Anthony Passeron "Uśpione"

Po debiutancką książkę "Uśpione" (Czarne 2024; przełożył Jacek

Giszczak) francuskiego pisarza i nauczyciela sięgnęłam, bo interesuje mnie temat, no i pojawiły się pozytywne recenzje. I nie żałuję! W skondensowany, miejscami intrygujący, miejscami chłodny, a czasem we wzruszający sposób autor opowiedział nie tylko o początkach epidemii AIDS we Francji. Nie ukrywam, że to właśnie ten temat był dla mnie wabikiem, ale niespodziewanie dostałam znacznie więcej. 

Dziś  wirus HIV nie jest już postrachem, nie oznacza wyroku, bo dzięki przyjmowaniu leków może nigdy nie dojść do rozwoju śmiertelnej choroby. Ale w latach osiemdziesiątych sprawy miały się inaczej. AIDS był  tematem tabu - powszechnie uważano, że przytrafia się tylko gejom i narkomanom. Dopóki nie okazało się, że może dotknąć każdego, nie szukano lekarstwa, a przynajmniej nie robiono tego ze wsparciem rządów i dużych pieniędzy. O tym wszystkim wspaniale i dojmująco opowiedziała w swojej powieści "Wierzyliśmy jak nikt" Rebecca Makkai. Akcja jej książki rozgrywa się w Stanach. Wcześniej widziałam film "120 uderzeń serca" poruszający ten sam temat, ale na gruncie francuskim. Też wstrząsający, wywołujący gniew oraz wzruszenie i też ze wszech miar wart polecenia. Sprawdziłam, bez problemu można obejrzeć go w sieci w kilku miejscach. To ten film i ta powieść uświadomiły mi, czym była w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ta choroba. Jakie śmiertelne żniwo zbierała, jaką panikę wywoływała i jakim ostracyzmem otoczone były osoby chorujące.

"Uśpione" Anthony Passerona powstały z osobistej potrzeby. Autor opowiada o chorobie z perspektywy  rodzinnej tajemnicy stopniowo przez niego odkrywanej. To historia jego stryja, który zmarł na AIDS. Ale ta książka niesie ze sobą znacznie więcej. Jak już wspominałam, w skondensowanej formie, to ledwie dwieście stron tekstu, Anthony Passeron opowiedział nie tylko historię stryja, ale także historię rodziny, naszkicował zmianę mentalności, jaka dokonała się między pokoleniem jego dziadków, a pokoleniem jego stryja i ojca, pokazał jej przyczyny, opowiedział o upadku takich miejscowości, w jakiej się wychował, o pladze narkotyków, jej skutku, czyli AIDS, a wreszcie w fascynujący sposób przedstawił upór kilkunastu lekarzy i naukowców, którzy zrozumieli powagę choroby, doprowadzili do wykrycia jej przyczyny, a po wielu próbach i latach do wynalezienia lekarstwa, dzięki któremu dziś można zapanować nad wirusem. A to wszystko w atmosferze rywalizacji pomiędzy ekipami z Francji i Stanów. Czytając te fragmenty, trudno nie oprzeć się refleksji, ile pokory i cierpliwości muszą mieć lekarze i naukowcy badający nową chorobę i szukający lekarstwa na nią, bo przed nimi lata pracy, porażki, podążanie ścieżkami prowadzącymi w ślepe zaułki, droga, która nie musi zakończyć się sukcesem. Ten wątek śledzi się jak prawdziwą powieść sensacyjną, tym bardziej, że autor przeplata rozdziały opowiadające historię rodziny z rozdziałami poświęconymi pracy naukowców i lekarzy.

Anthony Passeron urodził się w małej miejscowości w jednej z alpejskich dolin - pomiędzy Lazurowym Wybrzeżem, a szczytami Alp, na styku Włoch i Francji. Jego dziadek był Francuzem, babcia Włoszką, która jako młoda dziewczyna w czasie drugiej wojny razem z rodzicami i rodzeństwem przyjechała do Francji w poszukiwaniu lepszego życia. Jego pradziadkowie i dziadkowie prowadzili w miasteczku masarnię. Byli powszechnie szanowani, zasłużyli sobie na to ciężką pracą. Ich życie kręciło się tylko wokół niej, od rana do wieczora, od poniedziałku do poniedziałku, z krótką przerwą na niedzielny odpoczynek. Nie opuszczali doliny, tu był ich świat, do niego sprowadzały się ich horyzonty, żyli w zamkniętym, odizolowanym przez miejsce środowisku. Podobnie wyglądała codzienność innych mieszkańców miasteczka i tych rejonów. 

Ojciec pisarza wpasował się w ten schemat. To on zaczął pracować w rodzinnej firmie, nauczył się fachu, w przyszłości miał przejąć biznes. Pozostał mu wierny, chociaż świat wokół powoli się zmieniał. Do doliny zaczęły docierać duże supermarkety, z czasem te tereny będą się wyludniać, takie drobne interesy jak ten należący do pradziadków i dziadków autora upadną, młode pokolenie wykształcone w mieście nie będzie chciało wracać do doliny i do takiego życia. Ale to nastąpi później, w czasach młodości jego ojca i stryja ten proces dopiero się zaczynał. I właśnie  stryj autora poszedł za tymi zmianami. 

Był pierwszym członkiem rodziny, który zdobył średnie wykształcenie, dzięki czemu mógł pracować w kancelarii notarialnej. Pierwszym, który wyjechał poza dolinę, najpierw do Nicei, potem z poznanymi w miasteczku turystkami do Amsterdamu. Wrócił, ale jego życie się zmieniło. W dalekim świecie spróbował narkotyków. Ale nie trzeba było wyjeżdżać tak daleko, aby ulec ułudzie, jaką ze sobą niosły. Narkotyki stały się powszechnie dostępne także w dolinie. Dzieci z dobrze sytuowanych rodzin z pokolenia stryja i ojca autora zaczęły po nie sięgać. Nie chciały żyć jak rodzice, wyrosły już w dobrobycie, jakie rodzice zapewnili im ciężką pracą, ominął je bunt 68 roku, z nudów, z chęci zmiany, z braku celu zaczęły brać. Na przykładzie swojego stryja autor opowiada o procesach, które temu towarzyszyły. O zdumieniu starszych pokoleń, o wstydzie, o zaprzeczaniu, o nieumiejętności poradzenia sobie z problemem, a wreszcie o walce o uzależnione dzieci, o ratunek dla nich. Taką przemianę przeszła babcia autora - najpierw ze wstydu udawała, że problemu nie ma, potem odważnie mierzyła się z nim i jego konsekwencją, czyli chorobą syna i jego żony. Paradoksalnie dopiero odwiedzając ich w szpitalu, mogła być sobą, przestać zaprzeczać, udawać i się wstydzić. Poczuła wspólnotę losu z rodzinami innych chorych.

Dla moich dziadków ten szpitalny oddział, tak odległy od miasteczka i od krążących tam plotek, był jak swego rodzaju nawias. Pauza, podczas której nie musieli już kłamać, ratować rodzinnej reputacji, co nie miało sensu. Choć przez całe życie chcieli uchodzić za poważanych obywateli prowincjonalnego miasteczka, tu czuli się bliscy ludziom zupełnie sobie nieznanym. Homoseksualistom, narkomanom, hemofilikom i członkom ich rodzin. Ludziom, których nigdy nie mieliby okazji spotkać. Nieznajomym, którzy przechodzili przez to samo co my. Nieznajomym, z którymi nagle zbliżyliśmy się bardziej niż z niejednym członkiem naszej rodziny. Nieznajomym, którzy byli lustrzanym odbiciem naszego nieszczęścia.

A przecież AIDS cały czas otoczony był szczególną aurą. Nawet w szpitalu, nawet na oddziale przeznaczonym dla osób dotkniętych tą chorobą.

Nawet na oddziale przeznaczonym dla pacjentów dotkniętych AIDS traktowano tę chorobę w szczególny sposób. Patrzono na nią przez pryzmat norm moralnych, dobra i zła, grzechu. Wstydliwego grzechu (...) Dobro, zło ofiary, winni - dyskusje przeniosły się nawet na łono naszej rodziny i ją podzieliły.

Babcia nie czyniła różnicy między chorobą syna, synowej i wnuczki, dziadek milczał, ulegając stereotypom związanym z AIDS, a ojciec autora  tłumiąc głęboki gniew, dokonał, jak sądzę, ostatecznego rozróżnienia między małą dziewczynką, która była ofiarą, a jej rodzicami, którzy ponosili winę. Winę za to, że narzucili jej swoją, jakże przedwczesną śmierć, że przekazali jej w spadku zepsutą krew.

Bo największa tragedia dotknęła jednak ich córkę, na którą wirus przeszedł przez matkę. Historia malej Emilie, której autor poświęca osobny rozdział, jest przejmująca. Szybko straciła rodziców, ale dziadkowie zapewnili jej szczęśliwe dzieciństwo. Chorobie nie dało się jednak zapobiec. Muszę przyznać, że chociaż książka, może z powodu lapidarnego stylu, jest dość chłodna, to czytając rozdział poświęcony kuzynce autora, mimo wszystko nie potrafiłam powstrzymać łez. 

W historii jej choroby dwie sprawy szczególnie mnie poruszyły. Pierwsza to oddanie babci, która z wielkim poświęceniem opiekowała się wnuczką, codziennie jeździła do nicejskiego szpitala, aby ją odwiedzać. To ta sama babcia, która kilkanaście lat wcześniej wypierała uzależnienie syna, a potem, kiedy zachorował, też o niego walczyła. Druga sprawa to reakcja autora i jego brata na chorobę kuzynki. Wcześniej spędzali z nią dużo czasu, razem się bawili, kiedy zachorowała, nie potrafili się z tym zmierzyć. Nie chcieli odwiedzać jej w szpitalu, nie umieli z nią rozmawiać. Byli przecież dziećmi. Anthony Passeron bardzo szczerze pisze o swoim i brata stanie ducha, który towarzyszył tamtym wydarzeniom. 

Autor odtwarza nie tylko atmosferę tamtych czasów, ale może przede wszystkim wydobywa z niepamięci swojego stryja. Stryja przemilczanego przez dziadków i rodziców. Stryja, którego kochali, ale który przyniósł im mnóstwo wstydu i trosk, który zmienił ich życie. Diagnozując sytuację, tak pisze o nim i jego żonie, a właściwie całym pokoleniu zafascynowanym narkotykami.

... uświadamiam sobie, że mogliby mieć jakieś życie poza narkotykami. Życie, w którym byliby szczęśliwi. Życie, w którym mógłbym ich poznać. Życie proste, które z pewnością nie zasługiwałoby na to, by o nim opowiadać, a jednak całe życie.

Taki paradoks.

Tadeusz Konwicki "Mała apokalipsa"

Napiszę szczerze - pewnie nigdy (Nigdy nie mów nigdy.) nie

sięgnęłabym po "Małą apokalipsę" Tadeusza Konwickiego (Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA 1994), gdyby nie spektakl w jednym z teatrów mojego miasta, którego premiera odbyła się całkiem niedawno, a na który się wybieram. Nie żebym coś miała przeciwko Tadeuszowi Konwickiemu, chociaż przyznaję, znawczynią jego twórczości nie jestem, czytałam trzy jego książki - "Kronikę wypadków miłosnych", "Bohiń" i (chyba) "Sennik współczesny". Było to jednak dawno temu, potem autor zszedł z mojego czytelniczego radaru jak wielu innych. Pewnie niesłusznie. Teraz jednak przed spektaklem pomyślałam, że warto by było poznać oryginał i tak, wypożyczona z biblioteki, trafiła do mnie "Mała apokalipsa". Czytając, zastanawiałam się, co dziś po ponad czterdziestu latach od pierwszego, podziemnego, wydania (Książka ukazała się po raz pierwszy w tym samym wydawnictwie w roku 1979.) mogli w niej dostrzec twórcy spektaklu.

Bo "Mała apokalipsa" była ściśle związana z tamtym czasem, z czasem PRL-u. Akcja powieści rozgrywa się w Warszawie w ciągu jednego dnia. Narratorem jest pisarz, który już od dłuższego czasu nie napisał żadnej książki. Żyje na emigracji wewnętrznej, od czasu do czasu podpisuje jakiś list protestacyjny, który podsuwają mu jego dwaj przyjaciele literaci-opozycjoniści, Hubert i Rysio. Właśnie oni odwiedzają go pewnego ranka, aby zakomunikować mu, że ma wieczorem przed Pałacem Kultury dokonać samospalenia. Moment został wybrany nieprzypadkowo - to dzień wizyty w Warszawie przywódcy Związku Radzieckiego, nazywanego przez narratora carem. A narrator zgadza się, nie protestuje, bo jest mu wszystko jedno. Właściwie, kiedy budzi się tego ranka, już myśli o śmierci. 

Oto nadchodzi koniec świata. Oto nadciąga, zbliża się czy raczej przypełza mój własny koniec świata. Koniec mego osobistego świata. Ale zanim mój wszechświat rozpadnie się w gruzy, rozsypie na atomy, eksploduje w próżnię, czeka mnie jeszcze ostatni kilometr mojej Golgoty, ostatnie okrążenie w tym maratonie, ostatnich kilka szczebli w dół albo w górę po drabinie bezsensu.

Bezsens wydaje się być tu słowem kluczem. W tym świecie rozkładającego się komunizmu nic nie ma sensu, bo nie ma nadziei. To świat groteskowy i tak został przez Tadeusza Konwickiego pokazany. Nie jest to moja ulubiona konwencja, co nie znaczy, że nie zdarza mi się sięgać po coś z tego klucza. W tej rzeczywistości, w której wszystko szwankuje - brakuje wody w kranach, psują się instalacje, zawalają się przęsła mostu Poniatowskiego, rozkraczają się tramwaje, właściwie nie wiadomo, jaka jest pora roku ani nawet który rok - w tym potwornie brzydkim świecie nikt już w nic nie wierzy, nic nie jest na poważnie. Partyjni aparatczycy nie wierzą w komunizm, ubecy udają tylko, że są groźni, byle tak myśleli o nich ich przełożeni, chociaż pewnie i im jest wszystko jedno, niegroźni są donosiciele, właściwie można się z nimi zaprzyjaźnić, każdy próbuje uszczknąć coś dla siebie, zgromadzeni na ulicach manifestanci, którzy mają witać gościa, klaszczą bez entuzjazmu, a pod koniec dnia zalegają na ulicach pijani. A i sam gość, car, wydaje się być groteskowy i niepoważny. Władza próbuje jakoś utrzymać tę fasadę, ale kiepsko to wychodzi. Do sali, w której ma się odbyć wykwintne przyjęcie na cześć gościa, wpadają wspólnie członkowie partii, przypadkowi goście pobliskiej restauracji, opozycjoniści i najpierw nieśmiało, a potem jawnie korzystają z tego, co leży na stołach. Kiedy ta dzika horda przetoczy się przez salę, jakoś się ukryje braki. To groteskowa, śmieszna scena. Ale podobnie pokazani są opozycjoniści. Podpisują listy, apele, protesty, ale nic im za to właściwie nie grozi i nie przeszkadza im to, że utrzymują się dzięki wydanym w młodości słusznym książkom, które trafiły na listę lektur szkolnych. Działają zgodnie z zasadą; panu bogu świeczkę, a diabłu ogarek.

Czy pana nie dziwi, że lata lecą, a oni spokojnie, jak chłopi na wiosnę, odwalają te swoje protesty, rezolucje, publikacje, demonstracje. Posiwieli, przytyli, no i co? Reżym także przytył i posiwiał. Kruk krukowi oka nie wykole.

Hubert i Rysio pewnie liczą na to, że akt samospalenia, będzie jakimś przełomem. Ale w tym świecie najprawdopodobniej tak się nie stanie. Czy ktoś w ogóle poza garstką groteskowych opozycjonistów zauważy tę ofiarę? Czy komuś jest potrzebna? 

- (...) Wystarczy patrzeć ludziom w oczy i pilnować, czy akceptują. Rób to, czego ludzie chcą.

- Za późno. Będę robić, co zechcę.

- Ty robisz, myśląc, że oni tak chcą, a oni nie chcą. 

Nie wiemy, czy samospalenie ostatecznie się dokona. Narrator, który został wybrany na ofiarę, to nie typ bohatera, chociaż próbuje w tym pozbawionym wartości świecie ocalić siebie, żyć w zgodzie z sobą. To on mówi, że będzie robić, co zechce. Ani nie protestuje, ani się nie boi, jeśli ostatecznie się nie spali, to nie  z tchórzostwa. Zastanawia się, za co ma właściwie umrzeć i kto jego ofiarę, poza jej pomysłodawcami, zrozumie.

Jeszcze jeden symbol. Wobec wieczności czy wobec idiotów współczesnych? Skomplikowany i nieczytelny gest. (...) Czy to błazenada czy wniebowstąpienie?

Bo większość społeczeństwa jak zwykle się dostosowała.

Milcząca większość śpi w letargu. Urządziła się jakoś, wynalazła ciepłe zakątki, obrosła w kokony względnego dobrobytu. Bakszysze i kubany zhumanizowały nieludzki ustrój. Od najwyższego sekretarza do nocnego stróża wszyscy biorą w łapę i wszyscy kradną. Płyniemy po bezkresnym oceanie usankcjonowanego złodziejstwa.

Może nadzieją w tym bezsensownym świecie mogłaby być miłość, gdyby wcześniej nie została rozmieniona na drobne i gdyby nie było za późno. Wszak narrator w czasie swoich peregrynacji po mieście spotyka Nadieżdę i zakochuje się w niej z wzajemnością. A przynajmniej tak im się obojgu wydaje. W tym świecie przecież nic pewnego i nic wielkiego nie ma. Wszystko jest małe, byle jakie, nad wszystkim cieniem kładzie się rozkład. Dlatego apokalipsa i dlatego mała. 

Świat się wyrównał. Nie ma złych i dobrych. Jest wielki, nieszczęsny tłum depczący sobie po nogach. Wyschły, wsiąkły w piasek zapomnienia źródła ożywcze niegdysiejszej moralności. Nie ma skąd czerpać, nie ma tego miejsca, gdzie można się orzeźwić. Nie ma przykładu, nie ma natchnienia. Jest noc. Noc obojętności, noc apatii, noc chaosu.

Czy to właśnie ten rozpadający się świat zainteresował twórców spektaklu? Czy małość i miałkość bohaterów? A może coś jeszcze innego, coś na co ja nie zwróciłam uwagi? Przekonam się wkrótce. Tak czy inaczej cieszę się, że nieoczekiwanie sięgnęłam po "Małą apokalipsę" Tadeusza Konwickiego.

Mercè Rodoreda "Rozbite lustro"

Ta powieść przyszła do mnie nieoczekiwanie, właściwie nawet nie 

zarejestrowałam, że się ukazała, chociaż stało się to dwa miesiące temu. O pisarce też wcześniej nie słyszałam, a to jej trzecia książka, która ukazała się w Polsce. Olśnienia doznałam za sprawą jednego z  podcastów o książkach, których słucham. Najlepszego na mojej liście. Chodzi o "Raport o książkach" Agaty Kasprolewicz i Dariusza Rosiaka. Z rozmowy poświęconej "Rozbitemu lustru" Mercè Rodoredy (Marginesy 2024; przełożyła Anna Sawicka) dowiedziałam się, że to wybitna katalońska pisarka porównywana do Virginii Woolf, którą uwielbiała. Nie jest jednak tak, żebym sięgała po każdą książkę uznawaną przez poważnych ludzi, a nie działy marketingu, za bardzo dobrą czy wybitną. Musi jeszcze odpowiadać moim literackim gustom, a tak właśnie było z "Rozbitym lustrem". Jednym z wabików, chociaż nie najważniejszym,  była informacja, że akcja zahacza o hiszpańską wojnę domową, a to temat, który mnie interesuje. Kiedy zobaczyłam okładkę tej powieści, uświadomiłam sobie, że gdzieś mi mignęła, ale nie zachęciła swoim wyglądem i sloganem reklamowym, że to katalońskie "Downton Abbey". Nie żebym miała coś przeciwko temu serialowi, ale jakoś razem mi to nie zagrało. Tak więc w tym przypadku sprawdziło się przysłowie: nie oceniaj książki po okładce.

Ta powieść jest rzeczywiście sagą rodzinną. Opowiada o trzech pokoleniach pewnej zamożnej katalońskiej rodziny, która zamieszkała w wielkim domu na obrzeżach Barcelony, gdzie żyli ludzie zamożni. Bohaterkami i bohaterami są nie tylko członkowie rodu, ale również ich służba. Pewnie także stąd to porównanie do "Downton Abbey". Ale tak napisać o "Rozbitym lustrze", to nic nie napisać. Bo istota nie tkwi w samej historii, bardzo zresztą ciekawej, ale w sposobie opowiadania, który z jednej strony tworzy melancholijny klimat, a z drugiej daje możliwość głębokiej wiwisekcji bohaterek i bohaterów. Same zdarzenia bywają bardziej relacjonowane niż opowiadane, nie dzień po dniu, miesiąc po miesiącu i rok po roku, jak to bywa w sagach rodzinnych. Dowiadujemy się raczej w sposób rzeczowy i konkretny o sekwencjach wydarzeń, co powoduje duże przeskoki czasowe. Nagle orientujemy się, że upłynęło kilka, a nawet kilkanaście lat. Ale potem wszystko zwalnia i autorka drobiazgowo analizuje uczucia, emocje, motywacje i przeżycia bohaterek oraz bohaterów albo fascynująco i szczegółowo maluje otoczenie, w którym toczy się akcja, szczególnie dom i ogromny ogród. Miasta właściwie jest tu niewiele, to na mikrokosmosie rodziny skupiona jest uwaga autorki. W każdym razie jeśli ktoś nie lubi opisów, to na pewno nie jest to powieść dla takiej osoby.

To, co najbardziej zwróciło moją uwagę w czasie lektury, to historia rozpadu rodziny, którą można potraktować jako metaforę rozpadającego się mieszczańskiego świata. Dla mnie jest to istota tej książki. Zmierzch był nieunikniony, bo fundamenty zbudowano na nieszczerości, niedomówieniach, zdradach i braku miłości. Małżeństwo jest w tym świecie transakcją. Dla Teresy, głównej bohaterki wywodzącej się z nizin społecznych, to przepustka do dostatniego życia i możliwość awansu społecznego. Stanie się podwaliną do dalszych sukcesów finansowych i umacniania pozycji. To ona z czasem po śmierci drugiego męża, zamożnego dyplomaty, stanie się głową rodu. Atutem Teresy była młodość i uroda. Dla jej pierwszego męża, dużo od niej starszego, taka piękna żona będzie trofeum, dowodem jego sprawności, próbą zatrzymania uciekającego czasu. Z podobnych pobudek wiele lat później wejdzie do rodziny jej zięć. Ożeni się z córką Teresy, Sofią, bo w ten sposób podniesie swój prestiż, a w zamian da pieniądze. Tu od początku nie będzie mowy o miłości. Sofia, podobnie jak matka, krok po kroku, cierpliwie buduje swoją pozycję - kiedy trzeba zaciśnie zęby, innym razem zejdzie Historii z oczu i przeczeka wojenną zawieruchę we Francji. Gdy świat się zmieni, wszystko ucichnie, skończy się wojna domowa, a władzę obejmie frankistowski reżim, ona wróci, dzięki drugiemu małżeństwu jeszcze bogatsza, i zacznie wszystko od nowa. Na gruzach starego mieszczańskiego świata być może zbuduje finansowe imperium, stanie się przedsiębiorczynią. Pójdzie jeszcze dalej niż matka. Chociaż Teresa też była twarda, to Sofia wydaje się być jeszcze silniejsza, pozbawiona złudzeń i sentymentów, cyniczna, mocno stąpa po ziemi. Może różnica bierze się z innych doświadczeń? Teresa chociaż za mąż wychodziła z rozsądku, przeżyła w młodości namiętną miłość, a potem gorący romans, a Sofia od razu została zraniona, szybko dostała lekcję życia. 

Jest to świat oparty na nieszczerości. Za fasadą bohaterki i bohaterowie skrywają swoje tajemnice. Chociaż otoczenie domyśla się prawdy, to wszyscy udają, że tego nie ma. Nie ma nieślubnych dzieci, nie ma zdrad, nie ma zawiedzionych miłości, nie ma wykorzystywania służących pod bokiem żony. O tym wszystkim mówi się najwyżej szeptem, na ucho, pokątnie, nigdy głośno. Pozornie rodzinny gmach trzyma się mocno. Nikt nie przyzna, że tragedie, które dotkną rodzinę, wynikają z zaniechań i braku szczerości. Nam, czytelniczkom i czytelnikom, ta wiedza też podawana jest stopniowo, jakbyśmy i my potajemnie, powoli, przez przypadek poznawali prawdę.

Druga sprawa, która tak bardzo uderzyła mnie w tej powieści, to wspaniale oddany upływ czasu. Jak w życiu - ani się spostrzeżemy, jak miną lata, a bohaterki i bohaterowie nie mogą pogodzić się z upływem swojej młodości. Jeszcze niedawno byli młodzi i piękni, pełni sił, gotowi brać się za bary z życiem, a już są starzy, niedołężni, chorują, energii ubywa, pamięć już nie ta. Kiedy minęły te lata? Pozostają wspomnienia i żal za tamtym życiem. Autorka znakomicie uchwyciła to doświadczenie utraty, żalu, melancholii i smutku.

I nagle w każdej drobinie swojego lustra zobaczyła lata swojego życia przeżytego w tym domu. Zafascynowana, pochylona nad ziemią, nie potrafiła tego pojąć. Wszystko się działo, zatrzymywało się, znikało. Jej świat ożywał tam w środku, ze wszystkimi kolorami, z całą siłą. Dom, park, salony, ludzie; młodzi, starsi, w trumnie, płomienie świec, dzieci, suknie, dekolty, a w nich uśmiechnięte lub smutne twarze, nakrochmalone kołnierzyki, krawaty perfekcyjnie zawiązane, buty świeżo wypastowane kroczące po dywanach albo po piasku w ogrodzie. Orgia minionego czasu, daleko, daleko ... Jakie to wszystko odległe ...

A poza tym odnajdziemy w powieści wspaniałe portrety bohaterek i bohaterów, także tych z warstwy niższej. Postaci niejednoznaczne, czasem dobre, czasem postępujące podle i z zimnym wyrachowaniem.

Bardzo się cieszę z tego nieoczekiwanego odkrycia. Są książki, o których mówi się bardzo dużo, wyskakują z przysłowiowej lodówki, rozmów o nich mogę wysłuchać w kilku podcastach, które śledzę. O "Rozbitym lustrze" Mercè Rodoredy usłyszałam tylko od Agaty Kasprolewicz i jej rozmówczyni. Poza tym cisza. 

PS. Kupiłam już "Diamentowy plac", inną powieść autorki. 

Stasia Budzisz "Welewetka. Jak znikają Kaszuby"

O książce Stasi Budzisz "Welewetka. Jak znikają Kaszuby"

(Wydawnictwo Poznańskie 2023) oczywiście słyszałam, kiedy wyszła, bo była mocno promowana, a jeśli śledzi się na bieżąco, co w wydawniczej trawie piszczy, trudno ominąć szum wokół nowego tytułu. Wtedy jednak nie wstawiłam jej do mojego czytelniczego planu. Jednak jakiś czas temu, sama już nie pamiętam dlaczego, postanowiłam ją przeczytać. Jak znam życie, pewnie długo jeszcze ta nagła zachcianka pozostałaby w sferze planów, a może nawet nigdy by się nie zrealizowała, gdyby nie biblioteka. Doprawdy zapisanie się tam było znakomitym pomysłem.

Stasia Budzisz, dziennikarka i reporterka, dotąd zajmowała się Kaukazem i Europą Wschodnią. Kilka lat temu wydała swoją pierwszą reporterską książkę o Gruzji, gdzie przez jakiś czas mieszkała, zdarzało mi się słyszeć ją w radiu w roli komentatorki problemów związanych z obszarem jej zainteresowań. Dlaczego wobec tego zajęła się Kaszubami? Bo sama jest Kaszubką. Ale droga do tej książki wcale nie była prosta, autorka długo wypierała swoją kaszubskość, wstydziła się jej, a studia polonistyczne wybrała dlatego, aby ją definitywnie unicestwić, przynajmniej na poziomie języka. To proces, o którym dzisiaj już się mówi i który dotyczył także innych mniejszości etnicznych czy narodowych mieszkających w Polsce, na przykład białoruskiej. Po prostu w naszym homogenicznym społeczeństwie języki mniejszości długo uważane były za gwarę, a więc za coś gorszego, bo wiejskiego. W szkole wymagano znajomości polskiego, wobec tego bardzo często nawet jeśli naturalnym językiem dla kogoś był na przykład kaszubski czy białoruski, rodzice w trosce o przyszłość dziecka nie pozwalali mu mówić w tym języku i rozmawiali z nim po polsku. Co wobec tego sprawiło, że Stasia Budzisz dziś identyfikuje się jako Kaszubka? Pobyt w Gruzji, a konkretnie w Megrelii. Dla jej mieszkańców jest oczywiste, że są Megrelami. A kiedy pandemia uziemiła ją w Polsce, pojawiły się plany na książkę o rodzinnych Kaszubach. I tak ostatecznie powstała "Welewetka", reportaż o znikających Kaszubach.

Opowieść o swojej ziemi rodzinnej, jej historii i problemach łączy autorka z historią rodziny. I chociaż cała książka jest ciekawa, to przyznam, że właśnie te fragmenty zainteresowały mnie najbardziej. Może między innymi dlatego, że są to opowieści o pradziadkach i dziadkach, sięgają czasów przedwojennych, wojennych i tuż powojennych, a opowiedziane zostały w bardzo interesujący sposób. Nie było łatwo odtworzyć losy rodziny, dogrzebać się prawdy, bo o pewnych faktach milczano ze strachu albo dlatego, że były zbyt bolesne i lepiej o nich nie mówić. To oczywiście dziadek służący w  Wehrmachcie czy gwałty na Kaszubkach. Stasia Budzisz opowiada o tym, jakim szokiem dla niej było odkrycie, że jej ukochany dziadek służył w niemieckim wojsku. Tym bardziej, że wyobrażała go sobie jako polskiego patriotę i tak o nim opowiadała, konfabulując o jego życiu zgodnie z modelem polskiego patriotyzmu wtłoczonym jej przez szkołę. Dziś już wiemy, dlaczego Kaszubi, Ślązacy czy Mazurzy służyli w niemieckim wojsku. Rozumiemy ten skomplikowany dziejowy splot. Dziś otwarcie mówi się też o gwałtach popełnianych przez radzieckich żołnierzy, którzy wkraczali na wyzwalane tereny. Nie oszczędzali też Polek, ale szczególnie okrutnie traktowali Kaszubki i Mazurki, bo uważali je za Niemki.

Jak się okazuje, o przedwojennej i wojennej historii Kaszub sporo już wiedziałam, co nie znaczy, że tych partii "Welewetki" nie czytałam z zainteresowaniem. Zawsze warto sobie przypomnieć ulotną wiedzę, a i sporo nowych faktów poznałam. Natomiast zupełnie nie miałam pojęcia o współczesnych problemach Kaszubów. Stasia Budzisz nie lukruje rzeczywistości, otwarcie i z nieukrywaną złością pisze o konfliktach pomiędzy najważniejszymi kaszubskimi organizacjami i działaczami wynikających z tego, jak mają się Kaszubi sytuować względem Polski i polskości. Czy są przede wszystkim Polakami i mają się w Polskę wtapiać, czy stanowią jednak byt odrębny mieszkający w Polsce. Pisze o zaniechaniach względem języka, szkolnictwa, ale chyba najbardziej irytuje ją kaszubskość pielęgnowana na pokaz, jako atrakcja turystyczna, bez głębszego namysłu i znajomości historii. Okazuje się, że kaszubski strój ludowy i kaszubski haft to produkt peerelowskich folklorystów. Został wtedy wymyślony i zaakceptowany przez odpowiedni urząd. Bo czegoś takiego po prostu nie było. Autorka dowiedziała się, że to, jak napisała, wielka ściema,  kiedy zaczęła temat zgłębiać. To samo dotyczy zespołów muzycznych, a właściwie instrumentów, na których grają. W tym wypadku mylone są ich funkcje. To z tych powodów pojawił się podtytuł o znikających Kaszubach. Bardzo krytyczna jest też Stasia Budzisz wobec silnej kaszubskiej religijności, która kultywowana bezkrytycznie, bez znajomości kultury i folkloru prowadzi do konfliktów, nieporozumień, a w sferze osobistej do opresji.

Bardzo ciekawa książka. Warto było po nią sięgnąć.

Colum McCann "Apeirogon"

Niedokładne informacje na temat książki, którą chcemy przeczytać,

najczęściej prowadzą do rozczarowania. To nie rzecz dla mnie, dlaczego nie doczytałam! - irytuję się. Ale bywa odwrotnie. Tak stało się tym razem. Informacja, że powieść "Apeirogon" irlandzkiego pisarza Columa McCanna (Wydawnictwo Poznańskie 2021; przełożyła Aga Zano) opowiada o konflikcie izraelsko-palestyńskim, wystarczyła, abym ją kupiła. Jest wielce prawdopodobne, że gdybym przeczytała jakieś omówienia czy recenzje, uznałabym, iż temat tematem, ale forma nie dla mnie. Tymczasem poprzestałam na nocie od wydawnictwa i żyłam w głębokim przekonaniu, że "Apeirogon" to po prostu powieść. Tymczasem książka Columa McCanna rozbija ramy gatunkowe i jest czymś więcej. Zastanawiam się, czy w ogóle można nazwać ją powieścią. Dlatego gdybym wiedziała, jak autor eksperymentuje z formą, jak luźno ją traktuje, zniechęciłabym się i nigdy po nią nie sięgnęła. Cóż, popełniłabym wtedy niewybaczalny błąd. Sama jestem zdumiona, że ten misz masz skojarzeń, ten wór bez dna, w którym mieszczą się rozmaite elementy, że ten apeirogon (To nie błąd, teraz ma być z małej litery, a dlaczego, za chwilę wyjaśnię.) tak mnie wciągnął.

Zacznę więc od wyjaśnienia tego dziwnego, użytego w tytule, słowa, którego wcześniej nie znałam. Otóż apeirogon to figura matematyczna o nieskończonej liczbie boków, które można dodawać. I czymś takim jest ta książka, która puchnąć by mogła w nieskończoność. 

Historia, która stała się powodem jej napisania, jest prawdziwa. Bohaterami są postacie autentyczne. To Palestyńczyk z Zachodniego Brzegu, Bassam Aramin, i mieszkający w Izraelu Żyd, Rami Elhanan. Obaj przeżyli podobną tragedię - ich córki zginęły z ręki wroga. Abir Aramin została zastrzelona przez izraelskiego żołnierza w drodze do szkoły. Smadar Elhanan zginęła w zamachu na jerozolimskiej ulicy. Była przypadkową ofiarą palestyńskich terrorystów. Obie mogłyby nie zginąć, gdyby sekwencja zdarzeń potoczyła się inaczej. Tak jest zawsze, kiedy w grę wchodzą przypadkowe ofiary. Ich śmierć dzieli dziesięć lat. Wcześniej obaj mężczyźni stali po dwóch stronach barykady.

Bassam jako młody chłopak trafił na wiele lat do izraelskiego więzienia. Nie był niewinny - rzucał kamieniami w izraelskich żołnierzy, spiskował. Chociaż kierował się słusznym gniewem, używał siły. W więzieniu wiele wycierpiał. Był bity, poniżany, ogłosił głodówkę. Ale to tam się zmienił. Kiedy obejrzał film o Holokauście, najpierw czuł satysfakcję, ale zaczął myśleć, zastanawiać się i radość z cierpienia wroga ustąpiła miejsca zrozumieniu tragedii. My, Palestyńczycy, staliśmy się ofiarami ofiar. Wiele lat później skorzysta ze stypendium jednego z brytyjskich uniwersytetów i zrobi magisterium na ten temat. Po wyjściu z więzienia ożenił się i zaczął działać na rzecz pokoju pomiędzy Palestyńczykami i Żydami. Zrozumiał, że zemsta nie rozwiąże problemu, tylko nakręci nienawiść i konflikt będzie trwał. Tak poznał Ramiego, który miał za sobą udział w izraelskich konfliktach. Najtragiczniejsze doświadczenia wyniósł z wojny Jom Kipur. Długo pozostawał obojętny, chciał zwyczajnie żyć, zajmować się pracą, rodziną. Tamte przeżycia, żona, która też jest działaczką na rzecz pokoju, i śmierć córki zmieniły jego postawę. 

Obaj swój ból po śmierci córek postanowili przekuć na coś dobrego, wyrzekli się zemsty i działają w organizacjach na rzecz pokoju pomiędzy Palestyną, a Izraelem. Spotykają się z tymi, którzy chcą ich słuchać, ludźmi z różnych krajów, i wciąż opowiadają tę samą historię, niosąc pokojowe przesłanie. To, co mówią w trakcie takich spotkań, zostało zamieszczone w środkowej części książki. Są serdecznymi przyjaciółmi. 

Ramą opowieści jest dzień, w trakcie którego odbędzie się jedno z takich spotkań, w chrześcijańskim klasztorze na Zachodnim Brzegu tuż przy murze separacyjnym, który w tym miejscu, tak jak w innych, zniszczył krajobraz i utrudnił życie mieszkających w okolicy Palestyńczyków. To właśnie tam wygłoszą swoje mowy przytoczone w książce. O ile dobrze zrozumiałam, autor książki był na nim obecny. Rami jedzie na spotkanie motorem, Bassam samochodem. W drodze do klasztoru, a potem  do domu, wspominają swoje życie, bolesne doświadczenia. To  z tych wspomnień składamy ich historie. Te fragmenty są fabularną częścią książki, ale ich los, doświadczenia jak najbardziej prawdziwe. Opowieść, której centralnym punktem jest spotkanie w klasztorze, zatacza krąg. To takim okręgiem jest apeirogon. Jeśli przyjrzeć mu się z bliska, jego brzeg składa się wielu odcinków, nie stanowi całości.

Gdyby to było wszystko, "Apeirogon" można by nazwać powieścią. Rzecz w tym, że historia Bassama i Ramiego jest rozbijana przez właśnie takie odcinki, które łączą się z nią na zasadzie luźnych skojarzeń. Czasem widać ten związek lepiej, czasem gorzej. Jedne dygresje są krótsze, inne dłuższe, do niektórych autor wraca po jakimś czasie i rozwija je. Dużo tu opowieści o ptakach, które człowiek bacznie obserwuje, a potem tę wiedzę stara się wykorzystać, konstruując na przykład jakąś broń. Ptaki w swojej drodze z południa na północ i z powrotem bardzo często giną, natrafiając na rozmaite przeszkody. Zdecydowana mniejszość dociera do celu. Dużo jest o rozmaitych rodzajach broni i o handlu nią. Większość tych dygresji zmierza do tego samego celu - pokazuje zniszczenie, jakie sieje człowiek, kierując się chęcią zysku, nienawiścią, walcząc, wzniecając wojny, ale też nie zważając na środowisko naturalne. Z tego powodu najczęściej giną ptaki, o których tyle jest w książce. Nieoczekiwanie dla mnie te dygresje po prostu wciągają, są bardzo interesujące, odkrywcze, wiele się można dowiedzieć. Szkoda tylko, że tak szybko się zapomina. 

Bo to, co najbardziej zostaje w głowie, to opowieść o Bassamie i Ramim, tragedii ich córek i życiu na okupowanym Zachodnim Brzegu. Wiele wiem na ten temat, czytałam książki palestyńskiego pisarza i prawnika Raji Shehadeha, "Palestyńskie wędrówki", "Dziennik czasu okupacji", "Obcy w domu", reportaże Pawła Smoleńskiego, "Izrael już nie frunie", "Arab strzela, Żyd się cieszy", "Oczy zasypane piaskiem", powieść "Żywopłot" Dorit Rabinyan, "Drobny szczegół" Adanii Shibli, a całkiem niedawno "Jestem stamtąd, jestem stąd" Mourida Barghouti'ego, palestyńskiego poety i działacza. Nigdy dość przypominania sobie o tragedii, jaka się tam na co dzień rozgrywa. O pokaleczonym krajobrazie, o murze niszczącym życie mieszkańców miejscowości, które znalazły się w jego pobliżu, o skomplikowanym podziale Zachodniego Brzegu powodującym, że z miejscowości  niewiele od siebie oddalonych, trzeba jechać długą i skomplikowaną drogą, o punktach kontrolnych i upokorzeniach, które spotykają tam Palestyńczyków, o brutalności izraelskich żołnierzy, o tym, jak trudno Palestyńczykom podróżować za granicę, o rewizjach na lotniskach, o tym, że są z góry podejrzani, nawet kobiety i dzieci, o żydowskich osiedlach na Zachodnim Brzegu i drogach tylko dla Izraelczyków oraz o wielu innych sprawach. Ale i Żydzi mają swoje tragiczne doświadczenia. Wieczne zagrożenie wojną, nienawiść państw arabskich, terroryzm, obowiązkowa służba wojskowa w obronie ojczyzny, która często zostaje okupiona bolesnymi doświadczeniami. Ci młodzi żołnierze i żołnierki żyją  w zagrożeniu, często działają pod wpływem strachu, presji czasu, wychowywani są do nienawiści i pogardy, nie widzą w Palestyńczykach ludzi, niewiele  wiedzą o nich i o tym, jak wygląda życie pod okupacją. 

Stąd się wzięła działalność Bassama i Ramiego. Z wiary, że trzeba mówić, opowiadać, szukać we wrogu człowieka i może kiedyś to coś zmieni.

... chcieliśmy zabijać się nawzajem w tym samym celu - dla pokoju i bezpieczeństwa. To dopiero ironia, obłęd.

... dostrzec we wrogu człowieczeństwo i szlachetność to katastrofa, bo wtedy przestaje być wrogiem ...

Czasami czuję się tak, jakbyśmy wybierali ocean łyżką, ale pokój jest faktem. Kwestią czasu.

... ignorancja to okropna towarzyszka.

Takie proste i takie trudne, takie smutne i takie optymistyczne. Póki co mamy kolejną krwawą odsłonę tego konfliktu. Co dziś czują i myślą bohaterowie tej książki? Czy nie stracili wiary i nadziei w to, że misja ich i takich jak oni pokojowych działaczy przyniesie kiedyś oczekiwane rezultaty? Przyznam, że jestem pesymistką. Tym bardziej ich podziwiam. Szczególnie, że taka działalność wymaga niezwykłej odwagi i odporności, obaj, a szczególnie Rami, są w swoich krajach hejtowani, uważani za wrogów, otoczeni ostracyzmem.

Sándor Márai "Zbuntowani"

Moja przygoda z twórczością wybitnego węgierskiego pisarza

Sándora Márai'a była krótka i ograniczyła się do dwóch powieści. Dawno temu przeczytałam "Pierwszą miłość", która bardzo mi się spodobała, kilka lat później "Żar", którym jakoś nie potrafiłam się zachwycić. Ale że Sándor Márai wyskakuje mi co jakiś czas z lodówki, od dawna miałam zamiar wrócić do jego twórczości. Na początek wybór padł na pięcioksiąg łączący się w całość stanowiącą "Dzieło Garrenów". I teraz dzięki bibliotece (polecam!) mój zamiar się zmaterializował i właśnie przeczytałam część pierwszą "Zbuntowani" (Czytelnik 2009; przełożyła Teresa Worowska). Mam już w domu część drugą, co chyba najlepiej świadczy o mojej opinii o powieści, o której dzisiaj.

Akcja "Zbuntowanych" rozgrywa się wiosną roku 1918 w mieście położonym z dala od frontów pierwszej wojny światowej, która wciąż jeszcze trwa i zbiera krwawe żniwo. Nie jest tajemnicą, że pisarz sportretował tu swoje rodzinne Koszyce, ale ich nazwę w książce zmienił. Bohaterami są owi tytułowi zbuntowani, czyli kilku uczniów kończących właśnie szkołę średnią. Jeden jest synem lekarza wojskowego, drugi pułkownika, obaj ojcowie są na wojnie, trzeci miejscowego kupca, a czwarty szewca. W tej części cyklu, którego zamiar narodził się później, dwaj bracia Garrenowie właściwie nie występują. Pojawią się dopiero w kolejnym tomie. Chłopcy zdali egzaminy maturalne, z jednym wyjątkiem, i wiedzą, że teraz czeka na nich, niczym miecz Damoklesa, armia, krótkie przeszkolenie i wyjazd na front. Staną się mięsem armatnim jak ich starsi koledzy. Taki los spotkał drugiego syna pułkownika. Właśnie wrócił z frontu bez ręki i teraz, chociaż starszy o kilka lat, z nudów, z frustracji, z braku celu, z powodu utraty złudzeń, bierze udział w ich ekscesach. Wcześniej nic ich nie łączyło, poza chodzeniem do tej samej klasy. Nagle, nie do końca wiadomo dlaczego, stworzyli bandę, jak sami się określają, bandę buntującą się przeciwko mieszczańskiemu światu rodziców, który doprowadził do tego, że ich jedyną perspektywą jest wojna, w dodatku nie ich wojna, i który im się nie podoba.

My się nie przygotowujemy do życia. (...) My się w ogóle nie przygotowujemy do niczego. Jeśli życie przygotowuje się do czegoś, to jego zdanie. My mamy zupełnie inne zdanie. (...) Nie mamy nic wspólnego z tym, co panowie robicie. Nie jesteśmy za to odpowiedzialni. (...)  Uważaj, ty też jesteś odpowiedzialny. (...) Zgodziłeś się pójść na font (...) Z twojego powodu ginęli ludzie. Z powodu ojca Erno też ginęli ludzie. Według mego skromnego zdania, odpowiedzialni za to są ci wszyscy, którzy się na to zgodzili. (...) Nie cierpię tego, czego nas uczą. Nie wierzę w to, w co oni wierzą. A teraz nie wiem, co będzie. Ale nie chcę z nimi żyć, nie chcę nawet, by dawali mi jeść. Dlatego tu jestem. Bo tu mogę naruszyć ich reguły.

A oni żyli w stanie wojny, swojej prywatnej wojny, która była całkowicie niezależna od wojny prowadzonej przez dorosłych; nie wątpili w to ani przez chwilę. 

Buntują się, przekraczając kolejne granice. Piją, grają w karty, kradną z domów rozmaite przedmioty, co jest przekroczeniem najbardziej istotnym, i gromadzą je w wynajętym pokoju w pensjonacie znajdującym się na obrzeżach miasta, zastawiają w lombardzie rodzinną srebrną zastawę należącą do rodziców jednego z nich, a pieniądze przepuszczają. Zafascynowani aktorem, który przybył na występy do miasta, bardzo często przebywają w jego towarzystwie. Konieczność wykupienia sreber  wpędzi ich w kłopoty, a znajomość z aktorem tylko je pogłębi i nieoczekiwanie postawi w sytuacji, która wprowadzi w ich życie wielkie zamieszanie, a szczególnie w życie jednego z nich. Aktor kpiąc z nich, a może nie, przekroczy granicę, która stanowi jeszcze większe tabu. Nie mogę pisać dokładniej, bo chociaż w żadnym razie nie jest to powieść przygodowa, a akcja, jeśli w ogóle można tu mówić o akcji, toczy się powoli,  największe znaczenie mają portrety bohaterów i oddanie ich stanu psychicznego, to jednak na koniec dochodzi do dramatycznych zdarzeń. 

Najbardziej uderzyła mnie samotność tych chłopców. Samotność będąca rezultatem sposobu wychowania przez dom i szkołę oraz abdykacji dorosłych, którzy zupełnie się nimi nie zajmują. Nic dziwnego, że uciekają z domów, bo nikt tam na nich nie czeka. Z domów, z których wieje przerażającym chłodem. Syn szewca mieszka w suterenie, gdzie w jednym pomieszczeniu jest warsztat i sypialnia. Ojciec też był na froncie, a to, co tam robił, spowodowało, że stał się dziwakiem głoszącym nawiedzone religijne kazania. Syn lekarza wychowywał się bez matki, która zmarła. Opiekowali się nim ojciec zajęty swoimi pasjami i ciotka, która najchętniej zajęłaby miejsce zmarłej. Syn pułkownika wychowuje się w patriarchalnym domu, w którym z matką nikt się nie liczy, ani mąż, ani synowie.  Uciekła w chorobę i w jakiś dziwny, pokrętny sposób próbuje sprawować władzę nad synami, aby zachować do siebie resztki szacunku. Syn kupca boi się wybuchów jego gniewu.

To świat, w którym kobiety całkowicie podporządkowane są mężczyznom. Jedne mają być matkami i posłusznymi żonami, inne służącymi, jeszcze inne zaspokajają męskie żądze w burdelach akceptowanych w tym mieszczańskim, idącym pod rękę z kościołem świecie. Jest jeszcze kategoria trzecia - biedaczki z dobrych domów, które nie wyszły za mąż i żyją na łaskawym chlebie krewnych. Z nimi też nikt się nie liczy. Co ciekawe, bohaterowie nie szukają cielesnych uciech, seksualnej inicjacji z służącą albo w domu publicznym. Czy to strach czy także bunt wobec świata ojców? 

Chociaż chłopcy trzymają się razem, to szybko okazuje się, że tak naprawdę niewiele ich łączy. Pogardzają sobą, są o siebie zazdrośni, rozgrywają swoje gierki, ktoś oszukuje podczas gry w karty, ktoś wynosi się ponad innych, syn szewca czuje, że nie należy do tego towarzystwa i choćby zrobił nie wiadomo co, nigdy nie będzie jednym z nich. Łączy ich tylko bunt, bunt głupi, który do niczego nie prowadzi. Z czasem zaczynają to rozumieć i nudzą się w swoim towarzystwie, ale nie ma w nich siły, aby zerwać ten układ. Nawet noc spędzona na scenie w teatrze, noc beztroskiej zabawy, fantazji skończy się deziluzją, okaże się fałszem, grą, podstępem. Co im zostaje? Niesmak, konflikty, tragedia, a na koniec wojna. Pójścia na nią oczekują od nich ojcowie, matkom pozostaje się pogodzić z tym, że ich synowie wyruszą na front.

- Panowie wkrótce staną do poboru (...) Wtedy też będą tacy elokwentni?

- Wtedy naturalnie nie będziemy elokwentni i wszyscy staniemy się odpowiedzialni. 

W pewnym momencie zaczynają rozumieć, że w swoim buncie nie są oryginalni, że w każdym mieście są tacy buntownicy, że buntowało się każde pokolenie i wkrótce  oni też staną się częścią tego znienawidzonego świata, a ktoś przeciwko nim wystąpi.

I pomyśleli, że wszędzie na świecie w miastach dorosłych, pomiędzy ich koszarami i kościołami istnieją małe bandy rozbójników, rządzące się własnymi prawami, i wszystkie podporządkowane tajemniczemu nakazowi buntu. Czuli, że już niedługo będą mieszkańcami tego szczególnego świata, i za kilka lat jakieś dziecko może ich uznać za wrogów. Było w tym coś bolesnego i nieuchronnego. Pospuszczali głowy.

Jak przyjemnie zanurzyć się od czasu do czasu w takiej literaturze, literaturze przez duże L, gdzie akcja jest niespieszna, gdzie bohaterowie są doskonale sportretowani, gdzie o coś chodzi.

Dola de Jong "Strażniczka domu"

Po "Strażniczkę domu" (ArtRage 2023; przełożył Jerzy Koch)

nieznanej w Polsce holendersko-amerykańskiej pisarki o żydowskich korzeniach, Doli de Jong, sięgnęłam, bo zainteresował mnie temat. Amsterdam, zbliżająca się niemiecka inwazja, dwie kobiety, jedna w połowie Żydówka. Zadziałało skojarzenie ze znakomitą książką Erici Fischer "Aimee i Jaguar. Historia pewnej miłości, Berlin 1943", która swego czasu zrobiła na mnie duże wrażenie. To, że Doli de Jong jest w naszym kraju nieznana, nie powinno specjalnie dziwić, skoro i w swojej ojczyźnie, Holandii, odkrywa się ją na nowo. W Stanach, gdzie zamieszkała i zaczęła pisać, wcześniej marzyła o balecie, popularność przyniosły jej głównie utwory dla dzieci i młodzieży. "Strażniczka domu", która powstała w latach pięćdziesiątych, nie od razu mogła się ukazać. W Holandii uznano ją nawet za książkę bezwstydną i nienadającą się do druku, co dziś może śmieszyć. Bardzo bym chciała, żeby ArtRage wydało również jej powieść osnutą na doświadczeniach z okresu, kiedy przebywała w Maroku, gdzie wyjechała w 1940 roku kilka tygodni przed inwazją Niemiec na Holandię.

"Strażniczka domu" opowiada o relacji dwóch kobiet, Bei, zarazem narratorki, i Eriki. Poznają się u wspólnej znajomej i postanawiają zamieszkać razem, dzieląc koszty życia. Czasy w Europie są niespokojne, trudno powiedzieć, czy kiedy się poznały, wojna już wybuchła, czy było to trochę wcześniej. W każdym razie początkowo dla nich w Amsterdamie wojna nie stanowiła tematu. Jakby jej nie było. Zajęte swoim życiem, swoimi problemami nie zauważały jej, a przynajmniej tak opowiada tę historię Bea z perspektywy czasu, wspominając swoją relację z Eriką. Jestem jakoś wyczulona na podobne sytuacje - gdzieś dzieje się tragedia, a w innym miejscu ludzie żyją, jakby nic się nie zdarzyło. Tak było, tak jest i dzisiaj. Coś się we mnie burzy, a jednocześnie wiem, że chyba nie da się inaczej. Ważne, aby przynajmniej mieć świadomość.

Ale wracam do relacji Bei i Eriki, bo o tym jest ta książka. Jak nazwać to, co się między nimi dzieje? Erika jest lesbijką, stale zakochuje się w innej kobiecie i za każdym razem oddaje się temu uczuciu całą sobą. Bardzo często miłość ma na nią destrukcyjny wpływ. Mocno kocha i mocno cierpi, zapomina o prozie życia, znika, pije, szasta pieniędzmi, a czasy są trudne. Jest kobietą fascynującą i irytującą jednocześnie. Samodzielną i samowolną, nieliczącą się z innymi, sprowadzającą na siebie kłopoty, prowokującą, egoistyczną, kapryśną, niepraktyczną, bujającą w obłokach, niezwykle hojną, jeśli akurat ma pieniądze, co zdarza się rzadko, a kiedy w coś się angażuje, to na sto procent. A Bea? Dlaczego znosi jej ekscesy, dlaczego się o nią troszczy, a nawet niańczy, ratuje z tarapatów, pośredniczy pomiędzy nią, a jej rodzicami, kiedy wymaga tego sytuacja? Przecież tyle razy była na nią zła, a nawet zazdrosna. Ale o co zazdrosna? O uczucie czy tylko o uwagę? Co czuje Bea do Eriki? Bea, która spotyka się i sypia z mężczyznami. Czy z jej strony to tylko przyjaźń, czy może tłumi w sobie uczucie? Boi się przyznać, że jest taka jak Erika? Nota wydawcy sugeruje to drugie, dla mnie nie jest to jednoznaczne. I może właśnie dlatego ta relacja przedstawiona jest tak fascynująco. Toczy się między nimi swoista gra, odpychanie i przyciąganie. Bea nie potrafi się od Eriki uwolnić. Zawsze wraca, niezależnie od tego, jak była na nią zła albo jak przez nią skrzywdzona. Czy można ich relację nazwać toksyczną?

Ale jest też w tej krótkiej powieści wątek żydowski. Wprawdzie bohaterki długo nie zauważają wojny, jednak w końcu także w Holandii staje się niebezpiecznie, a wraz z inwazją niemiecką Erice grozi niebezpieczeństwo. Kiedy się w końcu opamięta, jest już bardzo późno. Aby wyjechać z kraju, trzeba mieć wizę i pieniądze. Przed ambasadą amerykańską ustawiają się kolejki Żydów. Oni też zorientowali się za późno. Bea wznosząc się ponad urazy i zazdrość, robi wszystko, aby ratować przyjaciółkę. Erika swoimi destrukcyjnymi działaniami nie ułatwia jej tego. Jak się skończy ta historia? Tego zdradzić nie mogę.

Bardzo ciekawa powieść. 

Nadifa Mohamed "Szczęśliwcy"

Po nominowaną do Bookera w roku 2021  powieść "Szczęśliwcy"

Czarne 2023; przełożyła Agata Kozak) somalijsko-brytyjskiej pisarki mieszkającej w Londynie, Nadify Mohamed, sięgnęłam z dwóch powodów. Po pierwsze lubię czytać książki z nieoczywistych literacko rejonów świata, a po drugie zainteresował mnie temat - rasizm i nierówności społeczne. I nie zawiodłam się.  Przeczytałam jednym tchem, chociaż jest to bardzo smutna lektura, a im bliżej końca, tym smutniejsza.

Akcja powieści, inspirowana prawdziwymi zdarzeniami, rozgrywa się w roku 1952 w walijskim Cardiff w portowej dzielnicy Tiger Bay. Właśnie po śmierci króla Jerzego VI na tron wstępuje jego córka Elżbieta. Pewnego wieczora zostaje zamordowana w swoim sklepie Violet Volacki, Żydówka. Chociaż nic nie wskazuje na to, aby morderstwo miało podtekst antysemicki, piszę o tym, bo jej pochodzenie ma w książce znaczenie. Wielokrotnie przywoływana jest historia ojca Violet, i jej dwóch sióstr, który przybył do Wielkiej Brytanii z Europy Wschodniej. Po kilku dniach o morderstwo zostaje oskarżony dwudziestokilkuletni Mahmood Mattan, Somalijczyk. Więzienie to dla niego nie pierwszyzna, już wcześniej zdarzało mu się tam trafiać za drobne kradzieże, ale morderstwa nie popełnił. Kiedy zostaje aresztowany, jest przekonany, że szybko wszystko się wyjaśni, przecież wie, że nie zamordował Violet Volacki. 

Dlaczego policja wskazuje na niego? Czy jest ofiarą pomyłki? Nie, raczej niedbałego śledztwa i rasowych uprzedzeń. Nikt nie zadaje sobie trudu, aby dochodzenie prowadzić porządnie. Wiadomo, że mężczyzna, który wieczorem już po zamknięciu sklepu został wpuszczony do środka przez właścicielkę, był czarny, a że Mahmood nie jest wzorowym obywatelem i obciążają go niektórzy świadkowie, po co szukać dalej. Jedni robią to z zemsty, żeby mu dokuczyć, inni zeznają przeciwko niemu zwabieni nagrodą wyznaczoną przez rodzinę. Nieważne, że ich zeznania są sprzeczne, nieważne, że siostra i siostrzenica zamordowanej nie rozpoznały w podejrzanym mężczyzny, którego widziały przez chwilę. Miałam ochotę krzyczeć: Hej, przecież wyraźnie stwierdziły, że to nie on! Dlaczego jesteście głusi na ich słowa! Jak to tak?! 

Proces ma charakter poszlakowy i Mahmood jest przekonany, że zostanie uniewinniony. Początkowo unosi się dumą i chce bronić się sam, potem zgadza się na adwokata, na którego zrzuca się somalijska społeczność z Tiger Bay. Ale nawet on nazywa go w swojej mowie obrończej dzikusem. Czym on jest? W połowie dzieckiem natury? Na wpół ucywilizowanym dzikusem? - powie w mowie obrończej. Chociaż mieszkańcy Afryki nie są już niewolnikami, chociaż nie przywozi się ich do Europy, aby pokazywać ich na wystawach nazywanych ludzkim zoo, to uprzedzenia rasowe trzymają się mocno. Ale być może największym przekroczeniem, na jakie poważył się Mahmood, było małżeństwo z białą dziewczyną, z którą miał troje dzieci. Mógł sobie pływać na statkach, mógł żyć w wilgotnych norach portowej dzielnicy wśród takich jak on, byle tylko jak najmniej rzucać się w oczy białej społeczności, ale nie wolno mu było wiązać się z białą kobietą.

Chociaż nie okazał się wzorowym mężem, chociaż ostatnio nie mieszkali już razem, przynajmniej na jakiś czas, to Laura nie odsunie się od niego. Jeszcze nie wie, że na życiu jej i dzieci oskarżenie Mahmooda o morderstwo białej kobiety położy się długim cieniem. Już wcześniej nie było im łatwo, teraz tym bardziej otacza ich ostracyzm i nienawiść.

Wielką zaletą powieści jest znakomity, pogłębiony portret głównego bohatera. Niespokojnego ducha, ciekawego świata, poszukiwacza nowych wrażeń i przygód. To ta niespokojna natura sprawiła, że opuścił rodzinną miejscowość, matkę i braci. A przecież mógł zostać i pracować w firmie założonej przez ojca. Nie wiodło im się źle, ale jego stale coś gnało przed siebie. Gdyby nie uciekł, jego życie mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej. A potem gdyby nie poważył się na małżeństwo z białą kobietą, gdyby nie irytował tylu ludzi, może wszystko ułożyłoby się dobrze. To prawda, że lubił łatwy zarobek, grał na wyścigach, pieniądze szybko przepuszczał, a kiedy ich nie miał, nie wahał się kraść. Lubił też dobrze wyglądać i był dumnym człowiekiem. Kochał Laurę i troskliwie zajmował się dziećmi. Dzięki temu, że tak dokładnie poznajemy Mahmooda, że możemy być z nim tak blisko, historia rasistowskich uprzedzeń, którą przecież opowiada się nam nie po raz pierwszy, jest wyjątkowa. Trudno go nie polubić, trudno mu nie współczuć, trudno nie krzyczeć z wściekłości. Im bliżej końca, tym ta historia staje się coraz bardziej przejmująca. Śledzenie miesięcy spędzonych przez Mahmooda w więzieniu, opisanych drobiazgowo, śledzenie tego, jak toczy się machina sprawiedliwości, w tym wypadku raczej niesprawiedliwości, jak umiera w nim nadzieja, nie mogło pozostawić mnie obojętną. Było tak, jakbym przebywała w tej celi razem z nim.

Wiele się tu nauczyłem, szejku. Dowiedziałem się, jak bardzo trzeba się bać, aby naprawdę błagać Boga o przebaczenie, z głębi żołądka. Dowiedziałem się, jak samotna może być dusza, gdy odbiera się jej wszelkie rozrywki, wszystko, co miłe, a także rodzinę. Dowiedziałem się, jak małe i kruche jest to życie i jak wszystko na tym świecie (...) jest mirażem, który wyparowuje na naszych oczach.

Przejmująco brzmi też monolog, który w myślach kieruje Mahmood do młodej królowej.

Znam cię, ale ty nie znasz mnie. Widzę cię w gazetach, w kronikach filmowych, rozpoznaję twój głos w radiu, ale ty nic o mnie nie wiesz. Pijesz herbatę, opłakujesz swojego ojca i nie masz pojęcia, kto to jest Mahmood Hussein Mattan (...) Ty żyjesz swoim życiem, ja swoim, nie mamy z sobą nic wspólnego. Ty jesteś bogata, ja biedny, ty biała, ja czarny, ty chrześcijanka, ja muzułmanin, ty Angielka, ja Somalijczyk, ty kochana, ja pogardzany. Los się pomylił, kiedy nas związał, bo przecież nie łączy nas nic (...)

Poruszająca jest bezsilność Mahmooda i Laury, matnia, w której się znaleźli. Mogą się tylko odwoływać od wyroku, ale tak naprawdę na nic nie mają wpływu. Pewnie gdyby Laura pochodziła z innego środowiska, miała pieniądze, za które wynajęłaby znanego adwokata,  ten proces mógłby potoczyć się inaczej. Ale gdyby rzeczywiście wywodziła się z wyższej klasy społecznej, nigdy by się nie spotkali.

Jest to też oskarżenie bezdusznego systemu, który z jednej strony zachowuje pozory, dba o zdrowie skazańca, zrobi wszystko, aby nie skrzywdził się w celi, dopilnuje, aby ostatni posiłek był lepszy niż te codzienne, na ostatnią drogę dostarczy mu wyprasowany garnitur, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, a z drugiej strony bez skrupułów w asyście wielu urzędników wykona wyrok. W tym biurokratycznym systemie nieoczekiwanie dwaj więzienni strażnicy okażą mu zrozumienie i będą traktowali z życzliwością.

Jeszcze jedną zaletą powieści jest odmalowanie portowej dzielnicy Cardiff. Było to miejsce, które lata świetności miało dawno za sobą. Na wpół zrujnowane, pełne zakamarków, wilgotnych domów, spelunek, podejrzanych typów. Wędrując razem z Mahmoodem po ulicach dzielnicy, miałam wrażenie, że tam stale jest ciemno i ponuro. 

Michaił Bułhakow "Biała gwardia"

Wielka ochota, aby przeczytać "Białą gwardię" Michaiła

Bułhakowa(PIW 1989; przełożyli Irena Lewnadowska, Witold Dąbrowski) przyszła do mnie oczywiście w najmniej odpowiednim momencie, a może właśnie z tego powodu. Bo kiedy po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie rozgorzała dyskusja, czy kanselować rosyjską kulturę, jeden ze znawców rosyjskiej literatury, jej tłumacz, profesor uniwersytetu, który opowiadał się za bezsensem takiego postępowania szczególnie w wypadku klasyków, zalecając raczej lekturę krytyczną, wymienił w tej wypowiedzi właśnie "Białą gwardię" Michaiła Bułhakowa jako przykład znakomitej powieści. Pewnie długo jeszcze bym po nią nie sięgnęła, bo aż tak mi nie zależało, a cena ebooka trzymała się mocno, gdybym w międzyczasie nie zapisała się do biblioteki, o czym nie raz już tu wspominałam i co wszystkim gorąco polecam.

Bułhakowa znałam do tej pory oczywiście tylko z "Mistrza i Małgorzaty", którą to powieść przeczytałam dwa razy. Raz w wieku, kiedy zwykle się po nią sięga po raz pierwszy, czyli w czasach licealnych lub studenckich, drugi wiele lat później. Za każdym jednak razem miałam do czynienia z wydaniem ocenzurowanym. Widziałam też dwie adaptacje teatralne - w Teatrze Telewizji i na deskach żywego teatru w nie byle jakiej reżyserii. Muszę przyznać, że druga lektura już mnie tak nie porwała jak pierwsza, ale dlaczego, tego oczywiście dziś nie pamiętam.

Akcja "Białej gwardii", pierwszej powieści pisarza, która ma też swoją wersję sceniczną - "Dni Turbinów", rozgrywa się w Kijowie głównie w grudniu 1918 roku, do czego jeszcze wrócę. Chociaż Michaił Bułhakow urodził się właśnie tam i tam spędził dzieciństwo oraz młodość, chociaż to miasto pokochał, to czuł się jednak Rosjaninem,  choćby dlatego, że w rosyjskiej rodzinie się wychował. Teraz w Ukrainie burzy się, albo dopiero będzie się burzyć, jego pomniki, twórczość pisarza oficjalnie została skancelowana, przeciwko czemu protestują pracownicy jego muzeum, które znajduje się w Kijowie. Widać więc, że sami Ukraińcy nie są zgodni, jak traktować spuściznę literacką autora "Mistrza i Małgorzaty".

Muszę przyznać, że lektura "Białej gwardii" mocno mnie rozczarowała. Często tak bywa, kiedy oczekiwania są bardzo rozbudzone. Ale w tym wypadku nie tylko o to chodzi. Przyznam się, że wielokrotnie miałam ochotę rzucić książkę i zabrać się za inną, tym bardziej, że mam co czytać. Nie zrobiłam tego jednak, uparcie brnęłam dalej, aż jakoś tak po połowie, dopiero!, powieść wciągnęła mnie na tyle, że nie myślałam już o kapitulacji. Nie oznacza to jednak, aby jej druga część mnie zachwyciła. Cóż, nie podzielam entuzjazmu dla "Białej gwardii", jaką wyraził  profesor, o którym wspomniałam. 

Jakie są powody mojego rozczarowania? Jedno z nich to być może tłumaczenie. Nie jestem przeciwniczką starych przekładów, ale w tym wypadku miałam wrażenie, że to konkretne nie najlepiej przeszło próbę czasu. Oczywiście nie znam oryginału, więc trudno wyrokować, może język tej powieści jest właśnie taki, a nie inny, w końcu to debiut Bułhakowa. "Mistrza i Małgorzatę" czytałam w tym samym przekładzie i wtedy mi to zupełnie nie przeszkadzało, no ale czas płynie i język się zmienia. Jednak to nie ten powód jest najważniejszy. 

Najtrudniejsze i najbardziej zniechęcające jest to, że szczególnie w pierwszej części powieści bardzo trudno się połapać i zrozumieć, kto jest kim, kto przeciwko komu. I tu powody są dwa. Pierwszy to czas zdarzeń i historia. Akcja, jak wspominałam, rozgrywa się w Kijowie głównie w grudniu 1918 roku, a czas od wybuchu pierwszej wojny do jej zakończenia to moment dziejowy, kiedy w Ukrainie dzieje się bardzo dużo. Zmieniają się okupanci, powstają i upadają kolejne rządy, prorosyjskie, proukraińskie, rewolucyjne i opowiadające się za upadłą monarchią, a to wszystko jeszcze się między sobą krzyżuje w rozmaite konfiguracje. Trzeba mieć specjalistyczną wiedzę historyczną, żeby się w tym wszystkim zorientować. Ja jakieś pojęcie miałam, z naciskiem na jakieś, ale to oczywiście było zupełnie niewystarczające. Może się wydawać, że w dobie internetu to żaden problem, aby wyszukać odpowiednie informacje. Otóż aż tak drobiazgowe niekoniecznie. Sporo się naklikałam, aby uporządkować sobie wiedzę. 

A jakby tego było mało, konstrukcja powieści utrudnia zadanie. I to powód kolejny mojego zniechęcenia. Bohaterów jest wielu, duże partie powieści składają się z epizodów, w których zmieniają się protagoniści, pojawiają się nowe postacie, nie zawsze można się zorientować, kto po czyjej stronie stoi. Są też liczne retrospekcje, nie zawsze łatwo ustalić, kiedy rozgrywa się jakiś epizod. W dodatku autor posługuje się ironią, ale nie tak wprost jak w "Mistrzu i Małgorzacie", często trudno wyczuć, co pisane jest na serio, a co ironicznie. Irytowały mnie dość częste onomatopeje, które kończyły lub zaczynały zdania, na przykład: Dryń ... Treń ... Gitara. Turek ... Żeliwna latarnia na Bronnej ... Mogę się domyślać, że taki sposób pisania ma oddać chaos i niepewną atmosferę, jakie zapanowały w mieście w tym okresie, kiedy wycofały się okupacyjne wojska niemieckie, upadł hetmanat Skoropadskiego, czyli państwo ukraińskie pod niemieckim protektoratem istniejące od kwietnia do końca grudnia 1918 roku, i w związku z tym rozwiązano oddziały wojskowe, ową tytułową białą gwardię, mające bronić miasta przed atakującymi ją wojskami Petlury. Rozumiem, ale czytania to nie ułatwia. Dopiero kiedy akcja zwalnia i przenosi się do kamienicy Turbinów, głównych bohaterów powieści, można nieco odetchnąć i zorientować się, co się dzieje.

Dzisiaj trudno sobie nie zadać pytania, czy powieść Michaiła Bułhakowa jest rzeczywiście antyukraińska. Jej bohaterami są członkowie rodziny Turbinów, dwóch braci i siostra. Poznajemy ich w momencie, kiedy kilka miesięcy wcześniej pochowali matkę, a ich ojciec od dawna nie żyje. Helena jest żoną oficera, który ma jakieś stanowisko w rządzie hetmana Skoropadskiego i ucieka razem z nim z kraju, zostawiając ją na łaskę i niełaskę tego, co się wydarzy. Jej starszy brat, Aleksiej, jest lekarzem i wstępuje do oddziałów hetmańskich mających bronić miasta przed wojskami Petlury, młodszy, Nikołka, niedawno skończył szkołę i też zaciąga się do tego samego wojska. Są oni niewątpliwie przedstawicielami inteligencji związanej z carską Rosją, na pewno mówią po rosyjsku i trudno powiedzieć,czy w ogóle zależy im na powstaniu państwa ukraińskiego. W tym momencie opowiedzieli się za Skoropadskim. Sam Petlura i jego wojska przedstawione są w powieści rzeczywiście okropnie. Jak wróg i dzicz, która ma najechać miasto. I o tym oczywiście należy pamiętać. Trudno się dziwić Ukraińcom, że teraz im sam autor i ta powieść przeszkadza.

Ale jest w "Białej gwardii" prawda uniwersalna. To obraz miasta i jego mieszkańców rozwalcowywanych przez Historię. Obraz czasów niespokojnych, kiedy wszystko się zmienia, kotłuje, kiedy nie wiadomo, kto jest kim, komu wierzyć, a kogo się bać i co stanie się w najbliższej przyszłości. Kto może ucieka, ale wszyscy przecież nie uciekną. Do miasta napływają uchodźcy z terenów zajętych przez wojska przeciwnika politycznego. Zdobywcy grabią i mordują, a swoje używanie mają też rozmaitej maści przestępcy, którzy w takim chaosie czują się jak ryby w wodzie. W tym wszystkim jakoś muszą się odnaleźć zwykli mieszkańcy, przeczekać, bo każda nawałnica kiedyś ucichnie. Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija. - jak napisał Stanisław Jerzy Lec. Co jest ratunkiem? Rodzina, zdaje się mówić autor. Bo to właśnie w swoim mieszkaniu, wśród przyjaciół Turbinowie odnajdują namiastkę normalności. 

Jest tu też obraz zdrady. Władze hetmanatu uciekają, a żołnierze, którzy zaciągnęli się do jego armii, zostają wystawieni do wiatru i narażeni na śmiertelne niebezpieczeństwo.  W chaosie, jaki zapanował, rozkazy o rozformowaniu oddziałów i ukryciu się przychodzą zbyt późno i nie do wszystkich docierają. Pagony oznaczające przynależność do tego wojska stanowią śmiertelne niebezpieczeństwo.

I pozostaje pytanie o sens tego wszystkiego.

A po co to było? Nikt na to nie odpowie. Czy ktoś zapłaci za krew? Nie. Nikt. Po prostu roztaje śnieg,, wzejdzie zielona ukraińska trawa, porośnie ziemię ... Bujnie zakłosi się zboże ... Zadrży nad polami upał i nie zostanie po krwi nawet ślad. Tania jest krew na czerwonych polach i nikt płacić za nią nie myśli. Nikt. 

Wszystko przeminie. Cierpienia, męki i krew, głód i mór. Sczeźnie miecz, ale gwiazdy pozostaną także i wtedy, kiedy nawet cień naszych ciał i spraw nie pozostanie już na ziemi. 

Jest w tych cytatach pociecha i głęboki smutek.

Sebastian Barry "Po stronie Kanaanu"

O Sebsatianie Barrym, irlandzkim pisarzu wielokrotnie

nominowanym do prestiżowych nagród, między innymi Bookera, usłyszałam dzięki nieocenionemu wydawnictwu ArtRage, a ściślej rzecz biorąc, dzięki długiej rozmowie w jednym z literackich podcastów, w której Krzysztof Cieślik opowiadał między innymi o planach na pierwsze półrocze tego roku. To wtedy dowiedziałam się, że tak bardzo on i Michał Michalski, prezes wydawnictwa, cenią twórczość irlandzkiego pisarza, iż zamierzają po kolei wydawać jego książki, nawet te, które w Polsce już wyszły, ale nie zyskały należnego im rozgłosu, i wypromować go. Na razie w ArtRage ukazały się dwie jego powieści, trzecia zapowiedziana jest na czerwiec. Nie jest tak, że czytam wszystko, co ukazuje się w jednym z moich ulubionych wydawnictw, bo zawsze kieruję się własnym gustem, ale pilnie śledzę ofertę i sięgam po to, co może mi się spodobać.  A że Irlandia i jej najnowsza historia są w orbicie moich literackich zainteresowań, a dodatkowo moją uwagę przyciągnęła inna rozmowa w innym literackim podcaście, którego tematem była popularność literatury irlandzkiej w naszym kraju w ostatnim czasie, dlatego tak szybko zdecydowałam się sięgnąć po "Po stronie Kanaanu" Sebastiana Barry'ego (ArtRage 2024; przełożyła Katarzyna Makaruk). Jej pierwsze wydanie ukazało się w roku 2015 w Albatrosie w innym tłumaczeniu.

Główną bohaterką i narratorką zarazem jest niemal dziewięćdziesięcioletnia irlandzka emigrantka, Lilly Berry, która chce podsumować życie i opowiedzieć swoją smutną historię w momencie, kiedy straciła sens życia po śmierci wnuka, Billa, którego wychowała. Lilly przybyła do Stanów razem ze swoim narzeczonym po pierwszej wojnie światowej. Uciekli z Irlandii, bo na niego został wydany  wyrok śmierci przez organizację walczącą o niepodległość, ponieważ po powrocie z frontu pracował w ochotniczych oddziałach policji wspierających Królewską Policję Irlandzką. Uciekli w nieznane, mając do dyspozycji bilety na statek, trochę pieniędzy, dwa adresy dalekich krewnych, których nigdy nie widzieli, i list do nich od ojca Lilly. Zostawili za sobą życie, od którego wcale nie chcieli uciekać. Rodzinę, kamienny domek na wsi należący do jej ojca, który zamieszkał w nim po przejściu na emeryturę. Taki wyjazd wtedy oznaczał rozstanie być może na zawsze. W ich przypadku tym bardziej bolesne, że nie powinni byli utrzymywać żadnej korespondencji z rodziną, bo macki organizacji mogły sięgać za ocean. Oznaczał też całkowite zdanie na siebie i samotność, tym bardziej, że Lilly i jej narzeczony nie zdążyli się nawet jakoś lepiej poznać. Właściwie zostali parą przez przypadek, w okolicznościach, których nie chcę zdradzać.

Czy nowy kraj okazał się ziemią obiecaną? Co spotkało ich po stronie Kanaanu? Czy spełniły się ich marzenia o spokojnym życiu? Tego zdradzić nie mogę, bo historia Lilly obfituje w nieoczekiwane zwroty akcji. Ale od razu spieszę wyjaśnić, że nie jest to w żadnym razie powieść przygodowa. To pełna melancholii historia pewnego losu, która bez reszty wciąga przede wszystkim dzięki klimatowi tych zwierzeń. 

Co zwróciło moją uwagę, co sprawiło, że tak bardzo spodobała mi się książka Sebastiana Barry'ego? 

Po pierwsze to, że jest to historia prostej kobiety, która, żeby się utrzymać, musi pracować jako służąca, a potem kucharka. Nie ma tu żadnego lukru, żadnego oszałamiającego sukcesu. Jest ciężka fizyczna praca, dużo rozczarowań i kłód rzucanych pod nogi, a na osłodę drobne, codzienne przyjemności. Przyjaźń z czarnoskórą dziewczyną, z którą dzieli łóżko w domu bogatej kobiety, gdzie pracują, jakiś spacer, wyjście do lunaparku, z czasem skromny domek, życzliwi sąsiedzi. Lilly jest twarda, mimo licznych niepowodzeń, nie poddawała się. Dopiero śmierć wnuka u kresu jej życia, sprawiła, że straciła  sens. W takim wieku trudno zaczynać od nowa.

Po drugie jest to opowieść o uwikłaniu w Historię, o tym, że na niektóre sprawy nie mamy wpływu. Lilly wychowała się w rodzinie policjanta Królewskiej Policji Irlandzkiej w czasach, kiedy Irlandia była jeszcze częścią Zjednoczonego Królestwa. Jej ojciec pozostał wierny rojalistom, jej narzeczony za jego radą wstąpił do irlandzkiej policji, zresztą niewielki miał wybór, bo pracy nie było. W tym czasie inni stanęli po drugiej stronie barykady - walczyli o niepodległość. Lilly nie zastanawiała się nad tym. Wspominając tamto życie, przyznawała, że nie miała pojęcia, jaką rolę w ściganiu członków organizacji niepodległościowej odegrali jej najbliżsi. Czy mieli krew na rękach? Nie myślała o tym. Gdyby urodziła się w innej rodzinie, gdyby nie zaręczyła się, gdyby żyła w spokojnych czasach, jej historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. 

Po trzecie wreszcie jest to powieść o okrucieństwie wojny, a właściwie o jej skutku, czyli traumie, przed którą nie da się uciec nawet do Kanaanu. I chociaż Lilly nie doświadczyła wojny bezpośrednio, to jej wpływ odczuła wielokrotnie. To wojna, a właściwie wojny, sprawiły, że jej życie potoczyło się tak, a nie inaczej. To one sprawiły, że wielokrotnie musiała mierzyć się ze stratą i budować swoje życie na nowo. Nie ma w tej powieści epatowania okrucieństwem, akcja nie sięga na żaden front, ale poznając historię Lilly, odczuwamy długi cień wojny.

Smutna, melancholijna, bardzo dobra powieść.

Ishbel Szatrawska "Toń"

O Ishbel Szatrawskiej zrobiło się głośno, kiedy w 2022 roku

wydawnictwo Cyranka opublikowało jej dramat "Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia". Przypadek bardzo rzadki w polskiej praktyce wydawniczej, bo dramatów poza specjalistami i uczniami prawie nikt nie czyta. Owszem wydaje się Szekspira, Moliera i pewnie inną klasykę, ale miejsce sztuk współczesnych jest w specjalistycznych periodykach. A jednak rzecz cieszyła się sporym powodzeniem, było o niej głośno, miała bardzo dobre recenzje. Ja na przeczytanie jednak się nie zdecydowałam właśnie ze względu na formę, co ze wstydem przyznaję, ale pilnie śledziłam wywiady z autorką. Dlatego ucieszyła mnie wiadomość, że pisze powieść, wiedziałam, że na pewno będę chciała po nią sięgnąć. I tak też się stało, chociaż dopiero w kilka miesięcy od premiery "Toni" (Cyranka 2023), co i tak nie jest złym wynikiem, bo czasem mija kilka lat. 

Do debiutanckiej powieści Ishbel Szatrawskiej przyciągała mnie nie tylko wrzawa wokół niej, ciekawa osobowość pisarki, jaka wyłaniała się z wywiadów, ale może przede wszystkim tematyka pisanej przez nią książki - Mazury, Prusy Wschodnie, cała ta skomplikowana historia tych terenów, o jakiej od jakiegoś czasu coraz więcej się mówi. Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała, że dopełnieniem "Toni" są dwie inne powieści, które bardzo polecam. Wydane niedawno przez ArtRage "Wszystko na darmo" Waltera Kempowskiego i "Muzeum ziemi ojczystej" Siegfrieda Lenza, niemieckiego pisarza urodzonego w Ełku w roku 1926. Nie pierwszy raz przywołuję tu powieść tego autora, tę i kilka innych, które przeczytałam. Szczególnie zapadły mi w pamięć "Lekcja niemieckiego" i wydany kilka lat temu "Dezerter". To nie koniec mojej przygody z Siegfriedem Lenzem - zamierzam uzupełnić braki, korzystając z biblioteki, bo w Polsce ukazało się sporo jego książek.

Po tym, jak zwykle przydługim, wstępie czas przejść do powieści Ishbel Szatrawskiej. "Toń" to historia dziejąca się na kilku planach czasowych. Ramę nadaje jej wątek współczesny. Do Polski ze Szkocji, gdzie obecnie żyje, przybywa siedemdziesięcioletni Wolf, ojciec Alicji, mieszkającej w Krakowie antropolożki. Przyjeżdża, aby sprzedać dom rodzinny nad Gubrem, na uboczu gdzieś w okolicac Kętrzyna. Nieruchomość od kilku lat, odkąd umarła jego matka Janka, a potem przyszywana ciotka Gertaud, stoi pusta, podupada. Wolf znalazł kupca, przemierza Polskę samochodem, wspominając  dzieciństwo i młodość, swoich przyjaciół i znajomych matki, pierwsze miłosne zauroczenie i inne historie. Alicja jedzie na spotkanie z ojcem. Nie chce sprzedać domu, bo łączą ją z nim wspomnienia spędzanych u babci Janki wakacji. Pewnie dlatego zainteresowała się tymi terenami i na uczelni zajmuje się projektem  związanym z nimi - prowadzi rozmowy z wiekowymi już mieszkankami tych terenów. W wywiadach wypływa sprawa gwałtów, jakich dopuszczali się sowieccy i polscy żołnierze. Temat jej pracy badawczej nagle z powodów politycznych staje się niewygodny na uczelni, co powoduje jej zrozumiałą frustrację. Ale wróćmy do domu - Alicja sprzeciwia się sprzedaży, ale jednocześnie nie chce w nim zamieszkać, bo nie stać jej też na remont i utrzymywanie go jako wakacyjnej siedziby, więc decyzja ojca wydaje się racjonalna. Czy do transakcji ostatecznie dojdzie, oczywiście zdradzać nie będę. 

Wątek Alicji jest najmniej interesującą częścią powieści, bo najbardziej przewidywalną i schematyczną. Mamy tu rozwód rodziców, konflikt z matką, związek z facetem, wolnym duchem, który pojawia się i znika, i jest jej przeciwieństwem, poukładanej, ostrożnej. Jest trochę o feudalnych stosunkach na polskich uczelniach i wreszcie o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, bo akcja tego współczesnego wątku rozgrywa się w tym samym czasie, co akcja "Zielonej granicy" Agnieszki Holland, ale jeszcze przed wybuchem pełnoskalowej wojny w Ukrainie. Partner Alicji, ten anarchista, wolny ptak, jedzie na granicę, aby pomagać. Oczywiście pewnie gdyby Ishbel Szatrawska pisała powieść tylko o niej, byłaby to książka zupełnie inna, pewnie bardziej pogłębiona, a czy dobra, nie wiadomo. 

Ale "Toń" to przede wszystkim historia wojenna i tuż powojenna. I te partie powieści, stanowiące jej główny trzon, są niezwykle ciekawe. Autorka, która urodziła się w Olsztynie i tam ma rodzinę, interesuje się historią tych terenów, zrobiła dokładny research, korzystała z materiałów Fundacji Ośrodka Karta. Akcja tego wątku zaczyna się, kiedy wojna jeszcze się nie skończyła, ale tereny, które dzisiaj nazywamy Mazurami, zostały już wyzwolone, a może lepiej byłoby napisać, zdobyte przez armię sowiecką. Niemieccy mieszkańcy uciekli, jeśli mogli, ale niektórzy zostali, bo to ich heimat. Częściej tacy, którzy nie czuli się ani Polakami, ani Niemcami, ale po prostu Mazurami. Miejsce uciekinierów zajmują przybysze, najczęściej o polskich korzeniach, ze Wschodu i z Polski centralnej. Za wieloma z nich wlecze się jakaś tajemnicza przeszłość, coś, czego się wstydzą, co chcą ukryć. A tu, na tych terenach, gdzie panuje i długo jeszcze będzie panował powojenny chaos i anarchia, gdzie nie wiadomo, kto rządzi, można się zgubić, można sobie stworzyć nową tożsamość. To właśnie taką osobą jest Janka Lakis, babka Alicji, matka Wolfa. Kiedy przyjeżdża zimą na te tereny na wozie razem ze starymi rodzicami ma siedemnaście lat. Nie wiemy, co chce ukryć, jaki zły los ją ściga, poza wojną oczywiście. Domyślamy się, że coś się w jej życiu wydarzyło. Jest prawdopodobnie Karaimką. Zajmuje opuszczony dom nad Gubrem, z dala od ludzkich siedzib, do najbliższej miejscowości trzeba iść kilka kilometrów. Ale jej to odludzie odpowiada. Jest pracowita, przywiozła ze sobą maszynę do szycia i z tego zamierza się utrzymywać. Na razie jednak panuje bieda, brakuje jedzenia, wojsko zarekwirowało i nadal rekwiruje wszystko - ziemniaki, zboże, paszę i zwierzęta. Króluje handel wymienny. Jest niebezpiecznie - bać się trzeba wojska, nowej władzy i zwyczajnych bandytów, którzy w takich czasach mają używanie. Na kobiety czyha jeszcze jedno niebezpieczeństwo - gwałty. I ten problem zajmuje bardzo ważne miejsce w powieści. 

Z czasem Janka osiądzie, sytuacja się uspokoi, a wśród jej znajomych będzie reprezentacja całej ludzkiej zbieraniny, jaka po wojnie zamieszkała na tych terenach - Niemiec, który został, Polak, który przed czymś uciekł z centralnej Polski, a nawet ocalały Żyd. Od początku intrygowało mnie, dlaczego jej syn ma na imię Wolf. Na rozwiązanie zagadki trzeba czekać długo i wcale nie było tak, jak myślałam. Oczywiście zdradzać niczego nie będę, bo przebieg zdarzeń, ich konstrukcja oparta na retrospekcjach, żonglowaniu czasem i związane z tym tajemnice, ma dla powieści duże znaczenie. Bo "Toń" po prostu znakomicie się czyta. Gnała mnie nie tylko ciekawość, aby w końcu złożyć puzzle, które autorka rozrzuciła, ale także interesowały same postacie znakomicie sportretowane, Janka, Wolf, ale nie tylko oni.

Bo nagle nieoczekiwanie czytelniczki i czytelnicy zostają przeniesieni do  Königsbergu, czyli Królewca. Pojawiają się nowi bohaterowie i nowa historia. Jest zima 1945 roku, trwa oblężenie miasta, którego centrum jeszcze latem ucierpiało na skutek alianckich bombardowań. Teraz słychać stłumiony dźwięk sowieckich dział, które ostrzeliwują okoliczne miejscowości, na ulicach roi się od uciekinierów, kto może próbuje opuścić miasto. Ale jak i  gdzie wyruszyć? Nie bardzo wiadomo, co się dzieje. Czy gdzieś jest bezpiecznie? Z czasem sytuacja coraz bardziej gęstnieje, życie toczy się normalnie tylko pozornie. Nasilają się bombardowania, coraz więcej domów i całych ulic zamienia się w gruzy, brakuje prądu, wody, jedzenia, trzeba schodzić do piwnic. teraz uciec można już tylko skutą lodem zatoką i próbować dostać się do miejsca, skąd podobno odpływają statki. Czy jeszcze odpływają? Ale alternatywą jest zostanie w mieście, które zaraz zostanie zdobyte przez Rosjan. Co stanie się z ludnością cywilną? Mieszkańcy boją się Sowietów jak diabeł święconej wody. Cóż, historia pokazała, że słusznie. Z drugiej strony wiemy, że nie są niewinni. Popierając Hitlera, sami ściągnęli na siebie taki los. Oczywiście postawy są różne. Niektórzy nigdy nie wstąpili do partii, bo nie podobała się polityka Trzeciej Rzeszy, ale nic nie robili, próbowali jakoś lawirować i jakoś przetrwać. Oczywiście łatwo nam dziś oceniać i wyrokować. Ale dla zwycięzców nieważne są niuanse, Niemiec to Niemiec, każdy zostanie potraktowany tak samo. Historia tych kilku miesięcy oblężonego miasta jest przejmująca. Sytuacja bez wyjścia, zaciskająca się wokół bohaterów, niemieckim chirurgu Maxie Krushce i jego partnerce Gudrun, potomkini bogatej niemieckiej rodziny, pętla wciąga i nie daje spokoju. Ta historia jest tak plastycznie pokazana, że łatwo wczuć się w ich los. Oczywiście i ta para została znakomicie sportretowana, i ich dzieje są niezwykle ciekawe. To żywe postaci, z krwi i kości. Jak i czy ich historia łączy się z historią Janki, nie zdradzę. 

To, co jeszcze podobało mi się w "Toni" i co świadczy o jej klasie, to niedopowiedzenia. Nie poznamy wszystkich tajemnic bohaterów, nie dowiemy się, jak potoczyły się dalsze losy niektórych z nich. Znając historię, możemy się tylko domyślać, co mogło się z nimi stać. 

Bardzo ciekawa, bardzo dobrze napisana, ważna powieść.

Popularne posty