Niklas Orrenius "Strzały w Kopenhadze"

O książce Niklasa Orreniusa "Strzały w Kopenhadze" (Wydawnictwo Poznańskie 2018; przełożyła Katarzyna Tubylewicz) usłyszałam w radiowej audycji. Wszyscy dyskutanci tak bardzo się nią zachwycali, że kupiłam ją przy pierwszej sprzyjającej cenowej okazji. Potem reportaż szwedzkiego dziennikarza znalazł się na liście tytułów nominowanych do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, co tylko potwierdziło jego wagę. Wprawdzie kiedy piszę ten tekst, już wiadomo,  że nie wszedł do finałowej piątki, ale samo znalezienie się na dłuższej liście też nobilituje. Nie czekałam dłużej i zabrałam się do czytania. O czym jest ta historia?
Być może niektórzy pamiętają awanturę, jaka wybuchła w roku 2006 w świecie islamskim, kiedy duńska gazeta Jyllands-Posten zamieszczała na swoich łamach karykatury Mahometa. Za to na pewno wszyscy mają w pamięci zamach z 2015 roku na paryskie satyryczne pismo Charlie Hebdo,  które te karykatury przedrukowywało I publikowało własne o podobnej treści. Niklas Orrenius zajął się w swoim reportażu podobną sprawą. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy o niej słyszałam, czy zlała mi się z duńską historią, bo początek obu jest podobny. Punktem wyjścia dla reportażu Orreniusa  jest zamach w Kopenhadze dokonany w roku 2015 na szwedzkiego artystę Larsa Vilksa, który w 2007 roku narysował rysunek przedstawiający Mahometa jako psa. Obelga była podwójna - po pierwsze islam zabrania rysowania czy malowania portretów proroka, po drugie został on przedstawiony jako pies. Natychmiast w świecie islamskim zrobił się wokół tego szum, radykalne organizacje wydały na Vilksa wyrok, a ówczesny premier Szwecji starając się sytuację załagodzić, spotkał się z ambasadorami krajów, które przeciwko rysunkowi i jego autorowi protestowały. Vilks dostał od państwa ochronę, a od zamachu nie mieszka w swoim domu - systematycznie zmienia miejsce pobytu. Całą dobę strzeże go kilku ochroniarzy, nie może zrobić bez nich kroku. Każde jego pojawienie się w jakimś miejscu, na wykładzie, w restauracji, w muzeum, na seminarium czy festiwalu literackim, w którym bierze udział, poprzedzone jest logistyczną operacją i wymaga dodatkowej ochrony.
Kiedy, czytelniku tej notki, przeczytałeś to wprowadzenie, zapewne zacząłeś współczuć Vilksowi, który stał się ofiarą wolności słowa. Do współczucia dojdzie oburzenie, kiedy przypomnisz sobie, że zamach na Charlie Ebdo był powiązany z atakiem na żydowski koszerny sklep, w którym też zginęli ludzie. Podobnie było z atakiem terrorystycznym w Kopenhadze. I tam terrorysta zaatakował tego samego popołudnia największą synagogę w mieście. Początkowo ja też czułam i myślałam podobnie. Ale z każdym kolejnym przeczytanym rozdziałem zaczynałam rozumieć, że sprawa Vilksa nie jest taka prosta. Na tym właśnie między innymi polega wartość reportażu Orreniusa, że naświetla problem z różnych stron i stale zwodzi czytelnika. Autor przez rok obserwował szwedzkiego artystę - spotykał się z nim wielokrotnie, brał udział w wydarzeniach, w których on uczestniczył, przeprowadził wiele rozmów z ludźmi ze świata sztuki, ze szwedzkimi muzułmanami i z wieloma innymi osobami bezpośrednio lub tylko pośrednio związanymi z jego sprawą. Chciał go poznać i zrozumieć, chciał odpowiedzieć na kilka pytań. Dlaczego Vilks narysował ten kontrowersyjny rysunek? Czy rzeczywiście cierpi? Czy jest ofiarą? Czy jest wrogiem ludu jak bohater  Ibsena? Czy rację mają ci ludzie sztuki, którzy nie chcą go widzieć na wernisażach, nie chcą wystawiać jego prac, odcinają się od niego? Czy może ci, nieliczni, którzy stoją za nim murem, broniąc wolności słowa i wolności artysty do swobodnej wypowiedzi? Jaką wartość artystyczną przedstawiają w ogóle jego prace? Każdy, kto przeczyta książkę Orreniusa, wyrobi sobie własne zdanie. 

Dla mnie przy ocenie jego postawy ważne są dwie sprawy. Po pierwsze wydaje się, że Vilks czuje się w tej sytuacji jak ryba w wodzie. Dlaczego? Bo takie ma podejście do twórczości. Dzieło sztuki ma wywoływać reakcję, wchodzić w relację ze światem, z rzeczywistością, prowokować. Żeby to zrozumieć, Orrenius śledzi historię jego wcześniejszej drogi twórczej. Przede wszystkim kontrowersji, jakie budziło jego najbardziej znane dzieło Nimis - stale rozbudowywana rzeźba z resztek drewna ustawiona bez pozwolenia w rezerwacie przyrody. Warto zobaczyć jej zdjęcia w internecie. Z punktu widzenia Vilksa wszystko, co dzieje się wokół niego od roku 2007, kiedy narysował Mahometa - awantury, dyskusje, kontrowersje, a nawet niedogodności, jakie go spotykają, to nieustanny proces twórczy. Dlatego bagatelizuje i lekceważy ograniczenia, jakim musiał się podporządkować. Twierdzi, że warto ponosić takie koszta. Podobnie traktował liczne procesy, jakie wytaczała mu gmina za bezprawne ustawienie Nimis w rezerwacie przyrody. Dlatego nie mogę powiedzieć, abym go żałowała. Z czasem zaczął mnie irytować. Oczywiście nie można wykluczyć, że udaje i gra. Jeśli tak jest, to Orreniusowi nie udało się go zdemaskować.
Ale oceniając postawę Vilksa, trzeba wziąć pod uwagę coś znacznie ważniejszego. Otóż stał się on z jednej strony ofiarą muzułmańskich fanatyków religijnych, ale jednocześnie został ulubieńcem środowisk antyimigranckich, rasistowskich, skrajnie nacjonalistycznych i prawicowych, a nawet neonazistowskich. Mało tego. Przyjmuje zaproszenia od takich organizacji, bywa gościem honorowym na organizowanych przez nich imprezach i spotkaniach. Lekceważy pytania o to, czy sam jest rasistą, czy nie przeszkadzają mu antyimigranckie i rasistowskie poglądy ludzi, którzy go hołubią i zapraszają. Orreniusowi również nie udało się uzyskać odpowiedzi na te pytania. Szczególną czcią otaczany jest w Danii, a w rodzinnej Szwecji na sztandary wzięli go sobie Szwedzcy Demokraci. Niezorientowanym wyjaśniam, że wbrew nazwie jest to partia skrajnie prawicowa, antyimigrancka, która z każdymi kolejnymi wyborami zdobywa coraz więcej miejsc w parlamencie. Kiedy to wszystko czytałam, Vilks stawał się w moich oczach postacią coraz mniej zasługująca na współczucie, za to budził we mnie coraz większą niechęć. Moim zdaniem przekroczył granice, jakich przekraczać nie wolno. Bo poglądy głoszone przez środowiska, od których nie odżegnuje się szwedzki artysta, nie pozostają bez wpływu na atmosferę w Szwecji, o czym za chwilę.
Ale Orrenius w swojej książce stawia znacznie więcej ważnych pytań. Czy szwedzcy muzułmanie mają prawo domagać się ograniczenia wolności słowa, ba, wprowadzenia pewnych zakazów z tym związanych do konstytucji? Jaka jest odpowiedzialność polityków? Czy po awanturze wywołanej przez rysunek Vilksa ówczesny premier powinien twardo bronić szwedzkich wartości, czy  załagodzić spór dla dobra współobywateli, którzy mogą stać się ofiarami zamachów? A odpowiedzialność samego artysty? A galerii sztuki, które podobne prace zechcą ewentualnie wystawiać? Czy to już autocenzura, czy rozsądek i odpowiedzialność? Czy moralne jest łożenie ogromnych sum na ochronę Vilksa? Dlaczego tyle mówi się o zagrożeniu, jakie grozi mu ze strony muzułmańskich fanatyków, a milczy się o atakach na artystów ze strony Szwedzkich Demokratów i neonazistów?
Aby odpowiedzieć na te pytania i dokładnie oświetlić sprawę Vilksa, Orrenius przedstawia bardzo szeroki kontekst. Pisze dogłębnie między innymi  o historii Szwedzkich Demokratów, o środowiskach skrajnie antyimigranckich, o sytuacji imigrantów, o zwiększającej się liczbie ataków na nich, ale też o młodych muzułmanach wyjeżdżających do Iraku i Syrii, aby walczyć po stronie ISIS. Żeby wyjaśnić, dlaczego Vilks tak bardzo hołubiony jest w Danii, a tak niewielu zwolenników znajduje w Szwecji, przedstawia różnice w sytuacji politycznej i społecznej między oboma krajami. Bardzo to wszystko ciekawe, bardzo dużo można się dowiedzieć.
Chociaż czasami książka odrobinę mnie nużyła, w żadnym razie nie żałuję, że po nią sięgnęłam. Warto reportaż Orreniusa przeczytać. Aby poszerzyć swoje horyzonty, aby dać się sprowokować, aby skonfrontować się z trudnymi pytaniami. Jest on doskonałym uzupełnieniem innej książki o Szwecji. Myślę tu o Katarzynie Tubylewicz i jej reportażu "Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie"



Bernard MacLaverty "Przed końcem zimy"

Jakoś tak się składa, że najczęściej na książki-niespodzianki trafiam z nasłuchu radiowego lub z telewizyjnego. Najrzadziej kieruję się recenzjami prasowymi. Ukułam nawet na własny użytek taką złotą myśl - albo czytam książki, albo o książkach. Dlatego ani nie kupuję, ani nie mam cyfrowej prenumeraty prasy zajmującej się literaturą. Człowiekowi pracującemu na wszystko czasu nie wystarczy. Tym razem jednak było inaczej. Po powieść irlandzkiego, podobno wybitnego, pisarza, Bernarda MacLaverty'ego, "Przed końcem zimy" (Agora 2019; przełożył Jarek Westermark) sięgnęłam po zerknięciu na recenzję Jerzego Jarniewicza, który książkę wychwalał. A ponieważ zainteresował mnie temat, postanowiłam przeczytać. I ... zachwyciłam się. Jestem pełna podziwu dla kunsztu autora, który w tak niewielkiej powieści, potrafił tyle zmieścić! Mało tego - jego książka wcale nie jest ascetyczna językowo. Przeciwnie, znajdziemy tu bogate opisy miejsc i stanów wewnętrznych. Co najdziwniejsze mimo niewielkich rozmiarów i bogactwa poruszanych problemów nie miałam wrażenia sztuczności. Nie szeleściło papierem, literackie szwy były starannie ukryte. I jakby tego było mało, powieść połyka się jednym tchem. Warto poświęcić dla niej weekend, warto się rozsmakować.

Zasadnicza część historii rozgrywa się współcześnie w ciągu kilku styczniowych dni, które Stella i Gerry, irlandzkie małżeństwo z wieloletnim stażem, spędzają w Amsterdamie. Zrobili sobie krótkie wakacje. Zimą? Tak, zimą. Oboje pochodzą z Irlandii Północnej, od lat mieszkają jednak w Glasgow. Ona była nauczycielką angielskiego, on architektem, dziś są już od dawna na emeryturze. Mają jednego, bardzo dorosłego, syna, który razem z żoną i kilkuletnim synkiem mieszka w Kanadzie. Prowadzą nieco nudny, uregulowany tryb życia. On zdecydowanie za często sięga po alkohol, ale pije elegancko (czytaj - na oko nie wygląda jak alkoholik). Ona jest znużona matkowaniem mu. Nudne? Przeciwnie. Fascynujące! 

Już same spacery po Amsterdamie i z konieczności pobieżne zwiedzanie miasta są opisane w sposób bardzo sensualny. Niemal czujemy zimno styczniowych, krótkich dni, drżymy osaczeni wilgocią wiszącą w powietrzu, pada drobny deszcz, czasem wychodzi słońce. Wędrujemy wzdłuż kanałów, trafiamy do zabudowań, w których niegdyś mieszkała wspólnota beginek, jeśli jesteśmy czuli na słowo, zachwycamy się spokojem, ciszą i architekturą tego miejsca. Potem dom Anny Frank i zupełnie inne wrażenia, inne refleksje. Albo dzielnica Czerwonych Latarni, którą wspólnie przemierzają małżonkowie. Oboje czują się nieco niezręcznie, on chyba bardziej, to był jej pomysł. Ta sama restauracja każdego wieczora, jakieś puby, gwarne, zatłoczone, odpoczynek w kawiarni nad filiżanką kawy. I pokój hotelowy.

Pozornie niewiele się dzieje. Ale pobyt w nostalgicznym, melancholijnym Amsterdamie skłania do wspomnień. Często odległych. Nie tylko tych miłych, związanych z domem rodzinnym, z początkiem ich znajomości. Są i wspomnienia tragiczne - pokłosie trwającego latami konfliktu w Irlandii Północnej. Byli świadkami zamachów bombowych, strzelanin, ona, praktykująca katoliczka, odczuwała na własnej skórze dyskryminację. To wszystko nakreślone jest delikatnie, cienką kreską, często tylko zasygnalizowane. Czy dlatego wyjechali do Szkocji? Czy może on pognał za zawodowymi wyzwaniami? Czy przegoniło ich stamtąd wspomnienie pewnego tragicznego, traumatycznego zdarzenia, którego nie mogę zdradzić?
Kolejny temat to wiara. Ona, jak wspomniałam, praktykująca katoliczka. Religia, duchowość są dla niej bardzo ważne. Konstytuują ją. On ateista. Potrafi kpić z jej wiary, szczególnie, kiedy za dużo wypije. Wbrew temu, co może się wydawać, Gerry nie jest potworem, przeciwnie, budzi sympatię, może nawet większą niż chłodna, spokojna, zdystansowana Stella? Dlaczego pije? Sam nie bardzo wie. Czy alkohol zagłusza pustkę? Czy tłumi żal z powodu zawodowego niespełnienia? Czy odwrotnie - nie osiągnął sukcesu, bo za dużo pił?
Ale w czasie pobytu w Amsterdamie rozgrywa się między nimi cichy dramat. Stella odczuwa pustkę pogłębioną przez nieobecność w jej  życiu syna i wnuka. Dlatego chce coś zmienić, chce nadać głęboki sens swojemu istnieniu, chce być pożyteczna, żyć jeszcze bardziej religijnie, duchowo. Podjęła pewną decyzję. Nie widzi w swoim dalszym życiu miejsca dla swojego męża. Szczególnie, że Gerry za dużo pije. Już nie chce go niańczyć. A on się boi, że zostanie sam. Jednak nie rozpacza, czeka. Ale i jej przyjdzie przeżyć wielkie rozczarowanie. Poczucie pustki jeszcze się pogłębi. Splot gwałtownych, ale skrywanych, uczuć. Lęku, znudzenia, rozczarowania, tęsknoty, samotności i miłości. Bo przecież nie można powiedzieć, że się nienawidzą, że są nieszczęśliwym małżeństwem. Przeciwnie, wydaje się, że mimo wszystko łączy ich uczucie i przyjaźń. Ten krótki trochę udany, ale i pełen rozczarowań, wypad do Amsterdamu może nieoczekiwanie stanowić nowy początek. Czy tak się stanie? Nie wiadomo. Czy będzie jak zwykle?

No i jeszcze jeden temat, od którego trudno w tym wypadku uciec. To starość. Chociaż pobyt w Amsterdamie sprzyja miłości fizycznej, to doskonale zdają sobie sprawę z upływu lat. Oboje w zaciszu łazienki przyglądają się zmarszczkom, obwisłym fałdom skóry, która dawno straciła jędrność. Mają swoje dolegliwości, zażywają lekarstwa. To wszystko jest uciążliwe, ale da się z tym żyć. Nie marudzą, pozwalają sobie przez godzinę dziennie, ale nie więcej, rozprawiać o swoich przypadłościach. 

Wspaniała, melancholijna powieść. To taki rodzaj książki, której istoty i piękna nie odda żadne pisanie, żadne gadanie. Bo wszystko tkwi w języku, w klimacie, w niedopowiedzeniach, w subtelnościach. Tak się nią zachwyciłam, sprawiła mi taką przyjemność, że natychmiast sprawdziłam, czy w Polsce wyszło coś jeszcze Bernarda MacLaverty'ego. Niestety tylko jedna rzecz, "Cal", już niedostępna. Pozostaje mieć nadzieję, że Agora pójdzie za ciosem i wyda inne powieści autora "Przed końcem zimy".

Remigiusz Ryziński "Dziwniejsza historia"

Jakiś czas temu pisałam tu pochlebnie o pierwszej książce Remigiusza Ryzińskiego "Foucault w Warszawie", o której mówiło się dużo i bardzo dobrze. Nic zatem dziwnego, że sięgnęłam po kolejny reportaż autora - "Dziwniejszą historię" (Czarne 2018). Tym razem opinie  były już znacznie bardziej zróżnicowane. A i ja po lekturze mam mieszane uczucia.
"Dziwniejsza historia" jest w pewnym sensie kontynuacją poprzedniej książki Ryzińskiego, która opowiadała o środowisku gejowskim w Warszawie pod koniec lat pięćdziesiątych. A pretekstem do tego był roczny pobyt wybitnego francuskiego filozofa, Michela Foulcaulta, w naszej stolicy i historia jego romansu z nieznanym chłopakiem. Ale jest w tym reportażu  znacznie więcej - opowieść o Warszawie i Polsce tamtych lat, między innymi o wszechobecnej inwigilacji przez służby bezpieczeństwa. Z lektury pamiętam, że bardzo mnie to poruszyło, chociaż przecież zdawałam sobie sprawę, jak wyglądała tamta rzeczywistość. A jednak dziś wydaje się absurdalne zainteresowanie służb tak prywatną sferą życia. Ryziński przyznaje w wywiadach, że po napisaniu poprzedniej książki miał poczucie, że zostało mu dużo niewykorzystanego materiału, poznał wielu ciekawych ludzi, którzy mogli mu jeszcze sporo powiedzieć, a spieszyć się trzeba było, bo jego rozmówcy to przede wszystkim roczniki trzydzieste zeszłego wieku. 

Muszę przyznać, że "Dziwniejszą historię" się świetnie czyta. Można połknąć ją w weekend. W czym zatem tkwi problem? Moim zdaniem jest ich kilka. Pierwszy i najważniejszy - mam wrażenie, że książka jest jakoś pęknięta. Jakby autor nie potrafił zdecydować się, o czym ma pisać. Dlatego znajdziemy tu i okupacyjną Warszawę, i płonące getto, i polski antysemityzm, i stosunek do Żydów w czasie wojny, i powstanie warszawskie, i temat tabu - romanse Polaków i Niemców oczywiście w kontekście homoseksualnym. Wreszcie lata powojenne, w tym także Marzec 68. No i jest temat wiodący - odkrywanie swojej tożsamości, a potem życie gejowskie przede wszystkim w czasach PRL-u. Oczywiście nikt wtedy nie używał słów gej, gejowskie. Ponieważ rozmówcy Ryzińskiego to ludzie osiemdziesiąt plus, sporo miejsca zajmuje sprawa różnic w postrzeganiu problemów środowiska LGBT przez starsze i młodsze pokolenie. I znowu konieczny jest przypis - termin LGBT też w tamtym czasie nie funkcjonował. 

To wszystko jest oczywiście bardzo ciekawe, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że wyszedł z tego trochę groch z kapustą. Oczywiście domyślam się, z czego ten problem wynika. Ryziński podąża pewnie za swoimi rozmówcami, a jednym z nich jest wybitny literaturoznawca, specjalista między innymi od nowomowy, profesor Michał Głowiński, który długo ukrywał swoje podwójne wykluczenie - był Żydem i homoseksualistą. To ostanie ujawnił dopiero w swojej autobiografii. Stąd pewnie tak mocno wybrzmiewający wątek żydowski.

A może powód tematycznego bałaganu jest jeszcze inny? Prawdopodobnie za mało było materiału, aby skoncentrować się tylko na jednym zagadnieniu. Być może autor sam zdawał sobie sprawę z owego wszystkoizmu i dlatego wyraźnie podzielił swój reportaż na dwie części - przedwojenną i wojenną oraz drugą - powojenną. 

Kolejny problem - bohaterkami książki są również lesbijki, ale zostało to przeprowadzone bardzo niekonsekwentnie, bo autor o nich zapomina. O ile pozostali bohaterowie pojawiają się z pewną regularnością, najczęściej Hubert, architekt mieszkający od lat we Francji, o tyle kobiety gdzieś po drodze znikają. A szkoda, bo temat znacznie mniej rozpoznany, co Ryziński i jego bohaterki przyznają. Dlaczego wobec tego są, a jakby ich nie było? Czy tak niewiele powiedziały? Czy okazały się mniej interesującymi rozmówczyniami a trudniej było znaleźć inne? 

I wreszcie trzecia wątpliwość. Ktoś, kto zna poprzednią książkę Ryzińskiego, czytając część  opisującą czasy PRL-u, może mieć  poczucie powtarzalności, bo o wielu sprawach  autor pisał już w swoim pierwszym reportażu.  

Mimo tych zastrzeżeń nie żałuję, że "Dziwniejszą historię" przeczytałam.

Paweł Pieniążek "Wojna, która nas zmieniła"

Bywa, że książki, po które sięgam, wzajemnie się uzupełniają. Tak jest i w tym przypadku. Kiedy tylko skończyłam czytać znakomity "Internat" Serhija Żadana, przypomniałam sobie, że w czeluściach czytnika mam reportaż z Donbasu Pawła Pieniążka, "Wojna, która nas zmieniła" (Krytyka Polityczna 2017). Nie będzie lepszego czasu na tę lekturę. O ukraińskiej wojnie powoli zapominamy, przyzwyczailiśmy się do niej. Niby blisko, a jednak daleko. Wstyd przyznać, ale właściwie złapałam się na tym, że nie bardzo wiem, jak sytuacja w Donbasie wygląda dzisiaj. A i reportaż Pawła Pieniążka nie odpowie na to pytanie, bo obejmuje lata 2014- 2016.
Wydaje się, że konflikt przeszedł w fazę zamrożoną i tak będzie trwał latami. Wzajemne ostrzeliwanie się o stałych porach, do czego mieszkańcy już się przyzwyczaili i dostosowali do niego swój rytm dnia i nocy. Najczęściej do wymiany ognia dochodzi wieczorem, kiedy obserwatorzy OBWE już nie pracują! Małe miasta pustoszeją, bo kto może, wyjeżdża, zwłaszcza młodzi. Entuzjazm dla wojny również wygasł już dawno. Kto ma pieniądze, bez trudu wywinie się od poboru. Kilka różnych opowieści o tym, jak to się robi, mogłoby rozbawić do łez, gdyby nie były one w gruncie rzeczy tak bardzo ponure i przygnębiające. Do tego trudności dnia codziennego. Bywa, że ktoś, kto mieszka na terenie jednej z separatystycznych republik, dostaje pensję od Ukrainy (tak jest, a przynajmniej było, na kolei), więc musi jechać po nią do najbliższego ukraińskiego miasta, często okrężną drogą, przekraczając po drodze granicę. Na tym nie koniec - dostaje hrywny, które trzeba potem zamienić na walutę obowiązującą tam, gdzie się mieszka. I tak to trwa i będzie trwało latami. Jak w Abchazji, Osetii Północnej i paru jeszcze innych nieuznawanych państwach pozostających pod wpływami rosyjskimi. A kiedy stanie się to wygodne, zawsze można ten konflikt podgrzać, uaktywnić, aby namieszać. Tak sytuacja wyglądała w roku 2016, na którym autor skończył swoją opowieść, bo uznał, że nie doczeka prawdziwego zakończenia tej wojny. 

Paweł Pieniążek pokazuje, jak to się stało, że początkowy entuzjazm, patriotyczne wzmożenie, kiedy to tysiące ochotników szło na front, a tysiące wolontariuszy uzbrajało i żywiło żołnierzy, bo w momencie wybuchu konfliktu stan ukraińskiej armii był katastrofalny, ustąpił niechęci i marazmowi. Jak wspomniałam, z czasem strumień ochotników się skończył, a mieszkaniec zachodniej  czy środkowej Ukrainy wojną przestał zaprzątać sobie głowę. Otóż Donbas zawsze był dla tych, którzy tam nie mieszkali, czymś w rodzaju dzikich krain, Dalekiego Wschodu, jak nazywa go autor. Eksploatowany gospodarczo, zdegradowany cywilizacyjnie, pomieszany narodowościowo, z dużą grupą ludności napływowej, która w czasach ZSRR przyjechała tam za pracą. Swoje zrobił też brak perspektyw - rozstrzygniecie konfliktu wydaje się niemożliwe. Ciężko wykrzesać z siebie entuzjazm, trudno bić się o kawałek ziemi, którym w gruncie rzeczy się pogardza. Ale ta sytuacja ma też drugą stronę medalu. Wielu spośród tych, którzy walczyli i walczą, trudno wrócić do cywila. Życie na wojnie też uzależnia. Brakuje adrenaliny, nie ma co ze sobą zrobić, niełatwo przestawić się na codzienne tory. Co robić? Gdzie znaleźć pracę? Szczególnie dotyczy to tych, którzy i wcześniej nie bardzo umieli się ustabilizować. Wojna stała się dla nich rozwiązaniem problemów, ucieczką, na przykład od wymiaru sprawiedliwości. Kiedy walki nie toczą się już tak intensywnie, kiedy w konflikt zbrojny wkrada się rutyna i marazm, wśród żołnierzy wielkim problemem stają się alkoholizm i narkotyki. 

Ale wojna prawdziwą tragedią jest oczywiście dla cywilów. Paweł Pieniążek pokazuje tragiczną codzienność - życie w piwnicach, brak jedzenia, zrujnowane domy, zniszczone miasta i wsie. Dramatyczne decyzje - zostać czy uciekać? Często zostaje przynajmniej jedna osoba z rodziny, aby pilnować tego, co ocalało, bo potem nie bardzo będzie do czego wracać. Jak zostawić dorobek całego życia? Niektórzy wyjechali, ale niełatwo było im odnaleźć się w nowym miejscu. Nikt tam na nich specjalnie nie czekał. Trudno też siedzieć krewnym na głowie. Więc kiedy tylko sytuacja jako tako się ustabilizowała, wielu zdecydowało się wrócić. Podobne motywacje stoją za decyzjami o pozostaniu na terenie separatystycznych republik. Mieszkanie tam, niekoniecznie oznacza akceptację dla nowej władzy. Po prostu trudno wyjechać i zaczynać życie od nowa. Ale niemało jest tych, którzy nowe porządki popierają. Autor pisze, jak trudno z nimi dyskutować, bo tak bardzo są zmanipulowani przez rosyjską telewizję, tak bardzo wierzą propagandzie. To znakomita pożywka dla wszelkich fake newsów. Wiara w rzeczywistość alternatywną kwitnie, szerzą się plotki i nieprawdopodobne teorie spiskowe. Ale najwięcej pewnie jest tych, którzy chcieli i chcą mieć święty spokój. Nie interesują się polityką, dla nich ważne są ich sprawy. Jak dla Paszy z "Internatu" Serhija Żadana. Paweł Pieniążek świetnie opisuje taką mentalność.
I tak to trwa i trwać zapewne będzie przez długie lata. Warto sięgnąć po tę książkę. Nie tylko jako po uzupełnienie powieści Żadana.

PS. Już po napisaniu tej notki bardzo pilnie słuchałam radiowych relacji z Ukrainy, jako że czas był przedwyborczy. Była też w nich mowa o wojnie.

"Schyłek dnia"

Wydawało mi się, że pokazywany na festiwalu w Wenecji "Schyłek dnia" Laszlo Nemesa nie wzbudził takiego entuzjazmu jak jego filmowy debiut, niezapomniany, wstrząsający "Syn Szawła". Dochodziły raczej głosy rozczarowania. Film dostał tam tylko (?), aż (?) nagrodę FIPRESCI, czyli międzynarodowej federacji krytyków. Ale teraz, kiedy wchodzi na nasze ekrany, bardzo wysoko ocenił go Janusz Wróblewski z Polityki, entuzjastycznie napisał o nim Krzysztof Varga, który w swoich felietonach drwić potrafi boleśnie. Dlatego nie czekając na więcej, czyli na wymianę zdań w moim ulubionym Tygodniku Kulturalnym, poszłam od razu do kina i ... wyszłam skonsternowana oraz nieco zagubiona. Sama nie wiedziałam, czy żałuję, że film obejrzałam, czy jednak nie. Musiałam sobie wszystko w głowie poukładać. Przyznam, że nadal jestem rozdarta - czy wybrałabym się na "Schyłek dnia", gdybym wiedziała, jaki to film? Być może nie, a przecież mimo wszystko (chyba) nie żałuję. Tak czy inaczej nadal przed oczami mam filmowe obrazy, nadal widzę świdrujący, dociekliwy, zacięty wzrok głównej bohaterki. Po podzieleniu się  wątpliwościami, pora przejść do konkretów.

Akcja filmu rozgrywa się w Budapeszcie w roku 1913. Z Triestu przyjeżdża młoda kobieta, Irisz Leiter, która chce się zatrudnić jako modystka w znanej w całym cesarstwie firmie kapeluszniczej. Kapelusze kupuje tu sama monarchini. Szybko okazuje się, że Irisz  jest dzieckiem dawnych właścicieli salonu. Kiedy miała dwa lata, jej rodzice zginęli w pożarze, firmę przejął ktoś inny. Niewiele pamięta. Co nią kieruje, kiedy wraca i tak uparcie stara się znaleźć tam zajęcie? Czy chce odzyskać salon? Nie bardzo wiadomo. Kiedy nagle w dość gwałtowny i tajemniczy sposób dowiaduje się, że w mieście mieszka jej starszy brat, którego wielu uznaje za diabła wcielonego, stara się go odszukać. Od tej chwili śledzimy, jak Irisz próbuje rozwikłać jego tajemnicę, znaleźć go i poznać. W czasie swojej wędrówki trafi do zakamarków miasta, o jakich się jej nie śniło, odkryje jego najbardziej plugawe, zbrodnicze oblicze. Blichtr, bogactwo mieszają się z nędzą i z odrażającymi czynami. Elegancja, piękno, dobre maniery to tylko fasada, za którą kryje się spełnianie najdzikszych zachcianek, służalczość, ukrywanie i tuszowanie haniebnych czynów popełnianych przez możnych. 

Ten karykaturalny w swoim rozpasaniu świat musiał zginąć, zdają się mówić twórcy filmu. Jest rok 1913, jeszcze nikt nie zdaje sobie sprawy, że wkrótce wybuchnie hekatomba, która w bezsensowny sposób pochłonie miliony ofiar i stanie się straszną traumą dla tamtego pokolenia. Nikt nie wyobraża sobie, że miliony żołnierzy będą tkwić miesiącami w okopach i modlić się o cud. W deszczu, w błocie, na mrozie, w spiekocie. Tytuł nie jest przypadkowy. "Schyłek dnia" ma być metaforą schyłku tamtego świata, tamtej cywilizacji. Problem w tym, że mnie to nie przekonuje. Rozumiem zamysł, ale czuję w tym wszystkim jakiś fałsz. Ta metafora wydaje mi się wykoncypowana, szeleści papierem, na którym spisano scenariusz. Na poziomie najprostszym, historii trochę sensacyjnej, trochę kryminalnej, film też mnie nie pociąga, a nie sądzę, aby zainteresował przeciętnego widza. Z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze trwa grubo ponad dwie godziny i może nużyć. Po drugie za dużo tu niedomówień, niedopowiedzeń, za mało realizmu. Szybko orientujemy się, że bohaterka jest jakąś figurą, pełni rolę symboliczną. Kogo? Przewodnika? Wyrzutu sumienia? Memento, które ma nas ostrzegać? Gdyby traktować tę historię realistycznie, Irisz skończyłaby marnie wiele razy, bo chcąc rozwikłać zagadkę, uparcie pakuje się w kłopoty, postępuje nieostrożnie, ba, ryzykownie. A nie jest to przecież film gatunkowy, sensacyjny czy przygodowy, gdzie taki bohater to część konwencji. 

Dlaczego wobec tego o "Schyłku dnia" nie mogę mimo wszystko zapomnieć? Dlaczego mam stale w pamięci filmowe kadry? Dlaczego nadal udziela mi się jego ponura atmosfera? Bo film jest znakomicie zrobiony. Ma sugestywny, mroczny nastrój. Także w dosłownym sensie, bo wiele tu scen rozgrywanych w mroku, we mgle, w dymie, w ciemnych, zapuszczonych pomieszczeniach, w spelunach i norach, gdzie pełno typów spod najciemniejszej gwiazdy. Z tymi obrazami kontrastują kadry słoneczne, przestrzeń, elegancja i przepych salonu z kapeluszami czy pałacu pewnej hrabiny. Śledzimy Irisz, która brnie przez Budapeszt, poznając jego mroczne tajemnice, przekraczając kolejne kręgi piekielne, będąc świadkiem dziwnych, tajemniczych, gwałtownych, brutalnych, plugawych zdarzeń. Patrzymy na to wszystko jej oczami. Laszlo Nemesz zastosował tu podobną metodę jak w "Synu Szawła" - pokazuje bohaterów z bardzo bliska, stąd to wrażenie, że współodczuwamy z Irisz, niemal jesteśmy nią samą. Te obrazy, ten wykreowany świat przeraża i fascynuje. Dlatego trudno o tym filmie zapomnieć, dlatego (chyba) nie żałuję, że jednak go zobaczyłam. Czy wobec tylu wątpliwości warto wybrać się do kina? Trudno mi jednoznacznie rozstrzygnąć. 

PS. W "Schyłku dnia" sporą i ważną rolę gra Marcin Czarnik.

Serhij Żadan "Internat"

Twórczość Serhija Żadana poznałam stosunkowo późno, ale za to pokochałam ją miłością wielką. Wszystko zaczęło się od zbioru opowiadań "Mezopotamia", potem udało mi się znaleźć jeszcze powieść "Wołoszyłowgrad". Swój zachwyt nad obiema książkami wyraziłam w tych notkach. Nic dziwnego, że z radością przyjęłam wydanie najnowszej powieści pisarza, "Internatu" (Czarne 2019; przełożył Michał Petryk). Moja niecierpliwość wzrosła, kiedy zaczęły pojawiać się bardzo dobre recenzje. Czasem tak jest, że książkę muszę przeczytać natychmiast, nie oglądając się na nic. Tak było i tym razem. Kupiłam i od razu wzięłam się za lekturę. I znowu zachwyt. Ale z góry uprzedzam, że nie jest to lektura ani łatwa, ani tym bardziej przyjemna.  Z tą trudnością przesadziłam - ktoś, komu niestraszna wolna akcja, komu nie przeszkadzają długie opisy, kto czerpie przyjemność z kunsztownego języka, nie będzie miał z lekturą powieści Żadana najmniejszych kłopotów. Natomiast podtrzymuję drugą część mojej opinii. Bo akcja powieści toczy się w czasie wojny na Ukrainie, gdzieś w Donbasie. 

Główny bohater, nauczyciel Pasza, zostaje zmuszony przez swojego ojca, aby udał się do pobliskiego miasta do internatu po jego wnuka, a siostrzeńca Paszy, trzynastoletniego Saszę. Mężczyzna najchętniej by odmówił, bo chce mieć święty spokój, ale kiedy ojciec stwierdza, że w takim razie wyruszy sam, nie pozostaje mu nic innego, jak wybrać się w drogę. Wychodzi z domu szarym, styczniowym świtem, właśnie trwają ferie, i od razu orientuje się, że coś się zmieniło. Okazuje się, że miasto, do którego musi pojechać, zostało właśnie zdobyte przez separatystów. Z jednej strony lenistwo (najchętniej siedziałby w swoim pokoju i czytał książkę), rozsądek (dostać się tam to niepodobieństwo), strach (można zginąć od gęsto świszczących pocisków albo zostać zatrzymanym przez każdą ze stron konfliktu), z drugiej poczucie obowiązku i zwyczajne wyrzuty sumienia. Bo już dawno powinien zabrać chłopca z internatu, bo tak mało się nim interesował. Dlatego Pasza mimo wszystko nie rezygnuje. Jego podróż, owo tolkienowskie tam i z powrotem, potrwa trzy dni. Muszę przyznać, że dawno już nie miałam takiej ochoty w trakcie lektury spojrzeć, jak to się skończy. Strasznie mnie korciło, aby zajrzeć na ostatnią stronę. Być może, gdybym czytała papierową książkę, nie udałoby mi się powstrzymać, ale oczywiście miałam ebook, więc jakoś technika przyszła mi w sukurs i czytałam po bożemu. Tu dygresja dla niewtajemniczonych - zajrzenie na koniec ebooka też oczywiście nie nastręcza żadnych trudności, ale jednak wymaga paru kliknięć.

Pasza wędruje przez straszny, wrogi, apokaliptyczny świat. Pustka, mrok, mgła, brudny, topniejący śnieg, drobny, dokuczliwy deszcz, wszechobecna brzydota i zniszczenia. Wypalone domy, okna pozabijane dyktą, opuszczone gospodarstwa, rozj(...)ane drogi (tak mówi taksówkarz, który podwozi Paszę na skraj miasta). Nawet zwierzęta się pochowały, nie słychać ptaków, zmarznięte i przestraszone hukiem wystrzałów gołębie tulą się do siebie pod dworcowym okapem. Nie daj Boże, jeśli natkniesz się na stado głodnych, zdziczałych psów. Takie spotkanie może skończyć się tragicznie. Przestraszeni ludzie kryją się w dworcowej poczekalni albo w piwnicach. Jak u Białoszewskiego w "Pamiętniku z powstania warszawskiego". Jakoś przyzwyczaili się do wojny - do odległych wystrzałów, do posterunków na drodze, do niefunkcjonującej komunikacji, do braku zajęcia i biedy. Ale teraz front przyszedł do ich miasta, zaskoczył ich w pracy, w drodze, wypędził z domów, zmusił do ucieczki. Każdy wziął, co miał pod ręką, co wydało mu się najcenniejsze. Głodni, zmęczeni, zmaltretowani, wściekli, przerażeni, zrezygnowani. Wybuchają agresją, czekają, nie wiadomo na co. Największe współczucie budzą starcy i ci, którzy mają pod opieką dzieci. 

Pasza zdany jest tylko na siebie, na intuicję i łut szczęścia. Nie wiadomo, czy spotkana po drodze osoba, to ktoś, komu można zaufać, z kim łatwiej będzie znosić trudy tej apokaliptycznej podróży, czy może śmiertelny wróg. Pewnie dlatego bardzo często ludzie widziani oczami bohatera przyrównani są do zwierząt. Ktoś zostaje nazwany iguaną, ktoś jeszcze inaczej. Nie ma się co dziwić, że tyle tu nieufności. Kiedy w mroku, we mgle słychać czyjeś kroki, trzeba szybko podejmować decyzję - ryzykować spotkanie czy gdzieś w ukryciu przeczekać. Pasza podczas swej wędrówki natknie się na wielu ludzi. Staną na jego drodze, ale żadne głębsze porozumienie nie będzie możliwe, bo każdy uda się w swoją stronę, podejmie swoje własne ryzyko. Nie dowiemy się, co stanie się dziewczynką i jej chorym dziadkiem, którzy zostaną wraz z innymi w piwnicy. Paszy to miejsce wyda się potencjalną trumną, dlatego wyruszy dalej, mimo zmęczenia i ciemności. Co zrobi Wira, młoda kobieta w nieswoim futrze. Jaki będzie los dziewczyny, na którą czekają w domu, a jaki wściekłej na wszystko młodej, dobrze ubranej kobiety, która ciągnie za sobą walizkę na kółkach. Podróż Paszy przez ten apokaliptyczny świat ma w sobie coś z fantasmagorii. Niestety to wojenna rzeczywistość. Świat zdegradowany.
A przecież zdegradowany był już wcześniej. Gdybyśmy oczami wyobraźni cofnęli wojenne zniszczenia, to i tak tego, co ujrzymy, nie można nazwać pięknym czy choćby ładnym. Przemysłowy krajobraz - kopalnie, magazyny, hale, kolejowe rozjazdy. Brzydkie osiedla z wielkiej płyty, przyfabryczne domy dla pracowników. Tylko przyroda może dawała jakieś ukojenie. Ale degradacja dotyczy także ludzi. Dlaczego siostrzeniec Paszy znalazł się w szkole z internatem? Bo nie miał kto się nim zająć. Ojciec gdzieś dawno zniknął, matka pracuje na kolei - stale w dalekobieżnych trasach. A Pasza i dziadek chłopca nie mieli dość siły, aby się jej przeciwstawić i zabrać go do siebie. A może tak im było wygodniej? Bo Sasza, mimo swoich trzynastu lat, był na najlepszej drodze, aby się wykoleić. Jak miał sobie z nim poradzić dziadek, zamknięty w sobie po śmierci żony? Jak Pasza, który i z uczniami nie potrafi znaleźć porozumienia? W internacie takich dzieci jak on jest więcej. Kiedy wybuchła wojna, te najbardziej samotne nadal tam tkwiły pod opieką dyrektorki, Niny, i nauczyciela wuefu. Reszta kadry rozpierzchła się. Co się z nimi stało? Gdy czytałam o Saszy, nie mogłam nie myśleć o wstrząsającej "Niemiłości" Zwiagincewa. Kiedy poznamy chłopca bliżej, okaże się, że pod maską twardziela, jest małe, przestraszone, pragnące miłości, wrażliwe, spostrzegawcze dziecko. 

Książka niesie gorzkie przesłanie. To obojętność, przystosowanie się, strategia niewychylania się, nieangażowania, zajmowanie się tylko własnymi sprawami, unikanie jasnych deklaracji, udawanie, że nie dostrzega się zła, doprowadziły do tego, że świat runął, zatrząsł się w posadach.

Powieść Żadana chwyta czytelnika i wciąga w apokaliptyczny świat. Ma magnetyczną siłę przyciągania. Trudno się od niej oderwać, mimo mroku, deszczu, topiącego się śniegu, mgły, zdegradowanego otoczenia, pustki i samotności, jaka jest udziałem Paszy. Bardzo się chce, aby mu się jakimś cudem udało. I rzeczywiście na końcu błyska cień nadziei. Tyle tylko, że jest to nadzieja krucha i złudna. Taka rodem z  "Pana Tadeusza". Przecież wiemy, że Napoleon spod Moskwy wrócił na tarczy, że upadły marzenia Polaków, że wielu nie przeżyło trudów tej wyprawy, wielu zginęło, ale bohaterów zostawiamy w momencie, kiedy z ufnością i radością patrzą w przyszłość. Jaki będzie los Paszy i jego najbliższych? Czy ich przystacyjne osiedle zostanie przy Ukrainie, czy zdobędą je separatyści? Czy będą musieli uciekać? Jest też na szczęście drugie, głębsze, źródło nadziei - to przemiana bohatera, który przebył też drogę wewnętrzną - do odpowiedzialności za drugiego człowieka. No i nić porozumienia, jaka nawiązała się między nim a Saszą.

Popularne posty