O książce Adama Leszczyńskiego, reportera Gazety Wyborczej, "Zbawcy mórz" (Wielka Litera 2013) słyszałam już jakiś czas temu. Precyzyjniej byłoby napisać, że słyszałam o zbiorze reportaży "Dziękujemy za palenie", który jesienią ubiegłego roku wydała w bardzo małym nakładzie Polska Akcja Humanitarna. To z tej okazji autor był gościem radia TOK FM, gdzie opowiadał o swoich tekstach. Już wtedy chciałam je przeczytać, wpisałam na listę książek, które chcę kupić, jak zwykle czas płynął, a ja kupowałam inne. Aż tu całkiem niedawno zmaterializowała się wreszcie strona dość świeżego na naszym rynku wydawnictwa Wielka Litera, która dotąd była stale w budowie. Ze zdumieniem to właśnie tam odkryłam książkę Leszczyńskiego pod innym tytułem. Przez moment zastanawiałam się nawet, czy przypadkiem nie napisał już kolejnego zbiorku, ale poszperałam i odkryłam, że chodzi o tę samą pozycję. Po prostu autor zmienił tytuł, skorygował błędy, dodał jeden tekst i tak oto dostaliśmy starą, ale jednak nową książkę Leszczyńskiego. Zmobilizowana tym faktem kupiłam i natychmiast przeczytałam, a teraz śmiało mogę polecić ją innym. Dla wszystkich, których interesuje Afryka, jest to lektura obowiązkowa. Może szczególnie powinni po nią sięgnąć wszyscy ci, którzy znają ten kontynent z pobytu w luksusowym kenijskim hotelu, z udziału w safari, z wyprawy na szczyt Kilimadżaro. Czy zastanawiają się, gdzie mieszkają, jak żyją ci wszyscy uśmiechnięci kelnerzy, przewodnicy, pokojówki? Może w Kiberze, najsłynniejszym slumsie świata, który za sprawą filmu "Wierny ogrodnik" zrobił się modny do tego stopnia, że odwiedzają go celebryci i turyści?
Lubimy wyobrażać sobie Afrykę, jaką znamy z literatury czy filmu. Taką spod znaku Karen Blixen, jej "Pożegnania z Afryką". Romantyczną, sielską, piękną, gdzie żyło się wygodnie i przyjemnie. Oczywiście doskonale wiemy, że to fałsz, spojrzenie białego człowieka, kolonizatora, który nawet jeśli rdzennych mieszkańców traktował dobrze, sprawiedliwie i z szacunkiem, to jednak pewnie zawsze z poczuciem dobrotliwej wyższości. Przecież mamy za sobą lekturę Kapuścińskiego czy innych reporterów (polecam "Afrykańską odyseję" Klausa Brinkbaumera"). Na tym tle oczywiście książka Adama Leszczyńskiego nie jest niczym nowym, bo autor, jak wielu przed nim, mierzy się w niej z problemami, które gnębią ten kontynent. Oto przykłady pierwsze z brzegu: epidemia AIDS, susza, głód, slumsy, malaria. A jednak naprawdę warto ją przeczytać. Już spieszę wyjaśnić dlaczego, a powodów jest kilka.
Oto pierwszy: nawet tematy znane ujęte są w ciekawy sposób, ale jest też kilka, które dla mnie były czymś nowym, a dzięki temu ciekawym. Na przykład opowieść o Malawi, państewku powstałym właściwie trochę przez przypadek, skazanym na ciągłą pomoc humanitarną, bez której natychmiast dojdzie tu do klęski głodu. Albo reportaż o tym, jaki biznes robi się na czarach i jak łatwo można pozbyć się problemu, konkurencji czy wroga, oskarżając kogoś, zwykle kobietę, o to, że jest czarownicą. Albo niezwykle ciekawy rozdział o prześladowaniach homoseksualistów w RPA (szczególnie czarnych lesbijek) i, szerzej, o przemocy. Dlaczego jej tam tyle? Jakie ma źródła?
Leszczyński pokazuje, to kolejna zaleta jego reportaży, jak problemy gnębiące Afrykę wymykają się jednoznacznej ocenie. Ot przykład pierwszy z brzegu. My, mieszkańcy Europy, sprzeciwiamy się zabijaniu słoni. Trzeba je chronić, barbarzyństwem jest ich eksterminacja, szczególnie po to, aby zdobyć kość słoniową. Tymczasem to nie takie proste. Ten ostatni problem został znacznie ograniczony, a słonie nadal giną. Dlaczego? Bo sieją spustoszenie: zjadają i niszczą uprawy, doprowadzając do nędzy i głodu. Niby są sposoby, aby temu zapobiec, ale bardzo nieskuteczne. Kolejny przykład: mikrokredyty, o których jakiś czas temu sporo się w Polsce mówiło przy okazji wizyty ich wynalazcy, Mohammeda Yunusa z Bangladeszu (dostał Pokojową Nagrodę Nobla). Zbawienie dla biednych tego świata? Na pewno nie dla wszystkich. Może zadziałać w jednostkowych przypadkach, ale raczej nie zadziała powszechnie. Albo somalijscy piraci. Co jakiś czas słyszymy o uprowadzeniu kolejnego statku, oburzamy się, potępiamy. Dlaczego to robią? Czy rzeczywiście tak trudno sobie z tym procederem poradzić? O tym wszystkim w książce.
Następny powód, aby po nią sięgnąć, to obalanie mitów. Już sięgam po przykłady. Jednym z nich jest mikrokredyt, o którym pisałam, innym tak zwany sprawiedliwy handel. Wierzymy, bo tak się nas informuje, że jeśli kupimy droższe produkty oznaczone odpowiednim logo, to pieniądze trafią bezpośrednio do producenta: drobnego farmera. Już kiedyś ktoś mi powiedział, że to nieprawda, ale nie było wówczas okazji, aby dopytać dlaczego. Przyznam, że od tamtej chwili często o tym myślałam. Dzięki Leszczyńskiemu dowiedziałam się, jak jest naprawdę. Otóż ci drobni producenci nie są w stanie działać na własny rachunek, zrzeszają się w spółdzielniach i zysk trafia właśnie tam. Co ma z tego farmer? Bezpośrednio nic, jeśli będzie miał szczęście, spółdzielnia wybuduje w jego wiosce na przykład szkołę. To by było coś, problem w tym, że wiosek dużo, zysk nie taki wielki, a jego część i tak pochłonie spółdzielcza biurokracja. Jak pisze autor, lepiej kupić tańszą kawę, a zaoszczędzone pieniądze wpłacać na konto jakiejś sensownie działającej organizacji pomocowej. Zwracam uwagę na słowa sensownie działającej. Bo Leszczyński wziął pod lupę organizacje humanitarne, różne agendy ONZ-etu czy programy pomocowe i przyłączył się do chóru tych, którzy coraz głośniej pokazują bezsensowność ich pomocy. Nie chodzi wcale o złą wolę, ale działanie głupie, bezmyślne, krótkofalowe, niedoprowadzane do końca. Bogaci biali, którzy spieszą z pomocą biednej Afryce, zawsze wiedzą lepiej, z góry znają recepty, bywają aroganccy, a jeśli ich program pomocowy napotyka na przeszkody, całą winą obarczają miejscowych. Osobnym problemem sprawiającym, że pomoc często bywa nieskuteczna, jest rozrośnięta biurokracja, która zawsze za nią idzie. Milionom na pomaganie towarzyszą jeszcze większe miliony na urzędników i papierologię. Czy to znaczy, żeby nie pomagać? Nie, ale trzeba wiedzieć jak i w jakiej dziedzinie (najmniej skuteczne są wszelkie projekty edukacyjne, najlepsze rezultaty przynosi działanie bezpośrednie na przykład wykopanie studni).
Kolejnym powodem, aby sięgnąć po "Zbawców mórz", jest pokazanie wielu paradoksów życia w Afryce. Z jednej strony głód i bieda, brak dróg, szpitali, szkół, z drugiej znakomicie rozwinięta sieć telefonii komórkowej. Jak się okazuje, jedna z odsłon reklamy pewnego banku, aczkolwiek irytująca z powodu prezentowanego w niej poczucia wyższości nas, Europejczyków i oka puszczanego do widzów, nie jest zupełnie oderwana od rzeczywistości. Albo inny przykład. Z jednej strony w niektórych krajach afrykańskich często gotówka nie istnieje, nie ma też czeków ani kart, ale działa system płatności właśnie przez komórki.
I jeszcze jeden atut reportaży Leszczyńskiego, może najważniejszy, to próba zrozumienia i wytłumaczenia zachowań z naszego punktu widzenia często głupich, a z punktu widzenia mieszkańców Afryki po prostu racjonalnych. I tak z bardzo racjonalnych powodów wdowy znad Jeziora Wiktorii handlujące rybami sypiają z rybakami i kierowcami, najczęściej kilkoma na raz. W ten sposób mogą zdobyć ryby, a potem zawieźć je na targ. Tylko tak są w stanie utrzymać siebie i swoje dzieci. To powszechnie uznany tu obyczaj, w żadnym razie prostytucja. W Afryce takie zachowania, taka wymiana usług nikogo nie dziwi. Z równie racjonalnych powodów Adam Leszczyński, gdyby żył w Somalii, jak twierdzi, najprawdopodobniej sam zostałby piratem. Inna sprawa, że ta racjonalność, mająca swoje głębokie uzasadnienie, najczęściej prowadzi do nieszczęścia i pogłębia jeszcze problemy nękające kontynent, czego przykładem jest choćby epidemia AIDS.
Zamykam listę powodów, dla których trzeba przeczytać reportaże Adama Leszczyńskiego. A na zakończenie jeszcze garść informacji. Każdy reportaż poświęcony jest innemu problemowi. Zwykle reporter wiąże go z jakimś konkretnym miejscem, chociaż wiadomo, że to tylko przykład, podobnie sprawy mają się także gdzie indziej. Autor odwiedzał te same rejony często wielokrotnie, o czym skrupulatnie informuje. Książka jest bardzo dokładnie udokumentowana, bibliografia zajmuje kilka stron, prawie na każdej znajdziemy przypisy. I jeszcze jedna uwaga: Leszczyński w każdym rozdziale czyni dygresję, a są to dygresje niezwykle pasjonujące. Cofa się w czasie i pokazuje, jak podobne problemy nękały kiedyś (kiedyś to znaczy na przykład jeszcze w wieku dziewiętnastym albo nawet dwudziestym) Europę. Tak było choćby z malarią, z migracją ze wsi do miast, z wyzyskiem robotników. Pisze o tym, jak je przezwyciężono, zwraca uwagę, jak długo to trwało. Zastanawia się, dlaczego podobne rozwiązania w Afryce nie skutkują, czasem wierzy, że wprawdzie potrzeba czasu, ale na pewno przyniosą pożądane efekty.
Pasjonująca, pouczająca książka. Może nie działa tak emocjonalnie, jak wspomniana w tej notce "Afrykańska odyseja", ale autor racjonalnie, rzetelnie i zajmująco pokazuje afrykański węzeł gordyjski. A co najważniejsze, traktuje mieszkańców Afryki jak partnerów, nie pobłażliwie czy z lekceważeniem.