Kiedy tylko zaczęto mówić o najnowszej powieści Ignacego Karpowicza "Sońka" (Wydawnictwo Literackie 2014), wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Nie z powodu mego uwielbienia dla autora. Nie czytałam przecież ani "Balladyn i romansów", ani "ości", tym bardziej jego wcześniejszych książek. Mimo że chwalone, nie bardzo mnie interesowały. Inaczej rzecz się ma z wynoszoną pod niebiosa "Sońką". Zafascynował mnie temat, historia. Podobnie było z Karpowiczem. Od swojego wuja, malarza Leona Tarasewicza, usłyszał kiedyś, że w sąsiedniej wsi mieszka kobieta, która w czasie drugiej wojny miała romans z Niemcem. Kto czytał lub słuchał licznych ostatnio wywiadów z pisarzem (wiadomo, promocja ma swoje prawa), ten wie, że ta historia, a właściwie jej przeczucie, zapadła mu w pamięć tak głęboko, że musiał się z nią zmierzyć. Zanim się na to zdecydował, minęło siedem lat, a, o ile dobrze pamiętam, drugie tyle trwała praca nad powieścią, a właściwie jej ociosywanie do obecnych niewielkich rozmiarów. Jak powiedział Karpowicz w jednej z rozmów, "Balladyny i romanse" oraz "ości" przydarzyły mu się w międzyczasie. To wydana niedawno "Sońka" była tą właściwą, istotną powieścią.
Autor nigdy nie poznał prawdziwej historii ani tym bardziej jej bohaterki. Nie miał odwagi dręczyć pytaniami starej kobiety u kresu życia. Inaczej rzecz się ma z bohaterem jego powieści, warszawskim reżyserem i literatem Igorem Grycowskim, który niczym królewicz z baśni przybył na Podlasie do wsi, w której mieszkała Sonia. (Wieś, za dużo powiedziane, cztery chałupy, w tym dwie opuszczone) Jak w najprawdziwszej baśni pojawił się trochę przez przypadek, a jako że to baśń współczesna, przybył nie konno, nie w karocy, a w drogim samochodzie, który zepsuł się akurat na tym końcu świata. Ale może jednak to wcale nie przypadek? Może sprowadził go na przykład Soniny Anioł Stróż, aby mogła mu opowiedzieć swoją historię i wreszcie w spokoju umrzeć? Nie dziw się, czytelniku tej notki, że wspominam o baśni, o królewiczu, o Aniele Stróżu. Otóż to wszystko, i jeszcze więcej, w powieści Karpowicza jest. Historia Soni stylizowana jest na baśń. Nie jeden raz pada fraza dawno, dawno temu, niczym w baśni samotną, starą kobieta opiekują się zwierzęta, którym od czasu do czasu udzielany jest głos. Igor-królewicz zjawił się na pewno po to, aby odczarować Sonię. W miarę opowieści ona młodnieje, on się starzeje. Ją to wyznanie na chwilę budzi do życia, jest jej łabędzim śpiewem, dopełnia je, jemu przydaje doświadczenia, otwiera na nowe doznania, och, jak bardzo zazdrości bohaterom prawdziwej miłości, a wreszcie pozwala wrócić do korzeni. Przestać się wstydzić swojego dzieciństwa, swoich dziadków, zapomnianego języka. No i odrodzić się jako artyście. Jest przecież i drugi królewicz, ten prawdziwy, Niemiec Joachim. Jak przystało na baśń, miłość spada na Sonię i Joachima nagle, niczym grom z jasnego nieba. Ledwo spojrzeli sobie w oczy, już wiedzieli, że są zgubieni. To taka miłość, na którą nie poradzisz, przychodzi i nic z nią zrobić nie możesz. Miłość, która obywa się bez słów (przecież kochankowie nie rozumieją siebie, ona mówi po białorusku, on po niemiecku). Dalej oczywiście nie będzie jak w baśni. Nie będą żyli długo i szczęśliwie. No bo jak niby miałaby być możliwa ich miłość w czasie wojny? Ale życie Soni przed i po Joachimie też baśni nie przypominało. W tamtych czasach los kobiety na podlaskiej wsi był gorszy niż los zwierzęcia. Całkowicie zdominowana przez mężczyzn, zdana na ich łaskę i, częściej, niełaskę, ich służąca, obiekt zaspokajania seksualnych żądz.
Powieść Karpowicza opowiada o życiowych paradoksach i komplikacjach, tragicznych zrządzeniach losu, które zmuszają do niemożliwych wyborów, o bohaterach szczęśliwych przez chwilę i takich, którzy nawet tej odrobiny szczęścia nie zaznali, o draniach i tych szlachetnych, gotowych do poświęceń także w imię uczucia. Jest hymnem na cześć miłości i skargą na historię, która przejeżdża po ludziach jak walec, rujnuje ich życia, miłość czyni niemożliwą i tragiczną, sieje śmierć, nienawiść, upodlenie, sąsiada zwraca przeciwko sąsiadowi. Czy można kochać wroga? Czy można kochać mordercę? Czy można kochać aż tak ślepo? Czy można dla miłości poświęcić wszystko, także życie najbliższych? Czy to na pewno miłość? A może tylko jej złudzenie? Może prawdziwa miłość jest zwyczajna, codzienna, nie tak szalona, ślepa i bezwzględna? Kto nigdy nie zatracił się w podobnym szaleństwie, kto nigdy nie postawił wszystkiego na jedną kartę, kto choć przez chwilę nie myślał o konsekwencjach, dla kogo nigdy nie liczyło się tylko tu i teraz, kto nigdy nie był gotów jak Faust zaprzedać swą duszę, ten pewnie Soni nie zrozumie.
Dlaczego Karpowicz nie opowiedział tej historii wprost, dlaczego przydał jej ramę? Dlaczego na drodze samotnej, wiejskiej kobiety postawił Igora Grycowkiego vel Ignacego Grykę, z którego narrator kpi i ironizuje? Antypatycznego, niespełnionego, modnego warszawskiego artystę, który uosabia, przynajmniej początkowo, wszystko to, co najgorsze i najgłupsze w artystycznym światku? Nie śmiem pytać, ile w nim z autora. Dlaczego obdarzył go swoimi korzeniami, swoim imieniem? To żart tylko, literacka gra, ironia, kpina z siebie czy coś więcej? Czy nie umiemy już opowiadać historii o miłości ot tak po prostu, bo boimy się łatwych wzruszeń? Ale wzruszenie jest wzruszeniem niezależnie od tego, czy wywoła je szmira czy prawdziwe dzieło sztuki. To nie moje słowa, ale książkowego Igora. Jak by nie było, powieść Karpowicza mimo tej ramy, a może dzięki niej, jest naprawdę bardzo dobra. Ascetyczna, miejscami dosadna, ironiczna, miejscami poetycka, wzruszająca i mocna, znienacka wali czytelnika obuchem w łeb, napisana kunsztownym, poetyckim wręcz językiem. Jest trochę jak poemat o tragicznej miłości, o złym losie, o odrodzeniu. Bo opowieść Soni, jak już wspominałam, ma na Igora ozdrowieńczy wpływ. Zmienia go i odradza.