Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kobiety. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kobiety. Pokaż wszystkie posty

Jokha Alharthi "Ciała niebieskie"

Ponieważ z wielką ciekawością sięgam po literatury niszowe, o ile

oczywiście odpowiadają moim czytelniczym gustom, a te mam bardzo sprecyzowane, nie mogłam ominąć powieści "Ciała niebieskie" Jokhy Alharthi (ArtRage 2024; przełożyła Hanna Jankowska), omańskiej pisarki i wykładowczyni języka oraz literatury arabskiej w jej ojczystym kraju. Dodajmy, powieści nagrodzonej w roku 2019 międzynarodowym Bookerem. Jak często mamy do czynienia na naszym rynku wydawniczym ze współczesną literaturą arabską? Rzadko. A z omańską? Pewnie dotąd w ogóle. Inna sprawa, że współczesna literatura z krajów  obszaru Zatoki Perskiej powstaje od stosunkowo niedawna, co jest świadomą decyzją ich władców, a dowiedziałam się o tym z dwóch bardzo ciekawych podcastów, kiedy chciałam sobie poszerzyć pole widzenia po lekturze książki. Jeden to przedostatni odcinek sezonu drugiego "Opowieści Arabskich", czyli rozmów Agaty Kasprolewicz z Janem Natkańskim, byłym dyplomatą, które ukazywały się w ramach "Raportu o Stanie Świata" Dariusza Rosiaka. Drugi to rozmowa Macieja Okraszewskiego z Agatą Romaniuk, autorką książki o omańskich kobietach ("Z miłości? To współczuję. Opowieści z Omanu") w ramach jego podcastu "Dział Zagraniczny". A ten reportaż mam od dawna i niedługo po niego na pewno sięgnę. Polecam, bo obie rozmowy są bardzo ciekawe, dają szerszą perspektywę i łamią stereotypy dotyczące krajów Zatoki Perskiej. 

Dość wstępu, czas przejść do powieści. Muszę powiedzieć, że "Ciała niebieskie" spełniły pokładane w nich oczekiwania. Przeczytałam je z wielką przyjemnością, chociaż zawsze mam problemy, kiedy używam takiego sformułowania, pisząc o książce opowiadającej niełatwe historie. Muszę jednak uczciwie przyznać, że nie jest to powieść tylko czarna, niesie jednak nadzieję.

Jej bohaterkami i bohaterami są mieszkańcy pewnej osady znajdującej się na omańskiej pustyni. To członkowie kilku rodzin, ich sąsiedzi i służba, która jeszcze jakiś czas temu należała do ludności niewolniczej. Tak, tak, niewolnictwo w Omanie zniesiono dopiero w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku! A ponieważ akcja toczy się częściowo w latach osiemdziesiątych, a częściowo na początku naszego wieku, wśród bohaterek i bohaterów powieści są tacy, którzy uzyskali wolność w trakcie swojego życia. Co z nią zrobili? Dla jednych była to sprawa bardzo istotna, kwestia honoru, naprawienia krzywd, pamięci o tym, skąd przywieziono ich przodków. Ci wyjechali, próbując ułożyć sobie życie w innym kraju z dala od ludzi, których niewolnikami byli oni lub ich przodkowie. Ale dla Zarify, niewolnicy i kochanki kupca Sulajmana, nie zmieniło się nic. Została w jego domu jako służąca i opiekunka jego syna, Abd Allaha. Nikt jej nie zmuszał, tak chciała, nie rozumiała rozprawiającego w kółko o wolności męża, za którego wydał ją kiedyś jej pan, a potem nie rozumiała też własnego syna. 

Losy bohaterek i bohaterów poznajemy z krótkich rozdziałów najczęściej zatytułowanych ich imieniem. Te historie nie są opowiadane chronologicznie, mieszają się czasy, mieszają osoby, dlatego moim zdaniem warto tę powieść czytać bez większych przerw, aby się nie pogubić. Na szczęście na początku zamieszczone są drzewa genealogiczne najważniejszych rodzin, co ułatwia orientację.

Najbardziej podobała mi się w "Ciałach niebieskich" warstwa obyczajowa i możliwość wglądu w historię kraju. Nie jest to oczywiście powieść historyczna, ale historia wpleciona została w życie bohaterek i bohaterów. Ot choćby problem niewolnictwa czy lewicowej partyzantki walczącej z rządem, co miało miejsce w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zeszłego wieku. Rodzina jednego z bohaterów musiała uciekać do Egiptu, bo ojciec zaangażowany był w ten ruch. Muszę przyznać, że to właśnie tego najbardziej szukam w literaturach niszowych. Problemy uniwersalne są oczywiście ważne, ale poznanie specyfiki kraju, obyczajów, konfliktów społecznych, uwarunkowań historycznych i politycznych jest dla mnie najważniejsze. A powieść Jokhy Alharthi to wszystko daje. Sprawiały mi też wielką przyjemność takie drobiazgi jak opisy domów, potraw, magicznych rytuałów, cała ta codzienność świetnie tu oddana.

Dzięki temu autorka znakomicie pokazuje zmiany, jakie zaszły i zachodzą w Omanie. Podczas gdy pokolenia babek i dziadków w czasach młodości nie miały wiele do powiedzenia, szły drogą wyznaczoną przez rodziców, to pokolenie następne ma już więcej swobody. Bohaterki z tego pokolenia, trzy siostry Majja, Chaula i Asma mają jakiś wpływ na to, kto zostanie ich mężem. Jeśli się uprą, mogą odrzucić starającego się o nie kandydata. Nadal jednak od kiedy nie są już dziećmi i dopóki nie wyjdą za mąż, zamknięte są w domach, nie mogą się też kształcić. Ale jeśli zdecydują się na zamążpójście, trafią na światłego męża i chcą, to mogą zdobywać wykształcenie. Tak robi jedna z sióstr, która jednocześnie realizuje się jako matka i jest to jej świadoma decyzja. A pokolenie ich dzieci ma tej swobody jeszcze więcej. London, córka Majji, studiuje, zostaje lekarką. Zmiany widać też w sposobie traktowania najmłodszych. Kiedyś na porządku dziennym były okrutne kary fizyczne czy niedojadanie nawet w zamożnych rodzinach, bo dzieci musiały czekać, aż posilą się dorośli, nie wypadało też łapczywie sięgać po jedzenie, kiedy byli goście, a efekt tego był taki, że często były po prostu głodne. Abd Allah za niesubordynację został przez swojego ojca Sulajmana związany liną i zawieszony w studni, o czym nie potrafi zapomnieć, trudno się zresztą dziwić. Jemu też zdarza się ukarać dzieci, ale jest to już tylko, albo aż, uderzenie w twarz. Natychmiast jednak wstydzi się tego, bo nie chce być taki jak ojciec. Chociaż w powieści dużo jest mroku, smutku, to jednak nadzieję niesie to, że każde kolejne pokolenie ma lepiej.

Dużą zaletą powieści jest fakt, że zmusza do głębszego spojrzenia na życie omańskich kobiet. Nie możemy ich oceniać z naszego punktu widzenia. Ich losy układają się różnie. Młodsze pokolenia, mające coraz więcej swobody, popełniają błędy na swój rachunek, wybierają różne modele życia. Chaula zdobywa wykształcenie, ale potem spełnia się jako matka. To jej decyzja. Najlepiej też radzi sobie jako żona, mimo że wyszła za mąż, podążając za sugestią rodziców i nie znając męża przed ślubem. Tymczasem jej siostra Asma marzy o wielkiej miłości, czeka na księcia z bajki i nie wychodzi na tym najlepiej. Może się jednak rozwieść i to też jest jej decyzja. Najbardziej tajemnicza z trzech sióstr jest Majja. Ona też potrafi postawić na swoim, kiedy upiera się, aby jej córka miała na imię London, na co krzywią się wszyscy. A sama London chociaż się kształci i ma znacznie więcej swobody, też jest zakładniczką mitu wielkiej miłości. Ale czy my, Europejki, nie ulegamy temu mitowi? Nie dajemy się ponieść uczuciu beznadziejnemu, które nas niszczy? Nie zatracamy się w miłości?

Poza tym powieść porusza też bardzo uniwersalne problemy. Choćby na nowo definiowany wzorzec męskości. Młode pokolenie mężczyzn chce się odciąć od swoich ojców, ale życie pokazuje, że zerwanie z ich modelem postępowania nie zawsze jest łatwe. Innym problemem są wewnętrzne podziały w społeczeństwie. Niełatwo komuś z niższej warstwy w swoim środowisku zdobyć szacunek i poważanie, nawet jeśli wyrwie się z biedy. Receptą bywa wyjazd. 

A poza tym bardzo ciekawe są losy bohaterek i bohaterów powieści oraz ich wzajemne relacje, zależności. Jak te tytułowe ciał niebieskie tworzą konstelacje, ale jednocześnie krążąc po własnych orbitach, pozostają samotne i samotni. Chociaż powieść jest niezbyt obszerna, to naprawdę bardzo dużo można z niej wydobyć, jest się nad czym zastanawiać, a bohaterowie nie są tylko figurami, a postaciami z krwi i kości. Na ich losy nie pozostałam obojętna, byli mi bliscy.

Jest też jedna zagadka, która nie daje mi spokoju. Dlaczego w swoim imieniu wypowiadają się tylko dwaj mężczyźni? Dlaczego właśnie oni? Dlaczego żadna z kobiet? Zastanawiam się nad tym, mam jakąś odpowiedź, ale czy prawdziwą nie wiem. Zresztą, być może nie ma jednej.

Na sam koniec warto też wspomnieć o języku, czasem prostym, a czasem poetyckim. Powieść mocno zanurzona jest w arabskiej poezji. Jest tu do niej wiele odniesień i na pewno nie wszystkie metafory, symbole są dla osób z europejskiego kręgu kulturowego jasne. Ale to w niczym nie umniejsza jej wartości.

Chociaż wiele tu ciemnych barw, warto sięgnąć po "Ciała niebieskie". No i jest nadzieja. A problemy są wszędzie.

Anna Kaszuba-Dębska "Przybyszewska/Pająkówna. Głuchy krzyk"

Na podwójną biografię matki i córki "Przybyszewska/Pająkówna.

Głuchy krzyk" pióra Anny Kaszuby-Dębskiej (Marginesy 2023) ostrzyłam sobie zęby od dawna. Kiedy już ją kupiłam, a sprawiłam sobie prezent z jakiejś okazji, bo cena trzymała się mocno, stale nie miałam czasu, bo książka papierowa to ponad pięćset stron. Oczywiście należy odliczyć bibliografię i przypisy. Tak czy inaczej wydawało mi się, że będę potrzebowała czasu, aby ją przeczytać. Tymczasem kiedy wreszcie się za nią zabrałam, połknęłam w tydzień z niewielkim haczykiem.

Muszę przyznać, że zanim ukazała się książka, o Anieli Pająkównie nie słyszałam w ogóle albo niewiele, a o Stanisławie Przybyszewskiej tylko tyle, że była nieślubną córką Stanisława Przybyszewskiego i autorką dramatu "Sprawa Dantona", który po dziesięcioleciach stał się podstawą scenariusza filmu Andrzeja Wajdy pod tym samym tytułem. Widziałam go dawno temu i jakoś nie trafiła się okazja, aby zobaczyć ponownie, a szczególnie teraz, po lekturze książki, miałabym ochotę. A przed laty udało mi się obejrzeć inscenizację dramatu w reżyserii Jana Klaty ze świętej pamięci Teatru Polskiego z Wrocławia. (Jak słyszę, jest nadzieja na zmartwychwstanie, bo dyrektorem ma zostać Michał Zadara.)

Biografia obu pań nie jest bardzo łatwą lekturą, a powody są dwa. Po pierwsze autorka obszernie cytuje rozmaite listy, ale także artykuły prasowe. Czasem miałam wrażenie nadmiaru, a trzeba do tego dodać, że wywody Stanisławy Przybyszewskiej nie zawsze czyta się dobrze ze względu na filozoficzne rozważania i język, powiedziałabym, miejscami barokowy. Ale najważniejszy jest powód drugi. Otóż dawno nie czytałam biografii tak smutnych, a nawet tragicznych! Powiedzieć, że ani matka, Aniela Pająkówna, ani jej nieślubna córka, Stanisława Przybyszewska, nie miały łatwego życia, to nic nie powiedzieć. A już życie Stachny, jak była nazywana przez najbliższych, to naprawdę dramat skłaniający do niejednej refleksji.

A zaczęło się bardzo dobrze i wszystko miało potencjał ułożyć się pomyślnie, gdyby nie jedno fatalne spotkanie. Bo na życiu Anieli Pająkówny, a w konsekwencji jej córki Stanisławy Przybyszewskiej zaważyły właśnie dwa spotkania. Pierwsze było cudownym zrządzeniem losu, bo pozwoliło jej, córce stangreta w majątku rodziny Pawlikowskich w Medyce, wykształcić się i zostać uznaną portrecistką, która z powodzeniem mogła na siebie zarabiać. A koniecznie należy wspomnieć, że była przedstawicielką pierwszego pokolenia Polek wykształconych, artystek i feministek, przepraszam, emancypantek, bo tak wtedy mówiono. Niestety zdobywać wykształcenie musiała za granicą, w Paryżu, bo polskie uczelnie jeszcze dzielnie broniły się przed studentkami. Jej malarstwo zaistniało także na międzynarodowej scenie artystycznej. A więc to pierwsze, szczęśliwe, spotkanie to spotkanie ze wspomnianą już rodziną Pawlikowskich, ludźmi zamożnymi, wykształconymi i filantropami, którzy swoje życie dzielili pomiędzy Medykę i Kraków. Helena i Mieczysław zwrócili uwagę na bystrą i utalentowaną dziewczynkę i postanowili się nią opiekować, co robili z wielkim oddaniem. I pewnie życie Anieli potoczyłoby się jak w bajce, gdyby nie drugie spotkanie i związane z nim fatalne zauroczenie. Aniela Pająkówna nie była pierwszą kobietą, która uległa destrukcyjnemu wpływowi Stanisława Przybyszewskiego, guru młodopolskich artystów. Efektem tego krótkotrwałego związku była ciąża i narodziny nieślubnej córki, co w tamtym czasie oznaczało hańbę dla matki i dla dziecka. Aby jakoś żyć, za namową najbliższych udaje ... nianię dziewczynki, a ściślej rzec biorąc kobietę, która przygarnęła dziecko. To czyn szlachetny, a nie hańbiący jak urodzenie bękarta.

W towarzystwie znacznie łatwiej zaakceptować, że panna przysposobiła dziecko, bo to szlachetny czyn. Broń Boże mieć własne bez obrączki na palcu. Udawanie niani to dla kobiety mniejsze upokorzenie niż jawne przyznanie się do pozamałżeńskiego seksu i jego konsekwencji.

Bez obrączki na palcu panna z bękartem to kobieta lekkich obyczajów, upadła grzesznica, bezwstydnica. Aniela dojmująco odczuwa swój status wykolejeńca i wyrzutka społecznego.

Jej dalsze, krótkie, życie to zmagania z codziennością, malowanie, opieka nad córką i bezustanne starania o to, aby ojciec uznał oficjalnie dziecko i zechciał się z nim zobaczyć. Można powiedzieć, że to pogoń za Stanisławem Przybyszewskim, który ją nieustannie zwodził, zapewniając o ... swojej miłości i swoich dobrych chęciach wobec dziecka, a niepowodzenia zrzucał na zazdrosną żonę, Jadwigę, dawniej Kasprowiczową, z którą w atmosferze skandalu zaczął romansować wtedy, kiedy równocześnie uwodził Anielę. Powiedzieć, że był to męski odpowiednik femme fatale, to nic nie powiedzieć. Złamał życie niejednej kobiecie. A bezsilna w tej sytuacji Aniela potrafiła mu jeszcze wysyłać pieniądze, których stale nie miał! To krótkie, naznaczone nieszczęściem życie, miało trzy jasne punkty - malowanie, miłość do dziecka i pomoc kilku życzliwych osób, w tym rodziny Pawlikowskich, która nigdy nie odwróciła się od Anieli i od jej córki.

Natomiast życie jej córki, Stanisławy Przybyszewskiej, to jedno pasmo tragedii i ... samozagłada. Chociaż otoczona miłością matki, od dzieciństwa żyła w schizofrenicznej rzeczywistości, bo do Anieli musiała mówić nianiu. Kiedy zrozumiała, że to jej matka? Trudno powiedzieć, potem już zdawała sobie sprawę, jaka jest prawda. Kolejne problemy, które odcisnęły się na jej życiu, to oczywiście relacja z ojcem, którego za życia matki widziała chyba dwa razy. Najpierw była nim zafascynowana, potem znienawidziła. Jako kobieta stanie się też ofiarą rozgrywek pomiędzy Stanisławem Przybyszewskim, a jego żoną Jadwigą, która robiła wszystko, aby utrudnić mu kontakt z córką. To oczywiście go nie usprawiedliwia, bo tak jak zwodził kiedyś Anielę, tak później zwodził Stanisławę. Obiecywał, usprawiedliwiał się żoną, nie odzywał się miesiącami. No i oczywiście wielką tragedią w życiu dziewczynki była śmierć jej matki. Chociaż Aniela zdając sobie sprawę, że umiera, w ostatniej chwili powierzyła opiekę nad córką życzliwym sobie osobom, to nie w każdym domu Stachna znalazła ciepło i bliskość. Najlepiej czuła się u ciotki, z którą utrzymywała kontakt do końca życia. Do czasu osiągnięcia pełnoletniości mogła też liczyć na finansową pomoc Pawlikowskich.

Najbardziej jednak przerażające jest to, co stało się z dorosłą Stachną. Można powiedzieć, że unicestwiła ją sztuka. Chciała tworzyć i chciała się twórczości oddać całkowicie, a do tego musiała być wolna. 

Ceną wolności są żebraczo-pustelnicze życie, głód, choroby i nędza. Czasem niespodziewanie zdarzy się cud, raz w postaci ciepłego posiłku od Stefanii Augustyńskiej, innym razem nieoczekiwanego przekazu pieniężnego od cioci Barlińskiej z Warszawy.

Dlatego z czasem rzuciła nawet korepetycje, których niechętnie, ale jednak, udzielała, i pisała, pisała, pisała. Obsesyjnie i maniakalnie. Część swojej twórczości traktowała jako wprawki, rodzaj doskonalących ćwiczeń, inne utwory przerabiała wielokrotnie, pisała ich nowe wersje. Właściwie tylko "Sprawą Dantona", najważniejszym dla niej utworem ze względu na ogromną fascynację rewolucją francuską i Robespierrem, próbowała zainteresować pisma literackie, wydawców i teatr, innych nie próbowała wydawać. Była przekonana o swojej wielkości, nie znosiła kompromisów. Pogrążała się w samotności, biedzie, strachu przed śmiercią i brakiem pieniędzy. Żyła na kredyt udzielany przez okolicznych sklepikarzy. Ukojenie znajdowała w morfinie, którą po raz pierwszy dostała od ojca, i dzięki silnym lekom uspokajającym. Gdyby nie finansowa pomoc przyrodniej siostry Iwi, córki Stanisława Przybyszewskiego i Dagny Juel-Przybyszewskiej, oraz ciotki, a także opieka sąsiadki, która nie mogła bezczynnie patrzeć na jej nędzę i samounicestwienie, umarłaby z wycieńczenia i głodu znacznie wcześniej. Do głodu, zimna i biedy dokładają się jeszcze szykany ze strony uczniów miejscowego gimnazjum.

Wybili szyby, otwierają okna od środka, odczepiają okiennice i dla własnej uciechy wynoszą je do ogrodu miejskiego, zaglądają do wnętrza pokoju i z głupawymi śmiechami głośno komentują życie mieszkanki "mrozowni".

Aby pokazać, w jakiej nędzy żyła, przytoczę garść cytatów.

Z bólem szczypiących poranionych rąk, czarna jak Kongijczyk i lodowata jak sopel rozpala zimny piec. Zmora zatyka się średnio raz na trzy, cztery dni, doszczętnie zadymiając mieszkanie. Tej zimy żyje z dymem za pan brat. W stanie niekończącej się walki o przestrzeń do oddychania rozpędza smog rękami i szmatami, nawet po trzy godziny wietrząc w mrozie pokój. Sadza niczym całun pokrywa meble, rzeczy osobiste, książki i maszynopisy. 

Żeby móc wystukiwać słowa na maszynie i kontynuować pracę literacką, co chwilę moczy ręce w gorącej wodzie.

Egzystuje teraz w zimnym baraku z wybitym oknem, hulającym wiatrem i myszą wybudzającą ją ze snu.

Mimo ochrony skórzanej walizki adleretta [maszyna do pisania] pokrywa się rdzą, z kolei na ubraniu i butach pojawia się obrzydliwy biało-zielonkawy nalot. W liście do siostry Stachna z wrodzonym sarkazmem dziwi się, oglądając własną skórę, że jeszcze nie jest zielona. Mimo przeszkód, stadka myszy, wszechobecnej wilgoci, zimna i pleśni pracuje i próbuje nawiązywać kontakty z wydawcami. 

Nie chciała dać sobie pomóc, a trudno nieść komuś prawdziwą pomoc, jeśli ktoś ją odrzuca. Godziła się tylko na tę doraźną, często o nią prosiła. Na kompleksową pod żadnym pozorem. A czy można winić państwo, które nie dba o swoich artystów? W jej przypadku chyba jednak nie. To była jej cena za wolność i możność całkowitego oddania się sztuce. Pytanie, czy było warto? Za życia nie odniosła sukcesu, "Sprawa Dantona" po wielu perypetiach została wystawiona dwukrotnie, odbiór sztuki i spektaklu był różny. Jedni uznawali jej tekst za arcydzieło, inni krytykowali. Znacznie gorszy był odbiór samych inscenizacji. A dziś kto czyta, Stanisławę Przybyszewską? Kto wie, że pisała też powieści? Na pewno do historii literatury i teatru przeszła jej "Sprawa Dantona". Więc czy było warto? Jej odpowiedź była jednoznaczna.  

Tylko, że niestety, nie posiadam innego życia. Niestety? Raczej dzięki Bogu. Czarna nędza, w jakiej żyję, to doprawdy niezbyt wysoka cena za posiadanie własnego życia. Niezbyt wysoka zapłata za możność napisania "Sprawy Dantona".

Jestem szczęśliwa, bo mogłam postawić na swoim i żyć zgodnie z moją naturą - spełnić zadanie nałożone mi przez Stwórcę. Mimo stałego strachu przed śmiercią, mimo wielu tygodni piekła: dopóki nie głoduję, jestem znacznie szczęśliwsza od większości ludzi z mego otoczenia. (...) Męki doznane tego roku, muszą mieć sens, muszą być w jakiś sposób konieczne dla mego dalszego rozwoju.

Niestety z czasem zaczyna też głodować. 

Bardzo smutne życia, bardzo smutna książka.

Ewa Mańkowska "Hanna i Dorota"

Na książkę Ewy Mańkowskiej "Hanna i Dorota" (EMG 2024)

ostrzyłam sobie zęby, odkąd wysłuchałam kilku rozmów z autorką. To jej pierwsza książka, a zrodzona została z odkrycia rodzinnej przeszłości i z gniewu. Zanim przejdę do książki i do rozwikłania zagadki z poprzedniego zdania, kilka słów o Ewie Mańkowskiej. Jest malarką i redaktorką w wydawnictwie EMG oraz współorganizatorką dwóch wrocławskich festiwali - Międzynarodowego Festiwalu Kryminału i Bruno Schulz. Festiwal.

Zacznę od łyżki, a może nawet łychy, dziegciu - czytanie tej książki dla wielu osób może być swoistą drogą przez mękę, są pewnie i tacy, którzy będą zmuszeni przerwać lekturę. I nie, nie chodzi o treść, nie chodzi też o wojnę, która odgrywa niebagatelną rolę w tej historii, chodzi o coś tak prozaicznego jak ... druk. Otóż nie przypominam sobie, abym spotkała się z tak małą czcionką! Osoby starsze czy słabiej widzące, a nawet takie jak ja, które do czytania używają okularów, będą miały problem. Muszę przyznać, że bardzo mnie to zbulwersowało - no bo pamięta się już o osobach na wózkach, poruszajacych się o kulach, widać powszechne starania, aby robić wszystko, żeby miasto było dla nich dostępne, a nikt nie myśli o tym, aby książka była dostępna dla każdego. Jestem przekonana, że są tacy, którzy nie będą w stanie przeczytać "Hanny i Doroty". Domyślam się, że chodzi o koszty - książka jest gruba (400 stron bez bibliografii), więc wydrukowana przyzwoitą czcionką byłaby jeszcze grubsza, a więc droższa. No ale dlaczego nie ma ebooka?! To też nie rozwiązałoby problemu do końca, nie wszyscy lubią czytniki, ale na pewno poszerzyłoby krąg odbiorców, byłoby alternatywą. Piszę o tym, bo ta kwestia wydaje mi się zupełnie niedostrzegana. 

No a teraz czas przejść do książki, która okazała się tak ciekawa, że mimo objętości i tej nieszczęsnej czcionki przeczytałam ją w tydzień. Kim są kobiety, których imiona pojawiają się w tytule? Pierwsza, Hanna, jest na pewno szerzej znana - to malarka Hanna Rudzka-Cybisowa. O drugiej, Dorocie, nie słyszałam nigdy wcześniej - to też malarka Dorota Seydenman, z domu Berlinerblau, polska Żydówka pochodząca z bardzo bogatej rodziny przemysłowców. Nic zresztą dziwnego, że nie miałam o jej istnieniu pojęcia, skoro Ewa Mańkowska, która jest jej krewną, też niewiele o niej wiedziała. Pojawiała się we wspomnieniach jej ojca, którego ciotką była, tak jak i inne kobiety-malarki z tej rodziny. I to z gniewu i zdziwienia, że została zapomniana i niemal całkowicie wymazana z historii sztuki i ze wspomnień nawet tych, z którymi była blisko, wzięła się ta książka. 

Autorka nazywa ją biografią dwóch przyjaciółek, Hanny Rudzkiej-Cybisowej i Doroty Seydenman, ale tak naprawdę jest to opowieść o całej grupie kapistów i o ludziach, którzy jakoś byli z nimi powiązani, między innymi o rozległej rodzinie Doroty. Tu koniecznie muszę wyjaśnić, kim byli kapiści, bo i ja, chociaż uwielbiam odwiedzać galerie malarstwa, jeszcze jakiś czas temu niewielkie miałam o nich pojęcie - znałam ten termin, wiedziałam, że to jacyś malarze, ale nic poza tym. Książka, chyba przez przypadek, bo pracę nad nią wydłużyła pandemia, wstrzeliła się w stulecie kapistów. Z tej okazji w moim mieście otwarto niewielką wystawę ich obrazów, a w Warszawie drugą. Niestety o tej ostatniej dowiedziałam się zbyt późno, aby na nią pojechać. Otóż była to grupa młodych studentów krakowskiej ASP, którzy zaczęli studia na tej uczelni w latach dwudziestych zeszłego wieku, różnej narodowości i o różnym statusie społecznym i majątkowym. Byli wśród nich Żydzi, jeden Ukrainiec, Polak urodzony w Petersburgu, który dzieciństwo spędził w Gruzji, Niemiec, który wybrał sobie polskość, no i oczywiście Polacy. Większość biedna, nieliczni zamożni, jeden arystokrata, ale bez pieniędzy. Oczywiście głównie mężczyźni i trzy kobiety. Wszyscy trafili do pracowni przybyłego z Paryża Józefa Pankiewicza, który stał się na pewien czas ich guru. Zafascynował ich kolor, który stał się w ich malarstwie najważniejszy. To pod wpływem Pankiewicza postanowili na jakiś czas wyjechać do Paryża, aby tam zetknąć się ze światową sztuką. Aby zrealizować ten zamiar, zaczęli zbierać pieniądze, które pozwoliłyby się im utrzymać przez jakiś czas we Francji. Kwestowali, urządzali bale, dopięli swego. Zostali w Paryżu przez dziesięć lat, oczywiście nie wszyscy, czasem z przerwami. Skąd nazwa kapiści? Od skrótu kp, czyli komitetu paryskiego, który zawiązali, aby zorganizować wyjazd. Dziś najbardziej rozpoznawalnymi z tej grupy są przede wszystkim Józef Czapski, potem Hanna Rudzka-Cybisowa i Jan Cybis. Autorka upomina się nie tylko o pamięć o swojej krewnej, ale także o Zygmunta Waliszewskiego czy Seweryna Boraczoka. Wiele ich obrazów, czasem większość, unicestwiła wojna. I ten problem został w książce bardzo mocno podkreślony. Niby się o tym wie, ale jednak fragmenty opowiadające o mechanizmie strat były jednymi z mocniejszych.

Zniknęły tysiące dzieł innych artystów niebędących bohaterami tej opowieści. Niektórym wydaje się, że artysta żyje dłużej niż inni, bo zostają jego prace. To piękne i idealistyczne stwierdzenie. Obrazy zostają albo nie. Wojny, pożary, szabrownicy, wilgoć piwnic czy dziurawe dachy niechroniące już strychów przed deszczem, który kapie na porzucone płótna, fatalne zbiegi okoliczności - wszystko to powoduje, że także dzieła sztuki mogą przepaść bezpowrotnie.

"Hanna i Dorota" to taki rodzaj książki, która pochłania całkowicie, sprawia, że się nią żyje, że się przenosi w świat jej bohaterów, a prawdziwe życie staje się tylko, niepotrzebnym, przerywnikiem. Co najbardziej zwróciło moją uwagę? Fascynująca jest opowieść o paryskim życiu kapistów, którzy musieli się mierzyć z różnymi przeciwnościami losu, z brakiem pieniędzy, z artystycznymi porażkami, a jednocześnie uwielbiali to miasto, jego artystyczną atmosferę, twórczy ferment, no i prowadzili bujne życie towarzyskie. To czas trudny, ale z drugiej strony beztroski i wspaniały. Cybisowie po powrocie do kraju wracali jeszcze do Paryża, bo tak tęsknili za jego artystyczną atmosferą. Ponieważ wiadomo, jak potoczyła się historia, tym bardziej czytając tę książkę, miałam poczucie jakiejś chwilowości, czasu darowanego, szczególnie w wypadku Doroty Seydenman, której koniec będzie tragiczny. 

Niezwykle ciekawe jest odkrywanie przez autorkę jej osoby. Są okresy w jej życiu, o których niewiele wiadomo, kopalnią wiadomości okazała się odkryta w archiwach korespondencja przyjaciółek, Hanny i Doroty. Autorka przywraca pamięć o swojej krewnej, oddaje jej sprawiedliwość, podkreśla jej bezinteresowne zasługi dla całej grupy kapistów. Ponieważ wywodziła się z bogatej rodziny, często pomagała im finansowo albo wprost, albo szukając kupców na ich obrazy. Z pamięci historii sztuki jej zasługi zostały wymazane niemal zupełnie. To Józef Czapski w swoich pismach przypisuje sobie wyłączną pomoc przyjaciołom, którą zawdzięczali nie tyle jego pieniądzom, bo ich nie miał, ale towarzyskim koneksjom. To prawda, ale nie był jedyny, a o tym, co robiła Dorota, nie wspomina. 

Ani słowa o Dosi w rozchwytywanej książce Józia  zatytułowanej "Patrząc", nasyconej wspomnieniami o kapistach, Paryżu i przyjaciołach, ilustrowanej reprodukcjami ich obrazów. Dosia została wymieniona jedynie w przypisie wyliczającym uczniów Pankiewicza, którzy wyjechali do Francji.  

Nie wspominali o niej także niemal wszyscy pozostali z tej grupy. Autorka nie przypisuje im złej woli, raczej składa wszystko na karb traumatycznych wojennych przeżyć, które spowodowały chęć odcięcia się od wspomnień, nierozgrzebywania ran. 

Chociaż sporo wiem o antysemityzmie w międzywojennej Polsce, to przykłady, które przytacza w książce Ewa Mańkowska  wstrząsnęły mną. Nigdy nie zrozumiem takiej bezinteresownej nienawiści skierowanej do osób innej narodowości czy wyznania. 

W "ABC - Nowiny Codzienne" Maria Rutkowska, marząca o Warszawie bez Żydów, zauważała na Mokotowie "gniazda luksusowych domów żydowskich". Wyliczała żydowskich właścicieli nieruchomości w tej dzielnicy, nie mogąc uwierzyć, że ktoś taki mógł żyć w dobrobycie. Ta sama felietonistka w kolejnym artykule snuła wizje wysiedlenia mieszkańców Nalewek i stworzenia nowych dzielnic, do których Żydzi będą mieć zakaz wstępu.

Niezwykłą osobą jawi się w tej książce Hanna Rudzka-Cybisowa, która długo pozostawała w cieniu męża, a przecież była równie oddana sztuce jak on. Niezależna, silna, borykająca się z trudnościami losu, a w czasie wojny chociaż ledwo wiązała koniec z końcem, pomagała wielu ludziom, no i swojej przyjaciółce Dorocie. A czas wojny to swoista kronika zapowiedzianej śmierci. Od początku przecież wiemy, że Dorota nie przeżyje. Rozdział poświęcony temu okresowi jest bardzo przygnębiający. Szamotanie się, ukrywanie, ucieczki, zmiany adresów, bieda, a w końcu śmierć najprawdopodobniej poprzedzona torturami. A przecież nie dotyczy to tylko Doroty.

Ewa Mańkowska doprowadza opowieść właściwie do końca wojny. Potem w dwóch krótkich rozdziałach zajmuje się pamięcią, a właściwie niepamięcią, i zwięźle relacjonuje powojenne losy najważniejszych bohaterek i bohaterów swojej opowieści.

Brakuje mi w "Hannie i Dorocie" indeksu osób, czasem można się pogubić w tym, kto jest kim, zwłaszcza wśród licznych krewnych Doroty, i może, chociaż mniej, kalendarium. Za to chwała autorce za liczne zdjęcia i kilka reprodukcji obrazów namalowanych przez kapistów. 

Bardzo ciekawa książka, skłaniająca do refleksji, a poza tym olbrzymie źródło wiedzy. Nie tylko dla osób interesujących się malarstwem.

Joanna Bator "Piaskowa Góra"

Wstyd powiedzieć, a może jednak nie, ale "Piaskowa Góra" (Znak

2019, wydanie I 2009) to moje pierwsze spotkanie z prozą Joanny Bator. Już od dawna chciałam sięgnąć po jakąś powieść jej autorstwa, kilka lat temu kupiłam "Gorzko, gorzko", które do dziś spoczywa w głębinach mojego czytnika, czekając na swoją kolej. Zawsze jednak były lektury, na których zależało mi bardziej. Aż w końcu pod wpływem zachwytów koleżanki, z którą wymieniamy od czasu do czasu uwagi o książkach, pomstując na ilość czekających w kolejce tytułów, postanowiłam wreszcie sięgnąć po "Piaskową Górę", którą to rzeczona koleżanka właśnie się zachwycała. No i stało się.

"Piaskowa Góra" jest pierwszą częścią trylogii wałbrzyskiej. To rozbudowana historia rodzinna z rozgałęzieniami w stronę opowieści o sąsiadach i znajomych głównych bohaterek. Sięga czasów przedwojennych, aby zakorzenić się w PRL-u, a zakończyć już w okresie transformacji. Wiele tu wątków, epizodów, odnóg i kłączy. Konstrukcja tej opowieści kojarzy mi się z drzewem o mocno rozbudowanej koronie i rozlicznych korzeniach. Zagłębiając się w nią, meandrując, składamy sobie krok po kroku historię bohaterek. A są to Jadzia, jej córka Dominika i jej matka, ważna jest też teściowa. Jadzia, która urodziła się w czasie wojny w Zalesiu, gdzieś w centralnej Polsce, przyjeżdża do Wałbrzycha za pracą, bo tu mieszka jej krewny, obrotny Kazimierz. Poznaje Stefana, pracującego w kopalni górnika, którego rodzice przybyli do Wałbrzycha już po wojnie i zajęli mieszkanie po Niemcach. Jadzia i Stefan pobiorą się i po kilku latach, już w epoce Gierka, otrzymają wymarzone mieszkanie w wieżowcu z wielkiej płyty w dzielnicy zwanej Piaskową Górą. Z czasem coraz ważniejszą bohaterką staje się ich córka, Dominika, niespełniająca oczekiwań matki, bo tak do nikogo niepodobna. W niczym nie przypomina wymarzonej córki - ani ładna, ani grzeczna. Istna buszmenka, tak nazywa ją zniesmaczona jej wyglądem Jadzia. No i jeszcze ten nieoczekiwany talent matematyczny. Skąd się wziął? A skąd jej czarna, bujna czupryna czyniąca z niej dziwadło? Z czasem historia skręca w stronę mieszkającej w zalesiu matki Jadzi i rozwija się w nieoczekiwanym kierunku.

Połknęłam "Piaskową Górę" błyskawicznie, bo to powieść, która zwyczajnie wciąga, a im dalej w las, tym bardziej chciałam się dowiedzieć, jak toczyły się losy bohaterek i bohaterów, jak rozwiąże się ta historia. Jednak cały czas towarzyszyło mi pytanie, co aż tak bardzo zachwyciło moją koleżankę, no i dlaczego książka była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. Kiedy pisałam te słowa, od lektury upłynął tydzień i muszę przyznać, że wrażenia nieco wyblakły, wyparła je książka, którą właśnie czytałam. Nie mogę powiedzieć, abym żałowała lektury, przeciwnie cieszę się, że po "Piaskową Górę" wreszcie sięgnęłam i na pewno sięgnę po kolejne dwie części trylogii wałbrzyskiej, no i wreszcie po "Gorzko, gorzko". Ale, jak to często bywa, kiedy oczekiwania szybują w kosmos, spodziewałam się czegoś o większym ciężarze.

Wydaje mi się, że "Piaskowej Górze" zaszkodził czas. Myślę, że inaczej odbierałabym ją wtedy, kiedy została napisana, bo w roku 2009 była świeża tematami, które dopiero wydobywano na światło dzienne. Dziś o tym wszystkim napisano już wiele książek, powiedziano dużo, stąd wrażenie, że to już było, że to znam, że to dla mnie nic nowego.

Bo jednym z głównych tematów jest Wałbrzych, miasto na Ziemiach Odzyskanych, a właściwie pozyskanych, czyli poniemieckich. Miasto, skąd uciekli albo zostali wysiedleni Niemcy, po których zostały domy, mieszkania i sprzęty codziennego użytku. Na ich miejsce przybyli przesiedleńcy ze wschodu, z ziem utraconych. To historia teściów Jadzi. Inni przyjechali z Polski centralnej, bo łatwiej tu było robić interesy, ukryć się, zacząć wszystko od nowa. To przypadek Kazimierza, krewnego Jadzi. 

Innym tematem, który łączy się z pierwszym, można powiedzieć, że z niego wypączkował, to opowieść o mieście, gdzie węgiel stał się najpierw błogosławieństwem, a potem w czasach transformacji przekleństwem, bo kopalnie zaczęto zamykać, a Wałbrzych stopniowo popadał w ruinę.  Już w smętnych latach osiemdziesiątych, po załamaniu się gierkowskiego eldorado, kto mógł, wyjeżdżał do Niemiec, a jeśli nie mógł, to przynajmniej robił z Niemcami interesy. 

Jest wreszcie wątek żydowski, który pojawia się zupełnie nieoczekiwanie. No i historia PRL-u. Od powojennej biedy, przez gierkowską małą stabilizację, czasy kryzysu, stanu wojennego, aż po transformację. Te wszystkie tematy od roku 2009, kiedy powieść się ukazała, zostały już na wiele sposobów opowiedziane, przenicowane. Stąd moje wrażenie, że nie czytam o niczym, czego bym wcześniej nie wiedziała.

Dalej też dziś jesteśmy, jeśli chodzi o tematy feministyczne. Dobroduszna, naiwna Jadzia, wychowana na "Trędowatej", marząca o rycerzu na białym koniu, który w jej snach na jawie przybiera postać  kogoś w rodzaju ordynata Michorowskiego, a jeszcze lepiej cudzoziemca, zderza się z prozą życia, czyli z górnikiem Stefanem, jak się okaże nieudacznikiem, co mu życie przeleci koło nosa, co to wszystkich obwinia za to, że stoi w miejscu, co smutki i zawody topi w alkoholu. 

Życie, co Jadzia już zaczyna widzieć wyraźnie, nie dało jej zbyt wielu możliwości i tylko patrzeć, jak przejdzie obok, zostawiając ją z pustymi rękoma (w tym jedną upośledzoną też z winy życia). Przez godzinę romantycznego luksusu Jadzia żona i matka pozwala Jadzi nieżonie i niematce na fantazje o Cudzoziemcu, ordynacie, który jest tym wszystkim, czym Stefan nie jest, a ona przy nim nie jest niczym innym niż Jadzią.

Jeśli Jadzi się nie udało, to może przynajmniej uda się Dominice i ona zdobędzie swojego cudzoziemca? Ale jak ma się jej udać, skoro przypomina buszmenkę, a ubiera się jak chłopak? Dominika też ma swoje marzenia, inne niż matka, a przecież jakoś podobne.

Odbita w takim wyjątkowym lustrze, mogła się coraz bardziej do Jadzi nieupodabniać.

Ona też marzy o swoich wyspach Bula-Bula i o tym, aby uciec od codzienności, a już zwłaszcza od takiej, jaką żyje jej matka. 

Z takim kimś nie zdarzyłaby się żadna codzienność i zwykłość, nie byłoby przyziemnych rozmów o pieniądzach i o zakupach, żadnego: a co jutro na obiad. (...) Taka miłość sprawiłaby, że ukorzeniony sznur łączący ją z Jadzią naprężyłby się tak bardzo, że w końcu by pękł, a siła odrzutu wykatapultowałaby Dominikę wprost na wyspę Bula-Bula.

I chociaż patriarchat w tym świecie ma się dobrze, to kobiety są silne, a mężczyźni słabi. Takie są Jadzia, jej teściowa i matka oraz inne bohaterki drugoplanowe. A faceci u ich boku to tacy jak Stefan rozczarowani życiem słabeusze topiący swoje niepowodzenia w alkoholu. Faceci, którym nikt nie powiedział, jak być ojcem, a już szczególnie ojcem dorastającej córki, więc abdykują i w tej dziedzinie.

Jadzia już nie jest żoną amatorką, nabrała doświadczenia w radzeniu sobie ze Stefanem i coraz bardziej zdaje sobie sprawę ze swojej władzy. To władza pełna złości, nie gniewu; władza szczypiąco-szarpiąca, jej oręż to miotła i ściera. Kuchenna królowa miotłą pogoni, ścierą da przez łeb, gdy się jej pod rękę poddany jakiś nawinie. Ze złości władczyni urabia sobie ręce i wypruwa żyły, ukrzyżowuje się codziennie za grzechy chłopa, który wstrętny jest. Chłopy,  z brudu i głodu jeden z drugim by zdechł, gdyby sami zostali. Ofermy, ochlapusy i dziady.

Co z tego, kiedy te silne kobiety rządzą tylko w swoim domu, a  ton nadają tacy cwani kombinatorzy jak Kazimierz, który w nowych czasach, kto wie, czy nie popłynie w politykę.

Co w takim razie po latach zostaje z "Piaskowej Góry", skoro wszystko już było? Sama historia po prostu bardzo ciekawa, portrety bohaterek i bohaterów, nawet tych z drugiego planu, no i wreszcie język. Czasem jak z baśni, czasem ironiczny, rozbuchany wyobraźnią autorki, czasem przypominający frazę Masłowskiej. 

Dahlia de la Cerda "Wściekłe suki"

O książce "Wściekłe suki" (Filtry 2024; przełożyła Katarzyna

Okrasko) Dahlii de la Cerdy, meksykańskiej pisarki i aktywistki, kobiety wielu zawodów, a właściwie zajęć, jakich się imała, zanim jej literacki debiut odniósł sukces w Meksyku i został wydany w kilku innych krajach, oczywiście usłyszałam od razu, bo śledzę w social mediach stronę Filtrów, podobnie jak  strony innych moich ulubionych wydawnictw. Najpierw zastrzygłam uszami, bo, nie tylko z powodu panującej mody, interesuję się literaturą z Ameryki Łacińskiej i zawsze jestem gotowa sięgnąć po coś z tego obszaru, jeśli tylko czuję, że odpowiada moim czytelniczym gustom. Tym razem jednak początkowo stwierdziłam, że "Wściekłych suk" nie przeczytam, przede wszystkim dlatego, że to zbiór opowiadań. Tak, tak, nie po raz pierwszy przyznaję ze wstydem, że opowiadanie to nie należy do moich ulubionych form literackich, w czym w Polsce nie jestem odosobniona. I tak zrobiłam postęp, bo jeszcze jakiś czas temu po zbiory opowiadań nie sięgałam z zasady. Drugim powodem był tytuł. Dlaczego? Sama nie do końca sobie to uświadamiam. Na pewno chodziło o użyte w nim słowo suki, za którym nie przepadam. Cóż, nie najmądrzejszy powód. To wszystko sprawiło, że niezbyt dokładnie wczytałam się w informację o książce. Dopiero wysłuchanie bardzo ciekawej rozmowy podcastowej o tej książce i o problemach Meksykanek sprawiło, że natychmiast wypożyczyłam ją z biblioteki. Dziś wiem, że popełniłabym duży błąd, gdybym "Wściekłe suki" przeoczyła.

To zbiór kilkunastu krótkich opowiadań, których bohaterkami, a zarazem narratorkami, są kobiety z dwóch krańców drabiny społecznej - jedne wywodzą się z rodzin bardzo zamożnych albo nawet bajecznie bogatych, inne stoją na samym dnie drabiny społecznej i próbują jakoś sobie radzić, zarabiając na życie w rozmaity sposób. Wyjątkiem jest tu pierwsze opowiadanie, o bohaterce którego niewiele wiemy. Obserwujemy ją w jednym momencie jej życia. Chciałam napisać trudnym, ale czy dla niej rzeczywiście jest on trudny? Owszem, ma pewien problem i postanawia z niego wybrnąć w najprostszy możliwy sposób. Kiedy się uda, odetchnie z ulgą i prawdopodobnie zapomni. Mam wrażenie, że to jedno opowiadanie nie do końca pasuje do pozostałych. Jakoś nie widzę nici łączącej je z kolejnymi - jest z innego porządku i chyba najmniej mnie zainteresowało. Potem było już tylko dobrze. Nie przeszkadzało mi nawet to, że autorka łamie czasami konwencję realistyczną i niektóre kobiety opowiadają swoje historie już po śmierci. Dla porządku dodam jeszcze, że chociaż jest to zbiór opowiadań, to kilka bohaterek jest ze sobą powiązanych. Kiedy czytałam kolejne, po chwili orientowałam się, że jego narratorka w jakiś sposób pojawiła się w jednym z poprzednich. A to jako przyjaciółka bohaterki, a to jej siostra, a to jej ochroniarka, a to dziewczyna, która napada na dom zamieszkiwany przez ubogie siostry trudniące się szyciem.

Jakie jest sedno tych opowieści? O czym nam chcą powiedzieć? O meksykańskich kobietach i o meksykańskim społeczeństwie. Jak już wspomniałam, są tu bohaterki z przeciwnych biegunów drabiny społecznej. Te ubogie, wywodzące się z dołów, z biedy jakoś próbują sobie radzić. Zarabiają szyciem, jak te siostry mieszkające w domku wybudowanym przez ich ojca gdzieś na obrzeżach miasta na osiedlu bez kanalizacji i prądu. Inna dziewczyna jedzie na północ Meksyku, aby zatrudnić się w jednej z tych fabryk znajdujących się blisko amerykańskiej granicy w strefie wolnego handlu, gdzie płaci się zatrudnionym w nich kobietom marne grosze. Jedzie na dachu osławionej Bestii, towarowego pociągu przemierzającego Meksyk, razem z innymi biedakami, przede wszystkim imigrantami z krajów Ameryki Środkowej, chociaż nie tylko, którzy będą próbowali sforsować granicę, aby dostać się do lepszego świata. Żeby dowiedzieć się, jakim piekłem jest ta droga, trzeba przeczytać znakomity reportaż Oscara Martineza " La Bestia. O ludziach, którzy nikogo nie obchodzą". Dlaczego wybrała taki niebezpieczny środek transportu? Bo nie stać jej na bilet! Ale są i takie, które szukają innej drogi. Można zarobić dużo, a nawet bardzo dużo, ale sposób to ryzykowny, bo przestępczy, trzeba schować do kieszeni wyrzuty sumienia, no i łatwo o śmierć. Tak zarabiają wspomniane już tutaj dwie dziewczyny - złodziejka i ochroniarka pracująca dla jednego z karteli. Za każdą z tych kobiet ciągnie się jakaś smutna historia - żyły w biedzie, bez perspektyw, wcześnie urodziły dziecko, efekt gwałtu, marzeń o wielkiej miłoś
ci albo chwili zapomnienia, i zostały z nim same, bo ojciec albo nieznany, albo nieodpowiedzialny.

Ale są i inne bohaterki wywodzące się z domów bogatych. To córka mafiosa stojącego na czele jednego z karteli, ojciec dwóch innych jest federalnym deputowanym. Pozornie niczego im nie brakuje, ale to kobiety równie tragiczne jak te, które niewiele mają i aby zarobić na życie muszą ciężko pracować. Dlaczego? Bo są więźniarkami świata, w jakim się urodziły. Wyrwać się z niego, byłoby im bardzo trudno. Jaki los je czeka? Albo pustej lali, która żyje w świecie mediów społecznościowych, gromadzi lajki i naiwnie marzy, aby zostać narzeczoną mafiosa. Albo trzeba zająć miejsce ojca, przejąć jego interesy. Albo usunąć się w cień i zostać bogatą panią domu przy wpływowym mężu. Przyznam, że zajrzenie do świata tych kobiet, o których niewiele wiedziałam, bo częściej zdarza mi się czytać o tych z dołów społecznych, było dla mnie bardzo ciekawe. Czytałam te opowiadania ze zdumieniem i z irytacją jednocześnie.

Co łączy te bohaterki reprezentujące tak różne światy? To, że są w nich uwięzione, że nie bardzo mogą z nich wyjść. Jakby ich drogi zostały wytyczone w chwili urodzenia. Mają kilka wariantów do wyboru, ale żaden nie doprowadzi do szczęścia. Jest jeszcze coś. Większość z nich to ofiary maczyzmu, męskiej przemocy, mizoginii. Mężczyźni rzadko obecni są w ich życiu na stałe. Zostawiają po sobie nieślubne dzieci, traktują te kobiety i dziewczyny jak efektowne trofeum, którym się chwali, ale z którym można zrobić, co się chce, albo jak obiekt seksualnej rozrywki. Nikt się o nie nie upomni, nikt nie wymierzy sprawiedliwości przestępcom. Co im pozostaje? Wściekłość, która prowadzi do zemsty. Tylko tak mogą dojść sprawiedliwości, bo na władzę przeżartą korupcją nie mogą liczyć.

Tytuł jednego z opowiadań brzmi "Tutaj Bóg nie zagląda". Moim zdaniem mógłby być mottem całego zbioru.  

Bardzo ciekawe opowiadania. Jest w nich energia, która sprawia, że trudno przejść obok nich obojętnie, trudno o nich zapomnieć.

Lars Saabye Christensen "Półbrat"

Lektura "Półbrata" Larsa Saabye Christensena (Marginesy 2024;

przełożyła Iwona Zimnicka) to efekt zeszłorocznego Festiwalu Conrada, na którym pisarz gościł. Co roku tak jest, że po spotkaniach festiwalowych sięgam po książki pisarek i pisarzy, których dotąd nie znałam, oczywiście pod warunkiem, że mnie zainteresują. Niektórzy ze mną zostają, z innymi kończę znajomość po pierwszym tytule. Oczywiście słyszałam to nazwisko, kojarzyłam przynajmniej niektóre książki, ale jakoś dotąd nie miałam potrzeby sięgania po jego powieści. Spotkanie to zmieniło. 

Lars Saabye Christensen jest wydawany w Polsce od lat, ostatnio ukazała się "Modelka", i choćby to jest miernikiem jego popularności w naszym kraju. Z pewnością, gdyby się nie sprzedawał, już dawno przestano by go u nas wydawać. Tylko nieliczne wydawnictwa, i chyba tylko te małe, niszowe, pozostają wierne autorom bez względu na wynik, szczególnie jeśli są przekonane o wartości ich twórczości.

Spośród licznych powieści wybrałam sobie "Półbrata", bo opis najbardziej mnie zachęcił, a poza tym podobno to jedna z najważniejszych pozycji w dorobku autora. Czym jest ta powieść? Trochę sagą rodzinną, trochę opowieścią o głównym bohaterze o dziwacznym imieniu Barnum, a zarazem narratorze. Akcja prowadzona niechronologicznie sięga epizodem jeszcze przed wojnę na małą wysepkę na północy Norwegii, ale wszystko, co najważniejsze, ma początek w Oslo w dniu zakończenia drugiej wojny, 8 maja 1945 roku. Dramatyczne zdarzenie, które się wtedy rozegra na strychu kamienicy, w której mieszkają babka zwana Starą, jej córka Boletta i wnuczka Vera, naznaczy losy całej ich rodziny. Finał to lata chyba już osiemdziesiąte i festiwal filmowy w Berlinie. Przyznam, że trochę się w rachubach czasu pogubiłam, szczególnie, że pod koniec akcja przyspiesza i nie wiem, na ile dobrze połączyłam ze sobą to, co się na końcu zdarzyło. Od razu napiszę, że to przyspieszenie odnotowuję po stronie minusów.

Drugim jest wrażenie, że gdzieś mi się ta powieść wymyka. Dla mnie najważniejsza jest tu sama historia, którą pochłaniałam z wielkim zainteresowaniem, a brakuje mi czegoś więcej, co sprowokuje do myślenia, co wstrząśnie, co zostanie ze mną na dłużej, a nawet na zawsze. Ale może to wystarczy, bo przecież najważniejsza jest przecież opowieść. Tym bardziej, że losy bohaterek i bohaterów naprawdę wciągają i sprawiają, że zanurzamy się w świecie wykreowanym przez autora, podchodzimy do nich bardzo blisko, żyjemy ich życiem. To taki rodzaj opowieści, kiedy nasza codzienność wydaje nam się tylko przerywnikiem w śledzeniu egzystencji powieściowych postaci. Przynajmniej ja tak miałam.

Oczywiście potrafię sproblematyzować tę historię. Można ją odczytywać jako opowieść o silnych kobietach i słabych mężczyznach, przez których te kobiety zawsze cierpią, za którymi tęsknią i od których obrywają. Mężczyzn, którzy znikają, są nieodpowiedzialni, kłamią, przysparzają zmartwień i kłopotów. To te silne kobiety muszą dźwigać cały ciężar życia. 

Można też czytać tę historię jako opowieść o tym, że życie to pasmo  zawodów i klęsk. Ileż tu zawiedzionych nadziei! Bohaterowie stale za czymś gonią, wydaje się, że już witają się z gąską, że osiągną upragniony sukces, że coś za nim pójdzie, tymczasem albo przegrywają, albo z sukcesu nic nie wynika. 

Można też czytać tę opowieść jako historię dwóch przyrodnich braci, którzy czują się wybrakowani i nie potrafią sobie znaleźć miejsca w życiu. Freda definiuje to, że nie wie, kto jest jego ojcem, że mógł się właściwie nie urodzić, a potem śmierć prababki, Starej, która zginęła na jego oczach. No i to, co dziś nazywamy dysleksją, a w latach sześćdziesiątych nikt tak tego nie nazywał, a dzieci takie jak on przenoszono do szkół specjalnych. Przekleństwem Barnuma jest jego dziwaczne imię, a jeszcze większym jego niski wzrost odziedziczony po ojcu. Imię też zresztą mu zawdzięczał. Dlatego stale czuje się gorszy, jest prześladowany przez szkolnych kolegów, u dziewczyn nie ma żadnych szans, długo nie potrafi nawiązać bliższych relacji z rówieśnikami. Kiedy będzie dorosły, dojdzie do tego jeszcze jeden kompleks, ale tego zdradzić nie mogę. 

Jest to wreszcie książka o braterskiej więzi, o przyjaźni, o rodzinie i o dorastaniu.

Poza tym znalazłam tu wiele wspaniałych historii, barwnych, czasem zabawnych, epizodów i niezwykłych bohaterek i bohaterów. Są też tajemnice, a ich rozwiązań możemy się jedynie domyślać. Czy było tak, jak mi się wydaje? Kto jest ojcem Freda? Czyim dzieckiem jest naprawdę Boletta? A kto jest ojcem dziecka Vivian? Nie bez znaczenia jest też język, najczęściej zwyczajny język opowieści, ale od czasu do czasu kunsztowny, poetycki. Na zachętę kilka przykładów.

Czas to wielka gumka, która ściera moje życie.

Musiałem zmagazynować ten wieczór, zaoszczędzić go i nie zużywać całego na raz (...)

Ojciec miał przypilnować tej walizki. Właśnie do niej spakowali całe oklaski. (...) - Gdzie są teraz te oklaski? - Może się zużyły. Nie wiem. Może je zgubił.

Jeśli autor stawia jakieś pytania, to są to pytania o to, co jest prawdą, a co zmyśleniem, jak postrzegamy otaczający nas świat i to, co się nam przydarza, jak mało w gruncie rzeczy wiemy, ile pozostaje przed nami zakryte, na ile dziedziczy się rodzinne traumy. Ojciec Barnuma powtarzał:

Najważniejsze jest nie to, co widzisz, lecz to, co ci się wydaje, że widzisz.

Nie przypadkiem tak dużo zdarzeń kręci się tu wokół kina i filmu.

Bilans mimo zastrzeżeń wypada na plus. Na pewno będę chciała sięgnąć po jeszcze inne powieści Larsa Saabye Christensena. 

Żanna Słoniowska "Dom z witrażem"

Odkąd ponad rok temu zapisałam się do biblioteki, co każdemu

polecam, oprócz nowości zupełnie świeżych i tych nieco przeterminowanych, sięgam też dość regularnie po książki starsze. Tak było i tym razem - postanowiłam wreszcie przeczytać debiutancką powieść Żanny Słoniowskiej  "Dom z witrażem" (Znak 2015). Książka zwyciężyła w konkursie na powieść zorganizowanym swego czasu przez wydawnictwo. W roku 2016 autorka dostała Nagrodę Conrada przyznawaną właśnie za debiut, była też nominowana do Nike. Od dawna miałam ochotę ją przeczytać, ale ponieważ nie było ebooka - pojawił się po wznowieniu - sprawa leżała odłożona na święty nigdy. Od kiedy pokochałam czytnik, dość ortodoksyjnie trzymałam się książek elektronicznych, biblioteka to zmieniła. Nadal jednak wolę ebooki, jakoś niepotrzebny jest mi zapach papieru, wybieram wygodę. Ale dość dygresji.

Zanim o książce, parę słów o autorce. Urodziła się we Lwowie, ma polskie korzenie. Od 2002 roku mieszka w Polsce, najpierw w Warszawie, gdzie kontynuowała studia, teraz w Krakowie. Pisze po polsku, tłumaczy. Jest autorką czterech książek - dla dzieci o Ukrainie, jeszcze jednej powieści i albumu o przedwojennym Lwowie. Tu kolejna dygresja - najpierw pomyślałam sobie: tylko dwie powieści? Dlaczego tak mało? Dopiero potem przyszła refleksja - a dlaczego miałoby być więcej? To współczesny rynek wydawniczy przyzwyczaił nas do tego, że pisarze produkują książki niemal na akord. Nie wydajesz, nie istniejesz. Nieważna jakość, ważna ilość. Dość kolejnej dygresji, czas przejść do książki.

Akcja "Domu z witrażem" toczy się we Lwowie naprzemiennie pod koniec lat osiemdziesiątych i w latach dziewięćdziesiątych, od czasu do czasu sięgając w przeszłość. To historia czterech pokoleń kobiet mieszkających w mieszkaniu we lwowskiej kamienicy, w której znajduje się unikalny witraż, prawdopodobnie w czasach rozwijającego się dzikiego kapitalizmu skazany na zagładę. Przetrwał, wprawdzie w nie najlepszym stanie, czasy ZSRR, teraz grozi mu zagłada w związku z budową plomby. Czy taka kamienica istniała, istnieje?, nie mam pojęcia. 

Od razu muszę dodać, że "Dom z witrażem" przypomina mi trochę "Dom dla Doma" Wiktorii Ameliny, która już niestety niczego nie napisze, bo zginęła w czasie wojny w ataku rakietowym na popularną pizzerię w mieście przyfrontowym, gdzie znalazła się razem z jakąś zagraniczną delegacją, której była przewodniczką. Jej śmierć dotknęła mnie jakoś wyjątkowo, także dlatego, że uczestniczyłam kiedyś w spotkaniu z nią, czego efektem było przeczytanie jej powieści, która bardzo mi się podobała. W każdym razie w obu mamy Lwów, kamienicę, historię rodzinną, u Wiktorii Amieliny znacznie bardziej rozbudowaną.

Narratorką "Domu z witrażem" jest córka Marianny, znanej we Lwowie śpiewaczki operowej, która z wyboru stała się Ukrainką i pod koniec lat osiemdziesiątych zaangażowała się w ruch niepodległościowy. Zginęła w czasie jednej z demonstracji, kula snajpera nie była przeznaczona dla niej, tylko dla najważniejszego w mieście dysydenta. Jej córka miała wtedy kilka lat, nie chciała iść na pogrzeb, który przerodził się w manifestację polityczną. Obserwowała z okna mieszkania, jak tłum przetacza się po ich ulicy. Została z Prababką i babcią, nazywaną Abą. Tego wszystkiego dowiadujemy się z pierwszego rozdziału powieści, a więc niczego tu nie zdradzam. Marianna jako pierwsza miała odwagę sprzeciwić się despotycznej Prababce i wybrać śpiew, czego nie potrafiła kiedyś zrobić Aba, która zrezygnowała z malarstwa na rzecz medycyny. W Akademii Sztuk Pięknych studiować będzie jej wnuczka. 

O czym jest powieść Żanny Słoniowskiej? Jak każda dobra książka ma wiele warstw. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście historia rodzinna, którą poznajemy dzięki narratorce. Nie została opowiedziana linearnie, poznajemy ją ze skrawków rozrzuconych tu i ówdzie. Z tych fragmentów wyłania się historia Prababki, Aby i Marianny, ich nieszczęśliwe najczęściej związki z mężczyznami, ich potyczki z Historią, która je mieli, i, co też bardzo ważne, ich bogate osobowości, no i skomplikowane relacje między nimi. Mamy więc i trochę czasów sprzed drugiej wojny, nieco samej wojny, okres powojenny, kiedy Prababka razem z Abą znalazły się we Lwowie, gdzie już zostały.

Druga warstwa to historia miłosna, można powiedzieć, że w pewnym sensie historia miłosnego trójkąta. Bo romans z Mikołajem, artystą i scenografem w operze, miłośnikiem Lwowa, co ważne w tej historii, a o czym za chwilę, najpierw miała Marianna, a wiele lat później ze swoim wykładowcą, bo Mikołaj w międzyczasie zacznie pracować też na Akademii Sztuk Pięknych, będzie romansować jej córka, główna bohaterka powieści. Nie, nie jest to historia wyciskająca łzy z oczu ani specjalnie intrygująca, bo dziwne to są romanse. Dla Marianny najpierw istotniejsza jest jej praca, a potem walka o niepodległą Ukrainę, dla jej córki ta historia wydarza się trochę z przypadku, jakby bezwolnie poddawała się Mikołajowi, który ważniejszy jest chyba dla niej jako cicerone odkrywający przed nią piękno i tajemnice Lwowa niż kochanek. Zastanawiam się nawet, czy czytając tę powieść dziś, nie patrzę na ich historię inaczej - czy nie mamy tu do czynienia z przekroczeniem, wykorzystaniem relacji mistrz - uczennica. Może jednak przesadzam, chyba nic na to nie wskazuje. W każdym razie w trakcie lektury nie odniosłam takiego wrażenia, przyszło mi to na myśl teraz.

Kolejna warstwa to opowieść o Lwowie - o jego skomplikowanej, wieloetnicznej historii, ale przede wszystkim o jego dziedzictwie materialnym, na którym przeszłość miasta i jego wielokulturowość odcisnęły swoje piętno. Mikołaj i narratorka wędrują po Lwowie, i właśnie te wędrówki ona lubi najbardziej, patrzą, jak miasto się zmienia, jak przeszłość ustępuje miejsca współczesności, jak ginie to, co przyniosły czasy ZSRR, a co często było niechciane, ale też to, co stanowi o jego oryginalności, jak zmieniają się nazwy ulic, jak znikają pomniki. Symbolem tych złych przemian jest historia tytułowego witraża, o której już wspominałam.

A wreszcie kolejna warstwa to opowieść o wieloetniczności miasta i budzeniu się ukraińskości, która za czasów ZSRR była tłumiona i rozpływała się w radzieckości, w fali przybyszów z różnych stron Związku Radzieckiego. Narratorka ma przecież po Prababce korzenie polskie, ale niezwiązane wcześniej ze Lwowem, a po męskiej linii rosyjskie. 

- Jestem Polką z krwi i kości - mówiła Aba.

- Jestem Ukrainką z wyboru - powiedziała Mama.

- Moskale, precz! - krzyknęli do mnie chłopcy.

- Jestem narodowości lwowskiej - powtórzył Mikołaj za swoim mistrzem Walerym Bortiakowem. To ostatnie odpowiada mi najbardziej. 

Warto też zwrócić uwagę na język, miejscami finezyjny.

Rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam, że Mikołaj, czekając na mnie, zostawił w całej okolicy swoje posępne spojrzenia samoprzylepne, wisiały na drzewach, leżały na bruku i na szynach, uwaga, niektóre z nich niczym redaktora Berlioza może rozjechać tramwaj, i ja będę za to odpowiedzialna.

A miejscami dowcipny.

... wszyscy bowiem wiedzieliśmy, że życie miało wyglądać inaczej: obywatele mieli być równi i mieć tyle samo praw i obowiązków, tyle samo pomarańczy i moreli, ale wyszło inaczej, nas nie było stać prawie na nic, ich stać było na wszystko.

Powieść czyta się znakomicie. Nie jest to rzecz wybitna, ale dobra i bardzo ciekawa poznawczo. Cieszę się, że ją przeczytałam.

Alena Mornštajnova "Listopad"

O książce Aleny Mornštajnovej "Listopad" (Amaltea 2023;

przełożyła Anna Radwan-Żbikowska) usłyszałam, kiedy znalazła się w gronie nominowanych do Angelusa, mojej ulubionej nagrody dla pisarzy z Europy Środkowej. Do finału ostatecznie nie trafiła, ale wyłuskanie tytułu z setek innych daje mu jakąś rozpoznawalność, ktoś o nim usłyszy. To kolejna pozycja tej popularnej czeskiej pisarki wydana przez Amalteę. Poprzednich nie znam, czy sięgnę, nie wiem.

Gdybym dokładniej przeczytała informację o tej książce, być może bym się nią nie zainteresowała. Dlaczego? Bo "Listopad" to political fiction i dystopia w jednym, a ja za tymi gatunkami nie przepadam. Lektury jednak nie żałuję, czasem warto przełamać swoje przyzwyczajenia, co nie znaczy, że jestem zachwycona. Ale od początku.

"Listopad" to opowieść o tym, co by się mogło stać, gdyby wydarzenia roku 1989 potoczyły się inaczej. Co by było, gdyby Gorbaczow został odsunięty od władzy, a na jego miejscu pojawił się przeciwnik zmian? 

Listopad 1989 roku, w Polsce odbyły się częściowo wolne wybory, jest już rząd Mazowieckiego, zmiany dokonują się na Węgrzech, właśnie runął mur berliński, a w Pradze zaczynają się demonstracje studentów. Nie dochodzi jednak do aksamitnej rewolucji, bo manifestacja zostaje krwawo stłumiona. W odpowiedzi na to ludzie wychodzą na ulice miast i miasteczek. Wśród nich jest młode małżeństwo, Maja i Joska. Dotąd nie zajmowali się polityką, ale teraz coś się w nich przełamało, dlatego odrywają się od remontu mieszkania i wychodzą na rynek swojego miasteczka, dołączając do takich jak oni. Maja, zachęcona przez nieznajomego mężczyznę, zabierze nawet głos, będzie domagać się wolnych wyborów. Bo skoro udało się w Polsce, na Węgrzech i w NRD, to dlaczego w Czechosłowacji ma się nie udać? W tej wizji nie uda się nigdzie, bo w nocy 27 listopada 1989 w całym bloku wschodnim wojsko przejmuje władzę. Zaczynają się aresztowania, masowe egzekucje, a dzieci aresztowanych albo znikniętych (to pojęcie rodem z Ameryki Łacińskiej bardzo tu pasuje) trafiają do domów dziecka albo do specjalnych ośrodków, w których będą formowane na nowych obywateli wiernych socjalistycznej ojczyźnie.

To bardzo przygnębiająca powieść. Wizja tej wyobrażonej przyszłości jest przerażająca, bliższa tego, co dzieje się w Korei Północnej niż tego, jak wyglądała rzeczywistość w takich krajach jak Węgry w 1956 roku czy Czechosłowacja w roku 1968, kiedy to Związek Radziecki interweniował, aby stłumić wolnościowe przemiany. Autorka zebrała w jedno wiele nieprawości, jakich dopuszczały się i dopuszczają wojskowe junty, autorytarne reżimy i rozmaitej maści tyrani. To świat otoczony murem, świat, w którym społeczeństwo podzielone jest na kategorie, a przynależność do każdej z nich poświadcza odpowiedniego koloru pieczątka wbita do dowodu osobistego. Najniżej w hierarchii stoją oczywiście ludzie podejrzani, byli więźniowie polityczni i inni nieprawomyślni. Najwyżej partyjni funkcjonariusze, a wśród nich wierni i oddani wychowankowie tych ośrodków dla dzieci, o których już wspominałam. To świat, gdzie nie można nikomu ufać, bo obowiązkiem obywateli, a właściwie towarzyszy, jest donoszenie. A to nie wszystko - naprawdę wizja jest iście orwellowska. Jedni się dostosowali i wolą milczeć, nie wychodzić z cienia, inni wierzą partii, bo skutecznie wyprano im mózgi, jeszcze inni czerpią profity ze swojej pozycji, więc też wolą stulić uszy po sobie. Poza tym zdają sobie sprawę, że gdyby coś się zmieniło, to oni pierwsi zawisną na przysłowiowych latarniach.

To, co podoba mi się w powieści Aleny  Mornštajnovej, to znakomite oddanie mrocznej, klaustrofobicznej atmosfery. Razem z bohaterkami i bohaterami przebywamy w murach więzienia albo w ośrodku dla dzieci. Nawet jeśli podążymy za nimi do miasta, to i tam nie znajdziemy oddechu ani nadziei. Miasto jest puste, brzydkie, wymarłe, nieliczni przechodnie przemykają po ulicach, po siedemnastej wszystko się zamyka i życie ustaje.  Główne bohaterki i bohaterowie próbują jakoś przetrwać najgorsze,  znaleźć nadzieję w mroku mimo  nieszczęść, jakie ich spotykają. Nie jest to łatwe pocieszenie, ale jakieś jest. Nieraz zastanawiałam się, jaką siłę trzeba było w sobie mieć, aby przeżyć zsyłkę na Sybir, gułag, obóz, stalinowskie więzienie. A jednak zawsze byli tacy, którzy jakoś ocalili siebie, uczepili się czegoś, co pozwoliło im trwać. Podobnie jest w tej powieści. Zastanawiałam się, jakie będzie zakończenie. Szczęśliwe czy przeciwnie. Oczywiście zdradzić nie mogę.

Było jednak coś, co przeszkadzało mi w książce Aleny Mornštajnovej, a co trudno jest mi sprecyzować. Spróbuję. Narrator czy ten trzecioosobowy, czy narratorka pierwszoosobowa, wyjaśniają czytelniczkom i czytelnikom wszystko, za mało przestrzeni zostawiając ich wyobraźni i domyślności. Czułam się trochę tak, jakbym czytała jakiś podręcznik, sprawozdanie albo czytankę. Tak, to słowo kojarzące się z literaturą dla dzieci czy z elementarzem dobrze oddaje  sposób, w jaki ta powieść została napisana. Podobnie skonstruowane są bohaterki, zwłaszcza jedna. Przemiana, jaka w niej zachodzi, dokonuje się za szybko i dlatego jest nie do końca wiarygodna. Zbyt gładko też układają się losy innej bohaterki po wyjściu z więzienia, zbyt łatwo przychodzi jej podejmowanie decyzji. Teraz myślę, że może po prostu powieść ma w sobie materiał na coś obszerniejszego, niby nie jest krótka, prawie trzysta stron, ale szczególnie w drugiej części brakuje jej powietrza. Za mało tu subtelności, za dużo wykładania kawy na ławę. O ile autorka wnikliwie oddaje losy bohaterek w więzieniu i w ośrodku dla dzieci, dokładnie analizuje ich stan ducha, o tyle potem akcja zaczyna przeskakiwać, a ich losy zostają po prostu zrekapitulowane. To oczywiście moje wrażenia, w dodatku niezbyt precyzyjnie oddane. Nie żałuję lektury, ale nie wiem, czy sięgnę po inną powieść autorki. Czy dać jej drugą szansę?

Claudia Piñeiro "Czas much"

Tydzień temu pisałam o argentyńskiej pisarce Claudii Piñeiro, a

konkretnie o jej książce "Katedry", dzięki której w końcu się do niej przekonałam. Dziś, zgodnie z obietnicą, będzie o drugiej powieści, którą przeczytałam w czasie mojej podróży, to "Czas much" (Sonia Draga 2023; przełożył Tomasz Pindel). I ta wydała mi się jeszcze lepsza. Także dlatego, że autorka bawi się w bardzo ciekawy sposób formą i stawia przed czytelniczkami i czytelnikami zagadkę związaną z metaforą tytułowych much. 

Jest to historia Ines, która spędziła piętnaście lat w więzieniu za zabójstwo kochanki swojego męża. Rodzina odwróciła się od niej, córka odwiedziła ją tylko raz i to tylko po to, aby załatwić sprawy formalne związane z mieszkaniem po babci. Ines nie buntuje się, nikogo nie oskarża, godzi się z takim stanem rzeczy. Kiedy kończy odsiadkę, zaczyna nowe życie. Wspólnie z przyjaciółką poznaną w więzieniu, Rączką, zakładają firmę. Ona zajmuje się ekologiczną dezynsekcją mieszkań i domów, a jej wspólniczka prowadzi działalność detektywistyczną. Claudia Piñeiro nie byłaby sobą, gdyby nie wplotła w swoją powieść wątku sensacyjnego. A ten wiąże się z prośbą jednej z bogatych klientek Ines. Sprawa jest, delikatnie mówiąc, kontrowersyjna i może zaprowadzić ją znowu do więzienia. Nawet jednak jeśli tak się nie stanie, obciąży jej sumienie. Bohaterka stara się zracjonalizować problem, oddalić wątpliwości. Dlaczego od razu nie odrzuci prośby bogatej klientki? Bo ta oferuje duże pieniądze, a te by się przydały, nie, nie dla niej, ale na operację dla Rączki. W państwowej służbie zdrowia musi czekać kilka miesięcy, a liczy się czas. Prywatnie może ją zrobić niemal od razu. Przyjaciółka stara się ją hamować, na wszelki wypadek postanawia dowiedzieć się jak najwięcej o tej kobiecie. O co naprawdę jej chodzi? Jak skończy się ta historia? Tego oczywiście nie mogę zdradzić. W każdym razie, podobnie jak w przypadku "Katedr", trudno oderwać się od czytania, a bywało, że musiałam przerwać lekturę w połowie rozdziału! Wszak byłam w podróży. 

Kiedy Ines i Rączka wychodzą z więzienia, świat jest już inny. Obie to akceptują, starają się dostosować, chociaż nie wszystko rozumieją. Na przykład Ines w zabawny sposób odnosi się do feminatywów i inkluzywnego języka, napomina samą siebie, jak powinna mówić, a kiedy się myli, prosi czytelniczki i czytelników o wyrozumiałość. Bohaterka mierzy się też ze swoim stosunkiem do macierzyństwa. Przyznaje, że nie była dobrą matką. Zajęta problemami z mężem, zazdrością o kochankę nie zauważała problemów córki. Denerwował ją jej nastoletni bunt, planując zemstę na kochance męża, nie zastanawiała się, co stanie się z jej córką, kiedy ona trafi do więzienia. Potem też niespecjalnie przejmowała się jej losem. Sama też od własnej matki nie zaznała ciepła. Może obie nie powinny mieć dzieci? I teraz, kiedy wyszła z więzienia, ten zmieniony świat, zmiany społeczne, to wszystko dogoniło jej stosunek do macierzyństwa. Teraz ma prawo zastanawiać się nad tym, co to znaczy być matką, czy każda kobieta musi nią być, jak dalece matka może ingerować w życie dziecka?

Mamy w powieści pełne spektrum kobiecych postaw. Oprócz Ines, która urodziła dziecko, bo tak było przyjęte, jest Rączka, lesbijka, która o potomstwie nie marzy, jest córka Ines, która w opozycji do matki stworzyła wzorową rodzinę, a swoim dzieciom poświęca wiele czasu i troski, jest wreszcie pani Bonar, która okazała się być matką zaborczą, nierozumiejącą swojego dziecka. 

Wspominałam, że Caludia Piñeiro bawi się formą. Czasem takie zabawy mnie irytują, wydają mi się po nic, ale tym razem zabieg, jaki zastosowała pisarka, jest interesujący. Otóż co jakiś czas pojawia się rozdział, w którym chór kobiet komentuje życie, postawę i wybory Ines i Rączki, czasem też innych bohaterek. Z chaosu dyskusji i sprzeczek wyłaniają się rozmaite spojrzenia i poglądy na sprawy kobiet i na feminizm. Członkinie chóru rzucają też przykłady ze swojego życia. Wszystko to jest ciekawe i dowcipne. Autorka nie odżegnuje się od ironii. 

Wspominałam we wstępie o metaforze much. Ines, która oddaje się swojej nowej pracy z prawdziwą pasją, zgłębia życie tych owadów, czytając naukowe opracowania. Swoją wiedzą co jakiś czas dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami. Przyznam, że traktowałam muchy jak dopust boży, pewnie nie ja jedna, a okazuje się, że są bardzo pożyteczne, mają swoje życie. Czytając te rozdziały, zadawałam sobie pytanie, jak rozszyfrować tę metaforę. Otóż takie kobiety, a może szerzej - tacy ludzie jak Ines, Rączka, służąca pani Bonar, ludzie z niższych klas społecznych, wykonujący nieprestiżowe zawody, traktowani są przez wielu jak muchy. Wolimy ich nie zauważać, denerwują nas, nie chcemy mieć z nimi wiele wspólnego. Tymczasem mają swoje życie, są odrębnymi, często ciekawymi istnieniami, wykonują zajęcia niezbędne społecznie. Cóż obchodzą nas osoby sprzątające, sprzedające w sklepach, kasjerki i kasjerzy, kurierzy, ludzie segregujący śmieci i cała rzesza innych parająca się zajęciami, których wolałybyśmy i wolelibyśmy nie wykonywać? A może w zamyśle pisarki ta metafora dotyczy tylko kobiet? Spychanych przez patriarchat na margines?

Kolejną zaletą tej powieści są bohaterki - Ines i Rączka. Pełnokrwiste, z nieciekawą przeszłością, niekoniecznie musimy podzielać wszystkie ich poglądy i wybory, ale jednocześnie trudno mi było ich nie lubić. Autorka odnosi się do nich z dużą sympatią, którą ja podzielam.

Na koniec muszę jeszcze wspomnieć, że powieść porusza także kilka innych istotnych problemów, o których celowo nie wspominam, bo pisanie o nich wymagałoby zdradzenia zbyt wielu szczegółów z fabuły. I jeszcze jedno - bardzo podoba mi się zakończenie  - chociaż dla bohaterek finał jest pomyślny, autorka nie stawia wszystkich kropek nad i, nie dociska pedału do dechy, zostawia pewne sprawy dotyczące relacji między Ines, jej córką i wnuczką oraz Rączką otwarte. I wcale nie jest powiedziane, że potoczą się zgodnie z regułami happyendu. Jak to w życiu.

Z czterech powieści Claudii Piñeiro, które poznałam, "Czas much" zdecydowanie cenię najwyżej.

Nino Haratischwili "Coraz mniej światła"

O Nino Haratischwili usłyszałam kilka lat temu, kiedy moja znajoma

w czasie wspólnej podróży czytała jedną z jej powieści. Wtedy otworzyłam oczy ze zdumienia, bo wcześniej nie znałam tego nazwiska. Cóż, Nino Haratischwili, chociaż chyba w Polsce popularna, najwyraźniej nie ma poważania w mojej czytelniczej bańce. A szkoda, o czym za chwilę. Potem zapadła cisza, zapomniałam o niej, aż znalazłam pozytywną recenzję książki, o której dzisiaj, czyli o "Coraz mniej światła" (Otwarte 2022; przełożyła Irena Dębek) pióra jednego z recenzentów, których śledzę. I wtedy postanowiłam ją kupić, ale przeczytałam dopiero teraz. Nie było lepszego momentu - odkąd kilka miesięcy temu zdecydowałam, że w tym roku jadę do Gruzji, zostawiłam sobie tę powieść właśnie na czas podróży. I był to wybór trafiony! 

Bo Nino Haratischwili, czego można domyślić się dzięki jej imieniu i nazwisku, jest gruzińską pisarką, ale piszącą po niemiecku. Urodzona w roku 1983 jako dwunastolatka wyjechała z matką do Niemiec. Studiowała w Hamburgu i w Tbilisi, mieszka w Berlinie. Pisze powieści, dramaty i reżyseruje w teatrze. Jedna z jej powieści została nominowana do międzynarodowego Bookera. A i jeszcze jedno - niedawno w poniedziałkowym Raporcie o książkach, podcaście, który bardzo polecam, Agata Kasprolewicz rozmawiała właśnie o tej powieści ze Stasią Budzisz, dziennikarką i ekspertką od Gruzji i krajów Kaukazu. Warto posłuchać, nawet jeśli ktoś nie zamierza czytać tej grubaśnej powieści. Bo "Coraz mniej światła" to moim zdaniem lektura obowiązkowa dla wszystkich, których zainteresowania wychodzą poza polskie opłotki, a szczególnie dla miłośników Gruzji, a jak wiadomo ten kraj jest w Polsce jako cel podróży dość popularny. A więc każdy, kto w nim był albo się wybiera, powinien po tę powieść sięgnąć.

Chociaż w Gruzji byłam po raz drugi, chociaż wydawało mi się, że coś na jej temat wiem z lektury książek Wojciecha Góreckiego "Toast za przodków" i Wojciecha Jagielskiego "Dobre miejsce do umierania" oraz "Wszystkie wojny Lary", z podcastowych i radiowych nasłuchów (szczególnie wiosną śledziłam, co tam się dzieje w związku z protestami, jakie miały miejsce w czasie procedowania ustawy o zagranicznych agentach), to okazało się, że w rzeczywistości moja wiedza jest mocno ograniczona. Albo zapomniałam, albo nigdy nie poznałam aż takich szczegółów. 

Bo powieść Nino Haratischwili otworzyła mi oczy na to, jak wyglądała gruzińska rzeczywistość, odkąd ten kraj oderwał się od Związku Radzieckiego i zyskał niepodległość. Oczywiście czytałam o wojnach o Abchazję i tak zwaną Osetię Południową (nie ma historycznie i geograficznie czegoś takiego jak Osetia Poludniowa, dlatego tak zwana), o rewolucji róż, o protestach, o korupcji i bandytyzmie, ale jak to się przekładało na życie w Gruzji, jak się okazuje, nie miałam pojęcia! I  właśnie powieść "Coraz mniej światła" boleśnie mi to uświadomiła i to poczytuję sobie za jej największą zaletę, chociaż przecież nie jedyną.

Akcja książki toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. Jedna to rok 2019. W Brukseli organizowana jest wystawa fotografii znanej w Europie (a może też w świecie?), nieżyjącej już, gruzińskiej artystki Diny. Wśród zaproszonych gości są jej trzy przyjaciółki, można je odnaleźć na prezentowanych zdjęciach, Ira, Nene i Keto, która tę historię opowiada. Nie widziały się od lat, wiele między nimi zaszło, teraz mają się spotkać. Zdjęcia Diny są bardzo osobiste, kryją się za nimi bolesne historie jej, jej przyjaciółek, ich znajomych i krewnych. Dla eleganckiej, bogatej publiczności, osób kolekcjonujących i recenzujących to przede wszystkim dzieła sztuki, lokata kapitału. Nawet jeśli głębiej pochylą się nad fotografią, nie poznają prawdy, która się za nią kryje. Dla trzech przyjaciółek oglądanie tych zdjęć to powrót do przeszłości, rozdrapywanie bolesnych ran, przywoływanie nieżyjącej Diny i obcowanie z duchami innych zmarłych, najczęściej w tragicznych okolicznościach. Keto patrząc na każde zdjęcie, próbując zinterpretować jego tytuł, wspomina wydarzenie, jakie za nim stało. W ten sposób, krok po kroku, odkrywamy historię ich przyjaźni, poznajemy ich rodziny, młodość spędzoną w Tbilisi i tragiczne wydarzenia, które się z nią łączyły. Cofamy się w czasie do końca lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy to rozgrywa się zasadnicza część akcji, najważniejsza.

Keto, Dina i Ira wychowały się na jednym podwórku w tbiliskiej dzielnicy Sololaki, dziś największej atrakcji starego Tbilisi, a wtedy miejsca podupadłego jak całe miasto i cały kraj. Trzeba wiedzieć, że  podwórko w Gruzji to instytucja, jego mieszkańcy są jak rodzina, chociaż pochodzą z różnych warstw społecznych. Dokładnej topografii, opisowi miejsca i rodzin, które w nim mieszkały, poświęca autorka cały długi rozdział. Nena, czwarta z tej paczki, chodziła z nimi do szkoły, a mieszkała w dużym, bogatym mieszkaniu, ale nie na tym samym podwórku. Była bratanicą gangstera, który trząsł całym miastem. Jego ludzie zbierali haracze, robili rozmaite interesy, z czasem jej stryj zaczął mieć powiązania z politykami. W tym młodym państwie, które ledwo powstało, a już stało się państwem upadłym, w państwie, w którym rządzą przestępcy powiązani ze światem polityki, w którym krwawo tłumi się manifestacje polityczne, w którym wybucha okrutna wojna o Abchazję, na którą wysyła się młodych, nieprzeszkolonych chłopaków bez odpowiedniego wyposażenia, w którym brakuje prądu, opału i jedzenia, w którym nie ma pracy, a studia można skończyć, nie ucząc się niczego, wystarczy mieć pieniądze, bo kwitnie wszechobecna korupcja, w tym państwie młodzi ludzie nie widzą dla siebie żadnych perspektyw. Dlatego się buntują, a ich bunt polega na wymówieniu posłuszeństwa temu niewydolnemu państwu, nieuznawaniu jego reguł i praw, niepodporządkowywaniu się obowiązkom i wyszarpaniu dla siebie tyle, ile się da. Jednym słowem oznacza to wkroczenie w świat przestępczy, bandycki. W taki sposób buntuje się starszy brat Keto i jego koledzy. Ale jednocześnie nie chcą chodzić na pasku stryja Keto, postanawiają stopniowo wypowiedzieć mu wojnę. Tacy chłopacy jak oni byli w tamtym świecie romantyzowani, poważani, stanowili wzorzec męskości, silnego mężczyzny kierującego się specyficznie pojmowanymi zasadami. Byli przestępcami, ale honorowymi. Tłumaczka używa terminu złodziej w prawie, tak też mówiła Stasia Budzisz we wspomnianej rozmowie. Jeśli ktoś myśli, że rzeczywistość pokazana w powieści została wyolbrzymiona, myli się. Tak Gruzja wtedy w latach dziewięćdziesiątych wyglądała. Jeszcze raz zachęcam do wysłuchania podcastu. Jest znakomitym tłem dla powieści, porządkuje wiedzę. 

Ale głównymi bohaterkami książki są Keto, Dina, Ira i Nene. Każda z nich jest inna, każda wychowuje się w trochę innym środowisku, każda chce czegoś innego, ale wszystkie pragną żyć na swoich warunkach. Z jednej strony są podporządkowane męskiemu światu i jego archaicznym, patriarchalnym regułom, z drugiej to one dźwigają na swoich barkach uciążliwości dnia codziennego, to one muszą podejmować trudne, a czasem tragiczne, decyzje i niejednokrotnie wyciągać bliskich sobie mężczyzn z tarapatów, w jakie popadają. Nie rozumieją też i nie chcą zaakceptować reguł rządzących relacjami damsko-męskimi, także w sferze seksualnej, chcą czerpać z niej przyjemność. Nawet Nene, która wychowana była w bardzo patriarchalnej rodzinie, podporządkowana jest stryjowi oraz bratu i w związku z tym musi lawirować, oszukiwać, zachowywać się koniunkturalnie, nawet ona w ten pokrętny sposób, bo innej możliwości nie ma, chce żyć na swoich zasadach, chociaż jej marzeniem jest stworzenie rodziny z ukochanym chłopakiem. Każda z tych bohaterek, podobnie jak inne postacie, została znakomicie sportretowana.

Ale poza tym wszystkim tę powieść świetnie się czyta, po prostu pochłania. Co stanie się dalej, jak potoczą się losy bohaterek i bohaterów, tego wszystkiego byłam bardzo ciekawa. Jak pisałam, wzięłam "Coraz mniej światła" w podróż po Gruzji, mogłam sięgać po nią tylko rankami i późnymi wieczorami, ale bardzo do tych momentów tęskniłam. Właściwie teraz przyszło mi do głowy, że kto lubi cykl zapoczątkowany "Genialną przyjaciółką" Eleny Ferrante, tego powinna zainteresować powieść Nino Haratischwili. Teraz wygłoszę herezję - ja zdecydowanie wolę "Coraz mniej światła", do powieści Eleny Ferrante miałam sporo zastrzeżeń, o czym pisałam. To oczywiście nie oznacza, że nie dostrzegam wad książki Nino Haratischwili. Czasem, ale tylko czasem, jest może nieco przegadana, zdarza się, że Keto wygłasza dość oczywiste życiowe mądrości, momentami powieść bywa trochę kiczowata. To wszystko jednak nie przekreśla  tego, że bardzo emocjonalnie na mnie podziałała i odkryła przede mną tragiczne oblicze kraju, do którego dziś tak chętnie jeździmy. Niestety jego przyszłość nie rysuje się różowo. Jesienią bardzo ważne wybory parlamentarne. Wtedy okaże się, czy Gruzja zawróci w stronę Europy, czy pójdzie wschodnią drogą.

Dola de Jong "Strażniczka domu"

Po "Strażniczkę domu" (ArtRage 2023; przełożył Jerzy Koch)

nieznanej w Polsce holendersko-amerykańskiej pisarki o żydowskich korzeniach, Doli de Jong, sięgnęłam, bo zainteresował mnie temat. Amsterdam, zbliżająca się niemiecka inwazja, dwie kobiety, jedna w połowie Żydówka. Zadziałało skojarzenie ze znakomitą książką Erici Fischer "Aimee i Jaguar. Historia pewnej miłości, Berlin 1943", która swego czasu zrobiła na mnie duże wrażenie. To, że Doli de Jong jest w naszym kraju nieznana, nie powinno specjalnie dziwić, skoro i w swojej ojczyźnie, Holandii, odkrywa się ją na nowo. W Stanach, gdzie zamieszkała i zaczęła pisać, wcześniej marzyła o balecie, popularność przyniosły jej głównie utwory dla dzieci i młodzieży. "Strażniczka domu", która powstała w latach pięćdziesiątych, nie od razu mogła się ukazać. W Holandii uznano ją nawet za książkę bezwstydną i nienadającą się do druku, co dziś może śmieszyć. Bardzo bym chciała, żeby ArtRage wydało również jej powieść osnutą na doświadczeniach z okresu, kiedy przebywała w Maroku, gdzie wyjechała w 1940 roku kilka tygodni przed inwazją Niemiec na Holandię.

"Strażniczka domu" opowiada o relacji dwóch kobiet, Bei, zarazem narratorki, i Eriki. Poznają się u wspólnej znajomej i postanawiają zamieszkać razem, dzieląc koszty życia. Czasy w Europie są niespokojne, trudno powiedzieć, czy kiedy się poznały, wojna już wybuchła, czy było to trochę wcześniej. W każdym razie początkowo dla nich w Amsterdamie wojna nie stanowiła tematu. Jakby jej nie było. Zajęte swoim życiem, swoimi problemami nie zauważały jej, a przynajmniej tak opowiada tę historię Bea z perspektywy czasu, wspominając swoją relację z Eriką. Jestem jakoś wyczulona na podobne sytuacje - gdzieś dzieje się tragedia, a w innym miejscu ludzie żyją, jakby nic się nie zdarzyło. Tak było, tak jest i dzisiaj. Coś się we mnie burzy, a jednocześnie wiem, że chyba nie da się inaczej. Ważne, aby przynajmniej mieć świadomość.

Ale wracam do relacji Bei i Eriki, bo o tym jest ta książka. Jak nazwać to, co się między nimi dzieje? Erika jest lesbijką, stale zakochuje się w innej kobiecie i za każdym razem oddaje się temu uczuciu całą sobą. Bardzo często miłość ma na nią destrukcyjny wpływ. Mocno kocha i mocno cierpi, zapomina o prozie życia, znika, pije, szasta pieniędzmi, a czasy są trudne. Jest kobietą fascynującą i irytującą jednocześnie. Samodzielną i samowolną, nieliczącą się z innymi, sprowadzającą na siebie kłopoty, prowokującą, egoistyczną, kapryśną, niepraktyczną, bujającą w obłokach, niezwykle hojną, jeśli akurat ma pieniądze, co zdarza się rzadko, a kiedy w coś się angażuje, to na sto procent. A Bea? Dlaczego znosi jej ekscesy, dlaczego się o nią troszczy, a nawet niańczy, ratuje z tarapatów, pośredniczy pomiędzy nią, a jej rodzicami, kiedy wymaga tego sytuacja? Przecież tyle razy była na nią zła, a nawet zazdrosna. Ale o co zazdrosna? O uczucie czy tylko o uwagę? Co czuje Bea do Eriki? Bea, która spotyka się i sypia z mężczyznami. Czy z jej strony to tylko przyjaźń, czy może tłumi w sobie uczucie? Boi się przyznać, że jest taka jak Erika? Nota wydawcy sugeruje to drugie, dla mnie nie jest to jednoznaczne. I może właśnie dlatego ta relacja przedstawiona jest tak fascynująco. Toczy się między nimi swoista gra, odpychanie i przyciąganie. Bea nie potrafi się od Eriki uwolnić. Zawsze wraca, niezależnie od tego, jak była na nią zła albo jak przez nią skrzywdzona. Czy można ich relację nazwać toksyczną?

Ale jest też w tej krótkiej powieści wątek żydowski. Wprawdzie bohaterki długo nie zauważają wojny, jednak w końcu także w Holandii staje się niebezpiecznie, a wraz z inwazją niemiecką Erice grozi niebezpieczeństwo. Kiedy się w końcu opamięta, jest już bardzo późno. Aby wyjechać z kraju, trzeba mieć wizę i pieniądze. Przed ambasadą amerykańską ustawiają się kolejki Żydów. Oni też zorientowali się za późno. Bea wznosząc się ponad urazy i zazdrość, robi wszystko, aby ratować przyjaciółkę. Erika swoimi destrukcyjnymi działaniami nie ułatwia jej tego. Jak się skończy ta historia? Tego zdradzić nie mogę.

Bardzo ciekawa powieść. 

Popularne posty