"Egzamin"

Na ekrany kin wszedł nagrodzony Złotą Palmą za reżyserię "Egzamin", najnowsze dzieło Cristiana Mungiu, twórcy głośnych "4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni". Ten film przyniósł mu sławę i rozpoczął boom na kino rumuńskie. To historia rozczarowanego życiem lekarza, który wszystkie swoje nadzieje związał z przyszłością dorastającej córki, Elizy, właśnie przystępującej do matury. Jeśli egzamin pójdzie jej odpowiednio dobrze, będzie studiować w Anglii. To marzenie jej ojca. Rozczarowany Rumunią wierzy, że tylko tak zapewni swojej ukochanej córce dobrą przyszłość. Od wyników matury zależy wszystko, tymczasem tuż przed pierwszym dniem egzaminu sprawa się komplikuje. Co ojciec zrobi, aby zapewnić szczęście córce? Na jakie kompromisy pójdzie? Ale ten film jest oczywiście czymś znacznie więcej niż historią jednej rodziny. To portret pokolenia, które w dorosłe życie wchodziło w czasie upadku reżimu Nikolae Ceausescu. Pokolenia zmęczonego, rozczarowanego, pozbawionego złudzeń, że może być lepiej, inaczej, normalniej. Film świetnie się ogląda. Mimo że to opowieść o przeciętnych ludziach i ich codzienności, trzyma w napięciu do samego końca, a finał zaskakuje. Kto ceni kino rumuńskie czy, szerzej, europejskie, ten na pewno pójdzie. Innych zachęcam, warto spróbować. A jeśli ktoś już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Najnowszy film Mungiu przypomina mi nieco znakomitą bułgarską "Lekcję" i "Dwa dni, jedną noc" braci Dardenne. Co je łączy? To opowieści o zwyczajnych, przeciętnych ludziach. Świat na ekranie nie jest upiększony, podkolorowany, reżyser pokazuje życie, szarą rzeczywistość. Bohaterowie tych filmów mają do załatwienia sprawę. Od tego, czy im się uda, zależy ich los. Dodatkowym problemem jest czas - na rozwikłanie swoich problemów mają kilka dni, potem nic się już nie da zrobić. Dlatego tak bardzo się spieszą, niemal biegną, pukają do różnych drzwi, do różnych ludzi. Tyle podobieństw.

Sytuacja bohatera "Egzaminu" jest jednak nieco inna. Jego sprawa nie jest gardłowa. Chce wysłać córkę na studia do Anglii, ale przecież jeżeli Eliza zostanie w Rumunii, to świat się nie zawali. Przeżyją rozczarowanie, ale to nie jest ich być albo nie być. Kto zna "Lekcję" i "Dwa dni, jedną noc", ten wie, na czym polega różnica. W dodatku Eliza wcale nie pali się tak bardzo do tego wyjazdu. Nie chce opuszczać swoich znajomych, a przede wszystkim nie chce rozstawać się z chłopakiem. Dlatego trudno znaleźć jakiekolwiek usprawiedliwienie dla działań Romea, który za wszelką cenę pragnie dopomóc córce zdać maturę na odpowiednią ilość punktów. Ale jest i różnica druga. Romeo nie ma takiej energii jak bohaterki przywoływanych tu filmów. One gnają, są stale w biegu, on się toczy. Owszem, załatwia, rozmawia, odwiedza, krąży między domem, szkołą, szpitalem, komendą policji, kochanką, ale robi to wszystko na zwolnionych obrotach, z jakąś rezygnacją. Jakby nie miał już sił. Jest zmęczony, rozczarowany, przytłoczony życiem, drobnymi i większymi sprawami, które go dręczą. Żona, kochanka, każda czegoś od niego chce, ktoś wybija szyby, w czasie jazdy samochodem potrąca zwierzę, no i sprawa z córką. Chce jej pomóc za wszelką cenę, ale mam wrażenie, że to ostatni wysiłek, na który się zdobędzie.

Nie on jeden jest w takiej kondycji. Właściwie prawie wszyscy bohaterowie filmu są smutni, zmęczeni, rozczarowani. Otacza ich aura melancholii, tęsknią za młodością pełną ideałów i wiary w przyszłość. Tyle chcieli osiągnąć, a gdzie są? Mieli zbudować świat od nowa, lepszy, uczciwszy, sprawiedliwszy, nie udało się. Posypały się małżeństwa, wszystko jest w wiecznej budowie, niedokończone, nic nie działa normalnie, nie ma jasnych reguł, wszystko jest płynne, nie wiadomo, czego się trzymać. Dlatego żeby jakoś żyć, poddają się. Przyjmują to z pokorą i rezygnacją, nie mają już energii, żeby walczyć. A że to nieuczciwe? Trudno. A zresztą, czy naprawdę postępują nieuczciwie? Oni tylko wzajemnie sobie pomagają. Tak, pomoc to słowo klucz. W tym świecie każdy każdemu oddał kiedyś jakąś przysługę, więc upomni się o wdzięczność, kiedy sam będzie w potrzebie. Tak rośnie sieć powiązań, zależności, układów. Od spraw drobnych po wielkie. I nikt się nie dziwi. To pokolenie wie, że przegrało swoją szansę, dlatego za wszelką cenę chce dać ją swoim dzieciom, ale nie tu, nie w Klużu, nie w Rumunii. Tylko w innym, lepszym świecie. Młodzi z jednej strony są nadzieją, z drugiej irytują, bo nie rozumieją, że inaczej się nie da. Romeo mówi do Elizy, że potem będzie mogła sobie postępować uczciwie, ale ten jeden raz musi zrobić tak, jak on jej każe. To przecież dla jej dobra, dla jej przyszłości, to i tak bez znaczenia, bo ona wszystko umie, więc ten egzamin w gruncie rzeczy nie jest ważny, dlatego to drobne oszustwo tak naprawdę nikomu krzywdy nie zrobi. Ale i młodzi szybko się uczą. Jak się okazuje, Eliza świetnie poradziła sobie sama, płaczem wymusiła wydłużenie czasu egzaminu.

Pisząc o "Egzaminie" nie sposób nie odwołać się do jeszcze jednego filmu. Tym razem rumuńskiego, "Pozycja dziecka". To kolejny portret Rumunii, gdzie nie obowiązują żadne reguły, gdzie wszystko można załatwić. Tylko kaliber sprawy jest o wiele większy. Bohaterowie "Pozycji dziecka" budzą odrazę. Nie mają żadnych skrupułów, żadnych wahań. Kiedy oglądałam tamten film, nie mogłam wyjść ze zdumienia, że tak można, że taka sytuacja jest w ogóle możliwa. Tymczasem inaczej jest w "Egzaminie". Romeo i jego znajomi nie budzą takiej niechęci, nie są demonami. To zwyczajni ludzie. Trochę gapowaci, pełni dobrej woli, gotowi, jak mówią, pomagać. Ale to tylko pozory. Przecież tak naprawdę żyją podobnie, wyznają te same zasady, poruszają się w tym zdegenerowanym świecie jak ryba w wodzie. Nie mamy żadnej pewności, że gdyby znaleźli się w takiej sytuacji jak bohaterowie "Pozycji dziecka", zachowaliby się inaczej.

Szczepan Twardoch "Król"

Rzadko zdarza mi się czytać książkę zaraz po premierze. Pod wpływem impulsu, jakim było wysłuchanie wywiadu ze Szczepanem Twardochem, i przedpremierowej promocji nie zastanawiając się specjalnie, kupiłam "Króla" (Wydawnictwo Literackie 2016). A że potrzebna mi była przerwa po książce Samar Yazbek o wojnie w Syrii, przeczytałam od razu. Moja literacka znajomość z Twardochem przebiega różnie. Znam "Morfinę", która z jednej strony wciągnęła mnie z jakąś hipnotyczną wręcz siłą, z drugiej jednak rozczarowała. Brakowało mi tego czegoś, co sprawia, że powieść nie jest tylko znakomitą, świetnie napisaną książką. Niby mówiła o sprawach poważnych, ale mimo wszystko wydała mi się trochę efekciarska i pusta w środku. "Dracha" miałam święty zamiar przeczytać, choćby ze względu na moje świeże, obudzone znakomitym "Czarnym ogrodem" Małgorzaty Szejnert zainteresowanie Śląskiem (chociaż, o ile dobrze pamiętam, autor twierdził, że to nie jest śląska powieść), ale dotąd jakoś się nie udało, bo lektury mnożą się niczym króliki, jedna wypiera drugą. A po "Króla" sięgnęłam z pełną premedytacją, chociaż wiedziałam z nasłuchu, że to powieść raczej rozrywkowa. Miałam ochotę zanurzyć się w świat przedwojennej Warszawy, nie tylko tej pięknej, ale też tej gorszej, brudnej, biednej, a przecież  już w "Morfinie" Twardoch pokazał, jak znakomicie potrafi pisać o mieście. We wspomnianym wywiadzie opowiadał o researchu, jaki zrobił, przygotowując się do pisania "Króla". Stale mam w pamięci obraz przedwojennej Warszawy nakreślony przez Filipa Springera w jego świetnym reportażu "13 pięter" - wcale nie Paryża północy, jak lubimy myśleć, ale miasta biedy, slamsów (dosłownie), niebrukowanych ulic. Tak, chciałam odbyć wycieczkę w przeszłość, poznać tamten świat. Czy się udało? Tylko częściowo.

Powieść Twardocha to historia gangsterska, trochę polityczna, trochę sensacyjna, chociaż intryga nie jest jakoś specjalnie wyrafinowana - nie było tak, że koniecznie chciałam wiedzieć, co dalej. Wielu tu bohaterów autentycznych, czasem występujących pod innymi nazwiskami, czasem autor coś tam zmienił w ich losie, nieco im ujął lub dodał. Tak jest z jedną z głównych postaci, tytułowym królem, Kumem Kaplicą, gangsterem zbierającym haracze na Kercelaku i w Dzielnicy Północnej. Gangsterem o przeszłości bojowca z PPS-u. Jego pierwowzorem był niejaki Tata Tasiemka, czyli Łukasz Siemiątkowski. Podobnie rzecz się ma z doktorem Radziwiłkiem, Pantaleonem Karpińskim czy Ryfką Kij. Pojawiają się też na kartach powieści politycy, premier Sławoj Składkowski czy marszałek Rydz-Śmigły. Ale już główny bohater, żydowski bokser, przyboczny Kuma Kaplicy, Jakub Szapiro, to postać wymyślona.

Powieść Twardocha pełna jest brudu, przemocy, namiętnego, dzikiego seksu (ale jeśli ktoś liczy na nie wiadomo jakie opisy, zawiedzie się; to nie pornografia), gangsterów, sprzedajnych dziennikarzy, odpychających typów, dziwek i kobiet wyrozumiałych, szlachetnych, beznadziejnie wiernych swoim niewiernym partnerom albo beznadziejnie w nich zakochanych. Gangsterzy dokonują niejednej okrutnej egzekucji, tym razem autor nie szczędzi czytelnikowi szczegółów, na ulicach ścierają się bojówki polityczne, politycy knują, aby dokonać kolejnego przewrotu, który wyeliminuje Żydów z życia społecznego i sprawi, że Polska skręci jeszcze bardziej na prawo, niewygodni trafiają do Berezy Kartuskiej, gdzie bezwzględni strażnicy w wyrafinowany sposób znęcają się nad więźniami, na uczelniach króluje getto ławkowe, a świat wyraźnie zmierza ku katastrofie. Polska staje się krajem dusznym, w którym coraz trudniej żyć, szczególnie Żydom. Coś się zmienia, coś się przełamuje, dlatego niektórzy bohaterowie marzą o wyjeździe do Palestyny, bo w Polsce dla Żydów przyszłości nie ma. Atmosferę przedwojennej Warszawy, akcja toczy się w roku 1937, nastroje społeczne i polityczne Twardoch odmalował bardzo dobrze. Opowiadając o nich, nie zmyślał, nie przesadzał. Jak mówi, studiował przedwojenną prasę i stamtąd obficie czerpał. Gorzej natomiast wypada portret miasta, to, na co tak bardzo liczyłam. Topografia to nie wszystko. Zabrakło mi mięsistych opisów ulic, budynków i tego, co tworzy tkankę miasta. Wszystko to niby jest, ale jednak naskórkowe, ledwie naszkicowane. Pod tym względem "Morfina" wypada dużo lepiej, chyba, że pamięć mnie zawodzi. Nie przemawia też do mnie typowa dla Twardocha dziwna, fantasmagoryczna, filozofująca, mająca przydać powieści głębi nadbudowa. Tu przejawia się w obrazach kaszalota - Litaniego (biblijnego Lewiatana), potwora przewalającego się nad miastem, wsysającego niektórych bohaterów i tylko przez niektórych dostrzeganego, będącego symbolem katastrofy, braku nadziei. Drugim majakiem jest czarna Wenus z Willendorfu, symbol rozpaczy. Znacznie bardziej przemawiają do mnie rozważania o roli przypadku w ludzkim życiu, których tu też sporo.

"Król" jest rodzajem ballady, w której gangsterzy są bohaterami zbiorowej wyobraźni. Tak zresztą było, to o Tacie Tasiemce (Kum Kaplica) i Rum Helce (Ryfka Kij) jest piosenka Grzesiuka, potem śpiewana przez Szwagierkolaskę. Twardoch pokazuje ich bardzo mroczne strony, ale też nadaje im ludzki rys, uszlachetnia. Nie tylko potrafią być dobrymi i hojnymi mężami (chociaż tłuką swoje żony), czułymi ojcami, ale też jest w nich jakaś egzystencjalna rozpacz. Tęsknota za czymś lepszym, szlachetniejszym, za wiernością, za dawną miłością, za nie wiadomo czym. To zderzenie budzi w nich często demony, dlatego stają się jeszcze dziksi i jeszcze bardziej bezwzględni.

"Król" na pewno będzie się cieszył dużym powodzeniem, Twardoch jest na fali. Chociaż nieco się rozczarowałam, chociaż gangsterzy nie są bohaterami mojej wyobraźni, nie narzekam - powieść bardzo dobrze się czyta, niemal do końca zaskakuje, bo autor dokonuje wolt w losach bohaterów. Ale trzeba mieć świadomość, że to po prostu odrobinę podkręcona powieść rozrywkowa.

Małgorzata Nocuń, Andrzej Brzeziecki "Armenia. Karawany śmierci"

Są książki, które muszę koniecznie przeczytać. Jestem tego pewna od pierwszej wzmianki na ich temat. Tak było z reportażem "Armenia. Karawany śmierci" (Czarne 2016) znanej spółki autorskiej, specjalistów od Europy Wschodniej, Małgorzaty Nocuń i Andrzeja Brzezieckiego. Staram się czytać i słuchać wszystkiego, co dotyczy tych rejonów. To nie pierwsza książka o Armenii, jaka wpadła w moje ręce. Znam temat z reportaży, literatury pięknej i radia. Dlatego tym razem to nie było odkrywanie białych plam, a raczej przypomnienie i poszerzenie wiedzy. No i przyjemność czytania, bo Nocuń i Brzeziecki nie tylko porządkują świat, nie tylko dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem, nie tylko opowiadają o ludziach, ale pięknie piszą. Opisy Erywania, Górskiego Karabachu czy innych miejsc są bardzo dokładne i plastyczne, dzięki nim czytelnik z łatwością wyobrazi sobie bujną zieleń i nadal częściowo zrujnowane miasta Górskiego Karabachu, stare kamienice ormiańskiej stolicy ustępujące miejsca nowoczesnym, niekoniecznie pięknym, wieżowcom. Zdaję sobie sprawę, że bardziej niecierpliwych czytelników takie szczegóły mogą nużyć, ale ja jestem miłośniczką detalu, lubię, kiedy mięsisty opis staje się pożywką dla wyobraźni, pozwala poczuć klimat miejsca, jego kolory, faktury, zapachy.

Ale książka autorskiej spółki urzekła mnie też klarownym podziałem. Najpierw, w prologu, dowiadujemy się, jak dumni ze swojej ojczyzny i narodu są Ormianie, jak bardzo wierzą, że są naj, że wszystko w ich kraju jest najpiękniejsze i wyjątkowe, nawet niebo jest wyżej i bardziej błękitne, ilu sławnych ludzi ma ormiańskie korzenie. Jednym słowem uważają się za naród wybrany. Wszak to obszar, gdzie po biblijnym potopie odrodziło się życie. A potem następuje przysłowiowe trzęsienie ziemi. W kolejnej części poznamy wszystkie nieszczęścia, jakich doświadczyła Armenia w dalszej i bliższej historii, poczynając od tureckiego ludobójstwa, tytułowych karawan śmierci, przez trzęsienie ziemi, którego skutki odczuwalne są do dziś, wojnę o Górski Karabach czy zamach w parlamencie. Stąd już tylko krok, aby przyjrzeć się politykom i polityce. To kolejna część. Następna to opowieść o Górskim Karabachu, o pięknie tej krainy, jej historii, konflikcie ormiańsko-azerskim, wojnie i jej skutkach, też niestety odczuwanych do dziś. Osobny rozdział poświęcony jest stolicy. Autorzy opowiadają o zmianach, jakie się dokonują, i szukają, bezskutecznie, jej orientalnego uroku. Ostatnią część poświęcają ormiańskiej diasporze i emigracji. Armenia to kraj, który oficjalnie liczy trzy miliony mieszkańców, naprawdę jest ich mniej, co władze wstydliwie przemilczają, chcąc ukryć problem. Wyludniają się miasta i wioski, pustoszeją domy. Tymczasem na świecie żyje potężna ormiańska diaspora, siedem milionów Ormian!

Niewesoła to książka, bo niewesoła jest historia Armenii, po której zawsze hulał krwawy wiatr historii. Ormianie mieli i mają pod górkę. Utracili swoje święte ziemie, święta góra Ararat, która jest na wyciągnięcie ręki (widać ją znakomicie z Erywania), znajduje się w Turcji, Turcji znienawidzonej, bo odpowiedzialnej za wymordowanie około półtora miliona Ormian. Pamięć ludobójstwa wciąż jest żywa, a ofiary nadal się opłakuje. Kraj zamknięty jest w potrzasku, można stąd wyjechać tylko do Iranu albo Gruzji (kiedyś i to było niemożliwe), granice z Azerbejdżanem i Turcją są nadal zamknięte. Sytuacja geopolityczna wpycha Armenię w łapy Rosji, od której jest uzależniona także gospodarczo. Konflikt o Górski Karabach stale się tli i w każdej chwili może wybuchnąć na nowo. Kraj mimo upływu lat nie podźwignął się po trzęsieniu ziemi i wojnie z Azerbejdżanem. Wciąż straszą zrujnowane domy, a uchodźcy z Azerbejdżanu, Górskiego Karabachu i mieszkańcy terenów zniszczonych przez kataklizm nadal mieszkają byle jak i byle gdzie. Jak by tego jeszcze było mało, do kraju przybywają Ormianie do niedawna mieszkający w Syrii. I oni skazani są na tymczasowość, nikt nie wita ich z otwartymi ramionami. Nie ma pracy i nie ma nadziei. Świat nie ujmie się za Armenią.

Książka to lament wygnanych, skrzywdzonych, ocalałych z ludobójstwa, dzieci i wnuków zamordowanych przez Turków, wdów i matek, które straciły synów na wojnie albo po prostu w wojsku przesiąkniętym korupcją i przestępczością, ludzi bez pracy i bez nadziei. Trudno uciec od opisów okrucieństwa, nie tylko tego sprzed stu lat, ale i tego całkiem świeżego (pogromy Ormian w Azerbejdżanie). Tylko rozdziały o ormiańskich dywanach, o ormiańskiej brandy i bujnej przyrodzie są wytchnieniem w tym morzu nieszczęść.

"Jestem mordercą"

Jak zwykle o tej porze roku do kin spływają filmy z gdyńskiego festiwalu. Właśnie wszedł na ekrany najnowszy obraz Macieja Pieprzycy "Jestem mordercą", zdobywca Srebrnych Lwów i nagrody za najlepszy scenariusz. Właściwie film jest powszechnie chwalony, dopiero w Tygodniku Kulturalnym usłyszałam kilka słów krytycznych. Niektórzy z dyskutantów, doceniając świetną filmową robotę, twierdzili jednocześnie, że nie potrafili się przejąć losami bohatera. Znacznie wyżej cenili poprzedni film Pieprzycy, "Chce się żyć". Przyznam, że należałam do tych, chyba zdecydowanie mniej licznych, którzy nie pałali do niego entuzjazmem. Nie lubię takich wyciskających łzy wzruszenia bajek, które mimo pozorów realizmu zagłaskują rzeczywistość, upraszczając ją i wygładzając. Z tym większą ciekawością szłam do kina. Film inspirowany jest historią seryjnego mordercy, Wampira, który w latach siedemdziesiątych zabijał kobiety na Śląsku. Przyznam, że ponieważ po obejrzeniu wspomnianego Tygodnika Kulturalnego zapaliła mi się czerwona lampka, nie od razu potrafiłam się emocjonalnie zaangażować w tę historię. Oglądałam film z dystansem, od razu dostrzegając wszystkie szwy, które mnie drażniły. W jakimś stopniu tak pozostało do końca. Kiedy krytyk w mojej głowie wyłączał się i dawałam się porwać opowieści, znowu działo się coś, co nie pozwalało zapomnieć, że siedzę w kinie. Generalnie jednak jestem na tak. Świetnie oddany klimat lat siedemdziesiątych, znakomite aktorstwo (Mirosław Haniszewski, Arkadiusz Jakubik, Agata Kulesza, Michał Żurawski), no i sam problem - moralny upadek milicjanta, hipokryzja systemu. A już szczególnie poruszyła mnie sama końcówka filmu. To wszystko sprawiło, że wyszłam z kina przygnębiona. A więcej w drugiej części, przeznaczonej dla tych, którzy w kinie już byli.

Kiedy ogląda się "Jestem mordercą" Pieprzycy, nie da się uciec od porównań do "Czerwonego pająka" Marcina Koszałki, którego mogliśmy oglądać kilka miesięcy temu. Podobne realia, podobna historia (sprawa seryjnego mordercy kobiet). Inaczej jednak rozłożone są akcenty, co innego interesowało twórców. Poza tym film Koszałki jest bardziej wystudiowany, wycyzelowany, chłodny - po prostu bardziej artystowski. Jeśli ktoś spodziewa się sensacji, może być wręcz znudzony. Tymczasem "Jestem mordercą" to porządne  kino popularne, trzymające w napięciu, bardziej angażujące widza, niepozbawione też ambicji artystycznych.

Tym razem zacznę od tego, co mi przeszkadzało. Po raz nie wiem  który powtarzam - nie jest dobrze za dużo o filmie wiedzieć, zanim się go obejrzy. Tymczasem już dystrybutor w swoich zapowiedziach co nieco zdradza, ale jeszcze więcej można było odkryć, śledząc pilnie dyskusje wokół gdyńskiego festiwalu. Dlatego idąc do kina, wiedziałam, że jest to film o milicjancie, który świadomie przyczynia się do skazania najprawdopodobniej niewinnego człowieka. Oczywiście zasługa twórców i świetnego Mirosława Haniszewskiego polega tym, że możemy śledzić, jak do tego doszło. Obserwujemy człowieka, który doskonale zdaje sobie sprawę, na jaką minę wdepnął. Jest już trzecim szefem zespołu rozwiązującego sprawę Wampira. Jego poprzednicy z braku efektów zostali odwołani. Sprawa jest beznadziejna, naciski i oczekiwania ogromne, wie, że i on najprawdopodobniej polegnie, a awans okaże się gwoździem do trumny. Na korytarzach komendy widzi ironiczne uśmieszki, w zespole witają go drwiny i skrywana niechęć. Szef naciska. Mimo wszystko do pracy przystępuje energicznie, z zapałem, stosuje nowoczesne metody, zyskuje przychylność mitycznego pierwszego sekretarza, który w regionie jest bogiem. Szybko przychodzi sukces i uznanie. Popularność, zaszczyty, nowy dom, a nawet kolorowy telewizor, dobro w tamtym systemie reglamentowane, przedmiot marzeń wszystkich, nawet artystów. Co będzie, kiedy okaże się, że schwytano nie tego człowieka? Bo dowodów brak, są tylko poszlaki. Obserwujemy, jak z jednej strony próbując wydobyć od Kalickiego prawdę, Jasiński zbliża się do niego i rodzi się między nimi więź. Z drugiej cynicznie nim manipuluje, jeszcze bardziej cynicznie manipuluje jego żoną, której zeznania najbardziej obciążają męża. Mataczy, ukrywa dowody, podkłada świnię przyjacielowi, który nie godzi się na takie prowadzenie śledztwa. Obserwujemy, jak próbuje powiedzieć prawdę, ale w końcu brakuje mu odwagi albo zbieg okoliczności sprawia, że jego wyznanie zostaje wzięte za żart. Jak gotów jest na najgorsze świństwo. To wszystko wciąga i sprawia prawdziwą filmową przyjemność, mimo coraz większej odrazy do bohatera.

A jednak od czasu do czasu budziłam się z  filmowego snu, bo szwy były aż za bardzo widoczne. Kiedy w mieszkaniu Jasińskich, które znajduje się obok torów kolejowych, wszystko drży od przejeżdżającego pociągu, a hałas powodowany przez  podskakujące przedmioty i pędzący skład staje się nie do wytrzymania, doskonale wiem, że główny bohater sprzeda swoją duszę za nowe mieszkanie. Kiedy mały chłopczyk podchodzi do zwłok zamordowanej matki, po chwili aż zgrzytam zębami, gdy Jasiński po powrocie do domu z czułością pochyla się nad śpiącym synkiem. A już najbardziej zjeżyłam się, kiedy Jasiński postanowił wykorzystać swoją kochankę, aby szantażować sędziego. No nie, pomyślałam, to już przesada. Otrzeźwiałam dopiero, kiedy wysłuchałam w radiu rozmowy z Arkadiuszem Jakubikiem. To wtedy dowiedziałam się, że pierwowzorem Jasińskiego był niejaki Gruba. Pacyfikator kopalni Wujek i  .... uwaga - nadzorujący śledztwo w sprawie śmierci Grzegorza Przemyka. Kto zna sprawę, kto czytał znakomitą książkę Cezarego Łazarewicza "Żeby nie było śladów", ten wie, do jakich intryg i metod potrafiły uciec się milicja i służba bezpieczeństwa, aby mataczyć i ukryć niewygodną prawdę. Przy tamtej intrydze, to, co robi filmowy Jasiński, to pikuś. Jak mogłam zapomnieć o kontekście, o czasach, o jakich opowiada film? Bo "Jestem mordercą" znakomicie pokazuje hipokryzję władzy. Liczy się efekt, propagandowy sukces, choćby pozorny.

Mocną stroną filmu są zniuansowane, subtelnie zarysowane postacie drugoplanowe. Szczególnie myślę tu o trzech bohaterach. Jeden to Kalicki, znakomicie grany przez Jakubika. Poczciwy, prosty człowiek, czasem bezradny, czasem naiwny, czasem ufny. Aż żal patrzeć, jak zostaje zdradzony, wykorzystany przez człowieka, któremu zaufał. Druga postać to policjant grany, też świetnie (początkowo go nie rozpoznałam) przez Michała Żurawskiego. Jak sam o sobie mówi, święty nie jest, ale pewnych granic nie przekroczy. Można jednak zapytać, jak by się zachował, gdyby to on odpowiadał za prowadzenie śledztwa własną posadą. Tego oczywiście nie wiemy. I wreszcie warto moim zdaniem zwrócić uwagę na postać drugoplanową - młodego policjanta, który uważnie śledzi rozwój wypadków. Nieśmiały, nie bardzo potrafi przebić się ze swoim zdaniem, ze swoimi pomysłami. Uważnie obserwuje swojego szefa, jest nim chyba zafascynowany, ale potrafi być krytyczny. Wiatru w żagle nabiera, kiedy przychodzi kolejny anonim. Na własną rękę bada sprawę i to on wpada na właściwy trop. Przerażony brutalnym morderstwem wini siebie za to, że był nie dość czujny. Potem pomaga Jasińskiemu w skompromitowaniu sędziego, by na końcu odejść, nie skorzystać z możliwości awansu.

Kolejnym plusem filmu jest znakomicie pokazany proces. Zeznania świadków, zachowanie publiczności, naciski. Kamera wyłuskuje z tłumu twarz Jasińskiego, a my wiemy doskonale, jaki dyskomfort moralny odczuwa. Innym razem pokazuje zrezygnowanego Kalickiego. Znakomite sceny. Ale ostatecznie przytłoczyło mnie zakończenie. Nieludzka scena egzekucji, niemal tak mocna jak ta z "Krótkiego filmu o zabijaniu" Kieślowskiego. To teraz Jasiński musi spojrzeć w oczy Kalickiemu. I wreszcie epilog - wystawa o morderstwie, domniemanym mordercy, śledztwie. Wystawa mająca z jednej strony wymiar propagandowy, zobaczcie, jaka wspaniała jest milicja obywatelska, z drugiej epatująca zbrodnią, fascynująca się morderstwem. Czy świadomie? Pewnie nie. Jeśli jeszcze przyjmiemy, że najprawdopodobniej skazano niewinnego człowieka, tym bardziej ohydne robi to wrażenie.

Cóż, miało być trochę krytycznie, a jednak znowu napisałam pean. Czasem po prostu myślę, że zbyt dużo filmów widziałam, zbyt dużą mam świadomość filmowej kuchni i bywa, że to odbiera mi radość beztroskiego oglądania. I jeszcze ta przekora, żeby iść pod prąd, która czasem prowadzi na manowce. Nie ma co marudzić, "Jestem mordercą" to po prostu bardzo dobry film. I kropka.

Ece Temelkuran "Odgłosy rosnących bananów"

Po powieść tureckiej pisarki Ece Temelkuran "Odgłosy rosnących bananów" sięgnęłam trochę w ciemno, jakby wystarczającym powodem było, że to proza turecka wydana przez Książkowe Klimaty (2016; przełożyła Anna Mizrahi). Ten fakt wystarczył, abym ją kupiła i dość szybko przeczytała. Poczucie, iż to literacka randka w ciemno, potęgował brak wiadomości o autorce, poza datą urodzenia (1973) i zdjęciem, na stronie wydawnictwa. Znalazłam co nieco w angielskiej Wikipedii, a trochę więcej na stronach internetowego Dwutygodnika w ciekawym wywiadzie z tłumaczką, w którym opowiada nie tylko o autorce powieści, ale też o literaturze tureckiej w ogóle i czytelnictwie w Turcji.

Kim jest Ece Temelkuran? To turecka dziennikarka, reporterka, felietonistka i pisarka o lewicowych poglądach. Mieszka w Stambule, ale w tej chwili ze względu na sytuację polityczną w Turcji publikuje tylko w zagranicznych pismach, a i książki wydawać zaczyna poza swoją ojczyzną. "Odgłosy rosnących bananów" to jej literacki debiut, efekt podróży po Bliskim Wschodzie. I pewnie dlatego akcja powieści toczy się przede wszystkim w Bejrucie, trochę w Oksfordzie i odrobinkę w Paryżu. Ale to Bejrut jest istotny. Można śmiało powiedzieć, że książka jest hymnem na cześć tego żywotnego miasta niszczonego przez wojny. I tu pierwsze zdziwienie, bo kupując powieść tureckiej pisarki, chciałam przeczytać coś o jej kraju. Cóż, pomyślałam sobie, może być i Bejrut, w końcu Bliski Wschód też mnie interesuje.

Akcja powieści toczy się w roku 2006 w przededniu wojny z Izraelem zwanej drugą wojną libańską, a retrospekcje sięgają czasów wojny domowej - roku 1982. Powieść ma wielu bohaterów o różnych rodowodach. Jest mieszkający w Bejrucie Syryjczyk, jest Ormianka, jest pół-Filipinka, pół-Palestynka, są oczywiście Libańczycy i Turczynka, Deniz, pisząca w Oksfordzie doktorat o Bliskim Wschodzie. Wszyscy oni, poza Deniz, mieszkają w jednym bloku na bejruckim wzgórzu Jetawi. Wszyscy oni, poza Deniz, są w jakiś sposób naznaczeni wojną i terrorem. Wojna jest tu stanem normalnym, a czas pokoju to tylko przerwa pomiędzy kolejnymi jej odsłonami. Prawie wszyscy szukają miłości. Główną bohaterką wydaje się Deniz, młoda kobieta na życiowym zakręcie, trawiona wyrzutami sumienia z powodu wygodnego życia na Zachodzie. Mamy też problem różnic klasowych i dość ciekawy obraz, a właściwie szkic, sytuacji filipińskich służących pracujących w Bejrucie.

Początkowo czytałam "Odgłosy rosnących bananów" z zainteresowaniem, ale potem zaczął męczyć mnie chaos, nie wykluczam, że wykreowany celowo, aby oddać chaos Bejrutu. Trudno mi było przywiązać się do bohaterów, którzy, może poza Deniz, zostali raczej naszkicowani niż sportretowani. A może fakt, że nie zżyłam się z nimi spowodowany został równoległym prowadzeniem wątków? A potem jeszcze okazało się, że mamy tu powieść w powieści. Wtedy ostatecznie straciłam serce do tej książki. Owszem, czytała się gładko, bez przykrości, ale pozostałam obojętna i na losy bohaterów, i na bliskie mi problemy. Najciekawszy wydał mi się portret Bejrutu. Jeśli Książkowe Klimaty będą wydawać kolejne powieści Ece Temelkuran, raczej podziękuję. Cóż, sięganie po nieznaną prozę to zawsze ryzyko. Można odkryć perłę, ale chyba częściej trafia się po tanią błyskotkę.

"Ja, Daniel Blake"

Z tygodniowym opóźnieniem wybrałam się do kina na nagrodzony Złotą Palmą film Kena Loacha "Ja, Daniel Blake". Od razu napiszę - nie spodziewałam się, że aż tak bardzo mi się spodoba. Nawet nie wiem, kiedy minął seans. Nie będę też ukrywać, że zwyczajnie się wzruszyłam. A nie zdarzyło się to ani na "Ostatniej rodzinie", ani na "Wołyniu". Ta prosto opowiedziana historia, czasem surowa, czasem wywołująca gniew, momentami śmieszna, momentami groteskowa (bo groteskowa jest sytuacja, w jakiej znalazł się Daniel), nieoczekiwanie zaskakująca poruszyła mnie, zirytowała a na koniec wzruszyła. Loach, weteran kina społecznego, opowiada o Danielu Blake'u zmagającym się z brytyjskim systemem ubezpieczeniowym i pośredniakiem. W starciu z procedurami i urzędnikami, którzy je ślepo wykonują, okazuje się bezsilny. Nie on jeden. Ale wbrew pozorom ta opowieść niesie sporą dawkę optymizmu. Mimo wszystko. Oczywiście dziś, kiedy ochłonęłam, dostrzegam drobne słabości filmu. Podzielę się nimi w ciągu dalszym mych rozważań. Ale wybaczam je, bo dla mnie w kinie i w literaturze najważniejsze są emocje, czemu nie raz dawałam wyraz w tych zapiskach. Tyle krótkiego wprowadzenia, a kto historię Daniela Blake'a już widział, może czytać dalej. Zapraszam.

Dlaczego film Kena Loacha aż tak bardzo mi się podobał? Są dwa powody. Pierwszy - odebrałam go niezwykle emocjonalnie, drugi - reżyser przynajmniej dwukrotnie mnie zaskoczył.

Trudno oglądać historię Daniela Blake'a chłodnym okiem. Kto chociaż raz próbował załatwić jakąś sprawę, korzystając z usług call center, bo innej drogi nie było, kto rozmawiając z Bogu ducha winnymi, na pewno źle opłacanymi ludźmi odbierającymi telefony, ludźmi, od których nic nie zależy, kto próbował bezskutecznie dobić się do osoby, która o twojej sprawie decyduje, komu złośliwy komputer uniemożliwiał wypełnienie jakiegoś prostego formularza, ten wie, co czuli Daniel i Katie, kiedy odbijali się od urzędników, procedur, przepisów i wreszcie wrednej maszyny. Bohaterowie Loacha znaleźli się w matni, w sytuacji bez wyjścia. Niczym kafkowski Józef K. wpadli w tryby bezdusznej urzędniczej maszyny i błyskawicznie zrozumieli, że nic od nich nie zależy. Nawet kiedy rozmawiają z człowiekiem, odnosi się wrażenie, że mają do czynienia z nieczułym automatem klepiącym zaprogramowane formułki. Jedyna urzędniczka, która dostrzega w petentach ludzi, a nie sprawy czy numerki, też niewiele może, bo nad sobą ma szefową, która beszta ją, bo traktując Daniela po ludzku, odstąpiła od owych procedur. Loach pokazuje system, który chcąc pomagać skutecznie, chcąc wyeliminować oszustów, został doprowadzony do absurdu. Człowiek młody, silny, zdrowy, radzący sobie z komputerem, pewnie jakoś sobie poradzi. Człowiek starszy, nieobeznany z cyfrowym światem, niepotrafiący napisać CV albo bezradna samotna matka nie dadzą rady. A przecież Daniel, zanim się załamie, walczy. Dziwi się, złości, z uśmiechem wzrusza ramionami, ale próbuje. Wykonuje absurdalne polecenia, mozolnie wypełnia znikające formularze, chodzi od Annasza do Kajfasza, szuka pracy, chociaż wie, że pracować mu nie wolno, aż wreszcie doprowadzony do ostateczności, bezsilny, bezbronny i bezradny protestuje, jak potrafi. Kiedy i to nic nie da, załamie się.

Jest jeszcze inny powód, dla którego historia Daniela tak mnie obeszła. Przecież każdy z nas może nieoczekiwanie znaleźć się w podobnej sytuacji. Daniel jest zwyczajnym człowiekiem, dotąd radził sobie bardzo dobrze, nie był klientem opieki społecznej, bezradnym albo cynicznym bezrobotnym. To nagła choroba i idiotyczny system wyrzuciły go poza nawias społeczeństwa. Upokorzyły, doprowadziły do nędzy. Jest dumny, nie chce prosić o pomoc, nie chce korzystać z banku żywności, z jałmużny, nie chce być upokarzany, chce, żeby potraktowano go poważnie, jak człowieka. Najchętniej wróciłby do pracy, jest człowiekiem czynnym, nienawykłym do leniuchowania, ale lekarze nie pozwalają, bo jeszcze musi się leczyć. Cóż prostszego niż chwilowy zasiłek, który mu się należy. Tak by się wydawało. Ale w dobie, kiedy o wszystkim decydują procedury, punkty, kiedy ginie logika i empatia, gubi się ludzi takich jak Daniel czy Katie.

Mimo tego film tchnie optymizmem. Dlaczego? Bo bohaterowie na swojej drodze spotykają ludzi dobrych. I to jedno z zaskoczeń, o których wspomniałam na początku. Młodzi sąsiedzi Daniela, świadkowie jego protestu, urzędniczka z pośredniaka, kierownik sklepu, panie z banku żywności, ludzie w bibliotece - oni wszyscy są dobrzy i życzliwi. Chcą pomóc. Rzecz w tym, że Daniel i Katie nie bardzo potrafią prosić, no i niestety ci pełni dobrej woli ludzie też niewiele mogą. Nawet gdyby chcieli, w końcu rozbiją się o bezduszną państwową machinę. Dobrzy są też główni bohaterowie. On zawsze gotów bezinteresownie pomóc, wesprzeć życzliwym słowem, radą, ona podobnie. Ich nieoczekiwana przyjaźń, wsparcie, jakie sobie dają, możliwość rozmowy to bardzo dużo. I chociaż ostatecznie Daniel przegrywa, bo jego serce nie wytrzymuje napięcia i emocji, to ich relacja sprawiła, że nie pogrążyłam się w oceanie beznadziei. Smutny finał filmu to kolejne zaskoczenie. Nie spodziewałam się takiego rozwiązania, chociaż przecież jest ono jak najbardziej prawdopodobne.

Film Kena Loacha to odbicie coraz szerszego przekonania, że coś z tym światem jest nie tak, że sytuacja stała się nie do wytrzymania, że coś zmienić się musi. Bo człowiek w zetknięciu z państwem, korporacją, wielką instytucją nie znaczy nic, po prostu się nie liczy. Pewnie ci, którzy stworzyli mechanizmy, jakie pokazuje film, umieliby nam pięknie wyjaśnić, że Ken Loach nie ma racji, że tak być musi, bo oszuści, bo tak jest sprawiedliwie, optymalnie i co tam jeszcze. Ale chyba jednak się mylą, chyba zabrnęliśmy za daleko. Tylko co z tego? Co możemy? Czujemy się bezradni jak Daniel Blake, pozostaje tylko protest.

PS. Miałam pisać o drobnych słabościach filmu, ale poniosło mnie  i zanadto się rozpisałam. Ostatecznie sposób, w jaki Katie postanawia rozwiązać swoje finansowe problemy - zbyt prosty, ckliwy, rodem z taniego melodramatu nie ma wielkiego znaczenia w konfrontacji z emocjami, których źródłem jest obraz Loacha.

Popularne posty