie lubimy myśleć. Warto wybrać się na "Opiekuna", chociaż nie jest to propozycja optymistyczna. A kto był, wszak film już chyba od trzech tygodni gości na ekranach, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Historia tytułowego opiekuna ściśle splata się w filmie z opowieścią o chorobie i umieraniu. Postawa Davida - empatia, troskliwość, serce, jakie wkłada w opiekę nad pacjentami, spokój, całkowite poświęcenie się pracy, niezrozumiałe, dziwne zachowania (przywłaszczanie sobie losu pacjenta, którym się właśnie zajmuje), samotność znajdują swoje wytłumaczenie w jego przeszłości. Trauma związana z chorobą i śmiercią syna, to, że skrócił jego cierpienia, prawdopodobnie sprawiły, że jest właśnie taki. Rodzina nie przetrwała próby. Cierpienie albo ludzi łączy, albo ujawnia kryzysy. Nie wszystko jesteśmy w stanie odbudować. Twórcy pozostawiają widzowi pole do domysłów. Czy David odsunął się sam od rodziny, nie mogąc poradzić sobie z cierpieniem? Czy dlatego nie kontaktował się z córką, tylko śledził jej losy z daleka? Czy ból po stracie jednego dziecka zamknął go na drugie? Czy jego oddanie pacjentom to ekspiacja za eutanazję syna? Dlaczego tak mocno identyfikuje się z pacjentem, że udaje kogoś z jego bliskich? Czy to pozwala mu zapomnieć o jego problemie? Przyznam, że akurat tego ostatniego mechanizmu nie rozumiem. Wydał mi się wydumanym konceptem scenarzysty, ale może nie mam racji. Może psycholog uznałby takie zachowanie za możliwe. Jednak nie historia osobista poruszyła mnie w filmie najbardziej. Pokazana tak chłodno, z takim dystansem, z tyloma niedomówieniami nie pozwoliła mi zbliżyć się do głównego bohatera.

Największe wrażenie wywarła na mnie opowieść o chorobie i cierpieniu. Chociaż pacjenci Davida to ludzie dobrze sytuowani, niektórzy nawet bardzo zamożni, stać ich na prywatną opiekę, chorują w warunkach komfortowych, to nie ominie ich słabość, bezradność, brud, upokorzenie. Reżyser pokazuje to wszystko, o czym wolimy nie myśleć, to, co zazwyczaj ukryte. Jeśli o swojej chorobie opowiadają osoby znane, to przecież pokazują nam się mimo wszystko w formie, nawet jeśli to tylko dobra mina do złej gry. Mówią raczej o zmaganiach z służbą zdrowia, o pokonywaniu barier, o walce z bólem, ale milczą o tej najgorszej, obrzydliwej i upokarzającej, bo fizjologicznej stronie choroby. I trudno im się dziwić. Pacjenci Davida mają zwyczajne ciała, albo starcze, albo wyniszczone chorobą. Ciała, które trzeba umyć, przebrać, bo same nie mają już siły. Ciała, które odmawiają posłuszeństwa i nad którymi nie da się już zapanować. Młoda, piękna dziewczyna, zamożny architekt czy zwyczajna kobieta są tak samo bezradni, upokorzeni i samotni.

Samotność to kolejny aspekt choroby. Nawet jeśli podopieczni Davida nie są samotni w sensie dosłownym, to i tak z cierpieniem muszą zmagać się w pojedynkę. Nikt nie jest w stanie im ulżyć i dotknąć tego, co czują. Rodzina nawet jeśli jest, to trzyma się z boku. Wpada w odwiedziny, świętuje gdzieś za ścianą albo mieszka daleko, a chora nie mówi prawdy. Dlaczego? Bo nie chce sprawiać córce kłopotu? Bo boi się, że nie otrzyma od niej pomocy? Bo chce umrzeć, a córka nie zrozumie? Historia trzeciej pacjentki Davida, chyba miała na imię Marta, poruszyła mnie najbardziej. Nie tylko z tego powodu, że samotnie stawia czoło chorobie. Przede wszystkim dlatego, że nie godzi się na długotrwałą terapię, która prawdopodobnie nie przyniesie skutku. Wydłuży trochę życie, ale pewnie zniszczy jego komfort. Czeka ją wielomiesięczne (?) zmaganie się ze skutkami leczenia, słabnięcie, zdanie na pomoc innych. Dlatego Marta prosi Davida o pomoc. I tu stajemy przed najważniejszym pytaniem filmu - czy on powinien spełnić jej prośbę? Nie znam odpowiedzi na to pytanie.

Na koniec chciałabym jeszcze zatrzymać się na chwilę nad niejednoznacznym finałem filmu. Co stało się z Davidem? Zginął potrącony przez samochód? Nieoczekiwany huk sugerujący, że zdarzył się wypadek, aż mną wstrząsnął. Ale potem życie toczy się dalej. Samochody jadą i jadą, nikt się nie zatrzymuje. Ta sytuacja, zupełnie nieprawdopodobna, skłania do metaforycznego odczytania końcowej sceny. Śmierć, choć wstrząsająca, nie zatrzymuje świata. Wszystko dookoła płynie zwyczajnym trybem, bo musi. Zapominamy, nie myślimy. Gdybyśmy stale żyli w cieniu śmierci, nasze życie nie miałoby sensu. David nie mogąc się z niej otrząsnąć, pomagał wprawdzie chorym, ale ranił swoich najbliższych. Każda żałoba powinna mieć swój kres. Co nie znaczy, że choroba, cierpienie i śmierć mają stać się dla nas tabu. Nie ma co udawać, że nie istnieją. Są obok, czy tego chcemy, czy nie. "Opiekun" o tym przypomina.

Aleksandar Hemon "Dwa razy życie. Bośnia i Ameryka"

Bałkany to jedna z moich literackich fascynacji. Nic dziwnego, że postanowiłam przeczytać książkę Aleksandra Hemona "Dwa razy życie. Bośnia i Ameryka". Tym bardziej, że wydało ją założone przez Mariusza Szczygła i Wojciecha Tochmana wydawnictwo Dowody na Istnienie (2015; przełożył  Tomasz Bieroń). Wybitni reporterzy swoimi nazwiskami gwarantują staranny dobór wydawanych przez siebie książek. Niestety. Na nic zaklęcia Miljenko Jergovicia i Wojciecha Tochmana umieszczone na stronie wydawnictwa pod informacją o książce. Na nic ich zapewnienia, z jaką świetną literaturą mamy do czynienia. Na nic zwierzenia Tochmana, że kiedy zaczął czytać, to już nie mógł się oderwać, a potem nie zmrużył oka do rana. Ja niestety jestem zawiedziona, mam poczucie straconego czasu i nie potrafię podzielić zachwytu obu panów. Aleksandar Hemon, pisarz o ukraińskich korzeniach, urodzony w Sarajewie, od 1992 roku mieszkający w Chicago, jest autorem kilku powieści i esejów. Jak czytam na stronie wydawnictwa, laureat i finalista wielu literackich nagród. Być może jego powieści i eseje są bardzo dobre, niestety nie mogę tak powiedzieć o tym, co właśnie przeczytałam. Mam wrażenie, że tego, co rzeczywiście interesujące i przejmujące nie starczyło na całą książkę.

Decydując się sięgnąć  po "Dwa razy życie", myślałam, że jest to opowieść o losie emigranta, o wojnie w Bośni, o wykorzenieniu, tęsknocie i próbie ułożenia życia na nowo. I tak jest, ale tylko częściowo. Te fragmenty są rzeczywiście ciekawe i przejmujące. Najbardziej interesujący jest problem poczucia winy. Aleksandar Hemon wyjechał do Stanów na stypendium zimą 1992 roku. Jugosławia właśnie przestała istnieć, w Chorwacji toczyła się krwawa wojna, a wieści o niej docierały do Sarajewa, gdzie życie jeszcze toczyło się normalnie. Gdy opuszczał Bośnię, dla wszystkich było jasne, że wojna to tylko kwestia czasu. Kiedy wybuchła, kiedy Sarajewo zostało zamknięte w oblężeniu, zdecydował się nie wracać. Pisze o swoich wyrzutach sumienia, o przerażeniu, o strachu o los przyjaciół i wreszcie o niemożności prawdziwego zrozumienia tych wszystkich, którzy tę wojnę przeżywali na własnym grzbiecie. Choćby najbardziej im współczuł, choćby najbardziej się o nich bał, choćby nie wiem, jak bardzo był wstrząśnięty i przerażony, to jednak on był tu, w sytym i spokojnym świecie, a oni tam. To oni chowali się w piwnicach, głodowali, ginęli, byli bestialsko torturowani, to im bomby urywały ręce i nogi, to w ich domy trafiały pociski, to oni palili w piecach swoje meble i książki, aby przetrwać kolejną mroźną zimę. To prawda, że w nowym świecie nie był mile witany, mieszkał w złych dzielnicach i ledwo wiązał koniec z końcem, to prawda, że był samotny i tęsknił, że był obcy, wykorzeniony, pozbawiony wszystkiego, do czego się przywiązał, ale żył. Kiedy już po wojnie przyjeżdża z wizytą do Sarajewa, nie poznaje swojego miasta. Niby jest, ale okaleczone. Ale potem sytuacja nieoczekiwanie się odwróci. To jemu przyjdzie się zmierzyć z ciężkim życiowym doświadczeniem i tym razem on będzie miał poczucie, że świat dookoła, gdzie życie toczy się normalnie, nie przystaje do jego doświadczenia. Tak, te partie książki są rzeczywiście interesujące.

Rzecz w tym, że autor postanowił opowiedzieć o całym swoim życiu. I chociaż obfitowało w barwne i zwariowane momenty, czytając te fragmenty książki, miałam poczucie, że to opowieść jakich wiele. Mieszanina nostalgii, sentymentu, ironii, garść barwnych anegdot, trochę filozofowania. W czasie lektury często zadawałam sobie pytanie - Dlaczego właściwie mam czytać wynurzenia Aleksandra Hemona? Tylko dlatego, że jest pisarzem? Niedawno przez prasę literacką i audycje poświęcone literaturze przetoczyła się fala krytyki pod adresem Jacka Dehnela I Szczepana Twardocha, którzy wydali swoje dzienniki. Pisano i mówiono, że niewiele w nich interesującego, że to takie zapychacze w oczekiwaniu na kolejną powieść. I mam wrażenie, że książka Hemona to podobny przypadek. Całkiem możliwe, że jego życie to materiał do wykorzystania przez znakomitego reportera, wierzę, że dałoby się na podstawie jego doświadczeń napisać ciekawą, ważną, przejmującą powieść. Ale wspomnienia, które spisał, są w dużej części tylko kolejną historią. Czegoś tej opowieści brakuje. Czegoś, co wyniosłoby ją ponad przeciętność.

Richard Flanagan "Ścieżki północy"

Długo zwlekałam z zawarciem bliższej znajomości z prozą Richarda Flanagana. Szczerze

mówiąc, książek tego, podobno, jednego z najwybitniejszych pisarzy australijskich nie miałam w swoich czytelniczych planach. Choć jest we mnie głód powieści, bardzo ostrożnie podchodzę do tego, co się ukazuje. A już szczególną ostrożność zachowuję przy wyborze prozy anglojęzycznej. Wiadomo, wszystko jest teraz naj. Najwybitniejsze, najpoczytniejsze, najważniejsze i jakie tam jeszcze. Wydawnictwo Literackie, które wydaje Flanagana, też gwarantem jakości nie jest, bo obok rzeczy ważnych czy wybitnych (dzięki za Rotha!!!) wydaje sporo książek wagi lżejszej. Nie ukrywam, że dopiero rozmowa o najnowszej powieści Flanagana w Tygodniku Kulturalnym, ochy i achy dyskutantów stały się dla mnie zachętą, aby ostatecznie jedną z jego powieści przeczytać. Postanowiłam zacząć od poprzedniej, czyli od "Ścieżek północy" (WL 2015; przełożył Maciej Świerkocki). Powieść reklamowana jest sloganem, że to australijska "Wojna i pokój" i wprawdzie to oczywiście przesada, nawet dodawać do tego stwierdzenia rytualnego moim zdaniem nie ma potrzeby, to jednak uczciwie muszę przyznać, że tym razem nie zawiodłam się i na pewno sięgnę (kiedy?) po najnowszą książkę Flanagana "Klaśnięcie jednej dłoni".

Już sam temat był dla mnie odkrywczy. Bo akcja w znacznej mierze rozgrywa się w czasie drugiej wojny na froncie azjatyckim. W naszej części świata to historia znacznie mniej znana, tymczasem równie okrutna. Młody australijski chirurg, Dorrigo Evans, trafia najpierw na front bliskowschodni, a potem do syjamskiej dżungli, gdzie z rozkazu japońskiego cesarza australijscy jeńcy wojenni mają dokonać niemożliwego - zbudować w ekspresowym tempie linię kolejową prowadzącą do Birmy. W nieludzkich warunkach, w dżungli, dziesiątkowani przez choroby, skrajnie niedożywieni wykonują katorżniczą pracę pod nadzorem okrutnych japońskich żołnierzy. Już kilka mil drogi z obozu do miejsca budowy, często w błocie, po skałach z niemal pustym żołądkiem (dwie łyżki papki ryżowej na śniadanie) to gehenna. A to tylko preludium do potwornej harówki - karczowania drzew, wysadzania skał, układania podkładów. No i wieczorem trzeba jeszcze dowlec się z powrotem do obozu. Japońscy inżynierowie stale podnoszą normy, a japońscy dowódcy nie zważając na nic, starają się sprostać tym wymaganiom, wszak tego chce cesarz, tego wymaga racja stanu. Flanagan nie szczędzi drastycznych szczegółów, bardzo drobiazgowo opisuje obozowe życie, zagłębia się w psychikę bohaterów. Dylemat jednego z żołnierzy - czy zjeść smażoną ryżową kulkę, którą jeńcy zabierają ze sobą na lunch (lunch nabiera w tym kontekście ironicznej wymowy), od razu na śniadanie, czy jednak zachować ją do południowej przerwy, a potem opis delektowania się tym paskudnym posiłkiem zajmuje kilka stron. Dzięki takiej szczegółowej narracji wchodzimy bardzo głęboko w obozowy świat.

Flanagan nie skupia się tylko na głównym bohaterze. Na to, co się dzieje, patrzymy z perspektywy różnych postaci. Dostajemy kilkanaście pełnokrwistych portretów. Także japońskich dowódców i koreańskich strażników. Poznajemy ich mentalność. Z jednej strony wzruszają się haiku, znają całe tomiki na pamięć, z drugiej są niewyobrażalnie okrutni. Dowiadujemy się, skąd bierze się ich  okrucieństwo i pogarda dla australijskich jeńców. Są ofiarami systemu, sposobu wychowania i myślenia. Bicie i policzkowanie to zwyczajna kara. Uczą się jej w wojsku. Sami z pokorą ją przyjmują, jeśli zawinią. Wszystko dla cesarza i dla ojczyzny. Właściwie każdy z nich jest też ofiarą. Szczególnie koreańscy strażnicy. Pochodzą z ubogich, wiejskich rodzin, do japońskiej armii wstępowali dla obiecanego żołdu, nie dla cesarza. Karnie poddawali się musztrze, licząc na awans społeczny i lepsze życie. Ich nadzieje nigdy nie miały się spełnić, zostawali strażnikami i nikim więcej. Po wojnie to ich amerykańskie sądy skazywały na śmierć (do celi śmierci też Flanagan nas zabiera). Japońskim dowódcom jakoś się udało. W końcu do głosu doszła wielka polityka i zbrodnie ulegały przedawnieniu.

Wojna nie oszczędza nikogo, ani ofiar, ani katów. Wyrywa ludzi z domów, łamie im życie, niszczy psychikę, demoluje rodziny, wpływa na relacje z bliskimi. Ale jednocześnie, o paradoksie, bywa najcenniejszym doświadczeniem. Tym bardziej, że nikt, kto przez to piekło nie przeszedł, nie jest w stanie naprawdę zrozumieć wojennych weteranów. Współczucie i żal dla ofiar siłą rzeczy nie wychodzą poza konwencję. Choćbyśmy się nie wiem jak starali, nie potrafimy wziąć na siebie cudzego cierpienia. To niemożliwe. Upływający czas spycha tamte wydarzenia na karty historii. Stają się notkami w encyklopediach i rozdziałami w podręcznikach zaczernionych suchymi faktami. Giną emocje. Może także dlatego, kiedy bohaterowie wrócą do domów, nie potrafią uporać się z pustką. Tylko literatura jest w stanie ocalić wojenne cierpienia i tych, którzy cierpieli. Pisząc i czytając, próbujemy zrozumieć, wejść w tamten świat.

To wojna, a gdzie miłość? Nie wiem, czy wypada przypominać, iż tołstojowska "Wojna i pokój" to także wielka historia miłosna. Uspokajam - jest i miłość. Szalona, niemożliwa, taka, która waży na całym życiu. Skupiam się jednak przede wszystkim na wątkach wojennych, bo one mnie bardziej poruszyły. No i chcąc pisać o miłości, musiałabym coś jednak zdradzić i odebrać przyjemność z czytania. A trzeba przyznać, że książka Flanagana sprawia przyjemność na tym najprostszym czytelniczym poziomie. Po prostu chcemy wiedzieć, co będzie dalej. Autor potrafi trzymać w napięciu. I choć nie opowiada historii chronologicznie, skacze swobodnie przez czas, często zdradzając, co zdarzy się w życiu bohaterów, dystansuje się od nich, patrzy z perspektywy, oddala, to jednak pewne tajemnice rozwiązuje dopiero na końcu, nieźle zaskakując czytelnika. Do samego finału komplikuje i splata losy bohaterów swojej książki.

Są też "Ścieżki północy" opowieścią o Dorrigu Evansie. Kobieciarzu, trochę karierowiczu, człowieku pełnym ułomności i słabości. Jeśli go lubimy, to dlatego, że swój egzamin z człowieczeństwa zdał w jenieckim obozie. Był tam lekarzem w prymitywnym szpitalu i dowódcą australijskich jeńców. Dokonywał cudów, próbując leczyć chorych, operować rannych, łagodzić cierpienia umierających. Stał za swoimi żołnierzami murem. Położenie, w jakim się znalazł, zmuszało go do dokonywania wyborów nie do udźwignięcia. Jednocześnie musiał zmierzyć się z osobistą tragedią. To w czasie wojny Dorrigo stał się postacią tragiczną, rodem z antycznej tragedii. W czasach pokoju był człowiekiem miałkim. Gdzie jest prawda o nim?

Tak, "Ścieżki północy" to bardzo dobra powieść. Im więcej o niej myślę, tym bardziej się w tym utwierdzam.

Paweł Smoleński "Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie"

Książkę Pawła Smoleńskiego "Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie" (Czarne 2016) musiałam przeczytać. Nie tylko dlatego, że temat bardzo gorący. Po prostu mam dużo współczucia dla jednego z liczniejszych narodów, niektórzy twierdzą, że najliczniejszego, który nie ma swojego państwa. Odkąd bardziej świadomie zaczęłam interesować się światem, odkąd dowiedziałam się, że Kurdowie żyją w czterech krajach - w Syrii, Turcji, Iranie i Iraku, a w żadnym z nich nie są mile widziani, jakoś stale mam ich w swojej pamięci. Tytuł najnowszego reportażu Pawła Smoleńskiego jest nieco mylący. Owszem, to książka o Kurdach, ale w zasadzie tylko o tych, którzy żyją w Iraku. Trochę szkoda, ale rozumiem, że  tak szeroki i różnorodny temat wymagałby osobnych wypraw i studiów. A reportaż Smoleńskiego to, tak przypuszczam, pokłosie jego zainteresowań Irakiem. Wszak jest on autorem książki pod tytułem "Irak. Piekło w raju". Chociaż jestem wierną czytelniczką Smoleńskiego, tej akurat nie znam.

"Zielone migdały" to zapis kilku podróży do irackiego Kurdystanu. Ostatnią odbył w roku 2012. Jest więc ta książka próbą uchwycenia chyba najszczęśliwszego momentu w dziejach irackich Kurdów. Momentu, kiedy formalnie nie mając państwa, w praktyce je mają. I to jakie. Kiedy Irak po obaleniu Saddama stopniowo pogrążał się w chaosie, Kurdowie wykorzystali swoją szansę i w ramach uzyskanej autonomii stworzyli państwo w państwie. Raj w piekle. O paradoksie! To tutaj osiedlają się (a może to już czas przeszły?) uchodźcy z Bagdadu czy innych irackich miast. Arabska inteligencja. Oczywiście marzenia Kurdów sięgają dalej - pragną niepodległości. Smoleński przygląda się temu fenomenowi. Niestety nad tą optymistyczną wizją unosi się cień. Kurdowie po raz kolejny muszą bronić swojego kraju. Kto interesuje się światem, ten wie, że robią to niezwykle skutecznie. Mają przecież wprawę.

Bo historia Kurdów to pasmo nieszczęść, cierpienia, walki o niezależność i zdrad światowych mocarstw. W powszechnej pamięci chyba najlepiej zachowała się tragedia z roku 1988. To wtedy Saddam Husajn, który Kurdów nienawidził, pozwolił użyć przeciwko nim gazów musztardowych i innych. Być może, czytelniku tej notki, wiesz, kim był Chemiczny Ali. Symbolem tej tragedii jest miasteczko Halabdża, gdzie w wyniku użycia gazu musztardowego zginęło w męczarniach pięć tysięcy mieszkańców. Ale Halabdża ani nie była jedyna, ani nie stanowiła pojedynczego incydentu. Operacja przeciwko Kurdom zwana Al-Anfal trwała kilka miesięcy. To zaplanowane i metodycznie wykonywane ludobójstwo. Wysiedlenia, selekcje, obozy, masowe mordy były na porządku dziennym. Mordowano mężczyzn, chłopców, starców, ale nie oszczędzano kobiet i dzieci. Niszczono wsie, uprawy, sady, zwierzęta, betonowano studnie i źródła. Kto dziś wzdycha do czasów Saddama, za którego Irak był państwem stabilnym, niech pomyśli o zagładzie Kurdów. A przecież to nie jedyne jego zbrodnie. Smoleński pisze o tych zdarzeniach bardzo emocjonalnie, nie oszczędza czytelnika. Zbrodnie nazywa po imieniu i opisując je, nie waha się przed okrutnymi szczegółami. Nie chodzi przecież o epatowanie makabrą, ale o to, aby wiedzieć i pamiętać. To chyba jedno z najdrastyczniejszych świadectw masowych mordów, jakie czytałam. Chociaż czy rzeczywiście? Ileż to razy wydawało mi się, że nic straszniejszego nie czytałam? Stalinowska Rosja i Rumunia, Holokaust, wojny, rzeź Ormian, Rwanda, Meksyk, Sahara Zachodnia, Syria. To tylko kilka ciemnych plam w historii, o jakich przypomniałam sobie bez specjalnego wysiłku.

Operacja Al-Anfal to ani pierwsza, ani ostatnia  kurdyjska tragedia. Potem był jeszcze Marsz Śmierci, a kiedy wreszcie Kurdowie w ramach autonomii mogli tworzyć własne państwo, kiedy wreszcie po latach partyzanckich walk peszmergowie mogli  zejść z gór i zamienić karabiny na biurka w urzędach, zafundowali sobie wojnę domową, o czym dziś mówią ze wstydem. Ale żeby pamiętać, żeby podobnych błędów nie popełnić w przyszłości, próbują się z niej rozliczyć i uczą o tym wstydliwym epizodzie w szkołach.

Druga część książki Smoleńskiego to opowieść o budowaniu państwa. O blaskach i cieniach tego procesu. O miłości Kurdów do swojego kraju, której najlepszym dowodem są ich masowe powroty. Wracają ludzie, którzy w Europie, Stanach czy Kanadzie osiągnęli stabilizację i nierzadko sukces. Mimo wszystko nie wyobrażali sobie, jak mogliby nie wrócić. I wreszcie jet to opowieść o marzeniu, aby w tym niestabilnym i niebezpiecznym rejonie świata stworzyć kraj na wzór Izraela, czyli taki paraeuropejski przyczółek na Bliskim Wschodzie.

Warto sięgnąć po "Zielone migdały". Wszak Kurdowie to dziś znowu bardzo gorący temat.

Popularne posty