"Peryferie". Znakomite rumuńskie kino!

Po kilku filmowych niedosytach i rozczarowaniach wreszcie spełnienie: bardzo dobry film rumuński w reżyserii debiutanta Bogdana Georga Apetriego według pomysłu Cristiana Mungiu (tego od "Czterech miesięcy, trzech tygodni i dwóch dni"). Kto widział obraz Mungiu, może się spodziewać podobnego klimatu. Cóż, mimo że akcja toczy się współcześnie, a nie w Rumunii komunistycznej, nie jest to film krzepiący. Okoliczności się zmieniły, ale komplikacje ludzkich losów nie. Tym razem jednak nie ustrój jest winny, ale życiowe wybory, jakich kiedyś dokonała Matylda, główna bohaterka. Przeszłość wlecze się za nią i nie pozwala o sobie zapomnieć. Napiszę tylko tyle, że Matylda wychodzi z więzienia na dwudziestoczterogodzinną przepustkę. Obserwujemy jej poczynania w ciągu tej doby. Więcej nie zdradzę. Film jest znakomicie zrobiony, historię bohaterki śledzimy z zapartym tchem, twórcy stopniowo zdradzają jej kolejne tajemnice, ale nie odkryją wszystkiego. Wiele musimy sobie dopowiedzieć sami. Na osobną uwagę zasługują zdjęcia i aktorstwo, szczególnie Any Ularu w roli głównej bohaterki. Polecam wszystkim, dla których kino jest czymś więcej niż tylko weekendową rozrywką. Kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Co wiemy o Matyldzie? Czy można ją polubić? Na pewno jej współczułam, żałowałam, ale czy polubiłam? Raczej nie. Jakie są jej zamiary? Ile w jej poczynaniach precyzyjnego planu, a ile improwizacji? Dlaczego znalazła sie w sytuacji beznadziejnej? (Chociaż ona jest przekonana, że ma perspektywę.) Ale po kolei.

Matylda wychodzi z więzienia na przepustkę i od razu wie, że nie wróci. Wszystko szczegółowo zaplanowała i z determinacją chce zrealizować. Stopniowo odkrywamy jej tajemnice. Film podzielony jest na trzy części, jak trzech mężczyzn ważnych w jej życiu. Każda zaczyna się podobnie: Matylda idzie długim korytarzem, raz będzie to blok, raz hotel, raz sierociniec, puka do drzwi i zawsze słyszy to samo: "Co słychać?". Jej odpowiedź też za każdym razem brzmi: "W porządku.". Jakby rozstała się z tymi, których odwiedza, wczoraj. Tymczasem nie widziała ich, odkąd trafiła do więzienia, a może dłużej.

Najpierw jest brat. To jedyna życzliwa jej osoba, początkowo najeżony, zaskoczony i zły, robi jej wyrzuty, oskarża o śmierć matki, ale z czasem staje się milszy. Może byłby gotów jej pomóc, gdyby nie żona, od początku wrogo do niej nastawiona. Ale Matylda nie ułatwia mu sytuacji, zaskakuje go informacją, że jest matką ośmioletniego syna. Prosi, aby wziął go na wychowanie. On chyba, z dwojga złego, wolałby dać jej pieniądze. Czy można się dziwić, że radośnie nie zgadza się na  propozycję? Przecież o istnieniu jej syna, Tomy, dowiedział się właśnie przed chwilą! Doskonale też potrafi przewidzieć reakcję żony. Może dlatego nie mówi jej prawdy, tylko rozmawia o pieniądzach dla siostry, chociaż ona nie o to go prosiła. Stopniowo dowiadujemy się coraz więcej o przeszłości Matyldy. Wiemy już, że przed laty uciekła z rodzinnego domu, przysparzając tym matce zgryzot. Dlaczego? Czy był to tylko bunt młodości? Czy chęć odcięcia się od rodziny, od życia na wsi? Czy ucieczka do chłopaka? A jeśli tak, to czy był to Paul, ojciec jej dziecka, czy jeszcze ktoś inny? Wydaje się natomiast pewne, że tamten krok zdeterminował jej los. Wszystko, co zdarzyło się potem, miało swój początek właśnie wtedy. Nie mogła czy nie chciała wrócić do rodziny? Może odpowiadało jej życie, które prowadziła? Może zaślepiona miłością do Paula, nie potrafiła od niego odejść, gotowa wysługiwać się mu w imię miłości? Wiele na to wskazuje. Przede wszystkim historia Seleny, obecnej towarzyszki Paula. Matylda ostrzega ją przed nim, ale tamta, zakochana, nie chce słuchać jej rad. Jest zazdrosna, sądzi, że Matylda zjawiła się, aby jej go odebrać. Wystarczy kilka pięknych słówek, zapewnień o miłości, kilka czułych gestów, aby Selena zrobiła to, czego on chce. Możemy domyślać się, że ta dziewczyna powiela los Matyldy. Paul traktuje kobiety instrumentalnie, wykorzystuje ich ślepą miłość i płaci nimi niczym monetą w interesach, zapewne brudnych. To przez niego Matylda trafiła do więzienia, jak się domyślamy, niekoniecznie za swoje winy, raczej dlatego że wzięła na siebie jego winę. Teraz szantażując go policją, chce odzyskać pieniądze, które zgodnie z  umową jej się należą.

Paul to wyjątkowa kanalia. Świat, w którym się obraca, to świat brudnych interesów, podejrzanych typów, dziwek. Elegancki hotel, którego jest najprawdopodobniej właścicielem, to tylko przykrywka. Nie chce oddać Matyldzie pieniędzy, najchętniej widziałby ją dalej za kratami. Podobnie  brat, a na pewno jego żona. Nieoczekiwane zjawienie się Matyldy to dla nich tylko kłopot. Wiedzą, że są jej coś winni, albo dosłownie (Paul), albo z powodu więzów krwi (brat), ale nie chcą lub nie mogą jej pomóc. Paul, o czym wspominałam, traktuje kobiety przedmiotowo, jak obiekt seksualny, który służy do zaspokojenia jego żądzy i pomaga w interesach. Nie czuje żadnego bliższego związku ani z nimi, ani z dziećmi, które pewnie sprowadził na świat przypadkowo. Tomę oddał do sierocińca, zresztą nie tylko jego. Wkrótce Matylda przekona się, że jej syn ma tam  brata, Daniela.

Toma to kolejny mężczyzna w życiu Matyldy, jej ośmioletni syn. Nie wiemy, od jak dawna go nie widziała, prawdopodobnie odkąd trafiła do więzienia, ale pewności, że wcześniej się nim opiekowała, też nie mamy. Trudno powiedzieć, kiedy decyduje się zabrać go z sierocińca i razem z nim uciec za granicę. Czy gdyby jej brat, Andrea, zgodził się nim zaopiekować, wzięłaby Tomę ze sobą? Na te pytania w filmie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, można snuć spekulacje. Wydaje się, że to postanowienie przychodzi powoli. Początkowo mówi tylko, że chce go odwiedzić. To najsmutniejsza i najprzykrzejsza część filmu. Reżyser stopniuje napięcie, począwszy od rodzinnego spotkania, które mimo że nieprzyjemne, bo zakończone kłótnią i rozstaniem, jest jednak niczym w porównaniu z wizytą u Paula. Kulminacja to spotkanie z synem. Najpierw sierociniec: miejsce okropne. Widz ma wrażenie, że nikt tam nad niczym nie panuje, dzieci pozostawione są same sobie, a Matylda bez kłopotu może nie tylko wejść do pokoju chłopców, ale i niezauważona wyjść  z Danielem. Wydaje się, że mali mieszkańcy mogą niepostrzeżenie opuszczać budynek, kiedy tylko chcą. To dlatego Matylda nie znajduje tam Tomy. Nie jest zresztą specjalnie zdziwiona, nie wszczyna awantury, nie ma do nikogo pretensji. Po prostu zabiera starszego brata swojego syna i nie opowiadając się nikomu, wyrusza z nim na poszukiwania. Spotkanie matki i syna wcale nie jest radosne, nikt nikomu nie rzuca się na szyję, dziecko jest wyraźnie onieśmielone i rozdarte między matką, a bratem. Daniel za wszelką cenę chce iść z nimi, ale Matylda jest bezwględna: nie tylko go odtrąca i pozostawia, ale robi to bardzo brutalnie. Czy musi być taka okrutna? Czy musi bić i kopać chłopca? Dlaczego nie decyduje się zabrać go razem z Tomą? Cóż, kolejne dziecko, to dodatkowy balast, a poza tym Daniel jest synem Paula. Czy dlatego tak go traktuje?

Toma, mimo że ośmioletni, jest doświadczony i zdegenerowany. Najrawdopodobniej był wykorzystywany seksualnie przez pedofila, pewnie nie tylko on. Może sprzedawał się za pieniądze czy drobne prezenty. Charakterystyczna jest scena, kiedy następuje przełamanie lodów pomiędzy matką i synem. Toma prosi Matyldę o papierosa, ona bez zdziwienia i bez mrugnięcia okiem spełnia jego prośbę. Nie obawia się też, że ktoś zwróci jej uwagę, wszak wszystko dzieje się na korytarzu w pociągu! Dopiero kiedy tak wspólnie, ramię w ramię wydmuchują papierosowy dym w okno, matka okazuje czułość synowi, a on wreszcie się uśmiecha. To bardzo smutna i przerażająca scena. Ale najgorsze dopiero nastąpi: ośmioletni Toma ukradnie matce pieniądze i zniknie. Co z nimi zrobi? Pewnie wróci do brata. Nie tylko nie łączy go z matką żadna więź, ale woli ucieczkę i tułaczkę, niż bycie z nią. Jest w tym dziecku coś smutnego i dorosłego, nie przypomina ośmiolatka, nie uśmiecha się, patrzy poważnie dużymi, czarnymi oczami, milczy, nie wiadomo, co myśli i czuje (podobnie Matylda, też milcząca, ponura, zamknięta w sobie). To, co robi, nie przypomina wybryku małego, nieświadomego dziecka. Nie, Toma kradnie pieniądze i opuszcza matkę świadomie, on doskonale wie, co robi! Takie rozwiązanie trudno było przewidzieć. Raczej  spodziewałam się, że plany Matyldy zostaną zniweczone przez Paula, a nie przez ośmioletnie dziecko!

Jaka przyszłość ją czeka? W ostatniej scenie widzimy główną bohaterkę spacerującą po nabrzeżu w blasku wschodzącego słońca. Nie rozpacza, nie szuka Tomy, chodzi w kółko i pali papierosa. Nie widzimy jej twarzy. Jest zrezygnowana? Zobojętniała? A może jednak zrozpaczona? A jeśli tak, to zniknięciem Tomy czy raczej utratą pieniędzy, bo to odbiera jej możliwość ucieczki? A gdyby nawet się udało, to jaka przyszłość czekałaby ją gdzieś tam, gdzie chciała się znaleźć? Przecież pieniędzy nie starczyłoby jej na długo!

Ważniejsze jest jednak pytanie, jak to się stało, że życie Matyldy potoczyło się w taki beznadziejny i smutny sposób. Przecież jej brat żyje zwyczajnie: ma rodzinę, pracę, mieszkanie. Nie zszedł na drogę przestępstwa. Wydaje się, że to nie środowisko, z którego się wywodzi, zamknęło jej drogę. To ona, podejmując w przeszłości jakieś decyzje, znalazła się w takim położeniu. Na życiowych peryferiach. Czy stąd tytuł filmu? Jaki jest bilans jej życia? Zerwane więzi z rodziną, beznadziejny związek z wykorzystującym ją Paulem, prostytucja, więzienie, opuszczone, zdeprawowane ośmioletnie  dziecko. Żadnej nadziei, żadnego pokrzepienia czy happy endu! Świat Matyldy jest zły, brzydki i zdegenerowany. To wrażenie potęgują jeszcze barwy użyte w filmie przez operatora. Wszystko pokazywane jest w szarej, ciemnej tonacji. Taki jest Bukareszt: kamienne, szare miasto, takie jest niebo, dworce, pociąg, krajobrazy przesuwające się wzdłuż drogi, takie są wnętrza, do których trafia. Przytłaczające, zagracone, a co charakterystyczne, filmowane w cieniu, nigdy w kadrze nie widzimy tych wnętrz dokładnie, podobnie zresztą twarzy bohaterów, kiedy ze sobą rozmawiają. Jakże inna jest scena na wsi, na pogrzebie matki. Wydaje się być sielankowa, jak ze starego rodzinnego zdjęcia. Wszyscy zgromadzeni wokół stołu, a w tle dom rodzinny i zieleń. Ale to tylko pozory sielanki. Dalsza rodzina milczy, wrogo nastawiona do Matyldy, a między nią, a bratem i bratową od złych emocji aż kipi. Czy gdyby przyjęli ją inaczej, zrezygnowałaby ze swoich straceńczych planów? Gdyby brat spełnił jej prośbę i zdecydował się zabrać do siebie Tomę, nie brnęłaby dalej? Może jej przyjazd na pogrzeb, a potem udział w stypie, to desperacka próba szukania rodzinnej bliskości, która mogłaby ją ocalić? Odrzucona, trafia znowu na peryferie, tym razem rodziny. 

Na koniec jeszcze raz podkreślę, że film jest świetnie zrobiony, cały czas trzyma w napięciu, a twórcy umiejętnie dozują  kolejne niespodzianki związane z Matyldą, zaskakując widza co jakiś czas. Ale najważniejsze, że jest przejmujący i prawdziwy, chociaż przykry. Nie odnajduję w historii pokazanej na ekranie żadnego fałszywego, wydumanego tonu. 

"Chicago" Ala al-Aswaniego. Próba zrozumienia Egiptu i Egipcjan.

O książce Ala al-Aswaniego "Chicago" (Smak Słowa 2010) dowiedziałam się dzięki audycji radiowej. Pewnie nie byłoby rozmowy na jej temat, gdyby nie zainteresowanie Egiptem i krajami północnej Afryki w związku z rozruchami, które ogarnęły te tereny. Od razu zdradzę, że powieść egipskiego pisarza czyta się znakomicie. To taka literatura, dla której można zarwać noc. Nie dość, że opowiadane historie są interesujące, to dodatkowo ciekawość czytelnika jest umiejętnie pobudzana przez autora dzięki kompozycji. Ta wielowątkowa powieść, której akcja toczy się w Chicago na początku XXI wieku, ma licznych bohaterów. Ich historie opowiadane są naprzemiennie, a autor ma zwyczaj przerywać je w najbardziej emocjonującym momencie, aby zacząć towarzyszyć kolejnej postaci. Co stanie się dalej, czytelnik dowie się po przeczytaniu kilkunastu lub nawet kilkudziesieciau stron, śledząc w tym czasie zdarzenia równie ciekawe. Kilkakrotnie miałam ochotę przewertować kolejne strony po to tylko, aby natychmiast dowiedzieć się, jak potoczą się dalej losy porzucanego właśnie bohatera. Już dawno nie towarzyszyła mojej lekturze taka zwykła, czytelnicza niecierpliwość.

Akcja powieści rozgrywa się w Chicago przede wszystkim na uniwersytecie medycznym, na którym studiuje liczna grupa stypendystów egipskich robiących doktoraty. Na ogół są bardzo zdolni i niezwykle pracowici. Zdobycie naukowego tytułu na amerykańskiej uczelni jest dla nich szansą na karierę po powrocie do kraju. Jak łatwo zgadnąć, autor rozpościera przed czytelnikiem panoramę różnych postaw i życiowych dróg. Jest więc Tarik, uporządkowany, systematyczny, solidny, raczej poważny i ponury, któremu dnie upływają na rutynowo powtarzanych czynnościach, przede wszystkim na rzetelnej nauce. Tak będzie dopóki się nie zakocha w swojej koleżance, która właśnie przybyła na stypendium. Szajma to czterdziestoletnia panna (według kryteriów egipskich nie singielka, lecz po prostu stara panna) z Tanty. I chociaż to miasto uniwersyteckie w oczach pochodzącego z Kairu Tarika Szajma jest wieśniaczką. Małżeństwo z nią byłoby dla niego mezaliansem, jest przekonany, że stać go na lepszą partię. Z jej strony to pierwsze wielkie i szczere uczucie, które spadło na nią, kiedy już zwątpiła w zamążpójście. Zbliża ich do siebie samotność i poczucie obcości z daleka od ojczyzny. Oboje są wierzącymi muzułmanami, ale namiętność spowoduje, że złamią religijne zasady. Szczególnie ona okupi to rozterkami duchowymi i wyrzutami sumienia, i lękiem o swoją przyszłość. Jeśli Tarik nie ożeni się z Szajmą, będzie zhańbiona i ostatecznie straci szansę na małżeństwo. Takie zasady jej wpojono, takie wychowanie odebrała. To ona ryzykuje, bo jest kobietą, mężczyzna nie. On będzie usprawiedliwiony, żadne odium na niego nie spadnie. Nawet pobyt w Stanach, na amerykańskim uniwersytecie, wśród amerykańskich studentów nie rozluźnia norm obyczajowych, jakimi kieruje się Szajma.

Podobnie jest z drugą bohaterką, Marwą, żoną czarnego charakteru, karierowicza i aparatczyka Danany. Danana jest wyjątkowo śliskim typem, robi karierę nie dzięki swojej pracowitości czy zdolnościom, lecz dlatego, że wysługuje się władzom egipskim. Jest przewodniczącym związku studentów egipskich, utrzymuje ścisłe kontakty z pracownikami konsulatu i ambasady, głównie z pewnym pracownikiem służby bezpieczeństwa, a jego rolą jest infiltracja środowiska, szczególnie studentów, którzy mieli zatargi z władzą na tle politycznym. Danana dla kariery jest gotów na każde świństwo, a żonę, z którą ożenił się dla pieniędzy, traktuje przedmiotowo. Los Marwy jest nie do pozazdroszczenia. Szybko pozbywa się złudzeń związanych ze świeżo poślubionym małżonkiem, odkrywa jego wady, a szczególnym koszmarem jest dla niej seks. Wychowana tradycyjnie, nie wie, czego może oczekiwać i wymagać, zaciska zęby i biernie godzi się na los poniewieranej, wykorzystywanej żony, tym bardziej, że nie znajduje wsparcia ze strony rodziców, którzy dotąd ją rozpieszczali. Matka powie jej tylko, że z czasem na pewno przekona się do męża, zreszta rolą kobiety nie jest oczekiwanie rozkoszy w tej sferze życia.

Jeszcze inny jest Nadżi, poeta, który medycynę studiuje tylko po to, aby móc pisać wiersze. Nadżi ma kłopoty polityczne, w Egipcie siedział w więzieniu, był torturowany, mimo to zamierza powrócić do ojczyzny, bo tam jego miejsce. Jest człowiekiem ideowym, bezkompromisowym, mającym swoje zdanie, gotowym wdać się w spór polityczny czy ideowy.  Nie potrafi stać z boku i nawet w Chicago wykorzysta okazję do działalności politycznej. Jest muzułmaninem, ale nakazów religijnych przestrzega dość swobodnie: pije wino, wdaje się w namiętny romans z amerykańską żydówką i nie ma z tych powodów religijnych wyrzutów sumienia.

Poznajemy też historie trzech Egipcjan ze starszego pokolenia. To około sześćdziesięcioletni profesorowie medycyny, którzy Egipt opuścili trzydzieści lat temu i w Stanach pozostali na stałe, robiąc tu dzięki swojej pracowitości, wytrwałości i zdolnościom kariery naukowe. Jeden z nich, Karam, egipski Kopta, jest wybitnym kardiochirurgiem. Różne były powody, dla których zdecydowali się nie wracać do kraju. Różnie po latach patrzą na swoją dawną ojczyznę. Rafat z gorliwością neofity pogardza Egiptem i Egipcjanami, jest ślepo zapatrzony w Amerykę, wielbi wszystko, co amerykańskie, uważa się za Amerykanina, ale córkę potraktuje raczej jak Egipcjanin. Inny profesor, Salah, przeżywa właśnie kryzys. Dokonuje życiowego bilansu i odkłamuje swoją przeszłość. Przyznaje się przed sobą do prawdziwych motywów, jakimi kierował się w przeszłości, decydując się na opuszczenie Egiptu, a potem małżeństwo z Amerykanką. Ogarnia go nagła tęsknota za krajem i poczucie życiowej klęski.

Wśród tej mozaiki egipskich bohaterów jest też para amerykańska. To Graham, niegdyś hipis, buntujący się przeciwko mieszczańskiemu życiu, brudom polityki i wojnie w Wietnamie. Otoczony szacunkiem i nimbem dawnej sławy, wolnomyśliciel i człowiek, który w momencie kryzysu potrafi przypomnieć sobie, jak żył kiedyś i w imię miłości ograniczyć swoje potrzeby. Jego towarzyszką życiową jest, dużo młodsza od niego, czarna Carol, która nie może znaleźć pracy ze względu na kolor skóry. Chociaż oczywiście nikt nie powie jej tego wprost, bo przecież nie może, jest przekonana, że właśnie z tego powodu jej starania o kolejne posady kończą się niepowodzeniami.

Wszyscy ci bohaterowie i jeszcze kilku innych, o których nie wspomniałam, są znakomicie scharakteryzowani, a ich losy ciekawe. Poznajemy tych ludzi w momentach przełomowych i ważnych, a ich historie kończą się w sposób nieoczekiwany. Jak, oczywiście nie będę zdradzać.

W akcję wpleciony jest też wątek sensacyjno-polityczny związany z przygotowywaną w Stanach wizytą prezydenta Mubaraka, który ma też odwiedzić Chicago i w konsulacie spotkać się z miejscowymi Egipcjanami, między innymi stypendystami z uniwersytetu medycznego. Samo spotkanie, które stanowi kulminacyjny moment powieści, przedstawione jest w sposób, który nam może się wydać groteskowy, ale przypuszczam, że jest prawdziwy. Sterowany entuzjazm zgromadzonych, czołobitne, wiernopoddańcze, wazeliniarskie mowy, aktywność służb specjalnych i bezwzględność samego Mubaraka traktowanego przez pracowników konsulatu jak cesarz, a może adekwatniejsze byłoby porównanie do faraona. Chociaż powieść opowiada o losach Egipcjan, którzy spotykają się w Chicago, to Aswani pisze też o sytuacji społecznej i politycznej w Egipcie. Potwierdza się to wszystko, co teraz wiemy dzięki wzmożonemu zainteresowaniu mediów spowodowanemu styczniowymi zamieszkami. Bieda, zacofanie, brak perspektyw, korupcja, nepotyzm, zamordyzm polityczny, wszechobecność służb specjalnych, tortury, bezradność tych, którzy się buntują. Dopełnia ten obraz narastający konserwatyzm religijny i obyczajowy, który szczególnie odbija się na losie kobiet. Ale dostaje się nie tylko politykom, również społeczeństwu egipskiemu. Autor wkłada w usta jednego z bohaterów takie słowa:

"... Egipcjan w ogóle nie obchodzi demokracja. Zresztą nie są do niej stworzeni. Egipcjanie intersują się na tym świecie wyłącznie trzema sprawami: religią, chlebem i swoimi dziećmi. Najważniejsza z tego jest religia. Można ich skłonić do rewolucji, tylko atakując ich wiarę."

Przynajmniej w tym punkcie diagnoza okazała się nietrafna: Egipcjanie wyszli na ulicę nie z powodu wiary, lecz raczej chleba. Ostrze krytyki dotyka też polityków amerykańskich, którym nie chodzi o demokrację w Egipcie, wolność w głoszeniu przekonań politycznych czy przestrzeganie praw jednostki, ale o zabezpieczenie swoich interesów. Polityka to cyniczna gra, nie szlachetne idee. Oczywiście żadne to odkrycie.

Ta powieść, którą tak świetnie się czyta, jest w gruncie rzeczy powieścią bardzo gorzką. Takie są losy wielu bohaterów i taki jest obraz społeczeństwa. Dobro tu niekoniecznie zatriumfuje, a zło wcale nie poniesie zasłużonej klęski. Ta gorzkość jednak stępiona jest trochę przez lekką formę, o której wspominałam. Dla jednych to pewnie zaleta, dla innych drobny minus. Tak czy inaczej niewątpliwie warto po nią sięgnąć, choćby po to, aby jeszcze lepiej poznać innego. Kto przeczytał ją kilka miesięcy temu, być może nie był tak bardzo zaskoczony tym, co wydarzyło się zimą w Egipcie. Polecam! I jeszcze jedno: na podkreślenie zasługuje bardzo staranne opracowanie powieści. Jest przedmowa profesora Marka Dziekana, są liczne przypisy objaśniające nie tylko arabskie słownictwo, ale także komentujące egipskie wydarzenia polityczne, o jakich mowa w książce, czy tłumaczące, kim są autentyczne postacie, do których odwołują się bohaterowie czy narrator. Tym bardziej polecam!

"Jak spędziłem koniec lata". Najlepszy film zeszlorocznego Berlinale?

Od czasu do czasu miłość do kina wiedzie mnie na manowce. Mówiąc wprost, muszę po prostu napisać, że przynosi rozczarowanie. Jeśli się ogląda tyle filmów, nie wszystko musi się podobać, to jasne, ale najbardziej nie lubię rozczarowań takich, jak to: kiedy nastawiam się na nie wiadomo jak wspaniały film, na przeżycie duchowej ekstazy, a tu nic! Tak właśnie jest z rosyjskim filmem "Jak spędziłem koniec lata". Nagrody aktorskie na Berlinale (doceniam, szczególnie Grigorija Dobrygina w roli Pawła), za zdjęcia (też zgoda), ale już opinie, że to najlepszy film zeszłorocznego festiwalu w Berlinie, dziwią mnie. Naprawdę najlepszy? Problem nie tkwi w tym, że to kino ekstremalne: ponad sto dwadzieścia minut widz obcuje tylko z dwoma bohaterami obsługującymi stację meteorologiczną na niezamieszkanej wyspie gdzieś w arktycznej części Rosji. Pustka, mgła, skały, szarość otaczającej przyrody, dwóch różnych mężczyzn skazanych tylko na siebie i emocje momentami rzeczywiście sięgające zenitu. Film ogląda się bardzo dobrze, te dwie godziny minęły, sama nie wiem kiedy, ale po seansie, po raz kolejny ostatnio, przyszło mi westchnąć: tylko tyle? I chociaż z napięciem śledziłam dramatyczny przebieg wypadków, to jednak pozostałam obojętna na los Pawła i Siergieja. Ten film jest jak wielki, nadmuchany balon: kiedy spuścić powietrze, niewiele zostaje. Ale oczywiście każdy ma prawo do swoich ocen, pewnie niektórzy się zachwycą. A kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy, aby dowiedzieć się, dlaczego ja się nie zachwyciłam. Zapraszam

Może moje rozczarowanie tym filmem bierze się z niezrozumienia warunków, w jakich przebywają Siergiej i Paweł? Myślę tu o zagrożeniu skażeniem radioaktywnym, które emituje jakieś urządzenie znajdujące się na wyspie. Co to jest? Czemu służy? Powie ktoś, że to nieistotne, nieważne. Tak jednak nie jest. O tym, że coś takiego jest na wyspie, dowiadujemy się w pierwszej scenie, kiedy Paweł prowadzi przy tym czymś samodzielnie pomiary, a potem zdawkowo informuje Siergieja, że promieniowanie jest duże. Ten jednak zdaje sie nie przejmować tą informacją, a i Paweł o tym zapomina. I kiedy pod koniec skażenie radioaktywne okazuje się nagle najważniejszą kwestią filmu, poczułam się oszukana. Dlaczego? Bo nie o tym była ta opowieść! Reżyser i scenarzysta wywiedli mnie w pole, ale wcale nie jestem pewna, czy takie było ich założenie. Wszak cały czas budują napięcie wokół relacji między dwoma całkiem różnymi mężczyznami skazanymi na siebie.

Siergiej, starszy, mieszka na wyspie od lat, pracował z różnymi ludźmi, widział niejedno. Wie, jakie zagrożenia niesie przyroda, wie, co życie w izolacji, w surowym, dzikim otoczeniu może zrobić z ludźmi, jaki wybuch emocji potrafi wywołać zwyczajna sprzeczka. Jest małomówny, raczej spokojny i chyba lubi swoją pracę i swoje przebywanie na tej pustej, omiatanej wiatrem i mgłami wyspie. Czas upływa mu jednostajnie na odczytywaniu pomiarów, przekazywaniu ich gdzieś w świat, na codziennych czynnościach. Jedyną rozrywką jest połów ryb gdzieś w lagunach. Potem wędzi je, aby zrobić z nich prezent dla żony, z którą kiedyś tu mieszkał. Nawet na wieści od niej i synka początkowo wydaje się być obojętny. Ożywia się dopiero później. Zupełnie inny jest Paweł. Dużo młodszy, inaczej ubrany (w takim stroju spokojnie mógłby pokazać się w mieście), słucha ostrej muzyki, w wolnych chwilach gra w gry komputerowe. Momentami zachowuje się z dziecięcą radością: skacze po beczkach, wiruje na radarze (?) niczym na karuzeli. Dlaczego tu pracuje? Bo nie znalazł innego zajęcia? Bo chce przeżyć przygodę? A może też lubi takie życie? Jest niedoświadczony, musi podporządkować się poleceniom Siergieja i słuchać jego rad. Nie zawsze wszystko zrobi, jak trzeba, ale i Siergiej pozwala sobie na zlekceważenie regulaminu, kiedy wypływa na ryby i pozostawia na stanowisku niedoświadczonego kolegę. Paweł próbuje chyba nawiązać jakąś bliższą więź z małomównym towarzyszem, przełamać dzielącą ich barierę. Temu prawdopodobnie służy pytanie: "Dlaczego pan jest taki?" (cytat z pamięci). Taki, czyli jaki? Milczący, zamknięty w sobie, surowy, sztywny?

Napięcie zacznie rosnąć, kiedy Paweł nie przekaże Siergiejowi tragicznej wiadomości o śmierci żony i synka. Pod wpływem ostrzeżeń radiotelegrafistów i wcześniejszych opowieści Siergieja boi się jego reakcji i dlatego chyba nie chce mu powiedzieć tego osobiście. Będzie milczał również wtedy, kiedy zorientuje się, że kartkę z telegramem zdmuchnął wiatr. A potem już brnie. To znany psychologiczny mechanizm: jeśli nie zmierzymy się z czymś przykrym od razu, potem boimy się tym bardziej. Na domiar złego Siergiej raptem ożywia się i z uczuciem, które wcześniej skrywał, opowiada o żonie i synku. Paweł miota się, nie wie, co robić, próbuje przeczekać, aż nadejdzie ratunek z zewnątrz. Wtedy nie będzie sam. On wie, zna tragiczna prawdę, a Siergiej, nieświadomy niczego, raptem cieszy się życiem. Ostatnie beztroskie, szczęśliwe chwile. Swojego zaniechania Paweł omal nie przypłaci życiem podczas samotnej wyprawy, na którą wyrusza, aby sprowadzić Siergieja, który łowi ryby w lagunie. Surowa przyroda pokazuje, kto tu rządzi: mgła, zmieniające się gwałtownie warunki atmosferyczne, niedźwiedź. Napięcie rośnie, film z psychodramy powoli zmienia się w thriller.

Kiedy wreszcie Paweł uratowany przez Sergieja powie mu prawdę, okaże się, że jego lęk był uzasadniony. Dlaczego Siergiej do niego strzela? Z rozpaczy? Z szaleństwa? Ze złości, że kolega zataił przed nim tragiczną wiadomość? Paweł zamienia się w uciekiniera, a film jeszcze bardziej zmierza w stronę thrillera. Młody mężczyzna zachowuje się jak ścigane zwierzę: poobijany, głodny, przemarznięty, brudny, ze strachem w oczach walczy o przetrwanie. Jeszcze niedawno radosny, zadowolony z życia, teraz zdegradowany do swojej fizyczności, zaszczuty. Czy rzeczywiście Siergiej jest taki groźny? Czy kiedy wyrusza tropem Pawła, jest gotowy go zabić, czy po prostu chce go sprowadzić z powrotem do bazy? Ja miałam wrażenie, że to drugie. Ale może napad szału minął mu dopiero później? Może słusznie Paweł uciekał? I kiedy nagle napięcie opada, kiedy dochodzi do pojednania, kiedy lęk okazał się  może tylko wytworem wyobraźni, wtedy właśnie okazuje się, że prawdziwym zagrożeniem jest napromieniowanie.

Tu pojawiają się kolejne pytania. Czy Paweł napromieniował ryby celowo, żeby zaszkodzić Siergiejowi, czy zrobił to bezmyślnie, dotykając ich skażonymi dłońmi? I czy o takie pytania chodziło scenarzyście i reżyserowi, czy też stawiam je, bo ten film jest pęknięty? Dlaczego Siergiej decyduje się zostać na wyspie? Dlaczego nie jedzie, aby się przebadać jak Paweł? A co z pogrzebem żony i synka? Czy to nieważne? W takim razie skąd wcześniejszy wybuch emocji?

Kiedy stawiam takie zdroworozsądkowe pytania filmowi uznanemu za znakomity, najlepszy, zawsze myślę sobie: "A może to z twoją wrażliwością jest coś nie tak? Może nie dostrzegasz arcydzieła w arcydziele? Może arcydzieło, nawet jeśli kręcone jest w konwencji realistycznej, nie musi trzymać się trywialnego prawdopodobieństwa?" Ale wtedy przychodzi otrzeźwienie: wszak mam prawo do swojego odbioru i cóż poradzę na to, że znowu nie zachwyca!

"Spokojne czasy" Lizzie Doron. Naznaczone.

Na tę książkę natrafiłam przez przypadek. Przeczytałam wywiad z jej autorką w Wysokich Obcasach, a ponieważ był ciekawy i trafił w moje zainteresowania, postanowiłam, że natychmiast muszę ją mieć. Kupiłam, przeczytałam w weekend (książka jest niewielkich rozmiarów, zaledwie 160 stron) i bardzo się wzruszyłam, Muszę wyznać, chociaż banalnie to zabrzmi, że wzruszyłam się do łez. W kinie czasem zdarza mi się płakać, chociaż robię to w ukryciu i bardzo się wstydzę, nad książką rzadko. Mimo że powieść jest naprawdę smutna a opisane w niej ludzkie losy tragiczne, czyta się ją jednym tchem. Autorka umiejętnie połączyła przedstawienie  bolesnych problemów z gawędziarską formą i chyba dlatego trudno oderwać się od tych tragicznych historii. Drugim powodem jest to, że przewija się przed czytelnikiem galeria barwnych postaci i ich niezwykłe historie.

A teraz do rzeczy. Akcja rozgrywa się w Tel Awiwie najprawdopodobniej w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku. Narratorka, Lea, snuje wspomnienia, opowiadając przy okazji o swoich sąsiadach z dzielnicy, w której mieszka, a jest to dzielnica specyficzna (a może nie?), bo zamieszkuje ją wielu Żydów, którzy przybyli do Izraela tuż po wojnie z Polski czy Rumunii. Jak łatwo się domyślić, to ci, którzy ocaleli z Holokaustu. I to jeden z powodów, dla których powieść Lizzie Doron "Spokojne czasy" (MUZA 2010) jest tak przejmująco smutna. Można by powiedzieć: "Ocaleli, więc powinni być szczęśliwi." Tak jednak nie jest. Większość z tych kobiet (poznajemy przede wszystkim kobiece historie) w czasie wojny była dziećmi i to, czego doświadczyły, naznaczyło je na całe życie. One przeżyły, ale najczęściej tylko one. Ich rodzice, rodzeństwo, dziadkowie zginęli. Jak wytłumaczyć małemu dziecku, że matka wyrzuca je z pociągu, nie dlatego, że się na nie gniewa, ale dlatego, że je kocha i próbuje je w ten sposób ratować przed zagładą? Jak wytlumaczyć innemu dziecku, dlaczego, kiedy wreszcie wojna się skończyła i może opuścić ziemiankę, w której było ukrywane, nikt po nie nie przychodzi? Lea nie zna swojego prawdziwego imienia i nazwiska, nie wie, kiedy się urodziła, w jakim mieście mieszkała, kim byli jej rodzice, jak wyglądali, nie wie, czy miała rodzeństwo. Kobieta, której odrąbano dzieciństwo, którą pozbawiono tożsamości. Czy można o tym zapomnieć? Czy można nauczyć się z tym żyć? To jedno z pytań, które mnie nurtuje: czy i jak możliwe jest życie po traumie, po utracie? Bohaterki pozornie poukładały swoje sprawy: powychodziły za mąż, urodziły dzieci, ale nie mogą zapomnieć i ich wojenne losy kładą się cieniem na  dorosłym życiu. Lea skrycie marzy o tym, że w dzielnicy nagle zjawi się ktoś, kto będzie jej szukał i odda jej utraconą tożsamość. Inne kobiety też najczęściej uciekają w milczenie. Nie opowiadają o tym, co je spotkało, najwyżej szepną coś na ucho  przyjaciółce albo  zwierzą się psu, a wścibskie ucho podsłucha, ale niedokładnie. Dlatego w tych opowieściach tyle niedopowiedzeń, często  mają kilka wersji. Lea opowiada to, co usłyszała od kogoś, właściwie żadnej historii nie zna z pierwszej ręki. Tych przejmujących, rozdzierających serce losów, które poznajemy dzięki narratorce, jest zaledwie kilka. Są wtopione w opowieść o współczesnym życiu dzielnicy i jej mieszkańców. Pewnie dlatego lektura powieści jest w ogóle możliwa.

Ale smutek tej książki nie bierze się tylko z traumy Holokaustu. To także historia o samotności, niespełnionych marzeniach, życiowych porażkach i samotnej starości. A więc o losie nieudanym, przegranym? Tak chyba jednak powiedzieć nie można. Wszak były w życiu Lei momenty szczęśliwe: udane, chociaż krótkie, małżeństwo, ukochany syn, któremu się powiodło, miłość do drugiego mężczyzny, liczne przyjaźnie z kobietami z dzielnicy, praca manikiurzystki w zakładzie fryzjerskim,  plotkarskiej duszy dzielnicy. W tragicznych momentach, a takich nie brakowało, zawsze znalazł się ktoś, kto jej pomógł. Czy to mało? Nie, ale sześćdziesięcioletnia Lea (tyle ma lat, kiedy snuje swoje wspomnienia) jest kobietą samotną, odartą ze złudzeń, którymi latami żyła. Nie chce dalej żyć, jest przekonana, że nic jej już nie czeka, chce odejść, do dwóch mężczyzn, których kochała, a którzy umarli. Może tam czekać na nią będą rodzice i rodzeństwo, jeśli je miała, i wreszcie dowie się, kim naprawdę była? Teraz zrozumiała inne kobiety, którym śmierć, z tych samych powodów, wydawała się jedynym rozwiązaniem. Bo tylko śmierć mogła przywrócić im tych, których utraciły. Dlaczego życiowy bilans Lei jest taki smutny? Utraciła wszystkich, których kochała: kiedyś męża, teraz fryzjera Zajczyka, wielką miłość swojego życia, jedyny syn mieszka w Stanach, a jego żona jest Amerykanką, której Lea nie lubi. (Nie zdradzam tu zakończenia, tego dowiaduje się czytelnik na początku powieści.) Marzyła o tym, że wyjdzie za mąż za Zajczyka, że Eitan, jej ukochany jedynak, ożeni się z Dalią, dziewczyną z dzielnicy, i zamieszkają gdzieś blisko, a ona będzie mogła ich często widywać i cieszyć się towarzystwem wnuków. To wszystko się nie spełniło. Zajczyk nigdy nie poprosił jej o rękę, ba, nigdy nie wyznał jej miłości, Eitan uciekł do Stanów przed jej nadopiekuńczością i przed jej przeszłością.

"Czasami zastanawiam się, jak by to było, gdyby Roza wyszła za niego, ja za Zajczyka, a Eitan ożenił sie z Dalią, i gdyby moi rodzice mnie znaleźli. Jakie wszyscy moglibyśmy mieć piękne życie."

Te słowa Lei zamykające powieść najlepiej pokazują, co się dzieje w jej duszy.

Ale pesymizm i smutek to nie cała prawda o tej książce i o świecie, o którym opowiada. Mimo wszystko jest w niej coś krzepiącego. To przyjaźń i codzienna ludzka życzliwość. W tym świecie zawsze znajdą się ludzie, którzy pomogą, nie pozostaną obojętni na nieszczęście drugiego człowieka. Sprowadzą pomoc, będą się troszczyli, czuwali, przykryją kocem, nie pozwolą umrzeć. I to nie dotyczy tylko Lei. Pomagają sobie wzajemnie, współczują, przejmują losem innych. Tu wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, a przynajmniej tak im się wydaje, a kiedy ktoś jest w potrzebie, nie zostawią samego. Wspólnota jest w tej powieści czymś niezwykle ważnym. Jeśli jakoś życie da się znieść w tym świecie naznaczonym Holokaustem, to tylko dzięki sile, jaką z niej się czerpie.

A oprócz tego jest w "Spokojnych czasach" sporo zabawnych zdarzeń, wiele barwnych, niezwykłych postaci, a wszystko podane w gawędziarskiej, anegdotycznej formie. Świat oglądany zza szyb zakładu fryzjerskiego, w którym zbierają się stale te same klientki i polotkują. Czasem wpadnie ktoś nieznany, a wraz z nim nowe, niezwykłe opowieści.

Mała, gorzko-słodka powieść. Polecam!


"Poznasz przystojnego bruneta". Woody Allen znowu nie w formie.

Kiedy prawie rok temu pisałam o poprzednim filmie Woody Allena, cieszyłam się, że po kilku nieudanych obrazach powrócił do formy. Potem dowiedziałam się, że "Co nas kręci, co nas podnieca" (Kto tak kretyńsko przetłumaczył ten tytuł?!)powstał na podstawie starego, amerykańskiego scenariusza. To, niestety, tłumaczy nieoczekiwaną zwyżkę formy. Nie ma to jak stary, nowojorski Woody Allen. "Poznasz przystojnego bruneta" potwierdza tezę, że Europa nie służy mojemu ukochanemu reżyserowi. Akcja filmu ponownie toczy się w Londynie, mamy tu te same co zawsze motywy i obsesje, podobnych bohaterów, trochę allenowskiego poczucia humoru i ironii, sporo komplikacji. Ale to już nie to, co dawniej. Wszystko jest jakieś letnie, mało wyraziste: ani nie tak śmieszne, ani nie tak ironiczne, ani nie tak krytyczne, ani nie tak dotkliwe. Jestem wielką miłośniczką Woody Allena, są filmy, które widziałam po kilka razy i wcale mi się nie znudziły, pójdę więc w ciemno na każdy następny, ale trochę mi żal, że to już nie to samo co dawniej. Chciałabym zakrzyknąć: "Woody Allenie, wracaj do Nowego Jorku! Tam twoje miejsce." Ale czy mnie posłucha? Kto już film widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Dziś będzie krócej, bo niespecjalnie jest o czym pisać. Tytuł wywiadu z Woody Allenem, jaki pojawił się w Gazecie Wyborczej, brzmi: "Rzeczywistość jest nie do zniesienia" (jeszcze go nie znam, bo dopóki nie zamieszczę wpisu, nie czytam ani recenzji, ani wywiadów). I o tym właśnie, jak zawsze zresztą, jest ten film. Tylko ci, którzy żyją złudzeniami, mogą być szczęśliwi. Pozostałych czeka rozczarowanie i niespełnienie. Happy end będzie dany Helen i poznanemu przez nią Jonathanowi. Wprawdzie nie okazał się przystojnym brunetem, ale to nieważne. Zresztą wróżka-oszustka przepowiedziała jej tylko, że kogoś pozna, a że na pewno będzie to przystojny brunet, rzucił złośliwie zięć, kpiąc z naiwnej wiary teściowej w brednie wygadywane przez samozwańczą wróżkę. Tak więc słowa jasnowidzki, która karmi Helen iluzjami, zastępując jej psychoanalityka, sprawdziły się. Helen i Jonathan mogą być szczęśliwi, bo nie przyjmują do wiadomości świata realnego, oboje uwierzyli w życie po życiu i przed życiem, w gwiazdy i kontakt z duchami. Nie zrobią kroku bez porady wróżki albo zgody ducha zmarłej żony Jonathana. To odwrócenie schematu z amerykańskich filmów reżysera: zamiast psychoanalityka wróżka i duchy przodków, zamiast znerwicowanego, dręczonego przez rozmaite fobie i lęki nowojorskiego intelektualisty starsza kobieta porzucona przez męża.

Pozostali, którzy gonią za szczęściem i wszystkie decyzje, jakie podejmują, podporzadkowują temu, aby je osiągnąć, niestety najprawdopodobniej poniosą porażkę. Woody Allen nie kończy ich wątków, ale z dużym prawdopodobieństwem możemy powiedzieć, że tak właśnie się stanie. Na pewno przegranym będzie Alfie, typowy allenowski bohater. Starzejący się mężczyzna, który za wszelką cenę chce zatrzymać młodość, a drogą do celu ma być porzucenie żony i związek z młodszą kobietą. Zaślepiony nie dostrzega, z jaką idiotką ma do czynienia. Zostanie nie tylko zdradzony, ale i zrujnowany finansowo, a powrót do żony nie będzie możliwy, co w przeszlosci niektórym swoim bohaterom reżyser umożliwiał. Najprawdopodobniej nie powiedzie się też Sally. Nie założy galerii i nie zacznie nowego życia, jeśli matka, kierując się radami wróżki, nie pożyczy jej pieniędzy. Na polu osobistym już przegrała: straciła ostatecznie złudzenia, że jej były szef byłby gotów się z nią związać, gdyby dała mu jasny sygnał, co do niego czuje. Kiedy zdecyduje się na wyznanie, czeka ją rozczarowanie i upokorzenie. Kolejny przegrany to Roy, pisarz cierpiący na twórczą niemoc, życiowy nieudacznik. Jeśli jego kolega, któremu ukradł książkę, wybudzi się ze śpiączki, oszustwo wyjdzie na jaw, czeka go skandal i kompromitacja. Czy piękna Dia, dla której porzucił żonę, zostanie z nim wtedy? Pewnie nie, wszak uwierzyła, że Roy jest kimś niezwykłym i dla niego odeszła od narzeczonego i to w trakcie przygotowań do ślubu! Tak więc i ona skazana jest na klęskę, o czym widz wie od początku.

Nie dość, że sami podejmujemy błędne decyzje, dokonujemy złych wyborów, bo mrzonki bierzemy za rzeczywistość, to jeszcze los zastawia na nas swe pułapki, kpi z nas. Wokół czyhają  pomyłki, zbiegi okoliczności i inne zasadzki. Takie przesłanie zdaje się kierować do widzów Woody Allen.

Co jest z tym filmem nie tak? Dlaczego rozczarowuje? Dlaczego oferuje tylko przyjemny wieczór w kinie i nic poza tym? Mogę tu pisać oczywiście tylko o moich odczuciach. Myślę, że bohaterowie są tym razem zbyt mało wyraziści. Może to wina aktorów. Anthony Hopkins rozczarowuje, zupełnie nie przypomina allenowskich postaci. Gdzież mu do znakomitego Larrego Davida w roli złośliwego, ogarniętego fobiami emerytowanego profesora Borisa Yellnikoffa z poprzedniego filmu. Podobnie Josh Brolin. Jest zupełnie mdły i nijaki. Żaden z nich nie ma w sobie tej autoironii i zgryźliwości, którymi zwykle allenowscy bohaterowie przykrywają egzystencjalny ból. A Antonio Banderas pozostaje całkowicie w cieniu, jest postacią niewykorzystaną. Tak samo jest z Dią. Dużo bardziej wyraziste w tym filmie są pozostałe kobiety: Helen, Sally i Charmaine. Wiele wątków jest przewidywalnych. Od razu możemy przewidzieć, jak potoczy się historia Alfiego. Kiedy Helen spotyka u swoich przyjaciół Jonathana, domyślamy się, że to będzie ten wymarzony przystojny brunet. Kiedy Roy zauważy w oknie naprzeciwko ponętną Dię, pozostaje tylko westchnąć: "Na pewno będzie ją podrywał."  Poza tym za mało tu dowcipu, ironii, humoru, błyskotliwych, zgryźliwych dialogów i puent, do których przyzwyczaił nas Woody Allen w swoich najlepszych amerykańskich filmach. Bohaterowie dyskutują, kłócą się, ich spory osiągają momentami wysoką temperaturę, ale tylko od czasu do czasu dochodzi do głosu cięty dowcip czy językowa finezja. Nie ma też w tym filmie smutku, nostalgii, melancholii i duchowych rozterek. To wszystko było kiedyś na przykład w "Hannie i jej siostrach", w "Zbrodniach i wykroczeniach", w "Pórpurowej róży z Kairu" a nawet w "Drobnych cwaniaczkach". Mimo że bohaterom nic się nie udaje, trudno im współczuć. Może za dużo tu łopatologii, za mało finezji i dowcipu? Szkoda. Czy doczekam się jeszcze nowego-dawnego Woody Allena, czy też na zawsze skazana będę na zachwycanie się tylko jego amerykańskimi dokonaniami sprzed lat? Na szczęście jest się czym zachwycać.

Philip Roth "Operacja Shylock. Wyznanie", czyli nadrabianie literackich zaległości.

Jak to się stało, że dotąd nie przeczytałam żadnej książki Philipa Rotha, jednego z najważniejszych pisarzy literatury nie tylko amerykańskiej, nie wiem. Właściwie już od jakiegoś czasu zamierzałam po niego sięgnąć, ale zawsze przegrywał z innymi, ostanio z Ozem czy Pamukiem. "Operacja Shylock.Wyznanie." leżała na mojej półce chyba rok i stale ją odkładałam, w międzyczasie wyszły dwie kolejne książki tego pisarza, też chwalone, i chyba to mnie w końcu zmobilizowało. Twórczość Rotha ma kilka nurtów: powieści o pisarzu Zuckermanie, kilka pozycji społeczno-politycznych, na osobną uwagę zasługuje chyba najsłynniejsza jego książka "Kompleks Portnoya". Nie pora tu i miejsce na analizę jego pisarstwa, zresztą trudno jej dokonywać, skoro przeczytało się zaledwie jedną pozycję. Zainteresowanych odsyłam do zwięzłego kompedium o twórczości Rotha, czyli artykułu "Philip Roth. Krótki przewodnik" Jerzego Jarniewicza, który w lutym ukazał się w Gazecie Wyborczej.

"Operacja Shylock" jest powieścią polityczno-szpiegowską, jej akcja toczy się w roku 1988. Oczywiście to zaszufladkowanie nijak nie wyczerpuje tego, co skrywa ta książka. Jest to nieco zwariowana historia pisarza Philipa Rotha (nie należy go utożsamiać z autorem, chociaż w pewnym sensie jest jego alter ego), który nagle dowiaduje się, że w Izraelu pojawił się jego sobowtór podszywający się pod niego. Jakby tego było mało, wykorzystując sławę pisarza, głosi ideę diasporyzmu. Czym jest ta idea? Otóż uważa, że Żydzi powinni opuścić Izrael i powrócić do Europy, do miejsc, w których przez wieki mieszkali, bo one są ich prawdziwą ojczyzną. Palestyna i Izrael spełniły swoją rolę po drugiej wojnie światowej, dały schronienie po Holokauście, nie one są jednak naturalnym miejscem dla Żydów. Tym jest i zawsze była Europa. Powrót do życia w europejskiej diasporze uchroni Żydów przed eskalacją konfliktu palestyńsko-izraelskiego. Fałszywy Philip Roth, nazwany przez prawdziwego Mojsze Pipikiem, niczym Mojżesz ma wyprowadzić swój naród z Izraela, gdzie grozi mu zagłada, do europejskiej ziemi obiecanej. Jest więc idea diasporyzmu odwrotnością idei syjonizmu. Mojsze Pipik wierzy, że podobnie jak tamtą szaloną ideę i tę uda się zrealizować. Aby tak się stało, podszywając się pod pisarza i wykorzystując jego sławę, zbiera fundusze, które będą potrzebne, aby wcielić w życie ten epokowy plan. Udało mu się nawet pozyskać przychylność Lecha Wałęsy (Tak! Odniesienia do historii relacji polsko-żydowskich pojawiają się kilkakrotnie.). Jest przekonany, że Europejczycy wyleczyli się już z antysemityzmu i teraz będą z radością i entuzjazmem witali Żydów powracających z Izraela do swoich dawnych ojczyzn. Odmalowuje przed słuchaczami wspaniałe sceny powitań na dworcach, na których z pociągów będą wysiadać powracający. Prawdziwy Philip Roth jedzie do Izraela, aby przeprowadzić wywiad z pisarzem Aharonem Appelfedem i obserwować toczący się w Jerozolimie proces Johna Demianiuka. Podczas swojego pobytu zostaje wmieszany w ciąg  nieprawdopodobnych zdarzeń i w szpiegowską aferę.

Kto nie ma pojęcia o amerykańskim pisarzu i nie wie, że to autor powieści poważnych, może dać się zwieść temu opisowi i pomyśleć, że to książka szpiegowska czy zwariowanie przygodowa. Nic bardziej mylnego. Nie jest to powieść deserowa (muszę, po prostu muszę, użyć tu tego świetnego określenia, którego autorką nie jestem ja, niestety, lecz Cezary Łasiczka z radia Tok FM). Trudno nawet powiedzieć, że w anturażu rozrywkowym autor przemyca poważne treści. Nie, jest odwrotnie: to poważne treści zostały zaledwie muśnięte zwariowaną fabułą i szpiegowską konwencją. Wbrew pozorom zdarzenie nie goni zdarzenia, a narrator snuje, miejscami filozoficzne, rozważania. Na powieść składa się przede wszystkim mięsista, refleksyjna, filozoficzna narracja. Niewiele tu dialogów, opisów miejsc, trochę wspomnień, dużo grzebania się w ludzkiej duszy, pytań o motywy ludzkich poczynań, kilka dziwacznych, barwnych postaci. Powieść żąda od czytelnika skupienia i uwagi, lektury raczej powolnej i dokładnej. Bywało, że niektóre fragmenty musiałam czytać dwukrotnie, aby dotrzeć do sedna. A i teraz, kiedy skończyłam moją przygodę z książką Rotha, mam poczucie, że gdybym sięgnęła po nią ponownie, nie byłby to trud daremny: na pewno odkryłabym jeszcze to wszystko, co przy pierwszej lekturze gdzieś mi umknęło. Aby ewentualny czytelnik tej notki, taki jak jak, niezaznajomiony dotąd z twórczością Rotha, zorientował się, z czym ma do czynienia, przedstawię krótko katalog problemów, jakie porusza pisarz w swej powieści.

Zacznę od konfliktu izraelsko-palestyńskiego, który jest osią powieści. Roth stawia stale aktualne pytania: czy Żydzi, ofiary Holokaustu, mają prawo prześladować Palestyńczyków, którym ukradli ich ziemię? Czy ich własne cierpienia usprawiedliwiają cierpienia zadawane innym w imię zadośćuczynienia? A Palestyńczycy, czy postepują godnie, posługując się swoimi dziećmi w walce z Izraelem tylko po to, aby nadać swojej sprawie rozgłos? Ale być może bez tego ich krzyk nie byłby słyszany? Roth nazywa obie strony handlarzami Holokaustem, mówi wręcz o Holokauście jako swoistym piarze. I jedni i drudzy wykorzystują go, aby epatując swoim cierpieniem, wykorzystać do politycznych interesów.

Drugi krąg problemów to kwestia żydowskiej tożsamości i konfrontacja Żyda z Ameryki z Żydem z Izraela. Co ważniejsze: przynależność do innego narodu czy żydowska tożsamość? Czy amerykański Żyd jest bardziej Amerykaninem czy bardziej Żydem? Czy zobowiązany jest do jakiejkolwiek lojaloności wobec Izraela? Czy więcej Żyda jest w Żydzie amerykańskim czy w tym mieszkającym w Izraelu? Czy ten pierwszy nie jest hipokrytą, kiedy z jednej strony uważa, że nie ma nic wspólnego z okupacją Zachodniego Brzegu, z drugiej popiera państwo Izrael? Jeden z bohaterów ironicznie nazywa go Żydem przetworzonym, prawdziwie wyzwolonym, za nic nieodpowiedzialnym, odprężonym i szczęśliwym. I nie są to słowa przychylne, mają wzbudzić wyrzuty sumienia. Philip Roth to pisarz, który nie szczędzi słów krytyki pod adresem własnych ziomków. Z lubością kala własne gniazdo, ale i nie oszczędza swego powieściowego alter ego. Czy pisarz, który swoją sławę zbudował na krytyce narodu żydowskiego, nie jest temu narodowi czegoś winien? Czy może odwrócić się na pięcie i powiedzieć: "Mnie to nie dotyczy, nie mieszajcie mnie w waszą brudną politykę!"?

Inna kwestia poruszona w tej powiesci to problem tożsamości. Kim jest człowiek? Czy na pewno to wiemy? Czy można go poznać? Czy stanowimy jeden byt, czy też kryje się w nas kilka osobowości? Czy siedzący na ławie Demianiuk jest rzeczywiście katem z Treblinki zwanym Iwanem Groźnym, czy niewinnym starszym panem, mieszkańcem amerykańskiego przedmieścia, przykładnym ojcem i dziadkiem? A jeśli rzeczywiście był Iwanem, to czy jest nim nadal? Czy człowiek przez całe życie jest tym samym bytem? A falszywy Philip Roth vel Mojsze Pipik? Kim jest? Czy to druga twarz prawdziwego Philipa Rotha? Podszywają się pod siebie wzajemnie, kradną sobie swoje życiorysy, udają jeden drugiego, ale dla świata są jednym. Nikt nie wie, że jest ich dwóch. Takich przebieranek, bohaterów o nierozpoznanej tożsamości jest w powieści znacznie więcej. Pytanie, kim są naprawdę: czy tym, za kogo się podają, czy też zupełnie kimś innym, stale towarzyszy głównemu bohaterowi i za jego sprawą czytelnikom. Sztafaż powieści szpiegowskiej bardzo się tu przydaje.

Z tymi problemami koresponduje kolejny: co jest prawdą o świecie. Kto ją zna? Philip Roth czy tajemniczy Smilesburger? Czyja wersja zdarzeń jest prawdziwa? Czy rzeczywistość daje się ropoznać, czy też ma drugie dno? Nic nie jest pewne: ani świat, ani ludzie.

Tak przedtsawia się katalog najważniejszych problemów, jakie poruszone zostały w "Operacji Shylock". Oczywiście  nie wyczerpałam tematu, wspomniałam o najważniejszych. Nie sposób napisać o wszystkich. Jest jeszcze choćby kwestia pisarza i twórczości.

Na pewno sięgnę po kolejne książki Rotha, żeby nadrobić zaległości. Czy stanie się on jednym z moich literackich ulubieńców, jeszcze nie umiem przesądzić.


"Do szpiku kości". Film, który nie zachwyca, chociaż powinien.

Właściwie nie wybierałam się na ten film, ale po raz kolejny poszłam do kina zachęcona entuzjastycznymi głosami rozmówców z Tygodnika Kulturalnego (mój ulubiony program w TVP Kultura; polecam miłośnikom filmu, książki, teatru, muzyki, sztuk plastycznych). Powinnam, jak w thrillerze, budować napięcie, ale napiszę od razu: nie żałuję, doceniam, ale entuzjazmu nie podzielam. Ten film na pewno spodoba się tym, którzy lubią braci Coen, szczególnie takie ich obrazy jak "To nie jest kraj dla starych ludzi" czy "Fargo". Trochę podobne klimaty. Jest to opowieść o siedemnastoletniej Ree, która opiekuje się chorą psychicznie matką i dwójką młodszego rodzeństwa. Musi w ciągu kilku dni odnaleźć swojego ojca, producenta narkotyków (jak go inaczej nazwać?), który w ramach kaucji zastawił dom i ziemię. Jeśli Jessup nie stawi się na rozprawie, rodzina straci wszystko. To punkt wyjścia. Świat, w którym obraca się dziewczyna, jest naprawdę przerażający, brudny i zły. To nie piękna, zasobna Ameryka z hollywoodzkich produkcji, to kino niezależne. Film jest mroczny, świetnie zagrany, trzyma w napięciu, stopniowo odsłaniając kolejne tajemnice bohaterów. Mnie jednak pozostawił raczej obojętną. Dlaczego? O tym w drugiej części, którą, jak zwykle, powinni przeczytać ci, którzy widzieli.

Kiedy po wyjściu z kina, zastanawiałam się, dlaczego nie zachwyca, skoro powinien, doszłam do wniosku, że ja po prostu nie wierzę w świat wykreowany na ekranie. Wykreowany napisało mi się przypadkowo, ale po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że to bardzo dobre słowo. Tak, to, co oglądam, zostało wymyślone i dlatego wydaje mi się nieprawdziwe, a jeśli tak jest, nie umiem się przejąć i wzruszyć losem bohaterki. Czuję, że reżyserka bierze mnie na litość: mam żałować, współczuć, być wstrząśnięta i wreszcie podziwiać Ree, która sama w tym strasznym świecie staje przeciw wszystkim, aby odnaleźć ojca, najpierw żywego, potem martwego, i ocalić matkę, rodzeństwo i siebie. Kiedy na chłodno analizuję, dostrzegam to wszystko i przejmuję się, i podziwiam, ale w środku pozostaję zimna jak sopel lodu. Gdy jakiś czas temu oglądałam belgijski film "Boso, ale na rowerze" (pisałam tu o nim), który też portretował środowisko prymitywnych, brzydkich, wulgarnych ludzi, czułam przynajmniej obrzydzenie i złość. Ale tamten świat był prawdziwy: z łatwością mogłam wyobrazić sobie podobny gdzieś w Polsce. Ten jest tak odległy, że wydaje mi się wykoncypowany. Ale może nie mam racji?

Jest jeszcze jeden powód mojego rozczarowania. Cały czas oczekiwałam czegoś więcej. Odkrycia jakiejś tajemnicy, wstrząsu, głębszego sensu, iluminacji. Tymczasem film okazał się dość zwodniczy. Dostałam po prostu thriller z ambicjami, zrobiony trochę w konwencji brudnego westernu. Tyle, co jest zaletą, że główny bohater nietypowy. To nie mężczyzna, ale siedemnastolatka, która wyrusza na poszukiwania ojca-drania. Nieustraszona, dobra, delikatna i piękna jak anioł Ree sama przeciw wszystkim: złym i wyjątkowo szpetnym. To już wszystko? Tylko tyle? Pomyślałam, kiedy seans się skończył. Jeszcze jedno dzieło, które jest trochę sztuką dla sztuki.

Po tych wynurzeniach pora na konkrety. Jak pisałam we wstępie, doceniam ten film i nie żałuję, że go zobaczyłam. Dlaczego? Jest świetnie zrobiony. Potrafię zachwycić się filmową robotą. Wszystko przeprowadzono tu szalenie konsekwentnie. Świat pokazany na ekranie jest brzydki: rozwalające się drewniane domki, masy żelastwa pozostawionego gdzieś w obejściach czy na poboczach drogi, bezlistne drzewa, zszarzała trawa (pora roku została pewnie wybrana specjalnie, bo wiosną czy latem wyglądałoby to trochę lepiej). Tylko samochody, którymi jeżdżą bohaterowie, wydają się porządne, ale może to  złudzenie i nie przypominają rzęchów, bo są wielkie i białe. Do otoczenia dostosowali się ludzie: brzydcy, zniszczeni przez narkotyki, pomarszczeni i przede wszystkim źli. Wszystko fotografowane jest w szarych, przytlumionach barwach, co buduje atmosferę. Podobnie muzyka  potęguje wrażenie zagrożenia.

Oglądamy zamknięty, odizolowany świat, trochę jak z seraialu "Miasteczko Twin Peaks" Lyncha. Pokazana społeczność skrywa tajemnice i kieruje się prawem zemsty. Wielu mieszkańców trudni się pokątną produkcją narkotyków, wielu ćpa. Kiedy Ree postanawia odnaleźć ojca, zaczyna tłuc głową w mur. Nikt nie chce jej pomóc, nawet krewni (na więzy krwi dziewczyna powołuje się kilkakrotnie), wszyscy udają, że nic nie wiedzą, jeszcze inni ostrzegają ją, aby pod żadnym pozorem nie pytała niektórych. Są tu tacy, którzy budzą paniczny lęk. Ale zdeterminowana, zawzięta Ree nie zważa na niebezpieczeństwo. Jest uparta i cierpliwa, idzie tam, gdzie nie powinna, nie słucha ostrzeżeń. Płaci wysoką cenę: zostaje brutalnie pobita, a nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby z odsieczą nie przybył jej wuj, brat Jessupa. Scena przypomina egzekucję. Gdzieś w zamkniętej szopie otoczona zaciętym, żądnym zemsty tłumkiem, pokrwawiona, przerażona, zwijająca się z bólu, niepewna tego, co się może wydarzyć. Ma przerażać, być okrutna, ale jest w niej coś teatralnego, sztucznego, co osłabia emocje. Podobnie pozostawia mnie obojętną inna, w zamierzeniu wstrząsająca, scena na jeziorze, kiedy Ree musi odciąć dłonie zamordowanego, zatopionego w jeziorze ojca, aby w ten sposób udowodnić policji, że mężczyzna nie żyje.

Dziewczyna stopniowo odkrywa tajemnicę, dowiaduje się coraz więcej, a prawda nie jest przyjemna. Jak sama mówi, nie umie sobie poradzić z tym, że ojciec, aby uniknąć dziesięcioletniej odsiadki, zdradził i zaczął sypać. Jej egzystencjalny ból też pozostawia mnie nieczułą. Na tym właśnie polega mój problem z tym filmem: doskonale wiem, kiedy powinnam być przerażona, kiedy powinnam współodczuwać z bohaterką, a pozostaję nieporuszona.

Ree poznaje prawdę, i w konsekwencji ratuje rodzinę, dzięki pomocy tych, którzy początkowo milczeli i byli nieczuli na jej prośby. Zaczynają jej pomagać, trochę nie wiadomo dlaczego. Może robi im się żal dziewczyny? Może porusza ich jej determinacja i zawziętość? Nagle przychodzą i oferują pomoc, zdradzając stopniowo coraz więcej. O ile mogę zrozumieć to, że swoją postawę zmienia przyjaciółka czy wuj, w którym górę biorą więzy krwi, o tyle nie bardzo wiem, dlaczego ludzie, którzy wcześniej jej omal nie zabili, nagle postanawiają wskazać miejsce, gdzie ukryto ciało jej ojca. Czy miało tu jakieś znaczenie to, że wuj wziął ją pod swoje skrzydła? Coraz wiecej zastrzeżeń, coraz wiecej niejasności. Podobnie niezrozumiałe jest dla mnie zakończenie. Co oznaczają słowa wuja? Czy to przyznanie się do winy? Na to wskazywałoby jego zachowanie: zostawia dzieciom bandżo (?), na którym przed chwilą grał, i odjeżdża. A może jedzie pomścić zabitego brata?

Na pewno bardzo ciekawa i świetnie zagrana jest główna bohaterka. Ma siedemnaście lat, ale musi dźwigać problemy dorosłych. Sama opiekuje się chorą, katatoniczną matką i dwójką małego rodzeństwa. Spadają na nią codziennne obowiązki i trud zdobywania pieniędzy na podstawowe potrzeby. Właściwie z czego żyje? Skąd ma choć trochę pieniędzy? Gdyby nie pomoc sąsiadów, byłoby kiepsko. Musi posługiwać się bronią, która służy do polowania na przykład na wiewiórki (okropna scena, a jeszcze gorsza obdzierania ze skóry) albo do obrony przed intruzami. Zastanawiałam się, jaka przyszłość czeka ją i jej rodzeństwo, nawet jeśli ocali dom. Dlaczego żadne instytucje nie pomagają tej rodzinie? Dlaczego nie interesuje się nimi choćby szkoła, do której chodzą młodsze dzieci? Czy to nie kolejne emocjonalne oszustwo? Mamy się litować nad tragicznym i beznadziejnym losem Ree i jej rodzeństwa, kiedy być może jakieś rozwiązanie jednak istnieje? Przecież to Ameryka, nie Rosja, gdzie bezdomne dzieci mieszkają na dworcach czy w kanałach ciepłowniczych. A może się mylę? Może taka sytuacja jest możliwa i w bogatej Ameryce? Czepiam się, chociaż to nie kino społeczne?

Kończę już, bo im dłużej piszę, tym więcej wad i niekonsekwencji odkrywam. Pozostanę więc przy stwierdzeniu, że w trakcie seansu dałam się uwieść filmowej atmosferze, aczkolwiek pozostawałam raczej chłodna i nie do końca poruszona losami bohaterki. Ale może to tylko moja przypadłość. Cóż, "Do szpiku kości" nie zachwyca, chociaż podobno zachwycać powinien.

Popularne posty