Ignacy Karpowicz "Sońka"

Kiedy tylko zaczęto mówić o najnowszej powieści Ignacego Karpowicza "Sońka" (Wydawnictwo Literackie 2014), wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Nie z powodu mego uwielbienia dla autora. Nie czytałam przecież ani "Balladyn i romansów", ani "ości", tym bardziej jego wcześniejszych książek. Mimo że chwalone, nie bardzo mnie interesowały. Inaczej rzecz się ma z wynoszoną pod niebiosa "Sońką". Zafascynował mnie temat, historia. Podobnie było z Karpowiczem. Od swojego wuja, malarza Leona Tarasewicza, usłyszał kiedyś, że w sąsiedniej wsi mieszka kobieta, która w czasie drugiej wojny miała romans z Niemcem. Kto czytał lub słuchał licznych ostatnio wywiadów z pisarzem (wiadomo, promocja ma swoje prawa), ten wie, że ta historia, a właściwie jej przeczucie, zapadła mu w pamięć tak głęboko, że musiał się z nią zmierzyć. Zanim się na to zdecydował, minęło siedem lat, a, o ile dobrze pamiętam, drugie tyle trwała praca nad powieścią, a właściwie jej ociosywanie do obecnych niewielkich rozmiarów. Jak powiedział Karpowicz w jednej z rozmów, "Balladyny i romanse" oraz "ości" przydarzyły mu się w międzyczasie. To wydana niedawno "Sońka" była tą właściwą, istotną powieścią.

Autor nigdy nie poznał prawdziwej historii ani tym bardziej jej bohaterki. Nie miał odwagi dręczyć pytaniami starej kobiety u kresu życia. Inaczej rzecz się ma z bohaterem jego powieści, warszawskim reżyserem i literatem Igorem Grycowskim, który niczym królewicz z baśni przybył na Podlasie do wsi, w której mieszkała Sonia. (Wieś, za dużo powiedziane, cztery chałupy, w tym dwie opuszczone) Jak w najprawdziwszej baśni pojawił się trochę przez przypadek, a jako że to baśń współczesna, przybył nie konno, nie w karocy, a w drogim samochodzie, który zepsuł się akurat na tym końcu świata. Ale może jednak to wcale nie przypadek? Może sprowadził go na przykład Soniny Anioł Stróż, aby mogła mu opowiedzieć swoją historię i wreszcie w spokoju umrzeć? Nie dziw się, czytelniku tej notki, że wspominam o baśni, o królewiczu, o Aniele Stróżu. Otóż to wszystko, i jeszcze więcej, w powieści Karpowicza jest. Historia Soni stylizowana jest na baśń. Nie jeden raz pada fraza dawno, dawno temu, niczym w baśni samotną, starą kobieta opiekują się zwierzęta, którym od czasu do czasu udzielany jest głos. Igor-królewicz zjawił się na pewno po to, aby odczarować Sonię. W miarę opowieści ona młodnieje, on się starzeje. Ją to wyznanie na chwilę budzi do życia, jest jej łabędzim śpiewem, dopełnia je, jemu przydaje doświadczenia, otwiera na nowe doznania, och, jak bardzo zazdrości bohaterom prawdziwej miłości, a wreszcie pozwala wrócić do korzeni. Przestać się wstydzić swojego dzieciństwa, swoich dziadków, zapomnianego języka. No i odrodzić się jako artyście. Jest przecież i drugi królewicz, ten prawdziwy, Niemiec Joachim. Jak przystało na baśń, miłość spada na Sonię i Joachima nagle, niczym grom z jasnego nieba. Ledwo spojrzeli sobie w oczy, już wiedzieli, że są zgubieni. To taka miłość, na którą nie poradzisz, przychodzi i nic z nią zrobić nie możesz. Miłość, która obywa się bez słów (przecież kochankowie nie rozumieją siebie, ona mówi po białorusku, on po niemiecku). Dalej oczywiście nie będzie jak w baśni. Nie będą żyli długo i szczęśliwie. No bo jak niby miałaby być możliwa ich miłość w czasie wojny? Ale życie Soni przed i po Joachimie też baśni nie przypominało. W tamtych czasach los kobiety na podlaskiej wsi był gorszy niż los zwierzęcia. Całkowicie zdominowana przez mężczyzn, zdana na ich łaskę i, częściej, niełaskę, ich służąca, obiekt zaspokajania seksualnych żądz.

Powieść Karpowicza opowiada o życiowych paradoksach i komplikacjach, tragicznych zrządzeniach losu, które zmuszają do niemożliwych wyborów, o bohaterach szczęśliwych przez chwilę i takich, którzy nawet tej odrobiny szczęścia nie zaznali, o draniach i tych szlachetnych, gotowych do poświęceń także w imię uczucia. Jest hymnem na cześć miłości i skargą na historię, która przejeżdża po ludziach jak walec, rujnuje ich życia, miłość czyni niemożliwą i tragiczną, sieje śmierć, nienawiść, upodlenie, sąsiada zwraca przeciwko sąsiadowi. Czy można kochać wroga? Czy można kochać mordercę? Czy można kochać aż tak ślepo? Czy można dla miłości poświęcić wszystko, także życie najbliższych? Czy to na pewno miłość? A może tylko jej złudzenie? Może prawdziwa miłość jest zwyczajna, codzienna, nie tak szalona, ślepa i bezwzględna? Kto nigdy nie zatracił się w podobnym szaleństwie, kto nigdy nie postawił wszystkiego na jedną kartę, kto choć przez chwilę nie myślał o konsekwencjach, dla kogo nigdy nie liczyło się tylko tu i teraz, kto nigdy nie był gotów jak Faust zaprzedać swą duszę, ten pewnie Soni nie zrozumie.

Dlaczego Karpowicz nie opowiedział tej historii wprost, dlaczego przydał jej ramę? Dlaczego na drodze samotnej, wiejskiej kobiety postawił Igora Grycowkiego vel Ignacego Grykę, z którego narrator kpi i ironizuje? Antypatycznego, niespełnionego, modnego warszawskiego artystę, który uosabia, przynajmniej początkowo, wszystko to, co najgorsze i najgłupsze w artystycznym światku? Nie śmiem pytać, ile w nim z autora. Dlaczego obdarzył go swoimi korzeniami, swoim imieniem? To żart tylko, literacka gra, ironia, kpina z siebie czy coś więcej? Czy nie umiemy już opowiadać historii o miłości ot tak po prostu, bo boimy się łatwych wzruszeń? Ale wzruszenie jest wzruszeniem niezależnie od tego, czy wywoła je szmira czy prawdziwe dzieło sztuki. To nie moje słowa, ale książkowego Igora. Jak by nie było, powieść Karpowicza mimo tej ramy, a może dzięki niej, jest naprawdę bardzo dobra. Ascetyczna, miejscami dosadna, ironiczna, miejscami poetycka, wzruszająca i mocna, znienacka wali czytelnika obuchem w łeb, napisana kunsztownym, poetyckim wręcz językiem. Jest trochę jak poemat o tragicznej miłości, o złym losie, o odrodzeniu. Bo opowieść Soni, jak już wspominałam, ma na Igora ozdrowieńczy wpływ. Zmienia go i odradza.

"Jak ojciec i syn"

Koniec wiosny rozpieszcza świetnymi filmowymi premierami. Jeszcze niedawno tak narzekałam na posuchę, a tu nagle tydzień po tygodniu znakomite, mądre tytuły. Po gruzińsko-estońskich "Mandarynkach" całkowita zmiana klimatu. Zupełnie inna tematyka, na dodatek rzadki gość na naszych ekranach, kino japońskie. "Jak ojciec i syn" to historia na pierwszy rzut oka rodem z tabloidu. Dwa małżeństwa dowiadują się nieoczekiwanie, że w szpitalu zamieniono ich dzieci. Chłopcy mają właśnie rozpocząć naukę w szkole. Co robić? Jak poradzić sobie z taką wiadomością i całkowicie nową sytuacją? Co czują rodzice chłopców? A oni sami? Kto ma zdecydować o tym, co dalej? Co ważniejsze: więzy krwi czy spędzone wspólnie siedem lat, zbudowane więzi, miłość? Czy można nagle wyrzucić ze swojego życia jedno dziecko, aby pokochać inne? Na te pytania muszą odpowiedzieć sobie bohaterowie a widz razem z nimi. Film sprawia, że wczuwamy się w sytuację obu rodzin. Dzięki empatii czysto teoretyczny dla większości z nas problem staje się prawdziwy. Nie tylko współczujemy, współodczuwamy, ale także bijemy się z myślami. Podobnie rzecz się miała we wspomnianych przed chwilą "Mandarynkach". Jest jeszcze coś, co łączy oba filmy. To kameralne, psychologiczne dramaty rozgrywane w ciszy, skupieniu, w wolnym tempie (oba trwają około dwóch godzin). Jeśli, czytelniku tej notki, nie lubisz takiego kina, daruj sobie, po co masz się nudzić i przeszkadzać innym widzom (wyzłośliwiam się, bo za sobą miałam takiego delikwenta; dlaczego nie wyszedł?), ale jeżeli niestraszne ci takie filmy, wybierz się koniecznie. Nie pożałujesz. Mądre, subtelne, skromne kino, a przy okazji po prostu wzruszające. A kto film widział, może czytać dalej. Zapraszam.

Wiadomość, która jak grom z jasnego nieba spada na obie rodziny, rujnuje ich dotychczasową szczęśliwą egzystencję. Było to szczęście całkowicie odmiennie rozumiane. Dwa różne światy. Jeden odzwierciedlający moje stereotypowe myślenie o Japonii, o której niewiele w gruncie rzeczy wiem. Oschły, nieokazujący uczuć ojciec całe dnie spędzający w pracy, uczestnik wyścigu szczurów, który nie dopuszcza myśli, że jego jedyny syn mógłby pójść inną drogą. Musi być równie perfekcyjny i dobry jak on. Stąd, bardzo droga zapewne, prywatna szkoła, do której obowiązuje wieloetapowy egzamin traktowany śmiertelnie poważnie przez rodziców i małego Keitę, stąd ćwiczenia na pianinie, których nie można zaniedbać nawet w dniu egzaminu, chociaż emocje i zmęczenie dają o sobie znać. Cicha, spokojna, uległa niepracująca żona. I jednocześnie ciepła, troskliwa matka. Mieszkanie w dobrej dzielnicy tak wyprane z indywidualności, że przypomina hotel. I mały, smutny, nad wiek poważny chłopiec, Keita. I druga rodzina. Z prowincji, z dzielnicy małych, japońskich domków i drobnych biznesów. Wszystko ich dzieli. Zamożność, podejście do życia, sposób wychowywania dzieci, temperament, luzackie, żywiołowe zachowanie, nawet strój. W tym małżeństwie żona jest równoprawną partnerką, chwilami wydaje się nawet bardziej dojrzała i odpowiedzialna. Chociaż jej mąż, który czasami przypomina dużego chłopca, jest mimo pozorów zdecydowanym, silnym i mądrym człowiekiem. Obie kobiety od razu połączy sympatia i porozumienie, mężczyn niekoniecznie. Ojciec Keity traktuje państwa Saiki z wyższością, nieufnie, jest wobec nich nieszczery, bo prowadzi swoją grę.

Wiadomość o zamianie chłopców uruchamia lawinę nie tyle zdarzeń, te toczą się powoli, ile uczuć i rozterek. Co zrobić? I jak to zrobić? Co ważniejsze? Przywiązanie, miłość, wspólna przeszłość czy więzy krwi? Co i jak powiedzieć chłopcom? Jak im wszystko wytłumaczyć? Czy w ogóle trzeba coś zmieniać? Przecież to dzieci, nie psy czy koty (pani Saiki nawet psa czy kota nie potrafiłaby zamienić). Wszystko wydaje się toczyć pod dyktando pana Nonomiya. Podświadomie oskarża żonę, że nie odkryła pomyłki. Przecież matka powinna takie rzeczy czuć. Przecież instynkt macierzyński, przecież matczyne serce! Gdzież one były, kiedy niecna pielęgniarka, chcąc zemścić się na ludziach szczęśliwych (to wytłumaczenie jest jednym z nielicznych minusów filmu; wydaje mi się mocno naciągane), zamieniała dzieci? Odkrycie, że Keita nie jest prawdziwym synem, pozwala panu Nonomiya zrozumieć, albo raczej zracjonalizować, dlaczego chłopiec nie jest tak doskonały, jakby chciał. Przecież to niemożliwe, aby jego syn nie spełniał pokładanych w nim nadziei. Pod wpływem przeżyć i uczuciowej burzy odzywają się wspomnienia z dzieciństwa, traumy, konflikty. Pan Nonomiya jest naprawdę nieszczęśliwy i chociaż tak perfekcyjny, nie umie poradzić sobie z sytuacją, co skrzętnie stara się ukryć. Może i to jest przyczyną dodatkowej frustracji? Na domiar złego zatroskany szef przesuwa go na inne stanowisko, aby miał więcej czasu dla siebie i rodziny, co traktuje jak porażkę.

Dla mnie jednak najbardziej niepojęte w tej tragicznej sytuacji jest to, że najmniej liczą się chłopcy i ich uczucia. Dzieci szybko się przyzwyczają, mówi dyrektor szpitala. Okazuje się, że nie jest to takie proste. Chociaż z nową sytuacją dorośli oswajają ich stopniowo, to w końcu zostaną wymienieni niczym pomylony bagaż. Keicie chyba łatwiej wejść w nową rodzinę. Jest rodzeństwo, o którym marzył, jest ciepło, jest troska, uwaga i mnóstwo czasu, które spędza się wspólnie z dziećmi. Ale przecież i on nie potrafi zapomnieć o domu, w którym spędził siedem lat, i nosi w sobie urazę. O wiele trudniejsza jest sytuacja drugiego chłopca. Żywiołowego, bezpośredniego, nieco niesfornego. Nie potrafi zrozumieć sztywnych reguł panujących w nowym domu. A najgorsze, że wszystko jest nieodwołalne, na zawsze. Dorośli przecięli więzy, zdecydowali za nich. Ale i oni cierpią. Pani Nonomiya mówi, że pokochała swojego prawdziwego synka, ale czuje się, jakby zdradzała Keitę. Nikt nie jest szczęśliwy. Kiedy już się wydaje, że wszystko zaczyna się układać, że wszyscy zaczynają żyć nowym życiem, nagle okazuje się, że nie da się zerwać starych relacji. Wspólna przeszłość, wychowanie, to naprawdę się liczy, nie więzy krwi. Najskrytszym marzeniem małego Saiki jest powrót do dawnego domu. Można nazywać nowych rodziców mamą i tatą, ale prawdziwymi rodzicami i tak pozostaną ci, którzy wychowali.

Wydaje się, że ta historia będzie miała szczęśliwe zakończenie. Dzieci wrócą do swoich domów, może ich rodzina się poszerzy, wszak jest całkiem prawdopodobne, że nadal będą się spotykać. Ale może najważniejsza jest zmiana, jaka zaszła w panu Nonomiya. Ta historia czegoś go nauczyła, wiele uświadomiła. Oczywiście pozostaje pytanie, czy ten eksperyment dokonywany na żywych organizmach pozostawi w dzieciach jakiś ślad. Czy uda się wszystko posklejać? Czy będzie jak dawniej, a może nawet lepiej?

Jeśli pogrzebać głębiej, niektóre rozwiązania tego filmu mogą z perspektywy czasu wydać się zbyt proste, nieco czarno-białe (diametralnie różne rodziny, a szczególnie obaj mężczyźni). Kiedy jednak śledzi się tę kameralną, subtelnie opowiedzianą historię podkreśloną dźwiękami melancholijnej muzyki, zupełnie się o tym nie myśli. Przeżywamy dramat bohaterów razem z nimi. Mądry, piękny, wzruszający film.

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Mam wrażenie, że z powodu nieznajomości japońskich realiów coś mogło mi umknąć. Czego oczywiście bardzo żałuję.

Philip Roth "Everyman"

Powrót do Rotha (Philipa). Odkryłam go kilka lat temu, więc mam co nadrabiać, ale to wielka przyjemność. Na półce czeka pięć kolejnych powieści, w tym trzy kupione ostatnio za grosze na w taniej książce. Marzę jeszcze o zdobyciu cyklu zwanego "Trylogią amerykańską", ale już wiem, że to nie będzie łatwe. Nie ma co owijać w bawełnę, w tej chwili Philip Roth to, obok Amosa Oza, mój ulubiony pisarz (no i jeszcze Miljenko Jergowic, jak mogłam go pominąć!). Oczywiście nie wszystkie z sześciu dotąd przeczytanych powieści cenię na równi, ale tylko jedną, "Upokorzenie", uważam za nieudaną. Najlepsze?  "Duch wychodzi", "Wzburzenie" i "Nemezis". Przeczytanego właśnie "Everymana" (Czytelnik 2008; przełożyła Jolanta Kozak) sytuuję zaraz za nimi. Niewielka, skondensowana książeczka, jakby wprawka do wydanej rok później znakomitej, robiącej niesamowite wrażenie powieści "Duch wychodzi". Napisałam wprawka, bo obie lektury łączy temat: mierzenie się ze starością, chorobą i nieuchronnym końcem. Ale o ile "Everyman" skupia się prawie wyłącznie na tych zagadnieniach, o tyle "Duch wychodzi", pozycja znacznie obszerniejsza, wielowątkowa, zajmuje się też innymi tematami. No ale skupmy się na mojej ostatniej lekturze, przecież to o niej mam pisać.

Jak wspomniałam przed chwilą, jedno jest w życiu pewne: śmierć. Może dlatego powieść rozpoczyna się sceną pogrzebu głównego bohatera. Od razu wiemy, że umrze. Kiedy ziemia przykryje trumnę z jego ciałem, kiedy rozejdą się żałobnicy, wśród nich nienawidzący go synowie z pierwszego małżeństwa, druga żona, córka, ukochany, młodszy brat, jedna z kochanek, poznamy zwięzłą historię jego życia, zwykłego człowieka, everymana. Najpierw będzie o szczęśliwym dzieciństwie, którego nie zmącił nawet pobyt w szpitalu i pierwsze ledwo uświadomione zetknięcie ze śmiercią. Potem nastąpią opowieści o trzech żonach, dzieciach, kochankach, błędach, winach, zaniechaniach, oskarżeniach, pracy w agencji reklamowej. Swoisty życiowy bilans, podsumowanie. Żył w zgodzie ze sobą, czyli tak, jak mu było wygodnie, zdaje sobie sprawę z popełnionych błędów, z zaniechań, z tego, że dokonując dość egoistycznych wyborów, krzywdził innych, ale nie rozpamiętuje. Było, minęło, czas łagodzi emocje i uczucia. Dlatego nie rozumie swoich dorosłych już synów, którzy nadal tkwią w dziecięcych pretensjach do ojca dlatego, że porzucił ich matkę. Są dorośli, czas, aby go zrozumieli.

Jednak najważniejszym tematem powieści jest przemijanie, starzenie się, choroba. Ale wbrew pozorom to nie nękające go dość regularnie, skrupulatnie wyliczane, kłopoty zdrowotne czynią jego starość przykrą. Najgorsza jest samotność, poczucie bezsensu i świadomość, że choćby nie wiadomo jak zaklinać rzeczywistość, nie ma powrotu do tego, co było. Cóż z tego, że jemu nadal podobają się młode kobiety, kiedy on dla nich jest tylko żałosnym starcem. Na nic zajęcie się malarstwem  porzuconym niegdyś dla pracy w branży reklamowej, poczucie bezsensu i ciągnącego się, a jednocześnie umykającego czasu, pozostaje. A wokół, gdzie się nie obejrzy, podobni do niego schorowani starzy ludzie robiący dobrą minę do złej gry. Główny bohater, tytułowy everyman, płaci za popełnione w przeszłości błędy, przede wszystkim samotnością, poczuciem wykluczenia, zbędności. Starość w książkach Rotha, tak jest też we wspomnianej przeze mnie powieści "Duch wychodzi" (nawet bardziej), nie jest radosna, beztroska i wesoła. Mimo że zamożna to beznadziejna, bo znękana chorobami i poczuciem przerażającej pustki. I choćby nie wiem jak się chciało, z tej drogi zawrócić nie można. Przeszłość pozostaje tylko wspomnieniem.

"Mandarynki"

Warto wybrać się do kina na skromny estońsko-gruziński film "Mandarynki" Zazy Urushadzego nagrodzony na zeszłorocznym Warszawskim Festiwalu Filmowym (nagroda publiczności i za reżyserię). To piękna i smutna opowieść o wojnie gruzińsko-abchaskiej rozpisana na kilku zaledwie aktorów. W Abchazji, która postanowiła uniezależnić się od Gruzji i ogłosiła się niepodległym państwem, trwa beznadziejna, bratobójcza wojna. Gdzieś w górskiej wiosce zamieszkanej od stu lat przez Estończyków pozostało tylko dwóch mężczyzn. Każdy z nich ma swój powód, aby zostać. Inni mieszkańcy, także rodziny Iva i Margusa, uciekli do Estonii. W tym pięknym, chociaż naznaczonym jakimś smutkiem miejscu, można na chwilę zapomnieć, że tuż obok przebiega front. Ale tylko na chwilę, bo od brutalnej rzeczywistości uciec się nie da. Ten prosty film z całą siłą pokazuje z jednej strony bezsens wojny, z drugiej jej przerażające skutki. Być może komuś wyda się naiwny, mnie uwiódł. Swoją prostotą, urokiem, sympatycznymi bohaterami i smutkiem. Jest w "Mandarynkach" jakieś przedziwne połączenie uroku i przerażenia. To, co widzimy na ekranie, momentami po prostu budzi grozę. A przy okazji nie sposób nie polecić trzeciej części kaukaskiej trylogii Wojciecha Góreckiego zatytułowanej "Abchazja", która opowiada o tej idiotycznej wojnie i jej tragicznych skutkach. Śmierci, wysiedleniach i ucieczkach, a wreszcie zrujnowaniu tego pięknego kraju, który dziś nieco podźwignął się z ruin, ale nadal jest państwem, a właściwie bytem, niezdolnym do samodzielnego istnienia, całkowicie zdanym na łaskę i niełaskę Rosji (Autor znakomicie pokazuje, jak Rosja rozgrywa tu swoje interesy, mając Abchazję za marionetkę w swych rękach). Kto obejrzy film, powinien koniecznie sięgnąć po reportaż Góreckiego. Tyle dygresji, wracam do "Mandarynek". Jeszcze raz namawiam, aby koniecznie wybrać się do kina, a kto już był, niech przeczyta ciąg dalszy. Zapraszam.

Na pierwszy rzut oka można by o wojnie zapomnieć. Piękny, tchnący spokojem krajobraz, dwaj mężczyźni zajęci codziennymi sprawami, jeden zbija skrzynki, drugi pracuje w mandarynkowym sadzie, przytulny, chociaż prosty dom pełen rodzinnych pamiątek, kubek herbaty, kromka chleba, stary, wygodny fotel. Ale zaraz okaże się, że wieś jest wyludniona, bo pozostali mieszkańcy albo uciekli do Estonii, albo walczą, albo zginęli na wojnie. Margus też chce wyjechać, kiedy tylko zbierze mandarynki, bo jakoś trudno je zostawić, zmarnować, przecież tak nie można. Tylko Ivo nie ruszy się stąd na pewno, bo nie chce opuścić grobu syna, który na wojnie stracił życie. Ale to nie jedyny powód. Trudno mu rozstać się z miejscem, w którym się urodził, w którym ma swój dom. Zresztą jego sąsiad też jakoś zwleka z opuszczeniem wioski. Może mandarynki to tylko pretekst? To dlatego nazwałam ten film smutnym. Kiedy patrzyłam na to piękne miejsce, na ten miły dom, na sad pełen dojrzałych mandarynek, doskonale rozumiałam rozdarcie bohaterów. Z jednej strony strach mieszkać w  wyludnionej wiosce narażonej na wizyty żołnierzy, po których nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać, z drugiej żal zostawić rodzinny dom i rodzinną ziemię. Doskonale mogłam sobie wyobrazić rozdzierający smutek pożegnań. Jesteśmy świadkami jednego z nich. Znajomy, a może nawet przyjaciel, lekarz też wyjeżdża. Ile takich rozstań już przeżyli?

A wojna nie pozwala o sobie zapomnieć. Z pozoru życie toczy się spokojnie, ale w najbardziej nieoczekiwanych momentach sielankę przerywają zdarzenia niebezpieczne albo po prostu okrutne. Wizyty żołnierzy, którzy bywają groźni i nieobliczalni, wybuch moździerza, który powoduje pożar domu Margusa, a wreszcie śmierć. To wszystko porusza, przeraża i pewnie tym mocniejsze robi wrażenie, że dzieje się tak nagle. Kiedy już i my, widzowie, i bohaterowie zapomnieliśmy o niebezpieczeństwie, wtedy właśnie dzieje się coś strasznego, ostatecznego, nieodwracalnego i absurdalnego zarazem. A wkrótce potem następuje cisza i życie próbuje wrócić na swoje dotychczasowe tory. Wojna to nieustanny, podskórny strach, nieustanne lawirowanie, aby nikomu się nie narazić, nie stracić życia a jednocześnie pozostać porządnym człowiekiem.

Takimi porządnymi, prostymi, zwyczajnymi ludźmi są Ivo i Margus. Nie wiem, czy łatwiej im zachować bezstronność, bo to nie ich wojna, wszak są Estończykami. Jak by nie było, zachowują się szlachetnie, ratując życie rannych niezależnie od tego, kim są. Po prostu człowiekowi w potrzebie trzeba pomóc, chociaż wymaga to lawirowania i odwagi. Jest w tych mężczyznach, szczególnie w Ivie, życiowa mądrość, spokój i zgoda na los, jakikolwiek by nie był, chociaż robią wszystko, aby tego najgorszego uniknąć. Obaj są też po prostu bardzo sympatyczni. Tacy po bliższym poznaniu okazują się również dwaj uratowani żołnierze, Czeczen Ahmed, który zaciągnął się na wojnę jako płatny najemnik, i Gruzin Nika, jedynak, aktor z Tbilisi. Śmiertelni wrogowie, stojący po przeciwnej stronie barykady, przepełnieni nienawiścią do siebie, wzajemnymi uprzedzeniami, z głową spuchniętą od stereotypów na swój temat. Ich kłótnie są groteskowe, wręcz bawią. Tyle tylko, że oni traktują je bardzo  poważnie, dlatego śmiech więźnie w gardle. Kiedy zmuszeni sytuacją spędzą ze sobą trochę czasu, poznają się lepiej, dostrzegą we wrogu człowieka, a nie głupiego Czeczena i niedojdę Gruzina, to wreszcie pękną bariery i obaj polubią się równie mocno jak wcześniej nienawidzili.

Film Zazy Urushadzego pokazuje prawdy najprostsze. Że wojna jest bezsensem, absurdem, że jest straszna, niesie śmierć, wyrzuca ludzi z domów, wyrywa z normalnego życia, każe zostawić samotną matkę, porzucić aktorstwo i wyruszyć na front, aby zabijać. (Jak absurdalna to wojna świetnie tłumaczy książka Góreckiego, do której pozwolę sobie jeszcze raz się odwołać.) Że wróg to taki sam człowiek jak my, ani gorszy, ani lepszy. Łatwo go zabić, kiedy nic się o nim nie wie, ale gdy odkryjemy w nim człowieka, już nie będzie to takie proste. Być może komuś to wszystko wyda się banalne i naiwne. Według mnie w prostocie przekazu tkwi siła tego skromnego, melancholijnego filmu. Dzięki empatii dla bohaterów, jaką udało się stworzyć reżyserowi i aktorom, niezwykle mocno odczułam grozę i bezsens wojny. Pewnie nie tylko ja, skoro film zdobył nagrodę publiczności na Warszawskim Festiwalu Filmowym.

"Eastern boys"

Wreszcie w kinie. Wiosna jakoś nie rozpieszcza mnie filmowo. Mało interesujących propozycji, a i czas miałam trudny, chociaż na coś wartego uwagi zawsze znajdę ochotę i siłę. Dlatego cieszy każdy wart obejrzenia film. Wybrałam się do kina na "Eastern boys", francuski obraz, który zwyciężył na tegorocznym krakowskim festiwalu Off Plus Kamera, a i w Wenecji zdobył nagrodę w jednej z sekcji. Rzeczywiście bardzo ciekawy film, chociaż na pewno nie dla miłośników kina szybkiej akcji. Opowieść o mieszkających w Paryżu imigrantach z obszaru dawnego Związku Radzieckiego i o Danielu, dobrze sytuowanym przedstawicielu klasy średniej, toczy się w dużej części niespiesznie, momentami może nawet nużyć, bo reżyser nieco ponad miarę przeciąga niektóre sceny, a przy tym opowiadana jest dość ascetycznie. Początek przypomina wręcz dokument. Film rozwija się w sposób bardzo zaskakujący, kilkakrotnie zwodzi widza, robiąc fabularną woltę. Nie jest to kino tylko społeczne, chociaż wątek imigrancki dominuje. Oglądamy też historię pokomplikowanych relacji między dwoma mężczyznami, które ewoluują w dość nieoczekiwany sposób. To, co na ekranie, bywa nieprzyjemne, drażniące, niepokojące. W każdym razie nie pozostawia widza obojętnym. Na pewno ciekawa propozycja. Polecam, a jeśli ktoś widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Jak pisałam we wstępie, film meandruje. Początkowo na pierwszy plan wysuwa się problem społeczny, gdy nagle ważniejsza staje się historia osobista. Ale i ona najpierw pokazywana jest bardziej psychologicznie, a potem nieoczekiwanie przemienia się w kino akcji. Niektórych niezdecydowanie reżysera, w jakim kierunku jego film ma podążać, może razić, mnie nie przeszkadza. To rozdarcie jest chyba zamierzone, o czym świadczyłby podział filmu na cztery rozdziały.

Zacznę od wątku społecznego, który mnie chyba nieco bardziej zainteresował. Piszę społecznego, ale opowieść o imigrantach  potraktowana tu została raczej symbolicznie, metaforycznie. Nie jest to kino interwencyjne, społeczne w dosłownym tego słowa znaczeniu. Reżyser zderza ze sobą bogatą, cywilizowaną Francję, a może Zachód, z barbarią ze Wschodu. Dla Daniela, zamożnego przedstawiciela francuskiej klasy średniej, wszyscy ci eastern boys, chłopcy ze Wschodu, których widuje na dworcu a potem spotyka w swoim mieszkaniu, są jednakowi. Nie odróżnia ich narodowości, imion, nie zna ich historii, nie wie, gdzie i jak żyją, jak sobie radzą. Ale czy my odróżniamy? Czy coś o nich chcemy wiedzieć? W tym sensie są niewidzialni. Można ich bezkarnie wykorzystać. Ale istnieje przecież druga strona medalu. Te ofiary Zachodu, który ich nie chce, i Wschodu, który ich wypluł, potrafią też uprzykrzyć życie. Kradną, co świetnie pokazuje przypominający dokument pierwszy rozdział filmu. Są bezczelni, bezkarni i pewni siebie. Bywają też prawdziwie niebezpieczni, o czym Daniel przekona się dość boleśnie. Chociaż w sprytnie zastawioną pułapkę wpadł na własne życzenie, trudno mu nie współczuć. Trudno też polubić i rozgrzeszyć jego prześladowców, którzy zachowują się wyzywająco, prowokująco i bez żenady na oczach osłupiałego właściciela zabierają z mieszkania wszystko, co cenne a on przygląda się temu biernie. Nie wie, jak się zachować, co też chyba należy traktować metaforycznie. Dopiero później pojawi się refleksja i pytanie o przyczynę. Dlaczego tacy są? Dlaczego w ogóle tu są? Jak można problem rozwiązać? Czy w ogóle można? Kiedy Daniel lepiej pozna Marka, a właściwie Rusłana, dowie się, jaka historia za nim stoi, zrozumie, że i on jest w pułapce, zależny od szefa gangu. Z jednej strony sytuacja zmusza go do takiego życia, z drugiej grupa daje mu oparcie, stanowi namiastkę rodziny. Dzięki tym chłopakom ze Wschodu w obcym świecie może czuć się jak wśród swoich. Innej drogi nie widzi, a może nie chce jej szukać. Tak jest po prostu łatwiej.

Jak pisałam, nie jest to kino społeczne, dlatego o bohaterach wiemy tak naprawdę niewiele. Historia Rusłana to raczej klisza niż pełnokrwista, wzruszająca opowieść. Wojna w Czeczenii, śmierć rodziców, tylko tyle. Rusłanowi się uda. Daniel, który początkowo go wykorzystuje, potem chce dać mu szansę na normalne życie. Ratuje tego jednego chłopaka, ale nie może przecież uratować wszystkich. Ten szlachetny czyn ma jednak drugą stronę medalu. Pomagając mu, pogrąża przy okazji innych. I nie myślę tu o niewzbudzających sympatii członkach gangu, ale o imigrantach z Azji, którzy też wpadają w czasie policyjnej akcji. Przy tej okazji warto zwrócić uwagę, że autorzy filmu pokazują różne oblicza imigracji. Są ci tytułowi chłopcy ze Wschodu, gangsterzy, ale jest też Tajka, która sprząta mieszkanie Daniela. Kiedy spotyka w nim Rusłana, oboje patrzą na siebie wilkiem. I ona też pozostaje anonimowa. Daniel na pewno nic o niej nie wie. Może mieszka w podobnym hotelu? Jest wreszcie czarnoskóra recepcjonistka, pewnie córka imigrantów, już bardziej stąd. Stoi na straży francuskiego porządku.

Równie ważny jest oczywiście wątek osobisty. Relacja Daniela i Rusłana, która zaczyna się tak niefortunnie, a potem daje każdemu z nich szansę, aby stać się kimś lepszym. Daniel, który najpierw traktuje chłopaka jak obiekt seksualny, być może nie pierwszy raz to robi, potem dorasta do roli ojca? opiekuna? Jeśli dobrze przyjrzeć się temu, co dzieje się między nimi, od początku widać, że mężczyzna pragnie czułości, bliższej relacji. Niewiele wiemy o jego życiu. Raczej domyślamy się, że być może ciągnie się za nim jakaś nieszczęśliwa historia osobista, stąd pragnienie bliskości. Ale równie dobrze mogło się ono obudzić dopiero teraz. Może Rusłan wniósł w sterylne, chłodne życie Daniela coś ważnego? Początkowo chłopak jest oschły, po prostu sprzedaje swoje ciało, nawet nie udaje zainteresowania. To, co  dzieje się między nimi,  naprawdę przygnębia. Żałosny seks za pieniądze. To Daniel prosi o coś więcej niż tylko szybki numerek. Z czasem Rusłan zaczyna się zmieniać. Budzą się w nim pragnienia i to on poczuje się odtrącony, kiedy jego sponsor ostudzi relację między nimi. Może nie wierzył, że inny układ jest możliwy?

Pozostaje oczywiście pytanie o psychologiczną prawdę. Czy taka przemiana od seksu do relacji ojciec - syn jest w ogóle możliwa? Nie wiem. Być może na tym polega słabość tego filmu, który nad zawiłościami ludzkiej duszy nie bardzo się pochyla. (Pewnie dlatego zagadką pozostaje przyczyna rozpaczy szefa gangu po stracie Rusłana.) Ale może nie o psychologiczną prawdę tu chodzi? Kiedy Daniel dostrzeże w chłopaku ze Wschodu człowieka, zbudzi się w nim poczucie odpowiedzialności za jego los.

Krzysztof Varga "Czardasz z mangalicą"

Kto czytał "Gulasz z turula" Krzysztofa Vargi, ten z pewnością sięgnie po jego kontynuację, "Czardasza z mangalicą". Tym razem nie czekałam kilku lat, tylko wzięłam się za lekturę od razu. O książce sporo się mówiło, cóż, Varga należy do tych pisarzy, których kolejne dokonania media natychmiast zauważają. Niezorientowanym wyjaśniam, że autor po ojcu ma w żyłach węgierską krew, nazywa siebie nawet pół-Węgrem, a Węgry swoją drugą ojczyzną. Nic dziwnego, że zna je jak własną kieszeń, stąd jego fascynacja tym krajem i narodem, stąd jego dwie książki. Raczej eseje niż reportaże.

Varga jest Węgrami zafascynowany, ale nie jest to miłość łatwa. Dostrzega ich wady i bez ogródek o nich pisze, chociaż ostrze krytyki łagodzi czułością. Kto poznał część pierwszą, nie zdziwi się, kiedy przeczyta w "Czardaszu z mangalicą", że Węgrzy nadal przeżywają żałobę po Trianon i nadal marzą o odzyskaniu straconych wtedy ziem (chociaż całkiem niedawno słyszałam w audycji radiowej innego znawcę przedmiotu, który twierdził, że ta tęsknota za wielkimi Węgrami jest w Polsce wyolbrzymiana; nie mnie rozstrzygać, który z panów ma rację), że lubują się w klęskach jeszcze bardziej niż my, że mitologizują swoją przeszłość, że są narodem smutnym i melancholijnym, że węgierska prowincja jest nudna i może przyprawić o depresję, że płaski krajobraz i pustka jeszcze ten spleen potęgują. Varga obsesyjnie podróżuje po Węgrzech. Jego najnowszy esej czerpie z wędrówek hojnie. Z tych całkiem niedawnych i tych sprzed lat, a nawet takich, które zapamiętał z dzieciństwa. Ale oprócz podróży rzeczywistych odbywa też autor wyprawy w głąb własnej pamięci, wspomnień i fascynacji. Dlatego książka pełna jest mocno rozbudowanych dygresji, które stanowią często osobne, długie fragmenty. Jedno przywołuje pamięć czegoś, coś natychmiast kojarzy się z czymś i tak snuje Varga swą opowieść o drugiej ojczyźnie. Momentami przypomina to podróżną prozę Stasiuka, ale autor "Czardasza z mangalicą " jest jednak bardziej konkretny i nie stroni od zabytków i miejsc odwiedzanych przez turystów. Że styl ma podobny do stylu Pilcha, zauważyłam już dawno, czytając jego felietony. Tu jest podobnie.

O czym więc jeszcze pisze Varga w swoim węgierskim eseju? O puszcie i Nizinie Węgierskiej, które wytrwale przemierza, zaglądając do wiosek czy miasteczek zapomnianych przez turystów, opuszczanych przez mieszkańców. O skrywanych tam tajemnicach (fascynująca historia trucicielek). O pomnikach. Tak, pomniki i inne dzieła architektoniczne opisuje z detalami i z lubością, czasem przesadną. Sporo miejsca poświęca swoim literackim fascynacjom, odkrywając przed czytelnikiem pisarzy z rzadka albo w ogóle w Polsce niewydawanych (na dominację Maraia w naszej ofercie wydawniczej narzeka od dawna, upominając się o innych autorów). Przyznam, że ja te fragmenty czytałam z wielkim zainteresowaniem. Nie omieszkał napisać o fascynacji Budapesztem, szczególnie tym dawnym, przedwojennym, którego śladów szuka. Ale opowiada także o innych miastach, na przykład cały rozdział poświęca Peczowi, w którym spędził jakiś czas. Wiele też miejsca w książce zajmuje kuchnia. Autor przywołuje z pamięci wszystkie zjedzone gulasze, porkoloty i inne węgierskie niezdrowe przysmaki.

I tak snuje się ta opowieść od miejsca do miejsca, od refleksji do refleksji. Najczęściej jest bardzo ciekawa, czyta się jednym tchem, czasem jednak trochę nuży. Może za dużo tych pomników, może za długo wodzi Varga czytelnika po węgierskich bezdrożach. Mimo tego "Czardasza z mangalicą" na pewno warto przeczytać. Jeśli jednak ktoś nie zna jego poprzedniej węgierskiej książki, niech sięgnie najpierw po nią. Jest konkretniejsza i pewnie dlatego stanowi znakomitą podbudowę pod tę, o której pisałam tym razem.

Popularne posty