Magdalena Parys "Biała Rika. Żeliwne ptaki"

Magdalena Parys była w sierpniu gościnią Literackiego Sopotu,

którego temat przewodni to tym razem literatura niemiecka. Na festiwalu nie byłam, ale spotkania i audycje festiwalowego Ptasiego Radia trafiają teraz na platformy strimingowe, więc odsłuchuję sobie stopniowo to, co mnie interesuje. Między innymi zaciekawiła mnie rozmowa właśnie z Magdaleną Parys, której trzy sensacyjne powieści, "Tunel", "Magik" i "Książę", mocno osadzone w historii i w problematyce współczesnych Niemiec, bardzo mi się podobały.  W czasie wywiadu autorka opowiadała między innymi o nowym rozszerzonym wydaniu swojej debiutanckiej powieści. Żeby zwrócić uwagę na zmiany, został dodany podtytuł - teraz to "Biała Rika. Żeliwne ptaki" (Świat Książki 2023). A ponieważ, jak wspominałam, podobały mi się trzy inne książki Magdaleny Parys i interesuje mnie temat poruszany w jej nowej-nienowej powieści, postanowiłam ją przeczytać.

"Biała Rika. Żeliwne ptaki" to historia Dagmary, zarazem narratorki, która wychowywała się w patchworkowej polskiej rodzinie ze sporą domieszką niemieckiej krwi. Niemieckich tropów jest tu więcej, bo Dagmara urodziła się w Gdańsku, gdzie w starej dzielnicy Wrzeszcz mieszkali jej dziadkowie. To ważne, bo właśnie tam zachowały się robotnicze poniemieckie domy, a w jednym z nich wychowała się jej mama, ukochana ciocia i wujek. Potem rodzice wyprowadzili się do Szczecina, gdzie po kilku latach mama narratorki wyszła ponownie za mąż i tak kilkunastoletnia Dagmara trafiła do swoich przyszywanych dziadków, tej tytułowej Białej Riki i Karola. Jej nowa babcia urodziła się w Hamburgu w rodzinie zamożnego Niemca. Jak trafiła do Polski, jak wyszła za mąż za Polaka, tego zdradzać nie będę.

Uwaga! Kolejny akapit to wspomnienia osobiste, które tłumaczą moje szczególne zainteresowanie tą tematyką. Miało być krótko, wyszło przydługo, więc jeśli nie macie ochoty tego czytać, przejdźcie do następnego akapitu. 

Temat ziem poniemieckich, które po wojnie znalazły się w granicach Polski, jest mi od zawsze bliski, bo urodziłam się i spędziłam dzieciństwo właśnie w takim mieście stosunkowo niedaleko Gdańska. Znam tę dzielnicę Wrzeszcza, o której opowiada Magdalena Parys w swojej książce, znam te ulice, Grażyny, Wajdeloty i inne. Moi rodzice mieli tam znajomych, którzy mieszkali właśnie w takim poniemieckim domu z czerwonej cegły. Przed wojną była to dzielnica robotnicza, domki skromne, ale ten konkretny, który razem z rodzicami od czasu do czasu odwiedzałam, został przez właścicieli rozbudowany i mnie, mieszkance PRL-owskiego bloku, wydawał się luksusowy. A przede wszystkim był duży. Nie wiem, jakie były inne domki. Na tak zwane ziemie odzyskane albo, jak się dziś mówi, pozyskane trafili moi dziadkowie ze strony taty, uciekinierzy z Kresów. Najpierw na Dolny Śląsk, potem w wyniku tragicznych perturbacji, do miasta w okolice Gdańska, innego niż to, w którym się urodziłam. Mieszkali oczywiście w poniemieckich domach, u babci było sporo poniemieckich przedmiotów, także mebli. Kiedyś wzięłam sobie na pamiątkę zestaw do sprzątania okruszków ze stołu, elegancką tackę i takąż szczoteczkę. Oczywiście poniemiecki. To nie wszystko - jeden z moich wujków wżenił się w mazurską rodzinę. Ciotka świetnie mówiła po niemiecku, z czasem jej rodzice, siostra i brat wyjechali do Niemiec, potem zrobił to mój kuzyn. Czy jako dziecko rozumiałam dlaczego? Mam sentyment do ciężkiej, poniemieckiej architektury. Pamiętam wizyty u koleżanki z klasy, która mieszkała w poniemieckiej kamienicy w ogromnym mieszkaniu. W takim otoczeniu spędziłam przecież swoje naprawdę szczęśliwe dzieciństwo, to było dla mnie coś oczywistego. Dlatego ile razy jestem we Wrocławiu, z rozrzewnieniem wspominam tamten czas. Wtedy niewiele rozumiałam, chociaż wiedziałam, że przed wojną te wszystkie miejsca były niemieckie. Z czasem dowiadywałam się coraz więcej. Stąd moje zainteresowanie tą tematyką. No ale po tej bardzo długiej osobistej dygresji, jej objętość najlepiej świadczy, jaki to dla mnie ważny temat, czas wrócić do powieści.

Magdalena Parys wspominała w rozmowie, której wysłuchałam, że zdecydowała się na rozszerzenie "Białej Riki", bo czegoś jej w niej brakowało. Nie jestem przekonana, czy to wyszło książce na dobre. Nie znam pierwszej wersji powieści, ale łatwo zidentyfikować przynajmniej część z tego, co dodane, bo bardzo często opatrzone jest datą. Poza tym Dagmara z roku 2023 od czasu do czasu rozmawia z Dagmarą z roku 2015. Muszę przyznać, że po jakimś czasie te zabawy formą po prostu zaczynały mnie nużyć. 

A zaczęło się bardzo interesująco od historii Białej Riki i Karola. Potem wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Szczecinie, które, też ciekawe, mieszają się z odkrywaniem historii przyszywanych dziadków. Niestety później autorka od niej odchodzi. A przecież już tylko ich los zasługiwałby na osobną powieść! Dużo tu gier ze wspomnieniami, wiadomo każdy pamięta inaczej, pojawia się pytanie, czy w ogóle po latach można dociec prawdy. I w  tych fragmentach też dostajemy zabawę formą - autorka miesza przeszłość ze współczesnością, bohaterowie, którzy raz są dziećmi, nagle niczym królik z kapelusza zostają wyjęci z przeszłości i stają się dorośli. Spierają się z Dagmarą o tę przeszłość, napominają, że przynudza i żeby zaczęła znowu opowiadać. To oczywiście kokieteria, ale rzeczywiście po jakimś czasie te zabawy stają się nudne. Ja też wolałabym opowieść. W tej samej konwencji pojawiają się dorosłe dzieci narratorki, a nawet redaktorka i redaktor, oczywiście z roku 2015 i 2023. Oni też dyskutują z Dagmarą o tym, co pisze. Krytycy pewnie będą zachwyceni, ja, zwyczajna czytelniczka, nie do końca. Gdzieś rozmywa się to, co najbardziej interesujące - perspektywa dziecka, które wychowuje się na terenach poniemieckich, historia Białej Riki i Karola, wspomnienia z wakacji spędzanych w Gdańsku, a właściwie we Wrzeszczu w tym powojennym domu, relacje z ojczymem. Na szczęście im bliżej końca, tym tych zabaw formą mniej. Ostatnia część, opowieść Dagmary o przeprowadzce rodziny do Berlina Zachodniego w latach osiemdziesiątych, historia wyrwania jej i jej małego brata z dobrze znanego, bezpiecznego otoczenia, też jest bardzo ciekawa. Niestety i tym razem czułam niedosyt - ta część wydała mi się za krótka.

"Biała Rika. Żeliwne ptaki" jest opowieścią o powtarzalności pewnych procesów. Dagmara, tak jak kiedyś Biała Rika, Karol i jej prawdziwi dziadkowie z Gdańska, zostaje oderwana od swoich korzeni. Najpierw musi przenieść się z Gdańska do Szczecina, potem z domu rodziców do domu przyszywanych dziadków, do którego długo musi się przyzwyczajać, a wreszcie z Polski do Berlina Zachodniego, co jest najbardziej dojmującym doświadczeniem. Jako dorosła osoba rozumie, że to wszystko, jej przeszłość, przeszłość jej przodków, prawdziwych i przyszywanych, zmiany miejsc, ukształtowało ją i wzbogaciło. Bez tego byłaby inną Dagmarą. Oczywiście trzeba pamiętać, że doświadczenia dziadków były o wiele bardziej tragiczne. Ale i oni jakoś się otrząsnęli i ułożyli sobie życie.

Szkoda, że Magdalena Parys nie zaufała sile opowiadanych historii.

Josef Škvorecký "Tchórze"

Josef Škvorecký to jeden z moich ulubionych pisarzy, czemu

dawałam wyraz trzykrotnie, pisząc o jego książkach - powieści "Przypadki inżyniera ludzkich dusz", zbiorach opowiadań "Fajny sezon""Gorzki świat". Najbardziej ujmuje mnie w jego twórczości połączenie ciekawej opowieści, humoru, liryzmu, bólu istnienia i takich fragmentów, w których pisarz nagle dotyka czegoś najbardziej istotnego, sięga do tajemnic egzystencji i losu człowieka. Jakby odkrywał przysłowiową Amerykę. Wiem, że brzmi to nieco górnolotnie, może nawet znać tu odrobinę egzaltacji (brr!), ale cóż poradzę na to, że nie potrafię znaleźć lepszych słów na wyrażenie tego czegoś, co potrafi zrobić Josef Škvorecký. Pisarz należy do najważniejszych czeskich twórców, niestety w Polsce nie jest tak znany jak Milan Kundera, Jaroslav Haszek czy Bohumil Hrabal. Podobnie jak przywołany Milan Kundera po roku 1968 opuścił Czechosłowację. Osiedlił się w Kanadzie, gdzie nie tylko pisał, ale także prowadził emigracyjne wydawnictwo, jak czytałam o randze porównywalnej do paryskiej Kultury.

Od dawna, a już na pewno od wizyty w Nachodzie, powieściowym Kostelcu, chciałam przeczytać debiutancką powieść "Tchórze" (Wydawnictwo Śląsk 1970; przełożyła Emilia Witwicka), a jednocześnie pierwszą część cyklu o Dannym Smirzickim, alter ego autora. Ale książkę niełatwo zdobyć - dlatego udało się dopiero teraz, kiedy zapisałam się do biblioteki (polecam wszystkim). Ten bohater, jego koledzy i przyjaciele, dziewczyny, w których się kochają, ich rodzice,  Kostelec i inni jego mieszkańcy pojawiają się w wielu książkach autora, dlatego czytając "Tchórzy", miałam cudowne wrażenie spotkania dawno niewidzianych dobrych znajomych. Dodam jeszcze, że książka wywołała skandal, została wycofana z księgarń, a Josef Škvorecký stracił pracę w piśmie literackim. Ale jak to często bywa w takich przypadkach, to wszystko przyczyniło się do jej popularności w Czechosłowacji.

Akcja powieści rozgrywa się przez osiem majowych dni (od piątego do jedenastego) w roku 1945. Wojna zbliża się do końca, w mieście jeszcze stacjonują Niemcy, ale już wiadomo, że ich dni są policzone. Tymczasem mieszkańcy Kostelca szykują powstanie, ma się rozpocząć na znak dany przez praskie radio. Już przygotowaniom towarzyszy chaos i pewien rodzaj niedowierzania. Powstanie? Jakie powstanie? Trzeba iść do browaru, gdzie trwa mobilizacja? A może jednak nie? Mamy tam spać? Głodni? Na podłodze? A może urwać się do domu? Wyspać się we własnym łóżku, najeść się? Po co bez sensu patrolować ulice? Takie myśli towarzyszą Dannemu i jego kolegom. Mają dwadzieścia lat, gdyby nie wojna już dawno byliby w Pradze i studiowali. Tymczasem po ukończeniu szkoły najczęściej musieli pracować jako robotnicy w miejscowych zakładach zbrojeniowych. Przywołane przeze mnie "Przypadki inżyniera ludzkich dusz", chyba najbardziej znana i doceniana w Polsce książka Josefa Škvoreckego, bo nagrodzona Angelusem, usiane są wspomnieniami Dannego z tamtych wojennych lat. Chaos narasta - w mieście szerzą się rozmaite pogłoski, a to że Niemcy się wycofują, a to że wkraczać będą Rosjanie, mieszkańcy wieszają czechosłowackie flagi, niektórzy także czerwone, chcą wychodzić witać Rosjan, chociaż jednocześnie są pełni wątpliwości. Jak to będzie? Co będzie? Nagle zaczyna roić się od żołnierzy zwolnionych z niewoli, francuskich, angielskich i innych, pojawiają się też ocaleńcy z wyzwolonych obozów. Oddział Anglików spotkany przez Dannego bardzo chętnie przygarniają do siebie bogaci mieszkańcy Kostelca, a właściwie ich żony, tymczasem wynędzniałe Żydówki, które cudem przetrwały obóz zagłady, muszą zadowolić się pomocą organizowaną przez miasto.

Żydówka wyciągnęła kościstą rękę i głośno powiedziała coś do pozostałych. (...) Przecież po niej wszystko było widać. (...) ... wciąż kuśtykała obok mnie, z bosymi nogami pokrytymi kurzem i w pasiastej sukni, która wisiała na niej jak na szkielecie ... (...) Miałem poczucie winy. Czułem, że czymś zawiniłem. Może to była głupota, ale szedłem przed nimi syty i nażarty ... (...) Nieprzyjemnie było mieć uczucie, że te kobiety są jakoś poniżone.

Powstanie oglądane oczami Dannego i jego kolegów jest chaotyczne, poczucie bezsensu miesza się z poczuciem patriotycznego obowiązku, grozą śmierci przypadkowych osób, tragedią tych, którzy stracili bliskich, a tchórzostwo z bohaterstwem. Tego drugiego jest wyraźnie mniej.

W "Tchórzach" autor pokazuje świat w momencie przemiany, przepoczwarzania się. Kończy się wojna, do której mieszkańcy jakoś przywykli, jakoś ułożyli sobie z nią życie. Dla Dannego i jego kolegów to czas młodości. Owszem, pracowali w fabrykach, ten i ów stracił kogoś bliskiego, jeden z nich, Żyd, był w obozie, na szczęście został zwolniony, ale jednocześnie spotykali się z dziewczynami, w których się kochali, i grali swój ukochany jazz (to jeden ze stałych motywów w prozie Josefa Škvoreckego). 

... cierpiałem na ten dziwny chaos świata, świata, który do niedawna był jakiś prostszy, nawet kiedy była wojna, a może właśnie dlatego, i życie miało jakiś sens, tyle że ja już byłem żywym trupem.

Z jednej strony cieszą się, że wojna się kończy, ale jednocześnie żałują tego, co było - wspólnego muzykowania, koncertów, przyjaźni, miłości. No i nie wiadomo, co przyszłość przyniesie. Jak to będzie? Bać się tych Rosjan czy być im wdzięcznym za wyzwolenie? 

... potrzebna mi była Irena, żebym mógł o niej myśleć i nie musiał myśleć o tych rzeczach, które naraz, ni stąd, ni zowąd zaczęły chodzić mi po głowie, ten generał [rosyjski], starosta Prudivy, te słodko cuchnące bryczki [wiozące rosyjskich notabli] (...) ... z tego wszystkiego mróz chodził mi po krzyżu (...) gdyby chociaż była tu Irena, która figę wiedziała o życiu, o tym, że to wszystko jest w końcu bzdurą i udręką duszy. Irena, która miała swoje głupie, niesprecyzowane wyobrażenia o jakiejś cudowności, szczęśliwości i cieple życia, podczas gdy ja czułem tylko chłód. 

A może byłoby fajnie, gdyby ten nowy świat urządzili młodzi?

Zawsze tak patrzyli na nas młodzi chłopcy, słysząc jazz, kiedy siedzieli w kawiarni (...) i słuchali z nabożeństwem, jak gramy. (...) ...kochałem za to ich wszystkich i zdawało mi się, że to równe chłopaki, skoro mają w sobie tę miłość do jazzu, i że oni w końcu urządzą ten świat lepiej niż fabrykant Indor, pan Machaczek i kapelmistrz Petrbok z tą swoją kretyńską orkiestrą wojskową, że to może będzie fajny świat, pełen jazzu i w ogóle fajny.

Trzeba też będzie opuścić Kostelec, pojechać na studia, a przecież żal zostawiać kolegów z zespołu, te dziewczyny, do których się wzdychało. A z drugiej strony to nowy rozdział, nowe otwarcie. Danny, który dotąd kochał się nieszczęśliwie, bo bez wzajemności, w Irenie, a w międzyczasie gotów był zakochiwać się w wielu innych ładnych dziewczynach, fantazjuje, że w Pradze spotka tę jedną, jedyną wymarzoną.

Na dole tańczyli chłopcy (...), których kochałem, a których za kilka dni miałem opuścić i odejść gdzie indziej, znów dokądś, a ja grałem dla nich i myślałem o tych wszystkich zwykłych rzeczach, o których myślałem zawsze, o dziewczętach, o jazzie i o tej nieznajomej dziewczynie, którą spotkam w Pradze.

Danny jest pełen sprzeczności. Ale kto nie jest? Z jednej strony czuje się szczęśliwy, bo szczęście dla niego to jazz i dziewczyny.

Takie było życie. Jazz, dziewczyny i wspomnienia. Czułem, że to niemożliwe, żeby było inne. Ponieważ poza tym nic nie było życiem. Przecież nie była życiem fabryka ze wstawaniem o piątej i z przychodzeniem do domu o ósmej.

Z drugiej odczuwa głęboki bezsens i smutek. 

... wiedziałem o tych wszystkich śmierciach i pomyślałem sobie, po co właściwie to życie, i wydało mi się, że chyba po nic, tylko po to, żeby myśleć o dziewczynach i muzyce, i tak mi przeleciało przez myśl, czy to dosyć, żeby było warto, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy ...

Dlatego ten ferment w mieście przyjmuje z nadzieją.

Prędko, czuć coś, coś mówić, żeby zadźwięczało to we mnie, żeby nie było tej drętwoty ... (...) A ja czułem potrzebę odczuwania czegoś i to szybko.

Jednocześnie drażni go to, że wzniosłe oczekiwania mieszają się z trywialną codziennością. Dzieje się tyle, a mieszkańcy jak zwykle myślą o gęsi z knedlami i kapustą. Ten kilkudniowy powstańczy zryw nie okaże się lekiem na poczucie bezsensu. Kiedy wszystko się skończy, ulgę przyniesie jak zwykle jazz i marzenie o tej dziewczynie z Pragi.

Świetna powieść. Namawiam - spróbujcie prozy Josefa Škvoreckego. Na początek można zacząć od opowiadań. Cieszę się, że dzięki znakomitemu pomysłowi zapisania się do biblioteki wracam do klasyki i książek zapomnianych.

Lana Bastašić "Złap zająca"

Jak niedawno wspominałam, szukanie  interesującej, niebłahej prozy

współczesnej to zajęcie bardzo ryzykowne. Więcej rozczarowań i straty czasu niż spełnień i poczucia, że warto było. Tym razem jednak się udało. Mój czytelniczy radar nastawiony między innymi na literaturę bałkańską wyłapał debiutancką powieść Lany Bastašić "Złap zająca" (Wydawnictwo Literackie 2023; przełożyła Dorota Jovanka Ćirlić). Zachęcona pozytywną recenzją, chociaż to gwarancji nie daje, szybko się za nią zabrałam i połknęłam jednym tchem. Wreszcie współczesna powieść bardzo dobrze napisana i przede wszystkim o ważnych problemach! Zanim podzielę się refleksjami, jeszcze kilka informacji o autorce. Nie ma tego wiele. Na Bałkanach sprawy tożsamościowe bywają skomplikowane, podaję więc za wydawnictwem, że jest Bośniaczką urodzoną w Zagrzebiu. Gdzieś znalazłam jeszcze informację, że w serbskiej rodzinie. Mieszka, a może nadal mieszka, w Barcelonie.

Na początek jednak kamyczek do ogródka wydawnictwa i dobra rada dla przyszłych czytelniczek i czytelników tej powieści. Jeśli ktoś nie bardzo orientuje się w najnowszej historii Bałkanów, jeśli niewiele wie o Bośni i Hercegowinie, która powstała po upadku Jugosławii, przed lekturą koniecznie powinien zajrzeć do jakichś źródeł. W przeciwnym wypadku nie zrozumie istotnych dla tej książki kwestii narodowościowych. Stąd moje pretensje - aż się prosi o wstęp dotyczący tej problematyki i przypisy. Co to jest AVNOJ? Dlaczego jedna z bohaterek zmieniła imię i nazwisko - z Lejli Begić stała się Lelą Berić? Tego pierwszego musiałam szukać, drugiego się domyśliłam, bo szczęśliwie dzięki lekturom nieco się orientuję w zawiłościach bałkańskiej historii i konfliktach narodowościowych. Wiem, wiem, dziś wszystko można sprawdzić, dużo czasu to nie zajmuje, są jednak wydawnictwa, które w takich wypadkach opatrują książkę wstępem i przypisami. Ale czas wreszcie przejść do powieści.

"Złap zająca" to historia pewnej przyjaźni, powieść drogi, a to wszystko na tle skomplikowanej sytuacji w Bośni i Hercegowinie. Zagadnienia tożsamości, konfliktu narodowościowego zajmują w książce bardzo istotne miejsce. Spokojne życie  Sary, narratorki powieści, Serbki z Banja Luki mieszkającej od lat w Dublinie, nieoczekiwanie przerywa telefon od jej dawnej przyjaciółki Lejli. Nie rozmawiały ze sobą od kilkunastu lat, poróżniły się jeszcze w swoim mieście rodzinnym, kiedy obie były studentkami. Lejla domaga się od Sary, aby ta przyjechała do Mostaru, gdzie teraz mieszka, i zawiozła ją do Wiednia, bo straciła prawo jazdy, a nikt inny nie może tego zrobić. Przyznacie, że to prośba dziwna i właściwie bezczelna. Kupić z dnia na dzień bilet na samolot do Zagrzebia, tłuc się stamtąd kilkanaście godzin nocnym autobusem do Mostaru, a potem jechać do Wiednia? Tak nagle rzucić wszystko, wywalić pieniądze, aby podporządkować się żądaniu kogoś, z kim nie rozmawiało się kilkanaście lat i do kogo ma się zadawniony żal? Ale Lejla właśnie taka jest. Ona się nie tłumaczy, nie wyjaśnia, ona się domaga. Zdumiona Sara odmawia, ale kiedy dowiaduje się, że w Wiedniu jest Armin, starszy o kilka lat brat Lejli, który nagle zniknął w czasie wojny w Bośni i Hercegowinie, decyduje się spełnić prośbę dawnej przyjaciółki. Tego dowiadujemy się w pierwszym rozdziale powieści. Dlaczego wieść o Amirze tak bardzo zelektryzowała Sarę? Stopniowo będziemy odkrywać prawdę.

Towarzysząc Sarze i Lejli w ich podróży, powoli poznajemy historię ich przyjaźni, dowiadujemy się, co je poróżniło, o co mają do siebie pretensje. To rodzaj relacji nierównej. W ich przyjaźni Lejla była tą silniejszą, wodziła Sarę za nos, imponowała jej, a ona się podporządkowywała. A przecież ich przyjaźń właściwie nie powinna się zdarzyć. Sara to Serbka, Lejla Bośniaczka. Przed wojną to by nie miało znaczenia, nieżyjący ojciec Lejli był popularnym śpiewakiem, ale jego śmierć i wojna zmieniły wszystko. Nagle ona, jej matka i brat zaczęli być traktowani jak trędowaci. Zmiana imion i nazwiska niewiele dała, przecież wszyscy wiedzieli, kim naprawdę są. Ta przyjaźń nie była w smak rodzicom Sary. Wybierając Lejlę, odsunęła się też od grupy rówieśników, w których łaski za wszelką cenę chciała się wkraść.

Kiedy w pewnym momencie musiałam wybierać, coś przeważyło na twoją korzyść. Może Armin, może coś innego. może się bałam, że zabierzesz ze sobą wiedzę, jak zabiłam wróbla. Póki jestem twoją przyjaciółką, nie wykorzystasz tego przeciwko mnie. Pewnie dlatego wybrałam ciebie, a może z powodu czegoś mniej oczywistego.

Tu koniecznie muszę wyjaśnić, że Banja Luka, gdzie mieszkały, to miasto w tej części Bośni i Hercegowiny, w której Serbowie przeważali, dziś to faktyczna stolica Republiki Serbskiej będącej częścią Bośni i Hercegowiny. Być może dlatego dorosła Lejla mieszka w Mostarze, chociaż jej matka została w ich rodzinnym mieście. 

Muszę przyznać, że Lejla to bohaterka wyjątkowo irytująca. Silna osobowość, antypatyczna, despotyczna, potrafi drwić z dawnej przyjaciółki, milczy, trudno do niej dotrzeć, niczego nie wyjaśnia, nie tłumaczy, zachowuje się dziwnie. Z drugiej strony kiedy ją lepiej poznajemy, rozumiemy, że nie ma jej czego zazdrościć. Że prawdopodobnie jest pełna kompleksów, czuje się niedoceniona i nie dość ważna dla swoich bliskich, a jej sposób bycia to maska chroniąca ją przed światem. Tak jak przed wrogością serbskich sąsiadów miała ją chronić zmiana imienia i jednej literki w nazwisku. W jej oczach Sara odniosła sukces. Bo wyjechała z Bośni, bo pisze, bo ma pracę, ma faceta. Nie wie, że to stabilne, uporządkowane, przeciętne życie  okupione było latami samotności, brakiem pieniędzy, łapania byle jakiego zajęcia. Teraz też Sara nie należy do krezusek. Różnica jest jednak taka, że dla niej smartfon to coś oczywistego, a Lejla nadal posługuje się starą komórką z klapką, nie dlatego, że taką ma fantazję, ale dlatego, że jej nie stać na to, co dla innych jest przedmiotem codziennego użytku.

Nie biorę udziału w licytacji. Nie mam się czym chwalić. Jestem zdrowa, przyjechałam z Irlandii, mam Michaela i jadę do Mostaru, bo mam pieniądze, by sprostać kaprysom Lejli. I nie ma tu nic do rzeczy fakt, że swoim zaproszeniem złamała mi kręgosłup. Jak miałabym się ścigać z ich zmarłymi, ruinami nędznymi emeryturami? 

Tak myśli Sara, przyglądając się współpasażerom nocnego autobusu z Zagrzebia do Mostaru i przysłuchując się ich rozmowom. Swoim nagłym pojawieniem się Lejla wytrąca ją z jej spokojnego życia, przypomina, że świat to chaos i nieład i nie da się przywrócić w nim porządku. Bo nawet jeżeli uciekniemy, tak jak uciekła Sara, to i tak Bośnia nas dogoni.  

... nadal wyczuwałam ją [Bośnię] między nami, jakbyśmy przebyły morze popiołów i spaloną ziemię. "Zawsze jesteśmy w Bośni". Teraz zaczęłyśmy ją wlec ze sobą do Europy. Nasz kraj z niespokojnymi granicami tak naprawdę jest bezgraniczny. Na próżno się wadziliśmy, przeganiali i zabijali: nigdy nawet się w nim nie odnaleźliśmy, to on wdarł się w nas niczym fantomowy świerzb. 

Sara zdaje się nienawidzić Bośni i wszystkiego, co ją z nią łączy. Tożsamościowe zawirowania odcisnęły na niej piętno. Wprawdzie jej rodzice byli Serbami, ale kiedyś nie miało to dla nich znaczenia. Potem swoją serbskość, jak inni, musieli udowadniać na siłę - obchodząc serbskie prawosławne święta, przygotowując tradycyjne potrawy, w końcu chrzcząc kilkunastoletnią Sarę w cerkwi. 

Mój tata. który, ot tak, nagle zdecydował, że będziemy obchodzić prawosławną slavę. Mama ukradkiem szukała jakichś artykułów prasowych o tym, jak to przygotować. W tamtym czasie jakiekolwiek odstępstwa od reguł były niewybaczalne; goście zasiedli przy naszym stole niczym ława przysięgłych, gotowi osądzić każdy, nawet najmniejszy błąd.

Czy  z powodu tej nienawiści do kraju nie przyjechała na pogrzeb ojca i nie utrzymuje właściwie kontaktu z matką? Jest w powieści scena wstrząsająca, której czytanie powodowało we mnie dyskomfort, a właściwie nawet obrzydzenie. Narratorka idzie na podwórko rodzinnego domu i ukryta w ciemności z odrazą obserwuje matkę. Chociaż kibicowałam Sarze, to muszę przyznać, że nie wszystko potrafiłam w niej zaakceptować. Ona też była pogubiona, rozdarta.

Może właśnie wtedy rozpadłam się na pół - na tę, która akceptuje twoją [Lejli] prawdę (...) i tę drugą, która po szkole idzie do domu i spełnia sen matki o dziewczynce w różowej sukience. A może to poszło jeszcze dalej - może już wtedy wymyśliłam siebie dla tego całego kolorowego świata (...) Dlatego łatwo było wyjechać, zmienić język, inaczej wymawiać swoje imię, udawać, że gdzieś daleko w czarnym sercu Europy nie istniejesz. 

Bardzo dobra powieść o powikłanych ludzkich relacjach, o stosunku do własnego kraju, przed którym chce się uciec, ale chyba nie można, o tożsamości, przed którą też nie ma ucieczki, wreszcie o bałkańskich konfliktach z wojną, której właściwie w powieści nie ma, w tle. No i świetnie się czyta, bo autorka żonglując czasem, umiejętnie podsyca naszą ciekawość, stopniowo zdradzając tajemnice bohaterek. A wisienką na torcie jest zaskakujące, zupełnie nieoczekiwane zakończenie.

Milan Kundera "Walc pożegnalny"

Kontynuuję swoją przygodę z twórczością Milana Kundery. Tym

razem przeczytałam "Walc pożegnalny" (W.A.B. 2013; przełożył Piotr Godlewski). Pisarz skończył ją pisać w 1972, jeszcze w Czechosłowacji, którą opuścił w roku 1975. Miała być jego pożegnaniem z ojczyzną i być może, jak przypuszczał, ostatnią książką, bo już wtedy myślał o wyjeździe. Dlatego jednym z bohaterów uczynił Jakuba, który dostał paszport i właśnie opuszcza na stałe kraj. Zanim to zrobi, chce pożegnać się z przyjaciółmi.

Ta powieść ma lżejszy ciężar niż "Żart", co nie znaczy, że to tylko rzecz lekka, łatwa i przyjemna. Czyta się ją znakomicie - jest śmieszna, groteskowa, za czym nie przepadam, ale na szczęście w takim stopniu, że mi to zupełnie nie przeszkadzało, ma wartką akcję, o czym za chwilę, bo jej kompozycji warto poświęcić chwilę uwagi. Jednak im bliżej końca, tym śmiech coraz częściej więźnie w gardle, robi się poważniej, aż w końcu przychodzi nieoczekiwany (?), oczekiwany (?) punkt kulminacyjny. A potem wszystko się uspokaja, życie zaczyna toczyć się dalej, jakby nic się nie wydarzyło. Chociaż w niektórych bohaterkach i bohaterach coś się jednak przełamało. To pozwoliło mi fantazjować, że  mają już w sobie siłę na zmiany. Właściwie taką nadzieję wiążę z jedną bohaterką, w dodatku drugoplanową.

Czas na uporządkowanie tego chaosu. Akcja powieści rozgrywa się w czeskim uzdrowisku, w którym leczy się przede wszystkim bezpłodność kobiet. Kiedy? To trudno ustalić precyzyjnie takiej czytelniczce jak ja, która aż tak dokładnie nie orientuje się w zawiłościach czeskiej historii. Przed rokiem 1968 i praską wiosną? Czy już po? Polityczne represje, którym poddany był jeden z bohaterów, Jakub, miały miejsce jeszcze w czasach stalinowskich czy dotyczą roku 1968? Intuicja podpowiadała mi, że chodzi jednak o ten pierwszy okres, ale z tekstu Aleksandra Kaczorowskiego, znakomitego bohemisty, poświęconego pisarzowi wynika, że nie miałam racji - chodzi o represje po praskiej wiośnie. Wydaje mi się jednak, że przynajmniej część z nich, miała miejsce wcześniej.

Mamy tu kilkoro bohaterów, którzy na dłużej lub krócej pojawiają się w uzdrowisku. Główna bohaterka to Róża, pielęgniarka w sanatorium, która pragnie wyrwać się z miasteczka. Jest nieco demoniczny fantasta doktor Slama, jej szef, który zachowuje się niczym demiurg, wiele wie o swoich przyjaciołach i współpracownikach, z jednej strony wykorzystuje ich, z drugiej potrafi oddać im przysługę i chronić, nie  zawaha się przy tym skłamać. Postać bardzo niejednoznaczna, śmieszna, ale niemoralna. Ważnym bohaterem jest znany trębacz Klima, który mieszka w Pradze, a do uzdrowiska przyjeżdża na koncerty. Zakochany w swojej pięknej żonie Kamili, a przy tym kobieciarz. Groteskową i tajemniczą postacią jest bogaty Amerykanin, który od dłuższego czasu przebywa w uzdrowisku, oczywiście na specjalnych zasadach, bo leczy tu swoje serce. Nieoczekiwanie zjawia się wspomniany Jakub, przyjaciel doktora Slamy. Ponieważ wyjeżdża na stałe za granicę, chce się pożegnać z nim i swoją wychowanką, Olgą, która leczy się w miejscowym sanatorium. Jest jeszcze zakochany w Róży chłopak, piekielnie o nią zazdrosny. Niektórzy się znają, inni nie, ale losy wszystkich splotą się ze sobą. Ich wątki prezentowane są naprzemiennie, a akcja coraz bardziej przyspiesza. Mają miejsce rozmaite zbiegi okoliczności, nieoczekiwane spotkania, pomyłki, zabawne qui pro quo. Kompozycja powieści jest bardzo filmowa. Od pewnego czasu zastanawiałam, czy dojdzie w końcu do konfrontacji pomiędzy dwojgiem bohaterów, na którą się zanosiło? A do śmierci jednej z bohaterek? Bo jest to też swoista kronika zapowiedzianej śmierci. Tymczasem autor zwodzi do końca, prowadzi drogi wykreowanych przez siebie postaci w sposób nieoczekiwany. Przyznam, że zakończenie mnie zaskoczyło. Trudno pisać o "Pożegnalnym walcu" tak, aby zdradzić jak najmniej szczegółów, bo przecież sama akcja pełna nieoczekiwanych zdarzeń sprawia wiele przyjemności.

Moim zdaniem najważniejszą postacią w powieści jest Jakub. O ile doktor Slama i bogaty Amerykanin są pokazani groteskowo, o tyle on nie. To wokół niego koncentrują się najważniejsze pytania tej powieści. Jakub zastanawia się, jaki jest naprawdę. Trochę przypadkowo los wystawił go na próbę - pozwolił mu się przekonać, czy rzeczywiście jest taki szlachetny, za jakiego się uważał. Czy jest lepszy od swoich politycznych wrogów? Dotąd pogardzał  krajem i rodakami. To wynik politycznych represji, które zatruły go tak, jak bohatera "Żartu", o którym niedawno pisałam. A Olgą, córką swojego przyjaciela, a potem politycznego wroga, zajął się z odruchu serca, czy dlatego, żeby okazać się lepszym, szlachetniejszym? Czy to zwyczajna ludzka przyzwoitość, czy postępowanie mające połechtać własne ego? Zdaje sobie sprawę, że stworzył ze swojego życia mit, nadał mu patos. Teraz to wszystko wydaje się być fałszem. Jakub przed opuszczeniem kraju żegna się ze swoim przyjacielem i Olgą, ale to rozstanie nie przebiega tak, jakbyśmy tego oczekiwali. Każde z nich zajęte jest swoimi sprawami, jakby nie zdawali sobie sprawy, że mogą już nigdy nie zobaczyć Jakuba. A on nieoczekiwanie dostrzega piękno ojczystego krajobrazu, budzi się w nim tęsknota. To skłania go do kolejnych refleksji - co tak naprawdę jest wżyciu ważne. Dotąd myślał, że polityka, podążanie za prawdą. Teraz zastanawia się, czy się nie pomylił. A może najważniejsze jest zwyczajne życie - rodzina, dzieci, no i piękno, którego nie dostrzegał?

Zawsze myślał, że słyszy bicie serca pulsującego w piersi kraju. Ale kto wie, co w gruncie rzeczy słyszał? Czy serce? Czy nie był to tylko stary budzik, który odmierzał zupełnie fałszywy czas? Czy wszystkie te walki polityczne nie były tylko błędnymi ognikami, mającymi odciągnąć go od tego, co rzeczywiście ważne? (...) A jeśli żył w zupełnie innym świecie, niż sądził? A jeśli widział wszystko na opak? A jeśli piękno znaczy więcej niż prawda (...)?

Warto jeszcze dodać, że to, co dzieje się z Jakubem, jego wątpliwości, zaniechania,  rozterki przedstawione są bardzo prawdziwie. Ileż to razy coś, co wydawało nam się ważne wieczorem, rano nie ma znaczenia, ileż razy mamy poczucie nierealności tego, co przed kilkoma godzinami było takie istotne. Ileż razy wiemy, że powinniśmy działać, ale nie wiemy jak i ogarnia nas niemoc, którą doskonale umiemy przed sobą usprawiedliwić.

Kolejna bardzo dobra powieść Kundery, oddech od nowości, często niestety miałkich. Powieść dla każdego.

Alejandro Zambra "Chilijski poeta"

Mój radar literacki nastawiony jest od jakiegoś czasu na literaturę

latynoską. Między innymi oczywiście. Pilnie przyglądam się temu, co z tego obszaru świata można u nas dostać. A wydaje się coraz więcej. Nic dziwnego, że odnotowałam powieść Alejandra Zambry "Chilijski poeta" (Filtry 2022; przełożył Carlos Marrodan Casas). Tym bardziej, że została zauważona i miała bardzo dobre recenzje. Przynajmniej wśród krytyczek i krytyków, których śledzę. Początkowo jednak coś mnie do niej zniechęciło - nawiązania do Roberto Bolano, którego nie znam. Pomyślałam sobie, że będzie to aluzyjna, postmodernistyczna powieść, za czym nie przepadam. Teraz jednak z różnych względów wpadła mi w oko ponownie. Przeczytałam dokładniej informację wydawnictwa i natychmiast postanowiłam przeczytać. Jeśli  po przebrnięciu tego wstępu myślicie, że teraz nastąpi pean na cześć "Chilijskiego poety", to niestety jesteście w błędzie.

Rozczarowanie, rozczarowanie i jeszcze raz rozczarowanie. I po raz kolejny refleksja, że wybieranie współczesnej  prozy do lektury przypomina stąpanie po polu minowym. Raz się uda, ale o wiele częściej nie. No i zawierzanie opinii fachowców niestety też nie zawsze się sprawdza. Dlatego po zapisaniu się do biblioteki postanowiłam mniej gonić za nowościami, częściej sięgać po to, co się już uleżało i sprawdziło, o czym wspominałam ostatnio przy okazji refleksji o "Żarcie" Milana Kundery.

“Chilijski poeta” to pełna nienachalnego humoru, przenikliwa analiza społeczeństwa czasów odbudowy po katastrofie. Powieść zabawna, ironiczna, erotyczna i przygodowa. Zdecydowanie warta waszego czasu.

Zaczyna swoją entuzjastyczną recenzję jeden z krytyków, których śledzę. Humor rzeczywiście jest, ironia również, zdarzają się zabawne fragmenty, z erotyką bym nie przesadzała. Ale nazwać powieść Alejandra Zambry przygodową? No na to nie wpadłam - chyba inaczej definiujemy to pojęcie. Ale największe pretensje mam o tę przenikliwą analizę społeczeństwa czasów odbudowy po katastrofie. To właśnie na to dałam się złapać. 

... prawdziwa poezja chilijska ma obowiązek być politycznie zaangażowana, prawdziwa poezja chilijska ma obowiązek walczyć z otwartą przyłbicą, nie bojąc się dosłowności, przeciwko kapitalizmowi i klasizmowi, centralizmowi i maczyzmowi chilijskiego społeczeństwa.

Bo wiesz, Chile to jest kraj klasistowski, maczystowski, restrykcyjny. Ale świat poetów nie jest już taki klasistowski. Troszeczkę tylko.

Tego typu odniesień do sytuacji społecznej i politycznej w Chile jest tyle, co kot napłakał. To prawda, że para głównych bohaterów, Carla i Gonzalo, wywodzi się z różnych warstw społecznych, to prawda, że pojawia się kwestia odpłatności za studia i wynikających z tego nierówności, ale to margines, który tonie w morzu opowieści o związku Carli i Gonzala, potem o perypetiach Pru i Vicente (to nie pomyłka, bohater tak ma na imię) i w ironicznym opisie środowiska chilijskich poetów. Jeśli czytam o przenikliwej analizie społeczeństwa czasów odbudowy po katastrofie, to oczekuję czegoś znacznie więcej, na przykład czegoś w stylu "Strefy mroku" Nony Fernandez.

Przyznam, że zaczęło się dobrze. Historia związku Carli i Gonzala, podlana humorem i ironią, naprawdę mnie wciągnęła. Szczególnie zainteresował mnie wątek Gonzala, który kiedy ponownie po sześciu latach spotkał swoją dawną ukochaną i z czasem z nią zamieszkał, stał się ojczymem dla jej sześcioletniego syna Vicenta. Ich relacja, rozważania o tym, jaka więź ich łączy, co znaczy być ojczymem, ich dalsze losy to właśnie wydało mi się warte uwagi i najciekawsze. Jaką odpowiedzialność za dziecko ma partner jego matki? Jakie zobowiązania na siebie bierze? Czy mogą zbudować prawdziwą więź? A co zrobić, jeśli związek matki i ojczyma się rozpadnie? Jak w tym wszystkim odnajdzie się dziecko? A ojczym? 

Niestety chociaż ten wątek jest istotny, to jednak chyba nie najważniejszy. Przecież nieprzypadkowo ta powieść zatytułowana została "Chilijski poeta". Bo Gonzalo maniakalnie czyta poezję i pisze wiersze, potem tę pasję przejmie Vicente, no i przede wszystkim w pewnym momencie powieść przekształca się w portret światka chilijskich poetów. Ironiczny, ale piekielnie nudny. Temu poświęcony jest najdłuższy z czterech rozdziałów. Naprawdę wiele razy miałam ochotę rzucić lekturę. Miałam dość, kiedy brnęłam przez wyliczankę, z którym z poetów czy z którą z poetek spotkała się Pru, Amerykanka, która trochę przez przypadek znalazła się w Chile i również przez przypadek postanowiła napisać artykuł o tym środowisku. Podobnie było, kiedy czytałam o przyjęciu, na którym zgromadziło się wielu chilijskich poetów i znacznie mniej poetek. Kto co powiedział, kto na kogo krzywo spojrzał, kto kogo pobił. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. W ogóle Alejandro Zambra ma, przynajmniej w tej książce, upodobanie do monotonnych wyliczanek. Opowieść o tym, co zrobił Vicente, aby zebrać pieniądze na operację, jak się okazało niepotrzebną, zębów ukochanej kotki, ciągnie się przez wiele stron.

Ale wróćmy jeszcze raz do chilijskich poetów i chilijskich poetek. Nie mam pojęcia, na ile poezja jest dla Chilijczyków ważna. Być może to jakiś istotny fenomen, ale jeśli tak jest, to dobrze byłoby dołączyć objaśniający to wstęp czy posłowie. Bez tego dla polskiej czytelniczki czy czytelnika ten wątek jest zupełnie nieistotny i niezrozumiały. A może to powieść środowiskowa, która znakomicie bawi chilijskie środowisko literackie? Może stąd te dobre recenzje w Polsce? Bo może nasze krytyczki i nasi krytycy odnajdują tu odbicie swojskiego światka literackiego? Mnie ubawił, zainteresował i dał złośliwą satysfakcję taki fragment.

- Twoja osobista historia jest lepsza. (...)

-Historia głupiutkiej dziennikarki zagubionej w jakiejś mieścinie na północy Chile. - Pru kończy się cierpliwość.

- Wybacz Pru - mówi Gregg z profesjonalną łagodnością. - Wiem, że to ciągle sprawia ci ból, który zapewne jeszcze długo nie ustąpi, ale to piękna historia i być może opisując ją, odkryjesz właśnie, że to bardzo smutna historia, ale zarazem piękna i ważna.

- Ważna? Dla kogo ważna?

- Dla wszystkich - mówi Gregg, chcąc uniknąć kłopotu. - Dla czytelników.

- Wobec tego sam ją napisz - odparowuje Pru bezwiednie napastliwie.

- Naprawdę chcesz, żebym napisał twoją historię?

- Nie. Chcę tylko powiedzieć, że ty jesteś pisarzem, więc napisz ją, wymyśl.

To tak a propos mody na przekuwanie każdego swojego doświadczenia w literaturę. 

A może świat poetów i poetek ma tu być metaforą lepszego świata, który ostatecznie okazuje się nie taki znowu doskonały?

Co ze mną jeszcze zostanie? Ot taki drobiazg - czym jest poezja dla Gonzala. To dla niego próba zrozumienia świata poprzez wiersze innych ludzi. Pomyślałam, że to samo dotyczy całej literatury. Tak, czytanie książek jest dla mnie właśnie tym - próbą zrozumienia świata. 

No ale ta trafna myśl to jednak za mało, aby polecać tę powieść. Dla mnie rozczarowanie. Niestety.

Jarosław Górski "Parweniusz z rodowodem. Biografia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza"

Po książkę Jarosława Górskiego "Parweniusz z rodowodem.

Biografia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza" (Iskry 2021) sięgnęłam bardziej z powodu mojego zainteresowania historią dwudziestolecia międzywojennego niż z zaciekawienia życiem jednego z najpopularniejszych, a może najpopularniejszego, pisarza tamtej epoki. Nigdy nie czytałam żadnej jego powieści, oczywiście znam nieśmiertelną ekranizację "Znachora" w reżyserii Jerzego Hoffmana, może nawet kiedyś widziałam tę przedwojenną, chociaż tego nie jestem pewna, ale kiedy w jakiejś radiowej audycji została przywołana książka Jarosława Górskiego i pojawiła się informacja, że oprócz opowieści o pisarzu jest znakomitym źródłem wiedzy o dwudziestoleciu międzywojennym, postanowiłam ją przeczytać. 

I rzeczywiście zaczęło się obiecująco. Pierwszy rozdział biografii opowiada o napadzie na pisarza  i jego brutalnym  pobiciu przez bojówkarzy związanych z obozem sanacji. Tadeusz Dołęga-Mostowicz był już wtedy znanym i cenionym felietonistą związanym z prasą endecką. W swoich tekstach krytykował przewrót majowy. Jarosław Górski opowiadając o tym mogącym się skończyć tragicznie zdarzeniu, wiele miejsca poświęca innym tego typu przypadkom. A jak się okazuje, podobne napady były w tym gorącym okresie politycznym częste. Dotyczyło to wszystkich stron sceny politycznej. Swoich przeciwników atakowały bojówki obozu sanacji i endecji. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że życie polityczne w przedwojennej Polsce było brutalne, ale nie wiedziałam, że aż tak. Kiedy czytałam pierwszy rozdział książki, z ulgą pomyślałam, że na szczęście jeszcze daleko nam do podobnej sytuacji. Potem jednak, w kolejnych rozdziałach, tło polityczne i społeczne nie jest aż tak szerokie, jak się tego spodziewałam. W każdym razie w tym zakresie jakoś specjalnie swojej wiedzy nie pogłębiłam.

Czy wobec tego żałuję, że po biografię Tadeusza Dołęgi-Mostowicza sięgnęłam? Nie! Bo jednak czegoś nowego o tamtej epoce się dowiedziałam. To informacje o funkcjonowaniu prasy, rynku wydawniczego i o rodzimym przemyśle filmowym. Przede wszystkim jednak nie miałam wielkiego pojęcia o życiu pisarza. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo był popularny. Jego powieści drukowane w odcinkach w prasie natychmiast podnosiły nakład tytułu, w którym się ukazywały. Na prowincji, szczególnie na wsiach, czytelnicy składali się na prenumeratę gazety - w czasach kryzysu nie każdego było na to stać - i zbierali się na  wspólne czytanie kolejnego odcinka książki ulubionego autora. Podobne historie zdarzały się z "Potopem" Sienkiewicza, o czym wiedziałam. Pisarz otrzymywał mnóstwo listów od swoich czytelników, a głównie czytelniczek. Chętnie na nie odpowiadał, dołączając specjalnie na takie okazje zrobione zdjęcie. Często zapraszał swoje fanki na spotkanie przy okazji ich wizyty w Warszawie. Czy do nich dochodziło i jak ewentualnie przebiegały, Jarosławowi Górskiemu nie udało się ustalić. Nie wpadł na taki trop w zachowanej korespondencji, którą obficie cytuje. No i jeszcze jedno - pisarz kiedy już zdobył popularność, kiedy otrzaskał się ze światem gazet i wydawnictw, znakomicie umiał się w nim poruszać. Był nie tylko poczytnym autorem, ale też znakomitym menadżerem. Umiał wycisnąć do ostatka zyski ze swoich książek. Sprzedawał je wielokrotnie i nikt na tym nie tracił! Pierwszy krok to odcinki powieści ukazujące się w wysokonakładowej krajowej prasie, potem krok drugi - wydanie książkowe, najpierw droższe w twardej oprawie, potem tańsze, a na końcu sprzedawał książkę prasie prowincjonalnej, bywało że kilku tytułom naraz. Wydawałoby się, że nikt już nie kupi gazety tylko dla powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, skoro była dostępna znacznie wcześniej. Tymczasem nakład takiego tytułu natychmiast skakał! Bo wcześniejszymi kanałami książka nie docierała na prowincję, także dlatego, że tamtejszych czytelników nie było na nią stać.

Wizjonerstwem wykazał się pisarz w dziedzinie filmu, którym zainteresował się nieco później, próbując zdyskontować swój literacki sukces. Niestety na tym polu nie dano mu rozwinąć skrzydeł i filmy powstające na podstawie jego powieści często okazywały się klapą. Jednym z wyjątków był "Znachor". Tadeusz Dołęga-Mostowicz uważał, że film to odrębna dziedzina sztuki, dlatego najlepiej by było, gdyby powstawał na bazie oryginalnego scenariusza, a nie na kanwie powieści. Trudno mu jednak było przebić się ze swoimi pomysłami. Jego oryginalne scenariusze najczęściej nie były ekranizowane. Taki los początkowo spotkał "Znachora", który powstał jako scenariusz filmowy. Kiedy został odrzucony, pisarz przerobił go na powieść. Po jej wielkim sukcesie zainteresowali się nim filmowcy. Zło upatrywał w organizacji przemysłu filmowego w Polsce, który był finansowany przez właścicieli kin. Nic więc dziwnego, że wykładając pieniądze, dyktowali warunki, a na sztuce filmowej się po prostu nie znali. Liczył się tylko zysk. Nie miałam też pojęcia, że pisarz był pomysłodawcą powstania kursów kształcących ludzi pracujących dla przemysłu filmowego. Kursy te miały później ewoluować w pierwszą polską szkołę filmową, ale wybuch wojny pokrzyżował te plany.

Kolejnym ciekawym wątkiem jest recepcja twórczości pisarza. Że był niezwykle popularny, wiadomo, że w związku z tym bajecznie bogaty też. Niestety przylgnęła do jego powieści pogardliwa łatka literatury dla kucharek, która utrzymywała się nawet po wojnie w czasach PRL-u, co jest o tyle dziwne, że Tadeusz Dołęga-Mostowicz pokazywał w swoich książkach liczne mankamenty Polski sanacyjnej, co byłoby na rękę komunistycznej propagandzie. Pisarz musiał pogodzić się z tym, że jego książki nie miały żadnych recenzji w poważnej prasie zajmującej się literaturą. Jakby nie istniały. A przecież miał swoją filozofię tworzenia. Uważał, że literatura przystępną, atrakcyjną formę powinna łączyć z wagą poruszanych problemów i w ten sposób oddziaływać na czytelnika, kształcić go, poszerzać horyzonty, zmuszać do refleksji nad światem. I bardzo szybko zaczął w swojej twórczości ten postulat realizować. Jarosław Górski pokazuje, jak jego powieści ewoluowały od pierwszych, w których najważniejsza była żywa akcja, do kolejnych, gdzie liczył się również poruszany temat i bogate tło społeczne. Dziś  przez literaturoznawców jest doceniany. Już dawno słyszałam, że jego powieści są znakomitym źródłem wiedzy o dwudziestoleciu międzywojennym. Wspominałam, że nie czytałam żadnej z jego książek, ale co jakiś czas przypominam sobie o nich i mam ochotę po coś sięgnąć. Zobaczymy.

Biografia pisarza obrosła licznymi legendami i nieporozumieniami. Jarosław Górski stara się w swojej książce prostować niejasności, obalać mity, szukać prawdy. Nie zawsze jest to możliwe. Wtedy stawia najbardziej prawdopodobną hipotezę, opierając się na dostępnych źródłach. Choćby wspomniany już napad obrósł licznymi wersjami, podobnie jest ze śmiercią pisarza, ale takich niejasności, niedomówień, fałszywych przekonań jest w jego biografii więcej. Ot na przykład takie, że literaturą zajął się właśnie z powodu owego brutalnego napadu. Rzekomo miał się przestraszyć i postanowił zaprzestać pisania felietonów o sprawach bieżących. Jarosław Górski posługując się faktami, obala to przekonanie.

To oczywiście nie wszystko. Znajdziemy w książce wiadomości o rodzinie pisarza, o jego przeżyciach z okresu pierwszej wojny, o niełatwej drodze do kariery, najpierw dziennikarskiej, potem literackiej, o jego poglądach politycznych, wbrew pozorom nie był endekiem, chociaż na długo związał się z gazetami tej formacji, o  stosunku do kobiet i feminizmu, w tym względzie był raczej konserwatystą, chociaż nie jest to też czarno-białe, o bujnym życiu towarzyskim, które też obrosło licznymi mitami, i znacznie mniej o uczuciowym, bo niewiele na ten temat wiadomo. Czyta się biografię pisarza jednym tchem. Cieszę się, że po książkę sięgnęłam.

Milan Kundera "Żart"

Z Milanem Kunderą nie było mi dotąd po drodze. Dlaczego? Nie

mam pojęcia. Dawno, dawno temu przeczytałam "Nieznośną lekkość bytu". Dziś niewiele z tej lektury pamiętam. Kiedy w lipcu pisarz zmarł, a ta wiadomość zastała mnie w czasie wakacyjnej podróży, ściągnęłam sobie dwie radiowe rozmowy o jego twórczości, ale jakoś specjalnie nie spieszyło mi się do ich odsłuchania. W końcu jednak po nie sięgnęłam. Nie wiem, czy to zasługa Aleksandra Kaczorowskiego, znakomitego znawcy czeskiej kultury, który o twórczości pisarza bardzo ciekawie opowiadał, ale postanowiłam wrócić do twórczości Milana Kundery, a precyzyjniej mówiąc, poznać ją. Kierując się słowami i gustem wspomnianego już Aleksandra Kaczorowskiego zrobiłam sobie listę ośmiu książek, wśród nich jest zbiór opowiadań, pięć powieści i ewentualnie dwa eseje, które postanowiłam przeczytać. Znajduje się też na niej przywołana "Nieznośna lekkość bytu". Aby nie odkładać lektury na święty nigdy, zapisałam się nawet do biblioteki, bo na regale mam tylko "Żart" i to w takim beznadziejnym wydaniu z początku lat dziewięćdziesiątych, że trudno go czytać. No i właśnie od tej debiutanckiej powieści (W.A.B. 2014; przełożyła Emilia Witwicka), uważanej przez niektórych za najlepszą w dorobku pisarza, zaczęłam swoją przygodę z Milanem Kunderą.

Akcja tej książki rozgrywa się w małej miejscowości na Morawach w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. To miasto rodzinne Ludwika, głównego bohatera i zarazem jednego spośród kilkorga narratorów. Po latach wraca tu tylko na dwa dni z Pragi, gdzie mieszka i pracuje, aby dokonać porachunków ze swoją tragiczną przeszłością, a ściślej rzecz biorąc, zemścić się na kimś, kto go kiedyś skrzywdził i jedną decyzją sprawił, że jego życie na kilka lat wyleciało z obranej przez niego trajektorii i potoczyło się zupełnie inaczej, niż planował. Na kim ma się zemścić? W jaki sposób? Tego dowiadujemy się stopniowo, bo, jak wspominałam, narracja prowadzona jest z kilku perspektyw, co celowo spowalnia akcję, wprowadzane są nowe wątki, które oczywiście złożą się w całość. 

Co stało się przed piętnastu laty? Kto go skrzywdził? W jaki sposób? Wszystko było wynikiem tego tytułowego żartu, którego dopuścił się Ludwik, zabiegając o względy koleżanki ze studiów. Podobała się nie tylko jemu. Pamiętajmy, że był to koniec lat czterdziestych, już po przejęciu całkowitej władzy przez Komunistyczną Partię Czechosłowacji, kiedy po tragicznej śmierci Jana Masaryka stalinizm rozpanoszył się na dobre. Konsekwencje żartu okazały się tragiczne - Ludwik został nie tylko wyrzucony z partii, ale także ze studiów. Na zebraniu zwołanym w jego sprawie nie ujął się za nim nikt, wszyscy poparli postawiony wniosek. W tamtych okolicznościach nie było to nic nadzwyczajnego. Jedni podnosili ręce za, bo byli komunistycznymi fanatykami, inni ze strachu. Czy można ich nazwać oportunistami? Sam Ludwik, kiedy przygotowując swoją zemstę, wspomina tamte tragiczne wydarzenia, zastanawia się, jak on zachowałby się w podobnej sytuacji.

... sam wprawdzie nigdy nie podniosłem ręki na czyjąś zgubę, ale dobrze wiedziałem, że jest to zasługa dość problematyczna, jako że prawa do podnoszenia ręki wystarczająco wcześnie mnie pozbawiono. Długi czas co prawda usiłowałem sobie przynajmniej wmówić, że w podobnej sytuacji nie podniósłbym ręki, ale jestem na tyle uczciwy, że w końcu sam musiałem siebie wyśmiać: ja jeden nie podniósłbym ręki? ja jeden jestem sprawiedliwy? ach, nie znajdowałem w sobie żadnej gwarancji, że byłbym lepszy od innych; tylko co z tego wypływa, jeśli chodzi o mój stosunek do ludzi? Świadomość własnej małości absolutnie nie godzi mnie z małością innych.

Po wyrzuceniu z uczelni Ludwik wie, że pójdzie do wojska. Trafia do karnej kompanii i przez kilka lat niemal odcięty od świata i wolnych ludzi pracuje w ostrawskiej kopalni. Ale nie ciężka fizyczna praca, nie głupota zwierzchników, nie ich bezwzględność i sadyzm są najgorsze. Najgorsza jest samotność i utrata złudzeń. W dodatku szybko zdaje sobie sprawę, że podobne mechanizmy, to symboliczne podniesienie ręki, są nieodłączną cechą każdej grupy, każdego kolektywu. Działają także wśród jego towarzyszy niedoli. 

Zacząłem sobie uświadamiać, że nasz czarny kolektyw tak samo potrafi zaszczuć innego człowieka (...) jak kolektyw tych, którzy jednomyślnie podnosili ręce, i jak każdy chyba kolektyw ludzki.

Te doświadczenia i ta świadomość położą się cieniem na życiu Ludwika, to będzie gnało go do zemsty, to uczyni go cynikiem, który nie potrafi zbudować trwałej relacji nie tylko z kobietą, ale w ogóle z nikim. Bo po odbyciu kary wróci na studia, skończy je, dostanie pracę na uczelni, ale nie pozbędzie się jadu nieufności i zemsty. Takie zaślepienie spowoduje, że sam będzie krzywdził. Nawet wymierzenie sprawiedliwości ma się przecież dokonać przez osobę bliską sprawcy, która nieuchronnie zostanie skrzywdzona. Po trupach do celu.

W powieści postawa Ludwika zostanie skonfrontowana z postawą jego znajomego, Kostki, który jest człowiekiem bardzo religijnym. Może właśnie dlatego sądzi, że aby iść dalej, aby nie żyć w piekle, powinien przebaczyć. Kostka godzi się z tym, co przynosi mu życie, uważał, że wszystkie złe doświadczenia były zrządzeniami losu, które ustrzegły go przed gorszym złem. Nie może zrozumieć kolegi opanowanego żądzą zemsty. Przebaczać, przebaczać, przebaczać! Ale to nie jest takie proste. Bo po pierwsze przebaczenie nie unieważni grzechu, nie uczyni czegoś niczym, tak myśli Ludwik, a po drugie Kostka w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, że te dotykające go zrządzenia losu były mu na rękę - pozwalały uciec najpierw od niekochanej żony, potem od miłości do innej kobiety, z którą jednak nie chciał się wiązać.

Kundera konfrontuje swoich bohaterów z ważnymi pytaniami. Jaki sens ma zemsta po latach? A jeśli ten, który wyrządził krzywdę, zmienił się? Jest już innym człowiekiem? Lubianym i szanowanym? Może zemsta miałaby sens od razu? Ale na to Ludwik nie miał wtedy, na tamtym zebraniu, odwagi. Nie dał swojemu przeciwnikowi w twarz, nie wykonał żadnego gestu sprzeciwu. Nie był żadnym bohaterem, do karnych brygad trafił przez przypadek, z powodu głupiego żartu.  Ludwik zrozumie jeszcze jedno - że i tak wszystko unieważnia czas. Dla młodego pokolenia tamte konflikty nie mają znaczenia. Dzieci nie rozumieją swoich rodziców, nie zastanawiają się nad ich problemami z przeszłości, chcą żyć po swojemu. 

... wszystko zostanie zapomniane i nic nie będzie naprawione. (...) Nikt nie naprawi krzywd, które wyrządzono, ale wszystkie krzywdy ulegną zapomnieniu.

Towarzyszą mu takie gorzkie refleksje.  Co go uratuje? Sztuka, powrót do korzeni, do dawnej przyjaźni.

Nie mogę tu nie wspomnieć o stosunku Ludwika do kobiet. W powieści pojawiają się dwie, Łucja i Helena. Obie traktuje instrumentalnie, obie skrzywdzi. Chociaż będzie sobie wmawiał, że Łucję kochał. Czy tak rzeczywiście było? Czy nie traktował jej jak plastra na swoją samotność? Czy to była miłość, czy tylko pożądanie wyposzczonego żołnierza? Dla niej ma jednak jakąś tkliwość, jego stosunek do niej nie jest jednoznaczny. Natomiast Helena staje się od początku tylko narzędziem w jego rękach. Wystarczy spojrzeć na nią jego oczami, jak opisuje wszystkie mankamenty jej dojrzałego ciała, z jaką pogardą myśli o jej fizyczności.

Powieść Kundery łączy w sobie atrakcyjną fabułę skonstruowaną w sposób podsycający ciekawość z bogatymi portretami bohaterów i wagą problemów, jakie porusza, które w dodatku okazują się niezwykle aktualne, szczególnie w polskiej rzeczywistości, co nie dziwi. W końcu łączy nas z naszymi południowymi sąsiadami wspólnota losów. Czytając "Żart", nie mogłam oprzeć się refleksji, że nowości, za którymi tak gonię, najczęściej nie dorastają do pięt takiej literaturze. Są przy niej miałkie. Po zapisaniu się do biblioteki sporządzam sobie listę książek niedostępnych, które chciałam przeczytać. Mam ochotę zwolnić z nowinkami i częściej sięgać po tytuły zapomniane. Na pierwszy ogień idzie Kundera.

Skoro podzieliłam się refleksjami o "Żarcie", muszę przywołać tu cztery inne książki czeskich autorów, których akcja dotyka, przynajmniej częściowo, tamtego okresu. To oczywiście "Przypadki inżyniera ludzkich dusz" i "Gorzki świat" Josefa Skvoreckiego, "Siódmy życiorys" Oty Filipa i najmniej znana - "Zaginiony" Egona Hostovskiego. Wszystkie bardzo ciekawe, wszystkie warte lektury.

 

Katarzyna Włodkowska "Na oczach wszystkich"

Nie pamiętam, czy słyszałam o polskim Fritzlu, jak media nazwały

Mariusza, który przez dwa lata więził swoją żonę Ewę w piwnicy ich domu, nie pamiętam, czy czytałam reportaż Katarzyny Włodkowskiej "Dom zły" w Dużym Formacie, punkt wyjścia dla jej książki "Na oczach wszystkich" (Wielka Litera 2022). Być może nie czytałam, ale na pewno musiałam słyszeć, a jednak sprawa wyparowała mi z pamięci jak wiele innych. Nic dziwnego - stale bombardują nas kolejne niegodziwości, przemoc, zbrodnie, skandale. Jedno wypiera drugie. Po kolejnej takiej aferze następuje medialne, społeczne i polityczne wzmożenie, a potem zapada cisza. Czy coś się zmienia? Wygląda na to, że nic. Przecież niedawno żyliśmy tragedią Kamila katowanego latami przez ojczyma. Przecież jego dramat też rozgrywał się na oczach wszystkich, a jednak trwał. Przecież chłopiec kilkakrotnie uciekał z domu, prosząc o pomoc i za każdym razem odsyłano go tam z powrotem. Kiedy w końcu skatowany trafił do szpitala, było już za późno. Dokładnie o takim samym mechanizmie opowiada Katarzyna Włodkowska w swojej książce.

Mam wrażenie, że jej reportaż przeszedł trochę bez echa. Oczywiście jakoś się pojawiał w medialnej książkowej przestrzeni, w przeciwnym razie przecież bym o nim nie usłyszała. Gdzieś mi mignęła jedna czy dwie bardzo dobre recenzje. Jakiś czas temu przeczytałam utyskiwanie, że nie został nominowany do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, chyba też do żadnej innej. Na pewno wkrótce po jesiennej premierze wysłuchałam długiej podcastowej rozmowy z autorką. Wtedy jednak pomyślałam, że to mi wystarczy, żeby wiedzieć, żeby się wzburzyć, żeby współczuć bohaterce reportażu, Ewie. W końcu tyle jest do czytania! Byłam w błędzie. Nie, nie wystarczy. Dlaczego w końcu sięgnęłam po książkę Katarzyny Włodkowskiej? Znowu wróciła do mnie w jakiejś radiowej albo podcastowej rozmowie i wtedy, jak to często bywa, zadziałał impuls.

Chociaż "Na oczach wszystkich" czyta się szybko, nie jest to łatwa lektura. Sama sprawa, kiedy się pozna dzięki autorce wszystkie jej szczegóły, jest tak niewyobrażalnie przerażająca i wstrząsająca, że trudno wyrzucić ją z pamięci. A przy tym wydaje się niewiarygodna. Jak to możliwe, aby mąż robił coś takiego żonie? Aby ojciec robił coś takiego dzieciom? Bo prześladowana była nie tylko Ewa, ale także jej dwie córeczki. To tego typu sprawa, że chyba nie będę w stanie przytoczyć wszystkich detali, zajawiając temat reportażu. Szczególnie tych dotyczących dzieci.  Pytania można mnożyć. Jak to możliwe, że nikt nie interweniował? Ani liczna rodzina Mariusza, która mieszkała w starej chałupie stojącej na tej samej posesji, co dom Ewy i Mariusza? Ani sąsiedzi z kaszubskiej wsi? Ani rodzice i bracia Ewy, którzy czasem przyjeżdżali z wizytą? Zawsze zapowiedzianą, bo inaczej nie wolno im było. Już samo to powinno wzbudzić ich niepokój. Nie widziała też opieka społeczna, lekarz w  przychodni, do której chodziła Ewa z córkami, policjanci, którzy przyjeżdżali od czasu do czasu z interwencją. Potem, kiedy Ewa zdecydowała się wreszcie na ucieczkę i zgłosiła znęcanie się nad nią i nad córkami na policję, sprawa była trzykrotnie umarzana przez prokuraturę. Nikt jej nie wierzył. Mogła wnieść do sądu oskarżenie cywilne, ale już nie ufała wymiarowi sprawiedliwości, nie bardzo też wiedziała, jak miałaby to zrobić, ani nie miała siły na ponowną batalię i upokorzenia w trakcie przesłuchań. Gdyby nie jej babcia, która kilka lat później, obserwując córki Ewy, swoje prawnuczki, wpadła na pomysł, aby dać im zeszyty, w których będą zapisywać wszystko, co je dręczy, sprawa pewnie nigdy nie wróciłaby do sądu. No i jeszcze jedno pytanie - jak możliwe jest życie po takiej traumie, jakiej doznały Ewa i jej córki? Konsekwencje dla niej, a szczególnie dla dziewczynek, były dramatyczne. Czy kiedyś będą w stanie normalne żyć?

Nie pytam tylko o jedno - dlaczego Ewa tak długo znosiła to, co ją spotykało ze strony męża. Nie pytam, bo po lekturze kilku książek na podobne tematy i licznych artykułów, jakie ukazywały się, kiedy wybuchło me too, wiem, jak działa ten mechanizm, wiem, dlaczego ofiary przemocy i gwałtów biernie poddają się swoim oprawcom, a potem milczą. Więc i wy nie pytajcie i nie mówcie, że sama sobie winna, bo już dawno powinna uciec. A kiedy w końcu uciekła i tak nikt, poza rodziną, jej nie wierzył. Żyła w ciągłym strachu, że Mariusz ją odnajdzie. Trzy razy musiała się przeprowadzać. Była bezradna w zderzeniu ze ślepą i głuchą machiną państwowych służb, które powinny chronić ofiarę, a wierzyły jej oprawcy, bagatelizując sprawę.

Katarzyna Włodkowska w swojej książce pisze nie tylko o historii Ewy, ale próbuje zrozumieć trzy sprawy. Pierwsza to obojętność otoczenia, to to tytułowe na oczach wszystkich. Wszyscy wiedzieli, że coś jest nie tak, ale sprawę bagatelizowali. Wszyscy widzieli, że w rodzinie Mariusza alkohol leje się strumieniami, ale woleli wierzyć zamroczonym wódką facetom niż Ewie. Nawet kiedy sprawa w końcu trafiła do sądu, a na ławie oskarżonych zasiadł nie tylko Mariusz, ale po kilku latach także trzech innych mężczyzn, większość wolała wierzyć, że są niewinni. Skąd ta znieczulica? Powodów jest wiele. Małe środowisko, gdzie każdy każdego zna, hołdowanie zasadzie, że wszystko zostaje w rodzinie, traumy wyniesione z dzieciństwa, a nawet te dawne z czasów wojny i jeszcze wcześniejsze. Tu odsyłam do wstrząsającego ostatniego rozdziału. Autorka przygląda się też samym Kaszubom i próbuje pokazać, dlaczego akurat w tym rejonie jest dużo przemocy domowej. Wchodzi głęboko w ich historię, obalając przy okazji pozytywny mit, który wokół siebie zbudowali, kiedy wreszcie mogli się czuć podmiotowo.  

Drugi przedmiot zainteresowania autorki to zaniechania służb, które powinny wychwytywać takie problemy. Policji, opieki społecznej, prokuratorów, asesorów sądowych, kuratorów. Gdyby wykonywali swoje obowiązki starannie, gdyby było ich więcej, gdyby nie żyli pod ciśnieniem statystyk, gdyby zostali odpowiednio przeszkoleni w obszarze przemocy domowej, gdyby potrafili postępować z ofiarami, Ewa prawdopodobnie otrzymałaby pomoc od razu, a sprawa nie zostałaby umorzona. To właśnie z tego bierze się brak uważności, rutyna, a wreszcie umarzanie spraw zamiast ich prowadzenie. Żeby pokazać choćby tylko jeden z tych problemów, przytoczę dane z książki - na jednego prokuratora w prokuratorach rejonowych w Gdańsku, Gdyni i Wejherowie przypadało tysiąc spraw rocznie! Czy nadal tak to wygląda? A jest się czym zajmować - według szacunków w czterdziestu procentach rodzin wiejskich regularnie dochodzi do przemocy. Autorka zwraca uwagę na jeszcze jeden, rzadko dostrzegany, problem - kulturę nieprzyznawania się do błędu, co uniemożliwia realne działanie, analizę i wyciąganie wniosków na przyszłość.

No i wreszcie trzecia sprawa, którą Katarzyna Włodkowska usiłuje zgłębić w swojej książce, to odwieczne pytanie o źródło zła. W tym wypadku jest to pytanie konkretne - skąd zło w Mariuszu i w jego otoczeniu? Dlaczego człowiek, który postronnym wydawał się zwyczajny, spokojny, był bestią? Jedna z przyczyn tkwi w domu rodzinnym, ale praźródłem wszystkiego wydaje się być alkohol. 

Otchłań zła, w jaką zstępuje czytelniczka czy czytelnik tej książki, jest niezgłębiona. To jednak nic w porównaniu z tym, czego doświadczyły Ewa i jej córki. To nawet nie ułamek procenta ich nieszczęść, upokorzeń, strachów. Podobnie jest z autorką, która pisze o konsekwencjach pracy nad takim reportażem. Ale ona także uczciwie przyznaje, że jej koszty są niczym w porównaniu z kosztami bohaterek.

Katarzyna Włodkowska bardzo wielowarstwowo zgłębiła tę sprawę. Rozmawiała wielokrotnie nie tylko z bohaterką, sprawcą, rodziną, ale też z sąsiadami, no i specjalistami z różnych dziedzin. Materiały do książki zbierała cztery lata, pisała rok, niejednokrotnie wątpiąc, czy będzie miała siłę ukończyć książkę. Powstał reportaż wstrząsający, ale bardzo ważny.

Zeruya Shalev "Los"

Izraelska pisarka Zeruya Shalev należy do moich ulubionych. Odkąd

zetknęłam się z jej twórczością, a było to dopiero kilka lat po jej polskim debiucie, kupuję i czytam wszystkie jej powieści, nie oglądając się na recenzje, które zresztą zawsze są pozytywne. Jej książki mogą mi się podobać bardzo, rzadziej trochę mniej, to był przypadek wychwalanego "Bólu", ale zawsze trzymają poziom. Shalev należy do tych autorek, które właściwie zawsze piszą jedną powieść. Jej tematy to splątane relacje rodzinne, uczuciowe kryzysy, rozstania, nowe związki, spotkania po latach, relacje rodzice dzieci, no i w centrum zawsze są kobiety. A to wszystko na tle historii Izraela, tej dawniejszej i tej współczesnej, do tego tamtejsze realia i trochę symboliki biblijnej. Dla kogoś, kto jak ja tamtym obszarem świata interesuje się bardzo, to lektury wymarzone. 

Znakiem szczególnym pisarki jest proza gęsta, mięsista - bogate portrety bohaterek i bohaterów, głęboki wgląd w ich jaźń, a że są to osoby na zakręcie, w jakimś egzystencjalnym kryzysie, tworzy się z tego psychologiczny rollercoaster. Czasem bywa to męczące, wymaga oddechu w lekturze, ale w całości daje efekt znakomity. Nic więc dziwnego, że nie zwlekałam długo z lekturą najnowszej powieści Zeruyi Shalev "Los" (W.A.B. 2023; przełożyła Magdalena Sommer). Muszę przyznać, że po "Bólu", który nieco mnie rozczarował, autorka wróciła do swojej najwyższej formy. Jednym słowem spełnienie. Dla miłośników pisarki lektura obowiązkowa, innym bardzo mocno polecam.

Głównymi bohaterkami "Losu" są dwie kobiety, które jeszcze niedawno nie tylko się nie znały, ale nie wiedziały o swoim istnieniu, mimo że coś je łączyło, a wyrażając się precyzyjniej, trzeba napisać ktoś. To pięćdziesięcioletnia Atara, architektka, której pasją jest przywracanie starym domom ich dawnej świetności. Mieszka w Hajfie, ma swoją firmę, jest mężatką, ma dwoje dorosłych dzieci - córkę z pierwszego małżeństwa i syna z obecnego. Druga bohaterka to ponad dziewięćdziesięcioletnia Rachel. Jest wdową, ma dwóch dorosłych synów, jeden stał się religijnym ortodoksą, drugi to lewicowy liberał, dlatego jest w konflikcie z matką, która mieszka w jednym z pierwszych żydowskich osiedli na Zachodnim Brzegu. W czasach swojej młodości była bojowniczką skrajnej organizacji Lechi, która walczyła z Brytyjczykami sprawującymi w tamtym okresie (lata 1940-1948) władzę mandatową nad Palestyną. Chcieli nie tylko utworzenia państwa, ale w pierwszym rzędzie nie zgadzali się z polityką Brytyjczyków, którzy nie wpuszczali na teren Palestyny żydowskich imigrantów z diaspory, co było przyczyną licznych tragedii. W swojej działalności członkowie Lechi stosowali metody terrorystyczne. Rachel do organizacji trafiła, bo zakochała się w młodym bojowniku. Szybko wzięli ślub, ale ich małżeństwo trwało tylko rok. Potem w wyniku tragicznego zdarzenia, za które się obwiniał, nagle i radykalnie zerwał z nią wszelkie kontakty i odszedł z organizacji. 

Kto łączy obie kobiety? Pierwszy ukochany Rachel, który po kilkunastu (?) latach po rozwodzie  ożenił się po raz drugi, a  jedną z jego dwóch córek była właśnie Atara. Po śmierci ojca, wybitnego profesora zajmującego się badaniem mózgu, z którym była w konflikcie - powiedzieć w konflikcie, to nic nie powiedzieć, ich relacja z jego winy była toksyczna, Atara czuła się odrzucona, żyła w wiecznym lęku przed wybuchami gniewu ojca skierowanymi w jej kierunku - postanawia za wszelką cenę odszukać Rachel, o której dowiedziała się w chwili ostatniego spotkania z ojcem, kiedy był już właściwie nieprzytomny. Kim była kobieta, za którą wziął swoją córkę i do której skierował swoje ostatnie miłosne wyznanie? Dlaczego myślał o niej, gdy był bliski śmierci? Spotkanie Rachel i Atary będzie brzemienne w skutki. Dla tej pierwszej, bo przywoła bolesne wspomnienia z czasów, kiedy była bojowniczką Lechi, w tej drugiej wywoła lawinę wyrzutów sumienia spowodowanych pewnym zaniechaniem. Atara będzie się obwiniała o tragiczne zdarzenie, do którego dojdzie. Niestety tylko tyle mogę napisać, aby nie spojlerować. Wszak w powieściach Zeruyi Shalev ważna jest także fabuła - splątane, zaskakujące losy bohaterów. A wszystkiego, o czym napisałam wcześniej, dowiadujemy się na początku książki.

Oba wątki, Atary i Rachel, są prowadzone naprzemiennie - jeden rozdział to historia jednej, kolejny drugiej. Muszę przyznać, że dla mnie bardziej interesujący był wątek Rachel, a to ze względów historycznych. Dotąd  nie słyszałam o Lechi, chociaż sporo na temat historii Palestyny i Izraela wiem, więc z oczywistych względów te nowe informacje były dla mnie ciekawe. W ogóle tamten okres w historii tego obszaru odkrywam trochę na nowo. Tu polecam zbiór opowiadań Yossiego Granowskiego "Atari. Opowieści z Jafy", który ukazał się niedawno. Akcja tych opowiadań toczy się właśnie w czasach Mandatu Brytyjskiego i tuż po powstaniu Izraela. Dla Rachel walka z Brytyjczykami, walka o powstanie żydowskiego państwa była sprawą kluczową. Poświęciła jej swoją młodość - porzuciła rodziców, żyła w ukryciu, jej pierwsze małżeństwo było czysto symboliczne, bo bardzo często musieli się rozdzielać, narażała swoje życie, zabijała i opłakiwała swoich towarzyszy, którzy zginęli w akcjach. Co jakiś czas przywołuje ich imiona niczym litanię. Nie może się pogodzić, że ich ofiara poszła trochę na marne, a przede wszystkim, że o nich zapomniano. Wprawdzie Izrael powstał, ale nie taki, o jakim marzyli. Państwo z ich snów miało być wielonarodowe i równo traktować wszystkich obywateli bez względu na to, czy są Żydami, czy Arabami, miało być też tolerancyjne. W Lechi nie były ważne poglądy, religia, ważny był cel. Tymczasem po powstaniu Izraela prym wiedli inni bojownicy, z Hagany. Tamte ideały zaprowadziły ją na Zachodni Brzeg. Chociaż starała się potem prowadzić życie dobrej żony i matki, to przeszłość ciążyła nad jej stosunkiem do męża i synów. Ci ostatni czuli się mniej ważni, żyli w cieniu ideałów młodości swojej matki. W jakimś sensie zatruła ich nimi.

Wątek Atary  to z kolei opowieść o rodzinie, o związkach, o cenie, jaką się płaci za rozbicie pierwszego małżeństwa i pytanie, czy warto. Przyznam, że początkowo, kiedy czytałam o jej problemach małżeńskich, pomyślałam sobie - o nie znowu to samo, ale szybko jej historia skręciła w inną stronę. Najpierw pojawiły się ważne pytania, a potem nastąpiło to coś, co zmieniło jej losy.  Co zostaje z płomiennej miłości? Dlaczego, kiedy  usankcjonuje się ją ślubem, coś bezpowrotnie ginie? Czy musiało tak się stać? Czy błędem było to, że Atara na pierwszym miejscu zaczęła stawiać dzieci? Córkę z pierwszego małżeństwa, żeby nie czuła się odrzucona, a potem syna z drugiego, który był owocem tej wielkiej miłości i miał scementować ich związek. Jaki wpływ na taką postawę miało dzieciństwo Atary? Stosunek ojca do niej? Za wszelką cenę nie chciała popełnić jego błędów. I czy warto tak bardzo poświęcać się dla dzieci, skoro i tak nie mamy wpływu na ich życiowe wybory? Choćbyśmy nie wiadomo, co robili i tak pójdą swoją drogą, którą niekoniecznie akceptujemy. Podobny problem ma Rachel, która nie pochwala ani ortodoksyjnej religijności jednego syna, ani lewicowych poglądów, czytaj przeciwnych żydowskiemu osadnictwu na Zachodnim Brzegu, drugiego. Chociaż ich stosunek do macierzyństwa był różny, skutki podobne - dzieci i tak zrobią, co zechcą.

Centralnym zagadnieniem, jakie pojawia się w powieści, jest ten tytułowy los. Jaki wpływ mamy na swoje życie? Za co odpowiadamy, a za co nie? Nieszczęście to kwestia przypadku, nieszczęśliwego zbiegu okoliczności? Ile w nim naszej winy? Obie bohaterki stanęły w swoim życiu w obliczu takich pytań. Atara obwinia siebie, uważa, że doprowadziła do tragedii, która się wydarzyła i która całkowicie zmieni jej życie. Rachel patrzyła na to trzeźwo, ale jej pierwszy mąż zupełnie inaczej. To w wyniku innej tragedii, do której doszło w innych okolicznościach i czasach, odszedł od Rachel, porzucił organizację, a potem stworzył toksyczną relację z jedną z córek. Jakby dając jej imię, które miało mu cały czas przypominać o tamtym tragicznym zdarzeniu, karał ją za to. 

A to wszystko pokazane jest na tle innych problemów współczesnego Izraela. Pisarkę głównie zajmują podziały w izraelskim społeczeństwie, nie tylko narodowościowe, ale także religijne. Świeccy kontra ortodoksi, odwołujący się do początków powstania państwa kontra ci, którzy nie mogą pogodzić się z jego obecnym kształtem - tyle i wiele więcej pojawia się w tle zasadniczej opowieści.

Bardzo dobra powieść.

Patryk Pufelski "Pawilon małych ssaków"

O książce Patryka Pufelskiego "Pawilon małych ssaków" (Karakter

2022) jako osoba pilnie śledząca bańkę literacką i jako czytelniczka sama w niej tkwiąca nie mogłam nie usłyszeć, tyle było w momencie premiery wokół niej hałasu. Autor, pracownik wrocławskiego zoo, wysłał swój tekst na konkurs pamiętników osób LGBT+ ogłoszony przez Pracownię Badań nad Historią i Tożsamościami LGBT+ w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Nagrodzone i wyróżnione prace zostały potem wydane w osobnej książce. Patryk Pufelski nie znalazł się w tym gronie, za to organizatorzy konkursu uznali, że jego praca zasługuje na szczególne potraktowanie i zainteresowali nią wydawnictwo Karakter. Ostateczny kształt książki, która ujrzała światło dzienne, został rozszerzony. Autor opowiada w wywiadzie udzielonym Dwutygodnikowi, jak pracował nad całością, jak odchodził od koncepcji dziennika, aby ostatecznie do niego wrócić. 

Chociaż wokół książki było dużo szumu, nie zamierzałam jej czytać, bo wydawało mi się, że jest to rzecz przede wszystkim o pracy w zoo i podopiecznych autora. Nie żebym zwierząt nie lubiła, ale co innego lubić, a co innego jeszcze o nich czytać. I raczej na pewno nie sięgnęłabym po "Pawilon małych ssaków", gdyby nie kilkudniowa wizyta u bliskiej mi osoby, która książkę miała i polecała. A ponieważ właśnie wtedy autor został nominowany do Nike, grzechem było nie skorzystać z okazji. Połknęłam ją w dwa poranki i dwa wieczory, bo tylko wtedy miałam czas na czytanie. Połknęłam z ogromną przyjemnością. To rzecz, którą znakomicie się czyta, a lektura daje odprężenie i właśnie przyjemność.

Dlaczego? Myślę, że kluczem jest sam autor. Czytając, wielokrotnie łapałam się  na myśli, że świetnie byłoby mieć takiego znajomego! Patryk Pufelski wydaje się być bardzo ciekawą osobą. Bo powiedzieć, że jest pracownikiem zoo, to nic nie powiedzieć. Tak, pracuje we wrocławskim zoo, a wcześniej przez kilka lat pracował w krakowskim, a jeszcze wcześniej, bo już jako nastolatek, udzielał się jako wolontariusz w oliwskim. Przychodził tam w niemal każdy weekend. Rzeczywiście jest miłośnikiem zwierząt, wiele  miejsca poświęca im w dzienniku, i tym, którymi opiekuje się w pracy, i tym, które ma w domu, i tym, o których coś przeczyta. Potrafi śledzić losy swoich podopiecznych, którzy zostali przeniesieni (sprzedani?) do innego ogrodu zoologicznego. Pisze o nich jak o najbliższych mu istotach. Ale miłość do zwierząt to nie wszystko. 

Autor jest po prostu bardzo interesującym człowiekiem. Refleksyjnym, uważnie przyglądającym się światu, ludziom, życzliwym, dobrym. Zanim zaczął pracę w zoo, szukał swojej drogi - studiował w Krakowie filologię węgierską i teksty kultury (kierunek na wydziale polonistyki?), niczego nie ukończył, teraz studiuje zaocznie zootechnikę. Dużo czyta, czego liczne ślady znajdujemy w jego dzienniku. Interesują go sprawy żydowskie i jest bardzo mocno osadzony w środowisku polskich Żydów. Jak zrozumiałam, ma takie korzenie, chociaż także kaszubskie. Obchodzi i Chanukę, i Boże Narodzenie. Sporo pisze o swojej rodzinie. Bo właśnie ludzie to drugi istotny nurt jego książki. Widać, że pielęgnuje więzy rodzinne, przyjaźnie i znajomości. Wiele wśród jego znajomych osób starszych, z którymi ma bardzo dobry kontakt. To nie tylko babcia, ale też inne znajome i znajomi z różnych środowisk, także tych żydowskich. Pisze o nich ciepło, dowcipnie, czasem nostalgicznie, przytacza rozmaite anegdoty. W taki sam sposób opowiada o swoich koleżankach i kolegach z krakowskiego i wrocławskiego zoo. Ludzie, wspólnota to wszystko jest dla niego ważne. Należy też do krakowskiej spółdzielni Ogniwo - księgarni i czegoś w rodzaju domu kultury. To również wspólnota.

A tematyka osób LGBT+? W końcu z konkursu na ich pamiętniki wzięła się ta książka. Oczywiście jest obecna na kartach dziennika, ale w sposób naturalny, nie dominuje. W pierwszej części pojawia się fragmentarycznie, w drugiej, kiedy atmosfera w kraju gęstnieje, jest jej więcej. Autor pisze o emocjach, o swoim gniewie na polityków. (Aż mnie korci, aby użyć mocniejszego słowa niż gniew) Mimo wszystko jednak jest w tej szczęśliwej sytuacji, że poza incydentalnymi sytuacjami nie doświadczył dyskryminacji. Wie o nim rodzina, znajomi, przyjaciele. Na kartach dziennika pojawia się jego partner, dla którego, jak zrozumiałam, przeniósł się do Wrocławia. Pewnie dlatego nie ma w dzienniku cierpiętnictwa, a całość jest pogodna. 

Przyznam, że nie należę do miłośniczek dzienników. Są po prostu, z oczywistych przyczyn, nierówne - miejscami bardzo ciekawe, miejscami po prostu nudne. Tymczasem w tym wypadku o nudzie nie ma mowy. Wpisy są krótkie, najdłuższe nie przekraczają strony, może półtorej, niektóre mają po kilka linijek. To pewnie z jednej strony świadectwo naszych czasów, z drugiej efekt sposobu, w jaki książka powstała. Jedno łączy się z drugim. Wiele notek ma formę anegdoty zamkniętej zgrabną puentą, inne są typowymi dla tej formy relacjami albo przemyśleniami. Dodatkową przyjemność sprawiało mi czytanie o moim mieście i o mieszkającym w nim ludziach, o których bardziej słyszałam niż ich znam. Bo jedno z miast, Gdańsk, Kraków, Wrocław, pomiędzy którymi Patryk Pufelski kursuje, jest także moim.

Zdecydowanie warto sięgnąć po "Pawilon małych ssaków". Mam taki test - jeśli notka na mój blog powstaje gładko, jeśli piszę emocjami, to znak, że książka mnie poruszyła. A jeśli w dodatku dzieje się tak po upływie jakiegoś czasu od lektury, a tak było w tym przypadku, to znak, że nadal we mnie pracuje. A czy słusznie znalazła się na liście nominowanych do Nike? Z tym bym dyskutowała. Nie wykluczam, że sam autor się zdziwił. Do tego co pisze podchodzi bez zadęcia, ta książka przydarzyła mu się trochę przez przypadek, chociaż, jak mówi we wspomnianym wywiadzie, pisanie jest dla niego czymś naturalnym, od dawna robił to dla swoich znajomych w mediach społecznościowych, a dla siebie prowadził notatki w komputerze.

Eugenia Kuzniecowa "Nim dojrzeją maliny"

Dawno już nie czytałam jakiejś książki ukraińskiej pisarki albo

pisarza. A mam ich jeszcze kilka - i w czytniku, i papierowe. Pilnie też śledzę to, co wychodzi. Dlatego sięgnęłam po rzecz stosunkowo świeżą, sprzed kilku miesięcy, powieść Eugenii Kuzniecowej "Nim dojrzeją maliny" (Znak 2023; przełożyła Iwona Boruszkowska). Zanim ją kupiłam, wysłuchałam podcastowej rozmowy na jej temat, zerknęłam, bardzo pobieżnie, na recenzje zawodowców, których zdanie jakoś tam biorę pod uwagę, wybierając lekturę. Same pochwały. Jeden z nich ogłosił ją nawet książką tygodnia. I stało się tak, jak czasem w podobnych sytuacjach bywa - rozczarowanie. Może nie jakieś wielkie, ale jednak. Bo trudno powiedzieć, aby powieść Eugenii Kuzniecowej mi się nie podobała, ale spodziewałam się jednak czegoś o większym ciężarze. Cóż, chyba byłam nie dość czujna, bo słuchając rozmowy o tej książce, miałam jednak wrażenie, że tłumaczka za wszelką cenę próbuje słuchaczki i słuchaczy przekonać, że pod pozornie lekką formą kryje się coś jeszcze. Jakby koniecznie chciała udowodnić, że warto. 

Podobno wśród miłośniczek literatury funkcjonuje termin  książka otulająca. Podobno wiele z nich takich właśnie potrzebuje. Jak rozumiem, chodzi o przyjemność z lektury bez większego wysiłku. Jeden z moich ulubionych radiowych dziennikarzy mówił kiedyś o książkach deserowych. O ile pamiętam, mniej więcej to samo miał na myśli. I moim zdaniem właśnie do powieści Eugenii Kuzniecowej "Nim dojrzeją maliny" oba te określenia pasują znakomicie. Jeśli więc ktoś ma ochotę oderwać się od codzienności, dać się unieść lekturze i mieć pewność, że problemy bohaterek znajdą szczęśliwy finał, to niech śmiało po tę książkę sięga. Ja jednak liczyłam na odrobinę więcej. Trochę szkoda mi czasu na takie lektury. Czasem myślę, że może to błąd, może warto dać sobie więcej luzu. No a teraz pora na konkrety.

Akcja powieści rozgrywa się współcześnie, ale jeszcze przed wojną, chyba nawet przed tą pierwszą o Donbas, w czasie dwóch miesięcy letnich wakacji na ukraińskiej wsi nie tak odległej od dużego miasta. Kijowa? Nazwa, o ile nie zawodzi mnie pamięć, nie pada. Do domu ponad  dziewięćdziesięcioletniej Teodory przyjeżdżają jej wnuczki, dwie siostry - Mijka i Lilka. Spędziły w nim niejedno lato swojego dzieciństwa, teraz, jak łatwo się domyślić, uciekają tu przed swoimi problemami. Bo ... życie nie zawsze trzeba przeżyć, czasami trzeba się przed nim ukryć. 

Pierwsza ma dylemat - którego faceta wybrać. Tego poukładanego, ale nudnego, czy jego przeciwieństwo. Muszę przyznać, że jej hamletyzowanie nieco mnie irytowało. Może dlatego, że problemy bohaterek przedstawione są dość powierzchownie, raczej bliżej im do literackich klisz niż do psychologicznej głębi. Z kolei Lilka ma przeprowadzić się z mężem i dziećmi do Australii. Bardzo tego nie chce, ale nie widzi wyjścia. Mądra, a jakże by inaczej, babcia radzi jej, że musi tak postąpić, aby to ostatecznie mąż był przekonany, że nie ma co na drugi koniec świata jechać. Obie siostry są oczywiście samodzielne, niezależne, wykonują jakieś wolne zawody, jedna fotografuje, druga podobno coś pisze, mają za sobą liczne związki formalne i nieformalne, Lilka ma dwóch synów z różnych związków, ale oczywiście marzą o miłości i rodzinnym ciepełku. 

Babcia Teodora mimo swojego wieku jest rzecz jasna całkiem żwawa i mądra życiowym doświadczeniem. Kiedyś porzuciła wielkomiejskie mieszkanie rodziców, aby pójść za miłością swojego życia. Wspólnie wybudowali dom otoczony wielkim ogrodem. Nie zawsze było łatwo, bo dziadek Miji i Lilki spełniał swoje szalone marzenia, co nie zawsze podobało się jego żonie, ale oczywiście jest kobietą spełnioną i pogodzoną z życiem. Jej problemy, jak wszystkie w tej powieści, podane zostają w lekkiej formie, nie dotykają, nie rozwalają. Ot, były, są, będą, bo takie jest życie, ale wszystko ostatecznie skończy się dobrze. Och, jakby się chciało, żeby w realu też wszystko znajdowało szczęśliwe rozwiązanie.

Jest jeszcze kuzynka Mijki i Lilki, Marta, która wraca nieoczekiwanie z Indii, gdzie pracując w jakiejś zachodniej firmie, robiła karierę i pieniądze, i jak się okazuje, jest w ciąży. Czeka na dwóch synów, nie chce zdradzić, kto jest ojcem dziecka, ciąża pokrzyżowała jej życiowe plany. Oczywiście mądra babcia patrzy na wszystko ze spokojem, nie wtrąca się, nie krytykuje, swoje wie i jest przekonana, że wszystko się ułoży. Jednym słowem dom kobiet. A to nie wszystkie, bo wkrótce zjawiają się kolejne. Oczywiście wzajemnie się wspierają. Wiadomo. 

I tak leniwie toczy się lato. Czas mija  na rozkminianiu dylematów, załatwianiu większych i mniejszych prac związanych z domem i ogrodem. Dziewczyny a to zajmą się koniecznymi naprawami, a to posadzą mnóstwo dyń, które chcą sprzedać mieszkańcom bogatego Zachodu za ciężkie euro (jakoś nie skumałam, niby dlaczego taki interes ma się udać), a to zrobią porządki w zdziczałym sadzie dziadka, czasem trzeba pojechać z kimś do lekarza. Jednym słowem klimat nieco baśniowy, co podkreśla jeszcze zakończenie swoją formą przypominające mi to z filmu "Cztery wesela i pogrzeb". Ten zabieg trochę bierze w ironiczny nawias całą opowieść.

To, co mi się w powieści Eugenii Kuzniecowej podobało, to wykreowane miejsce - stary dom, wielki zdziczały ogród, w którym można się zgubić, roślinność, która wdziera się wszędzie. Ciepło upalnego lata, podmuchy przyjemnego wiatru, słońce i cień, jaki dają stara weranda i drzewa. Dynie, maliny i inne owoce. Pyszne jedzenie. To wszystko opisane jest bardzo sensualnie i zmysłowo. Miejsce trochę sielskie, trochę przerażające, bardzo zapuszczone, bo babcia Teodora nie ma już przecież siły wokół tego wszystkiego chodzić. Oddała więc dom i ogród w posiadanie naturze. Rodzinne gniazdo, schronienie, czas wakacji, które pamięta się do końca życia. Co się z nim stanie? Wszyscy wiedzą, że życie babci zmierza do kresu, ona też zdaje sobie z tego sprawę. Kto przejmie po niej schedę? Czy uda się uratować ten azyl, który nie zawsze i nie dla każdego był rajem? Tak zapamięta je najmłodsze pokolenie. 

Czyta się tę powieść bardzo dobrze, bezproblemowo. Miejsce nieco niczym z dramatów Czechowa, ale bohaterkom daleko do jego postaci. Nie ma w nich tego tragicznego rysu, a w powieści tej nieznośnej ciężkości bytu, z którym zmagają się bohaterki i bohaterowie Czechowa. Kto chce odpocząć, kto szuka lektury lekkiej, łatwej i przyjemnej, niech śmiało sięga.

Popularne posty