Jakoś przegapiłam ten film zaraz po premierze. Nie mówiło się o nim specjalnie dużo, a i oceny miał chyba średnie. Ale kiedy natrafiłam w internecie na zachęcającą recenzję "Drugiej strony muru" napisaną przez Łukasza Maciejewskiego, na którą tylko rzuciłam okiem, postanowiłam wybrać się do kina. A dodatkową zachętą była informacja, że film powstał na podstawie powieści niemieckiej pisarki Julii Franck, której "Południca" zrobiła na mnie kilka lat temu ogromne wrażenie. Pisałam o niej tutaj, naprawdę warto po nią sięgnąć, chociaż nie jest to proza przyjemna. Za to porusza do głębi. Cały czas można ją chyba dostać, a kilka miesięcy temu widziałam "Południcę" w księgarni z tanimi książkami. To tak przy okazji. Powieść, która posłużyła za scenariusz, też zresztą w Polsce wyszła. Koniecznie muszę ją zdobyć i przeczytać. No ale przejdę do filmu.
Można go postawić w rzędzie niemieckiego kina rozliczeniowego obok takich tytułów jak niezbyt znana, chociaż nagrodzona kilka lat temu w Berlinie, świetna, poruszająca "Barbara" czy znacznie głośniejsze i popularniejsze "Życie na podsłuchu". Na pewno filmów sięgających do czasów, kiedy istniały Niemcy Wschodnie i Zachodnie, jest znacznie więcej, ale ja widziałam te, więc do nich się odwołuję. "Drugiej stronie muru" znacznie bliżej do "Barbary". Łączy je mroczna, ciężka atmosfera. Jest to opowieść o losie uciekinierów, którzy marzą o rozpoczęciu nowego życia w lepszym świecie. Druga połowa lat siedemdziesiątych zeszłego wieku. Nelly dzięki fikcyjnemu małżeństwu ucieka z Berlina Wschodniego do Zachodniego. Zabiera ze sobą swojego kilkunastoletniego syna Aleksieja. Oboje muszą przejść przez ośrodek dla uchodźców. Chwilowe szczęście spowodowane znalezieniem się w kolorowym, lepszym świecie, gdzie metalowe puszki po napojach, obiekt westchnień Aleksieja, można bez trudu znaleźć na ulicy, szybko przyćmiewa przygnębiająca rzeczywistość ośrodka. Długie, szare korytarze, pokoje z piętrowymi łóżkami, wspólne, raczej obskurne łazienki. W tym beznadziejnym miejscu można utknąć na długo. Albo z powodu przeciągających się procedur, albo dlatego, że sami uchodźcy nie znajdują w sobie siły na rozpoczęcie nowego życia poza murem. Tutaj jak jest, tak jest, ale przynajmniej ma się dach nad głową i zapewnione jakieś minimum finansowe. Jak powie jedna z bohaterek filmu, stąd albo wychodzi się szybko, albo tkwi się latami. Nelly ze zdziwieniem odkrywa, że ludzie, których w ośrodku spotyka, mieszkają w nim osiemnaście miesięcy albo jeszcze dłużej. I można tak zawiesić się w tej beznadziei, bez szans na zmianę, na normalne życie. Po prostu trwać. Przygnębia nie tylko sam ośrodek, ale i urzędnicze procedury. Trzeba zdobyć ileś (chyba jedenaście) pieczątek, aby starać się o prawo pobytu, a dopiero ono umożliwia wyjście poza mury. Każda pieczątka to jeden urzędnik i czasem nawet kilka wizyt. Długie kolejki, bezduszni funkcjonariusze. Od tych z punktu granicznego ze Wschodniego Berlina, których Nelly na długo pewnie zapamięta, różnią się tylko zawodowym, powściągliwie uprzejmym uśmiechem. Warto zwrócić baczną uwagę na scenę wizyty u lekarza w ośrodku, która musi skojarzyć się z podobnym obrazkiem, chociaż okoliczności odmienne, z Berlina Wschodniego. Innym problemem są stosunki między uciekinierami. Wystarczy iskra, aby rzucić na kogoś podejrzenie o to, że jest agentem Stasi, a wtedy może rozpętać się piekło. Ta warstwa filmu jest i ciekawa, i niezwykle uniwersalna. Warto sobie uświadomić, ile upokorzeń musi znieść uchodźca, jaką determinacją musi się wykazać. A los uciekinierów z Afryki zamykanych w podobnych ośrodkach jest na pewno o niebo gorszy.
Ale "Druga strona muru" ma też inną warstwę, bardzo intensywną. To historia osobista. Historia Nelly i jej syna, relacje między nimi i historie innych uciekinierów. Nelly pod wpływem dziwnych sugestii urzędników dotyczących jej zmarłego partnera robi się przewrażliwiona i podejrzliwa. Popada w paranoję, boi się, że jest śledzona, zachowuje się nieracjonalnie, a atmosfera odrobinę zaczyna przypominać thriller.
Mocną stroną filmu jest aktorstwo. Szczególnie w pamięć zapada rola Jordis Triebel w roli Nelly, ale i chłopiec grający jej syna też przyciąga uwagę. Oczywiście nie jest to dzieło idealne. Można się przyczepić do relacji, jaka łączy główną bohaterkę z jednym z urzędników. O ile jej motywy i działania da się zrozumieć, o tyle jego wydają się nieco naciągane. Może też nie do końca wiarygodna wydaje mi się obsesja Nelly. Jednak mimo wszystko "Druga strona muru" dzięki swojej mrocznej intensywności pozostaje w pamięci. A ja jestem bardzo ciekawa, na ile słabości filmu wynikają z uproszczeń scenariusza, a na ile swe źródła mają w literackim pierwowzorze. Chociaż jeśli powieść, która zainspirowała twórców, jest równie dobra jak "Południca", to o słabościach nie może być mowy. Ale o tym muszę się dopiero przekonać.