"Lekcja"

Wróciłam z wakacyjnej podróży i rzuciłam się nadrabiać kinowe zaległości. Zbyt wiele ich nie ma, jak to latem. Dlatego zdziwiłam się, kiedy w repertuarze znalazłam bułgarski film "Lekcja", który objeździł kilka ważnych festiwali i dostał parę nagród między innymi za scenariusz (w Tesalonikach) i za reżyserię (w San Sebastian). Nie ma się co łudzić, że zdobędzie masową widownię (ja byłam jedynym widzem i to w poniedziałek, kiedy bilety są tańsze), a szkoda, bo naprawdę warto ten film zobaczyć, a i ogląda się go przecież bardzo dobrze. Mimo pewnej surowości, co wynika z tematu, "Lekcja" trzyma w napięciu, angażuje emocjonalnie i kilkakrotnie zaskakuje rozwojem wydarzeń. No i nie jest to rzecz błaha, stawia przed bohaterką, która nie z własnej winy znajduje się w sytuacji bez wyjścia, poważne moralne dylematy. Co robić? Jak daleko można się posunąć, aby ratować zagrożony byt rodziny? W trakcie seansu nie sposób nie zadać sobie pytania o własne wybory. Co zrobiłabym na miejscu zdesperowanej Nade? A sytuacja nie jest wyssana z palca, twórcy inspirowali się prawdziwą historią, ale i bez tej informacji nietrudno wyobrazić sobie podobne zdarzenia. Oczywiście na rzecz filmu niewątpliwie zostały podkręcone, ale granic prawdopodobieństwa moim zdaniem nie przekroczono. Sytuacja, w jakiej znalazła się główna bohaterka, przypomina historię opowiedzianą przez braci Dardenne w ich ostatnim filmie "Dwa dni, jedna noc". Kto widział, ten wie, o czym piszę. Ich kino jest jednak jeszcze bardziej surowe, jeszcze bardziej naturalistyczne. Kto je lubi, tym bardziej powinien wybrać się na "Lekcję", kogo znużyło, niech jednak da szansę bułgarskiemu filmowi, bo jego twórcy nie zapominają o widzu. No i na uwagę zasługuje też Margita Gosheva grająca główną bohaterkę. Pozornie spokojna, oszczędna w środkach wyrazu, ale przyciągająca uwagę widza. Naprawdę warto "Lekcję" zobaczyć. A kto widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Porównałam "Lekcję" do pokazywanego niedawno filmu braci Dardenne "Dwa dni, jedna noc", bo podobieństwo narzuca się bardzo szybko. Obie bohaterki mają nóż na gardle i obie bardzo krótki czas, aby wydobyć się z kłopotów. Obie są zdeterminowane i skupione na tym jednym zadaniu. I jeszcze jedno podobieństwo rzuca się w oczy. Pośpiech, ruch, gonitwa, pukanie wciąż do jakichś drzwi, aby szukać ratunku, walka z czasem. Ale na tym jednak podobieństwa się kończą. Sytuacja Sandry, bohaterki wykreowanej przez braterski duet, mimo że trudna, to jednak nie beznadziejna. Ona najwyżej straci pracę i będzie pewnie musiała opuścić nowy dom, ale nie zostanie bez dachu nad głową. Po prostu wynajmie mieszkanie. No i jeszcze jedno, Sandra ma męża, który ją wspiera i pcha do działania, męża, na którym można polegać. Tymczasem Nade jest potwornie samotna. Ona może liczyć tylko na siebie. To właśnie mąż jest powodem kłopotów, w jakich znalazła się rodzina, ale nawet nie próbuje ich rozwiązać, za to ma czelność mieć jeszcze do żony pretensje. Właściwie jedyną życzliwą osobą, jaką bohaterka spotyka na swojej drodze, jest znajomy konduktor, który nie tylko pozwala jej jechać za darmo, ale jeszcze pożycza drobną sumę, która dla niej w tym momencie jest na wagę złota.

Dlatego kiedy myślałam o "Lekcji", przyszło mi do głowy inne podobieństwo. Nade znalazła się w podobnej sytuacji jak bohaterka polskiego "Placu Zbawiciela". Łączy je potworna samotność, bezradność i poczucie, że zostały przyparte do muru. Ale i tym razem dostrzegam różnicę, co oczywiste. Paradoksalnie to bohaterka "Placu Zbawiciela" mogła pewnie szukać pomocy u  mediatora rodzinnego czy w jakimś ośrodku interwencji kryzysowej (ale nie wykluczam, że może grzeszę naiwnością). Tymczasem Nade żyje w potwornym, bezdusznym świecie. Bank, który nie wywiązuje się z zapisów umowy, jednocześnie bezwzględnie egzekwuje je od klienta. Prymitywny, wulgarny, cyniczny, bezwzględny, obleśny właściciel lombardu i kasy pożyczkowej w jednym. Skorumpowana policja. Jedyną osobą, od której mogłaby oczekiwać pomocy i która, jak się okazuje, bez większego wysiłku rozwiązałaby jej problemy, jest ojciec. Szybko jednak przestajemy się dziwić, dlaczego od razu nie próbowała poprosić go o pożyczkę. Ale nie tylko potworna samotność budzi współczucie dla głównej bohaterki. Jest jeszcze coś gorszego. Próbując wybrnąć z sytuacji, musi zacisnąć zęby i znosić coraz większe upokorzenia. Przeprosić drugą żonę ojca, wyjątkową idiotkę zapatrzoną w siebie, niemal żebrać, aby zdobyć jakąś śmieszną sumę, którą natychmiast ma wpłacić do banku, wysłuchiwać gróźb i jednoznacznych propozycji typa, u którego zaciągnęła dług. W tej sytuacji wyciąganie monet z fontanny na oczach ludzi to drobiazg. Dosłownie czujemy, jak wszystko wali się jej na głowę, jak los sprzysiągł się przeciwko niej. Kto z nas nie zna z własnego doświadczenia potwornego zbiegu okoliczności, pecha, który prześladuje, sytuacji, w której mamy poczucie śmieszności, zwracamy uwagę wszystkich jakimś dziwnym zachowaniem, strojem albo jeszcze czymś? Potem śmiejemy się z tego, opowiadamy jak o najlepszej przygodzie.

Ale Nade na pewno nigdy nie potraktuje tego, co ją spotkało, jak przygody. Zstępując w kolejne kręgi piekła, przekracza kolejne tabu, łamie swoje etyczne zasady. Nie bez znaczenia jest fakt, że bohaterka pracuje w szkole. Jej świat runął. Uratowała dom, ale zapłaciła za to potworną cenę. Jak dalej żyć? Jak dalej uczyć? Jak wymagać przestrzegania zasad od uczniów, kiedy podeptało się wszelkie zasady? Jak im spojrzeć w oczy, kiedy popełniło się przestępstwo? Nieważne, że nikt nie wie, ważne, że ona wie. Nade wydawała się tak uczciwą i etyczną osobą, że ciężar tego, co zrobiła, schizofreniczna sytuacja, w jakiej się znalazła, będą trudne do udźwignięcia. I znowu ta potworna samotność. Musi sama mierzyć się z tym, co zrobiła. Zastanawiałam się, czy jednak było jakieś wyjście. Chyba tylko jedno, zniesienie kolejnego upokorzenia i przeproszenie żony ojca. Można zapytać, dlaczego jednak tego nie zrobiła? Myślę, że sytuację da się psychologicznie obronić. Rodzinne piekiełko. Od słowa do słowa, o jeden krok za daleko i czujemy, że dalej się nie da. Że nigdy więcej nie przekroczymy progu, nie podamy ręki, nie odezwiemy się. Czy zdzierżylibyśmy podobne upokorzenie? Czy zacisnęlibyśmy zęby?

Podobnie bronię innych scenariuszowych rozwiązań, które być może komuś wydały się przerysowane. Dlaczego wyszła za mąż za takiego lumpa, jak mówi o nim jej ojciec? Ile wokół podobnych sytuacji! Miłość jest ślepa, to banał, ale prawdziwy. Jedno trzeba mężowi Nade zapisać na plus, jest troskliwym ojcem. Wątpliwość kolejna. Czy na jedną osobę mogło się naraz zwalić tyle nieszczęścia, pecha i tragicznych zbiegów okoliczności? Cóż, siła złego na jednego, nieszczęścia chodzą parami. Pewnie po chwili zastanowienia przypomniałabym sobie podobne przysłowia będące ilustracją tej życiowej prawidłowości. I wreszcie ostatnia wątpliwość. Czy jest możliwe, aby taka kobieta jak Nade poważyła się napaść na bank? Zdesperowana, doprowadzona do granic, bez wyjścia nie działa już racjonalnie. W świetnej scenie widzimy, jak się pomysł rodzi, jak bohaterka się waha, jak się zastanawia, ile ją to kosztuje. Dlatego ja kupuję "Lekcję" w całości, a im dłużej o niej myślę, tym bardziej odczuwam jej emocjonalną moc.

W.G.Sebald "Austerlitz"

Od dawna zbierałam się, aby przeczytać coś Sebalda. Wszak uważany jest za jednego z ważniejszych pisarzy współczesnych. Autor zaledwie kilku książek, niczego więcej już nie napisze, bo w 2001 roku zginął w wypadku samochodowym. No ale tak jakoś schodziło. Jeśli się czegoś nie kupi od razu, to potem wylatuje z pamięci, nowość goni nowość, tyle tego. Wiadomo. Aż w końcu kilka miesięcy temu na mojej półce książek oczekujących stanęły aż dwie powieści niemieckiego pisarza. Teraz sięgnęłam po jedną z nich. Wybór padł na "Austerlitz" (W.A.B. 2009; przełożyła Małgorzata Łukasiewicz). No i mam problem. Bo jak tu się przyznać, że aż tak nie zachwyca? Skoro fachowcy od literatury (czytaj: recenzenci i krytycy) twierdzą, że to pozycje wybitne, co mam myśleć o swoim czytelniczym guście? Trudno, przecież nie będę udawać. Nie myśl sobie, czytelniku tej notki, że męczyłam się, czytając, że ledwo przebrnęłam, że miałam ochotę porzucić. To nie tak. Przeczytałam szybko i ze sporą przyjemnością. Problem w tym, że powieść pozostawiła mnie obojętną. Stale czekałam na to coś, na jakieś olśnienie, na dotknięcie tajemnicy. No bo jak tu nie czekać, jeśli na skrzydełku okładki czytam " ... niedoścignione arcydzieło, powieść tak piękna, że podczas lektury zdajemy sobie sprawę, iż drugiej takiej nie będzie, że pisarze tak pokorni i mądrzy jak Sebald po prostu nie istnieją." (to z Dziennika) W podobnym tonie fragment recenzji z Tygodnika Powszechnego. "Krystaliczna proza, hipnotyczny rytm, trudno się z nim rozstać." Wiem, wiem, co się wypisuje na okładkach książek. Ale tym razem jest inaczej. Sebald naprawdę zbiera znakomite recenzje, a jego proza uważana jest za wybitną (?), wielką (?), ważną (?). Dlatego czekałam. Daremnie.

Czym jest "Austerlitz"? To powieść powieściowo nieoczywista, stwarzająca pozory czegoś autentycznego. Choćby z powodu zamieszczonych czarno-białych fotografii. Historia przypadkowej znajomości (?), przyjaźni (?) dwóch mężczyzn. Można powiedzieć, że zbliża ich wspólne zainteresowanie architekturą. Narrator opowiada historię tych trwających ponad trzydzieści lat, najczęściej przypadkowych, spotkań i konwersacji. O czym rozmawiają? Sporo o architekturze (przyznam się, że przy opowieści o twierdzach przeżyłam jedyny moment kryzysu, chciałam rzucić, wiedziałam jednak, że do raz przerwanej lektury niełatwo wrócić), ale najważniejsza jest historia tytułowego Austerlitza. Dziwaka, samotnika, outsidera, stroniącego od ludzi, niepotrafiącego nawiązać bliższych więzi, żyjącego niezwykle skromnie, wręcz po spartańsku. Stopniowo odsłania przed narratorem swoje życie. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, Austerlitz nie znał prawdy o sobie. Nie rozumiał dręczących go przeczuć, niepokojów. Zabrano mu przeszłość, tożsamość, a to, co powinien pamiętać, wyparł. Aż nagle wystarczył impuls, aby zaczął szukać. Ale chociaż dowiedział się sporo, nie wszystko da się odzyskać. Przede wszystkim pamięci o rodzicach. Austerlitz, żydowskie dziecko urodzone w Pradze, wysłane z dziecięcym transportem do Anglii, adoptowane przez anglikańskiego pastora i jego żonę, wytrwale poszukuje śladów matki i ojca. Podąża ich tropem, ślęczy w bibliotekach i archiwach, wyobraża sobie ich tragiczny los. Ale w końcu trop się urywa. Są jak kilka milionów im podobnych. Brutalnie wyrwani ze swoich domów, miast, oderwani od bliskich, od świata, w którym żyli. Prawdopodobnie zginęli. Jak? Gdzie? Kim by byli, gdyby nie wojna? A on? Jak potoczyłby się jego los? Sebald nie epatuje okrucieństwem, emocjami. Opowiada spokojnie, ściszonym głosem, melancholijnie. Raczej skłania do namysłu, niż wzrusza. Mogłabym tak nadal snuć swoje rozważania, zdobywając się na jakieś mądrości, problem w tym, że niewiele z książki Sebalda dla mnie wynika. Nie została we mnie, nie odcisnęła śladu. Kiedy czytam moich ukochanych pisarzy Amosa Oza, Philipa Rotha, Miljenko Jergovicia i paru innych, mam wrażenie, że dotykam czegoś istotnego, że coś przede mną odkrywają, poruszają we mnie jakieś struny. Tym razem zabrakło tego literackiego wow!

Ponieważ Sebald nie zachwycił, chociaż przecież powinien, zła na siebie i rozczarowana zrobiłam coś, czego zwykle nie robię, sięgnęłam po recenzję jeszcze przed napisaniem tej notki. Recenzent analizował, interpretował, udowadniał wielkość, a ja stwierdziłam, że nie dorastam. "Austerlitz" to powieść-szarada pełna kulturowych aluzji, tropów. Trzeba by ją studiować z detektywistycznym namysłem, przyglądać się pod lupą każdemu słowu, każdej frazie. Samo nazwisko jest znaczące, tyle też wiedziałam, ale wszystkich aluzji do niego i powiązań między nimi nie odkryłam, poza tą najoczywistszą, napoleońską. W świecie filmowym funkcjonuje pojęcie kino krytyków albo kino festiwalowe. To kino objeżdżające festiwale, nagradzane, kino, jakim zachwycają się krytycy, a widzowie, nawet ci ambitni, jakoś geniuszu nie dostrzegają. Może "Austerlitz" Sebalda to taka literatura krytyków? A może jednak to ja jestem nie dość wrażliwa, aby docenić jej wielkość? Piszę to bez ironii, dopuszczam taką ewentualność. Bardzo chciałabym poznać opinię takiego jak ja zwykłego miłośnika literatury. Aha, a drugą książkę Sebalda z mojej półki na pewno przeczytam. Choćby z ciekawości.

Julia Franck "Berlin-Marienfelde"

Dopięłam swego i kupiłam książkę Julii Franck "Berlin-Marienfelde" (Dom pod Krakowem 2006; przełożył Krzysztof Jachimczak; wydawnictwo chyba już nie istnieje). Moja przygoda z tą niemiecką autorką rozpoczęła się od znakomitej, bardzo poruszającej i gorzkiej powieści "Południca" wydanej kilka lat temu przez W.A.B. w tym samym świetnym tłumaczeniu. Niestety na tym koniec, bo w Polsce nie ukazała się żadna inna pozycja Julii Franck. Szkoda, ale tak niestety u nas jest. Jednych autorów wydaje się w komplecie, inni przemkną jak meteoryt i słuch po nich ginie. Czy to zależy tylko od poczytności? Na pewno nie od wartości literackiej, niestety. Czym kierują się wydawcy, skoro nawet Czarne zapomniało o Miljenko Jergoviciu, pisarzu utytułowanym i nagradzanym? Trudno mi to zrozumieć. A o tym, że poza "Południcą" ukazała się w Polsce jeszcze jedna powieść Julii Franck, przypomniałam sobie po obejrzeniu filmu "Druga strona muru" będącego ekranizacją książki "Berlin-Marienfelde". Postanowiłam ją przeczytać również dlatego, że zastanawiałam się, jak daleko scenarzystka (a nie była nią autorka) odbiegła od oryginału. Film mocno eksponował wątek szpiegowski, w pewnym momencie zaczął przypominać thriller, co nie bardzo pasowało mi do obrazu twórczości Julii Franck, jaki stworzyłam sobie po pierwszym spotkaniu z jej twórczością. Intuicja mnie nie myliła. Książka ma zupełnie inny charakter. Od razu napiszę, że warto, a może nawet trzeba, jej poszukać, aby przeczytać.

Od razu zaznaczę, że nie jest to lektura miła, chociaż i tak daleko jej pod tym względem do "Południcy", do której nie sposób się nie odwoływać. Zdarzenia rozgrywają się w Berlinie Zachodnim w latach siedemdziesiątych w obozie przejściowym dla uchodźców. Powieść ma czworo głównych bohaterów, którzy są jednocześnie narratorami. Mimo tego każdy rozdział posuwa akcję do przodu, chociaż trudno tu mówić o akcji w klasycznym pojęciu tego słowa. Niewiele się dzieje, bo niewiele dzieje się w życiu bohaterów, którzy utknęli w obozie przejściowym i z różnych względów nie potrafią żyć na własną rękę. A obóz to miejsce wyjątkowo przygnębiające. Wspólne pokoje, a w nich piętrowe łóżka. Obcy ludzie, którzy skazani są na życie na niewielkiej przestrzeni. Brudne, zaniedbane łazienki, wiecznie zabałaganione kuchnie, bo nie wszyscy mają nawyk sprzątania po sobie. I ciągłe upokorzenia. Najpierw przesłuchania przez agentów wywiadów państw okupacyjnych, potem wizyta u lekarza, wreszcie poszukiwanie pracy, a oferta owszem jest, ale nie taka, jakiej oczekiwaliby bohaterowie. Bo komu w Berlinie Zachodnim potrzebna jest polska wiolonczelistka? Albo niemiecki aktor? Albo doktor nauk chemicznych też z Berlina Wschodniego? Tacy jak oni skazani są albo na smażenie frytek w barze (Szybko, szybko, musisz nadążyć z zamówieniami, nieważne, że puchną ci nogi a opary tłuszczu przenikają każdy centymetr twojego ciała.), albo na wieczne odrzucanie ofert ku niezadowoleniu urzędnika. I jeden, i drugi wybór sprawiają, że nie możesz wyprowadzić się z obozu i zacząć normalnie żyć, co i tak nie byłoby łatwe. Bo imigranci to kasta ludzi gorszych, dla których w najlepszym razie ma się protekcjonalną wyrozumiałość  (Jak, żeby nie urazić, zwrócić uwagę, że trzeba używać dezodorantu? Jedna z kobiet pracujących we wspomnianym już barze próbuje, ale i tak Krystyna czuje się upokorzona, zresztą, kto by na jej miejscu nie był.) albo się ich prześladuje. W najgorszej sytuacji są oczywiście dzieci wyrwane ze swojego świata, narażone na agresję słowną (Mamo, co to jest ospa wschodnia, dlaczego o nas tak mówią?) lub fizyczną, która kończy się szpitalem. Ale i los dorosłych nie jest różowy. Z różnych powodów porzucili swój świat, w którym przynajmniej warunki materialne mieli o niebo lepsze. Nelly Senff, Niemka z Berlina Wschodniego o żydowskich korzeniach, zrobiła to z pobudek osobistych, ona jedna nie kierowała się motywami politycznymi ani ekonomicznymi, co utrudnia jej otrzymanie azylu. Krystyna Jabłonowska, polska wiolonczelistka, przyjechała ze starym ojcem i chorym bratem, któremu miała pomóc niemiecka medycyna. Hans Pischke, aktor z Berlina Wschodniego, trafił tu dzięki wymianie więźniów politycznych. Płotki takie jak on zyskują szczęśliwy traf dzięki grubym rybom, o jakie naprawdę w takich wymianach chodzi. Ale Hans wcale nie jest wdzięczny. Samotny, zamyka się w swojej skorupie, starając się unikać wszelkich kontaktów. Najchętniej nie wychodziłby z pokoju, robi to tylko w ostateczności. Czasem przecież trzeba pójść po zakupy do obozowego sklepiku, gdzie przydzielony asortyment jest mocno ograniczony, ale Hansowi jest już tak wszystko jedno, że nawet to mu nie przeszkadza. Osamotnienie, życie bez perspektyw to zmora bohaterów coraz bardziej zmęczonych i obojętnych na zewnętrzne bodźce. A przecież droga do raju, jakim miał być Berlin Zachodni, wymagała wyrzeczeń i upokorzeń. Rodzina Krystyny sprzedała dom w Szczecinie, ale największe upokorzenie przechodzi Nelly, która opuszcza Berlin Wschodni legalnie. Nie uniknie  drobiazgowej rewizji osobistej. Być może oprócz głównego powodu, trzeba sprawdzić, czy nie jest szpiegiem i czegoś nie przemyca, jest też drugi, zwykła ludzka złośliwość. Uciekasz z naszego komunistycznego raju, to na pożegnanie masz za swoje. Na długo nas zapamiętasz. Scena rozgrywająca się na przejściu granicznym między Berlinem Wschodnim i Zachodnim jest dojmująca. Na zakończenie tej części warto wspomnieć, że portrety psychologiczne bohaterów to jeszcze jeden atut tej powieści

Beznadziejną atmosferę buduje też klimat podejrzliwości. W obozie wszyscy traktowani są nieufnie, bo rzeczywiście wśród ubiegających się o azyl zdarzają się komunistyczni szpiedzy. Stąd przesłuchania, w czasie których każdy traktowany jest jak potencjalny agent obcego wywiadu, plotki, niedomówienia, a wreszcie prawdziwe prowokacje. A do tego pora roku, późna jesień i wczesna zima. Ciemno, zimno, na ulicach topniejący śnieg, szaro i ponuro. Wtedy samotność staje się jeszcze dotkliwsza. I nawet Boże Narodzenie w obozie przejściowym nie może być radosne, chociaż przecież wolontariusze z organizacji charytatywnej tak bardzo się starają. Oni wrócą do swoich domów, mieszkańcy ośrodka na swoje piętrowe łóżka.

I jeszcze dwie uwagi. Julia Franck wie, o czym pisze, bo jako dziecko spędziła w tym obozie kilka miesięcy. I uwaga, a właściwie refleksja, druga. Czytając tę powieść, nie sposób nie myśleć o dzisiejszych ośrodkach dla uciekinierów gdzieś we Włoszech czy w Grecji. A przecież tam musi być jeszcze gorzej, a i perspektywy uchodźców jeszcze bardziej beznadziejne. To kolejny powód, aby poszukać książki Julii Franck "Berlin-Marienfelde". A potem koniecznie trzeba zafundować sobie jeszcze większą literacką ucztę, czyli "Południcę". Oczywiście można to zrobić w odwrotnej kolejności. Tę drugą powieść jeszcze niedawno widywałam w księgarni z tanimi książkami. Polecam.


Bogumił Luft "Rumun goni za happy endem"

Lubię Rumunię, mogłabym powtórzyć za Bogumiłem Luftem, autorem książki "Rumun goni za happy endem" (Czarne 2014). To parafraza tytułu ostatniego króciutkiego rozdziału (w oryginale brzmi Lubię Rumunów), a jednocześnie jego wyznanie wiary. Niestety moje lubienie jest tylko lubieniem literackim i filmowym. Nie znam, nawet częściowo, tak dobrze tego kraju i jego mieszkańców jak Bogumił Luft, niegdyś korespondent prasowy i ambasador, a jakby tego było jeszcze mało od kilku lat  powiązany z Rumunią rodzinnie, o czym wiem nie z plotkarskich mediów, a z jego książki. Ja w Rumunii byłam raz w dzieciństwie i zdaję sobie sprawę, że nawet gdybym pojechała tam teraz, na co mam wielką ochotę, to i tak będę tylko turystką, a od tego daleka droga do prawdziwego poznania. Ale, o czym już wielokrotnie pisałam w tych notkach, więc przepraszam tych wszystkich, którzy już to czytali, od lektury "Fortepianu we mgle" Schlattnera  pilnie śledzę rumuńską literaturę piękną, wydawaną u nas raczej skromnie, i reportaże czy eseje poświęcone temu krajowi. Nic więc dziwnego, że sięgnęłam po książkę Lufta. Od razu napiszę, że uczucia mam mieszane.

Daleko tej pozycji do słynnej, obsypanej nagrodami i nominacjami książki Małgorzaty Rejmer "Bukareszt. Kurz i krew" wydanej przez to samo wydawnictwo. "Rumun goni za happy endem" nie jest ani tak fascynujący, ani tak odkrywczy, ani napisany z takim literackim talentem. Poza tym to książka moim zdaniem bardzo nierówna. Obok rozdziałów ciekawych, dzięki którym przypomniałam sobie to, co już o Rumunii wiem, albo dowiedziałam się czegoś zupełnie nowego, sporo jest niestety fragmentów po prostu nudnych. Myślę tu o drobiazgowo odtworzonej historii politycznych zmian w Rumunii i w Mołdawii (pierwsza część książki to opowieść o tym kraju) po roku 1989. Dzieje wszystkich rządów albo prezydentów, pisanie o wynikach wyborów, a nawet partyjnych przepychankach, to wszystko nuży. Znać tu dziennikarskie przyzwyczajenie wieloletniego korespondenta prasowego. Bieżąca polityka, za którą staram się jakoś nadążać, głównie dzięki radiowemu nasłuchowi, po kilku latach zebrana w jednej książce już dla zwykłego czytelnika taka interesująca nie jest. Podobnie jest z rozdziałem, który opowiada o  nieodwzajemnionej miłości Rumunów do Polaków. Oni byli nami i naszą kulturą zafascynowani, my nimi pogardzaliśmy, co niestety źródło miało albo ma w naszej niewiedzy i posługiwaniu się stereotypami. Otóż nawet ten fragment przypomina materiały, jakie na co dzień można znaleźć w mediach. Zamiast fascynującego reportażu dostajemy raczej zwyczajną prasową informację, a to o szpitalu wybudowanym przez Polaków po tragicznym trzęsieniu ziemi, które zniszczyło Bukareszt, a to o upamiętnieniu polskich emigrantów z 1939 roku.

Prawdziwie ciekawe są partie poświęcone historii Mołdawii i Rumunii. Sporo miejsca zajmują sprawy tego pierwszego kraju, o którym wiemy niewiele. Pisze autor o jego skomplikowanej przeszłości, o tym, kim właściwie czują się Mołdawianie, o ich związkach z Rumunią i Rosją, a nawet z Polską (to zamierzchłe dzieje). Te problemy mają swoje odbicie w języku, co też jest interesujące i nowe. Podobnie ma się rzecz z opowieścią o rumuńskiej przeszłości. Dzięki książce Lufta można przejść krótki kurs historii tego kraju. Nawet jeśli coś na ten temat wiemy, to zawsze watro sobie przypomnieć, bo to niestety wiedza ulotna. Pisze więc autor o kształtowaniu się poczucia narodowego w XVIII wieku i o tym, jak doszło do powstania państwa i jak trudno było zlepić w jedno trzy żywioły: bałkański (Wołoszczyzna), słowiański (Mołdawia) i zachodni, bo habsburski i niemiecki (Siedmiogród). Bardzo ciekawe są informacje o tym, jaką rolę odegrał w procesie kształtowania państwowości kościół, szczególnie grekokatolicki. Warto zapamiętać, że dzięki związanym z nim intelektualistom  Rumunia lgnęła do Europy zachodniej i uważała siebie za wyspę we wschodnim morzu. Paradoks polega na tym, że ci pobłażliwie traktowani przez Polaków Rumuni przed drugą wojną mówili nienagannym francuskim, a ich związki z kulturą Zachodu były bardzo ścisłe. To Bukaresztowi było bliżej do Paryża niż Warszawie. W ogóle wszystkie informacje o stosunku Rumunów do kościoła i wiary są bardzo ciekawe, a warto dodać, że kształtuje się to zupełnie inaczej niż u nas. Osobne miejsce zajmuje rozdział o skomplikowanej historii Siedmiogrodu, zupełnie inaczej postrzeganej przez Węgrów i Rumunów. Co dla pierwszych było największą klęską (traktat z Trianon), dla drugich dowodem dziejowej sprawiedliwości. Z książki Lufta dowiemy się też, skąd się wziął negatywny stosunek Rumunów do Rosji i jak sprytnie wykorzystał go towarzysz Ceausescu.

Konkluzja? Mimo zastrzeżeń warto jednak sięgnąć po tę pozycję. Posłużę się frazą, którą w tych notkach wielokrotnie się posługiwałam: kto niewiele wie o Rumunii lub z goła nic, może tą lekturą rozpocząć swoją przygodę, kto temat już zgłębiał, dowie się czegoś nowego. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość i przebrnąć przez nużące fragmenty.

"Marsylski łącznik", "Feniks", "Manglehorn"

Dziś krótki przegląd tego, co ostatnio w kinie widziałam. Zbieram trzy filmy w jednej notce trochę z braku czasu, trochę dlatego, że nie są to tytuły skłaniające do jakiejś głębszej analizy. Od razu napiszę, że tylko jeden z nich polecam z pełnym przekonaniem, dwa pozostałe bardzo mnie rozczarowały. Zacznę wobec tego od francuskiego "Marsylskiego łącznika", który rzeczywiście warto obejrzeć. To typowy film  sensacyjny czy gangsterski. Marsylia lata siedemdziesiąte zeszłego wieku. Miasto opanowane przez gangsterów ściągających haracze, ale prawdziwą plagą jest handel narkotykami i ich przerzut do Stanów. Widz będzie świadkiem pojedynku między nowo mianowanym sędzią nadzorującym walkę z gangami narkotykowymi a mózgiem tego interesu, szefem przestępczego światka, Tanym Zampą. Sędzia traktuje sprawę bardzo poważnie i bardzo osobiście, bo wcześniej zajmował się nieletnimi i z ofiarami nałogu miał do czynienia bardzo często. Znajdziemy tu wszystko to, czego spodziewamy się po takim kinie. Walkę o wpływy, rywalizację, skorumpowanych policjantów i tego jednego sprawiedliwego, bezkompromisowego, chociaż gotowego nagiąć przepisy, aby osiągnąć cel. Film ma świetne tempo, znakomity montaż i do końca trzyma w napięciu. Atutem są bardzo dobrze sportretowani bohaterowie z dwóch różnych światów. Szczególnie oczywiście sędzia i Zampa, postacie niejednoznaczne, wielobarwne. Reżyser pokazuje, jaką cenę  płaci każdy z nich. Walka z przestępcami i działalność gangsterska odbywa się kosztem rodziny, chociaż każdy chce jak najlepiej. Muszę jednak wyznać, że nie poruszyła mnie jakoś specjalnie ta warstwa filmu, raczej wydała mi się ciekawym konceptem. Ale oczywiście "Marsylskiego łącznika" polecam z pełnym przekonaniem.

Szkoda, że nie mogę tego samego napisać o niemieckim "Feniksie". Przyznam, że jest mi przykro, ponieważ widziałam poprzedni film Christiana Petzolda z Niną Hoss w roli głównej i był to obraz bardzo dobry i bardzo poruszający. Myślę tu o "Barbarze", którą bardzo polecam. Historia opowiedziana w "Feniksie" wydaje mi się zupełnie niewiarygodna. Denerwuje mnie zawsze naginanie realiów i nietrzymanie się reguł prawdopodobieństwa w kinie obyczajowym. A tak jest tutaj. Akcja filmu rozgrywa się tuż po wojnie w zrujnowanym Berlinie, w którym powoli odradza się życie. Główna bohaterka, Żydówka Nelly, wraca z obozu żywa, ale potwornie oszpecona. Chce za wszelką cenę odnaleźć swojego męża, którego opiekująca się nią przyjaciółka podejrzewa o to, że to on wydał żonę. Między bohaterami toczy się psychologiczna gra. Film jest bardzo oszczędny, ale to akurat mi odpowiada. Gorzej, że to, co dzieje się między bohaterami, jest mi zupełnie obojętne, a przecież nie powinno. Temat jest wszak poważny: jak poradzić sobie z pustką po zagładzie, jak poradzić sobie ze zdradą ukochanej osoby i z jej nikczemnością. Niestety jeżeli wszystko od początku budowane jest na nieprawdziwych podstawach, potem trudno uwierzyć w całą historię. Sposób, w jaki Nelly odzyskuje dawną siebie, wydaje mi się kompletnie nieprawdopodobny w tamtym miejscu i czasie. A jakby tego jeszcze było mało, zrujnowany Berlin wygląda na ekranie jak teatralna dekoracja, co jeszcze bardziej pogłębia poczucie fałszu. Szkoda, bo miałam nadzieję na dobre, poruszające kino. Uczciwie przyznaję, że niektórzy recenzenci wypowiadają się o "Feniksie" pozytywnie.

I wreszcie mocno reklamowany "Manglehorn" z Alem Pacino, który jest magnesem przyciągającym do kina. Niestety znowu klapa. Tym razem pozostałam nie tylko obojętna, ale byłam też trochę znudzona, jednak przede wszystkim zła, że ponownie uwierzyłam w moc amerykańskiego kina. To opowieść o starzejącym się mężczyźnie, odludku i dziwaku, który jedyne ciepłe uczucia ma dla swojego kota i wnuczki, poza tym jest  niesympatyczny i wybuchowy. Cały czas rozpamiętuje niespełnioną miłość, chyba jeszcze z czasów młodości, co z czasem przerodziło się w paranoję. Oczywiście na ekranie nie może zabraknąć samotnej kobiety. W tej roli Holly Hunter, która robi dziwne wrażenie ni to młodej, ni to mocno dojrzałej, co daje dość upiorny efekt. Jest też przemądrzały syn, makler giełdowy, zadufany w sobie i mający ludzi, którym wciska finansowy chłam, za nic. Domyślasz się, czytelniku tej notki, jak to wszystko się rozwinie i skończy? Tak, tak, masz rację. Schemat goni schemat, a to wszystko podlane w stosownych momentach typowym amerykańskim filmowym moralizatorstwem. Najgorsze jest jednak to, że ten film udaje coś, czym nie jest, czyli kino ambitne. Jakieś pretensjonalne kadry, jakieś surrealistyczne sceny, jakieś eksperymenty (to chyba jednak słowo na wyrost) z dialogami równoległymi (prawdopodobnie nie ma takiego terminu, ale co tam) i inne filmowe sztuczki. Niestety pod spodem jest tylko banał. Co z tego, że temat poważny, samotna starość (żeby być uczciwym, trzeba dodać, że na życzenie bohatera), kiedy nie dotyka. To moje zdanie, znowu muszę zaznaczyć, że film zbiera raczej pochlebne recenzje.

Popularne posty