Natalia Budzyńska "Witkiewicz. Ojciec Witkacego"

Kiedy dwa lata temu usłyszałam o książce Natalii Budzyńskiej

"Witkiewicz. Ojciec Witkacego" (Znak 2022), początkowo nie miałam zamiaru jej czytać, ale po wysłuchaniu kilku rozmów z autorką, jak to często bywa, zmieniłam zdanie. Tym bardziej, że znakomicie wpisywała się w krąg dwóch innych pozycji, które poznałam. Pierwsza to "Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie" Grzegorza Łysia, druga "Witkacy i kobiety. Metafizyczny harem" Małgorzaty Czyńskiej. Wszystkie trzy łączył oczywiście Witkacy. Stwierdziłam, że to kolejna okazja, aby poszerzyć to poletko. A poza tym co ja właściwie wiedziałam o Stanisławie Witkiewiczu? Wcześniej, przed lekturą dwóch wspomnianych tytułów, że był twórcą stylu zakopiańskiego i malarzem (chociaż tego ostatniego nie jestem już taka pewna). Później trochę o jego stosunku do syna i trójkącie, w jakim przez wiele lat żył. Do tego sprowadzała się moja wiedza. A że każda biografia to znakomita okazja do zdobycia nowych wiadomości nie tylko o jej bohaterce czy bohaterze, ale także o związanych z nimi ludziach i jeszcze szerzej o epoce, nie było na co czekać. To właśnie z tych dwóch powodów co jakiś czas sięgam po ten gatunek, czasem magnesem jest sama postać, a czasem, jak w tym wypadku, także kontekst. No i uwielbiam wkraczać na terra incognita, likwidować wszelkie białe plamy, odkrywać coś, o czym nie miałam pojęcia.

Co w wypadku biografii Witkacego stało się takim odkryciem? Było ich kilka. Pierwsze to cały obszar związany z jego pobytem na Syberii w Tomsku. Miał trzynaście lat, kiedy w ramach represji po powstaniu styczniowym jego ojciec został tam zesłany. Za nim podążyła żona i kilkoro ich dzieci. Dzięki jej przebojowości, energii i kontaktom na Syberię dostali się w cywilizowany sposób, jadąc, a nie wędrując. Także opis życia polskich zesłańców w Tomsku jest bardzo interesujący. Chociaż od dawna już mam świadomość, że zesłanie nie zawsze oznaczało katorżniczą pracę w tajdze, to warto dowiedzieć się więcej. Już bardzo długo w czeluściach mojego czytnika leży książka Wojciecha Lady "Pożytki z Syberii" właśnie na ten temat i wreszcie powinnam ją przeczytać. (W tym momencie autorka tej notki pada pod ciężarem świadomości, jaki ocean książek czekających na lekturę znajduje się w jej czytniku, na jej półkach i na dwóch listach - kupić/wypożyczyć z biblioteki.) 

Dość dygresji, wracam do Witkiewicza. Powstanie styczniowe, podobnie jak w wypadku wielu Polaków, było końcem sielskiego życia młodego Stacha. Odtąd zawsze będzie się mierzył z problemami finansowymi, wielokrotnie będzie korzystał z pomocy przyjaciół, przed czym zawsze się wzbraniał, właściwie  takiej pomocy odmawiał, a znajomi często musieli uciekać się do rozmaitych forteli, aby zmylić jego czujność. Honorowa i ideowa postawa sprawiała, że nie zarabiał nawet na tym, na czym pewnie mógł zrobić spore pieniądze. Kiedy stworzony i propagowany przez niego styl zakopiański stał się bardzo popularny, nie brał pieniędzy za projekty domów, a zleceń miał mnóstwo, bo uważał, że rozpowszechnianie takiego budownictwa, będącego według niego istotą stylu narodowego, to jego obowiązek. Kolejnym problemem stanie się z czasem zdrowie Witkiewicza. To między innymi z tego powodu przeniesie się na stałe do Zakopanego, a ostatnie lata życia spędzi na Istrii w Lovranie.

Niewiele wiedziałam o malarstwie artysty i jego działalności jako krytyka. Nic o jego pobytach w Monachium, powrotach do Warszawy, gdzie drażnił go marazm i przystosowanie do życia po klęsce powstania, odczuł to szczególnie, kiedy przyjechał do Warszawy po powrocie z Tomska, wzmożony patriotycznie. Wspólnie z Józefem Chełmońskim, Adamem Chmielowskim i kilkoma innymi malarzami propagowali nowe podejście do sztuki. Krytykował historyzm, między innymi twórczość Jana Matejki, uważał, że sztuka powinna być wyrazem duszy artysty, a nie wpisywać się w jakieś obowiązki. Bronił przed zarzutami konserwatywnej krytyki malarstwa Józefa Chełmońskiego i braci Gierymskich. Nie miałam pojęcia, że ci malarze byli tak bardzo atakowani. 

Kolejną sprawą, o której niewiele wiedziałam, to fascynacja Witkiewicza starszą od niego Heleną Modrzejewską i ich wieloletnia przyjaźń. Było dla mnie odkryciem, że miał wziąć udział, razem z nią,  Henrykiem Sienkiewiczem i kilkoma innymi osobami, w ich amerykańskiej eskapadzie, która, jak wiadomo, zakończyła się klapą. Jedną z przyczyn tego, że nie ruszył z nimi do Kalifornii, był brak pieniędzy na bilet. Ale z artystką utrzymywał kontakt do końca jej życia. Odwiedzała go w Zakopanem, oglądał ją w teatrze, o ile zdrowie pozwalało mu na wyjazd do Krakowa, korespondował, no i Helena Modrzejewska była matką chrzestną jego jedynego syna, Witkacego.

Warto wspomnieć o stosunku Witkiewicza do syna. Najpierw dawał mu ogromną swobodę, mały Witkacy wychowywał się wśród dorosłych, sam szedł za tym, co go interesowało, tylko z konieczności ocierał się o system szkolny, bo jeśli chciał mieć maturę, musiał zdawać państwowe egzaminy. Jego ojciec był wielkim wrogiem ustrukturyzowanego szkolnictwa, uważał, że zabija w dziecku ciekawość, tłumi jego zainteresowania, ogranicza swobodę. Potem jednak, kiedy syn dorósł, próbował sterować jego życiem, krytykował jego wybory, między innymi studia na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, udzielał rad. W tym wypadku słowo rada nie oddaje istoty rzeczy - do stylu jego listów lepiej pasuje kazanie albo memorandum.

Największym jednak problemem w jego życiu, niespójnością pomiędzy szlachetnością, ideowością, szacunkiem, jakim się cieszył, było jego życie miłosne. Przez wiele lat żył w trójkącie. W Zakopanem związał się z Marą (Marią) Dembowską, żoną swojego przyjaciela. Poznał ją znacznie wcześniej, kiedy przebywał w Meranie na kuracji. To Dembowscy ściągnęli go do Zakopanego. Jeszcze za życia przyjaciela coś już ich łączyło, potem związali się jeszcze bardziej. To ona spędziła z nim ostatnie lata, opiekując się nim w Lovranie. Przyjaciele i znajomi zaakceptowali ten układ. Wszystko jednak odbywało się kosztem żony, która robiła dobrą minę do złej gry, gorzkniała i zatapiała się w pracy, co z jednej strony było koniecznością, z drugiej ucieczką. Zresztą pod tym względem od początku stanowili małżeństwo partnerskie, wcześniej wieloletni związek, oboje pracowali. Dlaczego się nie rozwiódł? Dlaczego udawał, że nie ma problemu? Dlaczego upokarzał żonę? 

Cieszę się, że przeczytałam biografię Stanisława Witkiewicza. 

Laura Restrepo "Delirio"

Nie pierwszy raz wspominam tutaj o moim zainteresowaniu

Ameryką Łacińską. Oczywiste jest więc, że szukam literatury z tego obszaru świata. Jakiś czas temu wysłuchałam podcastu SWPS o trzech pisarkach kolumbijskich i o tym, jak widzą swój kraj. To Laura Restrepo, Pilar Quintana i Lorens Salazar Masso. Kilka ich książek ukazało się w Polsce, niektóre wiele lat temu! Wypisałam sobie te tytuły, które mnie zainteresowały i będę chciała przeczytać. Na razie sięgnęłam po pierwszą, druga czeka na podorędziu i w najbliższym czasie zamierzam się z nią zmierzyć. A dziś będzie o "Delirio" Laury Restrepo (Amber 2005; przełożyła Ewa Morycińska-Dzius), powieści nagrodzonej jedną z istotnych nagród literackich hiszpańskiego obszaru językowego. Blurba na okładkę napisał sam Jose Saramango. Dodam jeszcze, że Laura Restrepo wśród wymienionych przeze mnie pisarek reprezentuje najstarsze pokolenie, rocznik 1950, uważana jest za jedną z najważniejszych autorek Ameryki Łacińskiej. W Polsce ukazały się cztery jej książki. 

Muszę przyznać, że niełatwo wchodzi się w tę powieść. Przyczyn jest kilka - niewyodrębnione dialogi, narracja zmieniająca się z trzecioosobowej na pierwszoosobową czasem nawet w obrębie tego samego zdania, które, kolejna trudność, bywają długie, a dodatkowo bez przecinków w wielu miejscach i nie przypuszczam, aby było to bałaganiarstwo redakcji czy korekty. Ale największym problemem jest ciągły tekst, niepodzielony na akapity w obrębie kilkustronicowych fragmentów zastępujących rozdziały. A ponieważ czytałam tę powieść w wersji papierowej, a druk był raczej mniejszy niż większy, dochodziła dodatkowa trudność. W takich przypadkach widać wyższość czytnika, niestety książka wydana została w czasach przedebookowych, a wznawiana nie była. Pozornie niezbyt wielka objętość, 214 stron, jest w tym wypadku myląca. Kiedy jednak przyzwyczaiłam się do takiego sposobu pisania, do małej czcionki trudno przywyknąć, nie mogłam się od tej powieści oderwać. 

Jest to historia bogatej rodziny Londoño i kilku powiązanych z nią osób. Takie rodziny nazywa się czasem old money, czyli starymi pieniędzmi. Ta nazwa pada kilka razy w powieści. Chodzi o rodzinę zakorzenioną, taką, która swoje bogactwo i idący za nią autorytet, szacunek, a czasem strach zdobyła dzięki swoim przodkom i rodzinnym koligacjom w odróżnieniu od wszelkiej maści nowobogackich, których majątek jest świeżej daty. To w tej powieści ważne, bo jednym z głównych bohaterów jest przyjaciel Joaco Londoño, od szkolnych czasów,  Midas McAlister, który pochodzi z biednej dzielnicy Bogoty, wychowywał się bez ojca, matka ciężko pracowała, aby go wychować i kształcić, a on do bogactwa i pozycji doszedł samodzielnie, dzięki sprytowi, pracowitości i lewym interesom. Jest właścicielem dużego klubu fitness, ale wielkie pieniądze przynosi mu współpraca z bossem narkotykowego świata, Pablo Escobarem. Dzięki jego kontaktom zarabia też kilku jego bogatych przyjaciół, także Joaco. Chociaż Midas jest ich kompanem, stale czuje się gorszy. Starannie ukrywa swoje pochodzenie.

... wy, państwo Londoño, zawsze czuliście się najlepszymi, chcę powiedzieć, że w swoim apogeum, pańscy i swobodni, w starych sukiennych spodniach, wysokich botach do jazdy na własnych koniach i noszonych z niedbałą elegancją tweedowych marynarkach lub obszernych pulowerach robionych ręcznie z wełny surowej i pachnącej, z owiec, które, podobnie jak konie, też są waszą własnością i Midas na pewno nie ma na myśli tych ciasnych swetrów robionych przez jego własną matkę z motków zielonej i szarej wełny kupowanej w sklepiku z pasmanterią na rogu; trzeba podkreślić, że jedne od drugich dzieli przepaść. (...) jeśli nie urodzisz się z tym nigdy tego nie osiągniesz.

(Interpunkcja w cytatach oryginalna.)

Symbolem, który Midas przywołuje kilka razy, jest sukienka chrzcielna, piękna, droga i, najważniejsze, dziedziczona po przodkach. Jeśli kiedyś miałby dziecko, nawet gdyby kupiłby mu do chrztu najpiękniejszą, najdroższą sukienkę, to nie będzie to ta, w której byli chrzczeni jego ojciec, dziadek, pradziadek. Dlatego ukrywa swoje pochodzenie.

Nieszczęsna moja mama, gdyby wiedziała jakie straszne kalumnie rozpowiadam o niej, tak godnej i tak się poświęcającej, w swojej czarnej sukni, wykrzywionych pantoflach, wiecznie z różańcem w dłoni i z tymi jej wędrówkami od sklepu do sklepu byle tylko znaleźć najtańszą soczewicę i ryż, moja matka pasowała idealnie do dzielnicy, w której wszyscy byli mniej więcej podobni do siebie ...

Ale czy jest czego zazdrościć rodzinie Londoño? Midas, który dzięki przyjaźni z Joaco wiele o nich wie, w gruncie rzeczy nimi pogardza. Patrzy na nich z zewnątrz i dostrzega przemoc fizyczną i psychiczną, hierarchię, patriarchalne stosunki, maczyzm, hipokryzję, nietolerancję dla wszystkiego, co według nich nie jest normą, a przede wszystkim to, że o tym, co niewygodne, się milczy. Taką taktykę stosuje Eugenia Londoño, matka Joaco i jego dwojga rodzeństwa. Problem nie istniej, dopóki nie zostanie nazwany.

... matka podejmuje temat i po chwili wycofuje się krążąc i osładzając zdania z tym jej zadziwiającym darem zatajania prawdy tak dla niej charakterystycznym, w którym Joaco także celuje bo od dzieciństwa to trenował i proste prawdy oblane lukrem dwuznaczności stają się wygodne i cywilizowane do tego stopnia że w pewnej chwili tracą sens, aż powstają wygodne wersje historyczne i kłamstwa wysokie jak góra które ich dwoje zgodnie przetwarza na autentyczne. 

Midas nazywa to Katalog Londoño Podstawowych Fałszywych Informacji.

Jakby nic się nie wydarzyło, prawda, Eugenio?, bo w pani rodzinie, Eugenio, nigdy nic się nie wydarza, chciałby powiedzieć Midas ...

... nie rzucę pani tego w twarz bo ja też umiem grać w tę grę która się nazywa Nie myślę o tym ergo to nie istnieje, albo nie mówi się o tym a zatem to się nie wydarzyło.

Kto nie chce się podporządkować tym regułom, musi odejść. Odchodzi ciotka Sofia, siostra Eugenii, ona też potrafi na nich spojrzeć z boku, odchodzi najmłodszy z rodzeństwa, Robaczek, dręczony przez ojca, bo odstaje od normy męskości, maczyzmu. Zanim odejdzie spróbuje wyjąć z serca matki, Królowej Śniegu, symboliczny lodowy kolec, aby zdjąć z niej czar. Z Baranka, Ofiary, którymi był dotąd, przedzierzgnie się w symbolicznego ojcobójcę, ale nikogo za sobą nie porwie, ojcobójstwo się nie uda, a poniósłszy klęskę i nie chcąc dalej być ofiarą, odchodzi. Eugenia pozostanie Królową Śniegu posłuszną mężowi, a potem najstarszemu synowi, Joaco, który wpisał się w ten odwieczny schemat.

W tej rodzinie jest jeszcze jedna zbuntowana osoba, Agustina, siostra Joaco i Robaczka. To ona jest główną bohaterką tej powieści. To od jej zniknięcia wszystko się zaczyna. Jest żoną Aguilara, starszego od niej, lewicującego profesora literaturoznawstwa, który jakiś czas temu w wyniku strajków stracił pracę na uniwersytecie i zarabia jako akwizytor karmy dla psów. Dla Agustiny porzucił żonę i dzieci. Pewnego razu  kiedy wraca do domu z kilkudniowego służbowego wyjazdu, stwierdza, że zniknęła. Wkrótce zadzwoni jakiś nieznany mu mężczyzna i poprosi go, aby zabrał swoją żonę z jednego z hoteli. Co tam robiła? Z kim była? To jedna z tajemnic tej powieści. Czytelniczki i czytelnicy odkrywają prawdę stopniowo. W taki sam sposób powoli poznają historię rodziny Londoño, Midasa i Aguilara. Z puzzli składających się z fragmentów przedstawiających zdarzenia z punktu widzenia Aguilara, Midasa i Agustiny oraz z tych, które są opowieścią o jej dziadku i babci, rodzicach Eugenii i Sofii, składamy sobie całość.

Wracam do Agustiny. Jej niezgodą na rzeczywistość jest bunt, który prowadzi do szaleństwa. To tytułowe delirio. Można je traktować dosłownie - Agustina prawdopodobnie cierpi na jakąś chorobę psychiczną, którą  pewnie dziedziczy po swoim niemieckim dziadku, ojcu matki. Już jako dziewczynka odprawiała razem z bratem magiczne rytuały, które mogły być zabawą, ale mogły też zwiastować ucieczkę w jej wyimaginowany świat. Ale oczywiście aż prosi się, aby ten stan potraktować jako metaforę niezgody na zakłamaną rzeczywistość jej rodziny, a może nawet szerzej na to, co dzieje się w kraju. Bo tłem dla historii Londoñów i Midasa jest sytuacja społeczna, o tej już wspominałam, i polityczna. A wszystko sprowadza się do przemocy symbolicznej i codziennej - zamachów, porwań, rozbojów. Jeśli ktoś niewiele wie o dramatycznej i tragicznej historii Kolumbii, o wojnie domowej, która trwała w tym kraju przez pięćdziesiąt dwa lata, a zakończyła się zaledwie osiem lat temu, a i wcześniej było burzliwie, zachęcam do sięgnięcia po zbiór reportaży Macieja Wesołowskiego "Cafe Macondo". Ja przeczytałam je niedawno, była to moja, jedna z trzech, lektura podróżna, niestety nie zdążyłam o niej napisać i pewnie to już się nie uda. Kto interesuje się Ameryką Południową, powinien tę książkę poznać.

Ale można też "Delirio" potraktować jako historię wielkiej miłości. Bo takie jest uczucie Aguilara do Agustiny. Już ich pierwsze spotkanie zwiastowało burzliwą przyszłość i czytając o tym, jak przebiegało, pomyślałam sobie - chłopie, powinieneś już wtedy wziąć nogi za pas i uciekać, gdzie pieprz rośnie. Ale on uległ urokowi tej ekscentrycznej dziewczyny i zakochał się bez pamięci, a potem, mimo jej niełatwego charakteru, mimo trudów życia z osobą chorą, był z nią, a kiedy dochodziła do siebie, co następowało równie nagle jak popadnięcie w to tytułowe delirio, natychmiast zapominał o wszystkich problemach oraz uciążliwościach i znowu był niebotycznie szczęśliwy.

Bardzo ciekawa, interesująco napisana, wielowarstwowa powieść.

Katarzyna Groniec "Kundle"

Myślę, że nie tylko ja byłam bardzo zaskoczona, kiedy

dowiedziałam się, że znana piosenkarka, Katarzyna Groniec, wydała książkę. Nie, nic plotkarskiego, żaden zbiór felietonów czy innych rozważań, żaden wywiad-rzeka, ba, żadna powieść pop z kluczem środowiskowym. No bo jeśli już, to właśnie czegoś takiego spodziewalibyśmy się po celebrytce. Prawda? Tu przesadziłam, bo Katarzyna Groniec celebrytką nie jest. No to po nieco niszowej piosenkarce. Tymczasem "Kundle" (2023) ukazały się w wydawnictwie Nisza, które byle czego nie wydaje i jest tak niszowe, że nie ma nawet swojej strony, dobrze, że prowadzi media społecznościowe. Może brzmi to ironicznie, ale nie jest. Cenię sobie Niszę, dlatego obserwuję ją w socialach, aby być na bieżąco z tym, co wydaje. Ale wróćmy do "Kundli". Kolejnym zaskoczeniem były znakomite recenzje. Nie słyszałam krytycznej! A kropką nad i okazała się nominacja do prestiżowej Nagrody Literackiej Gdynia, a że to nie wypadek przy pracy, potwierdziły dwie nominacje do nagród dla debiutantów - Nagrody Gombrowicza i Nagrody Conrada. Po Gdyni pękłam i postanowiłam przeczytać. Ja również jestem pod wrażeniem!

Książka jest krótka, trochę ponad sto stron. Coś pomiędzy zbiorem opowiadań, a powieścią. Całość spięta miejscem i bohaterkami oraz bohaterami. Miejsce to miasto między Rybnikiem i Zabrzem, w pobliżu znajduje się Toszek, po niemiecku Tost, gdzie mieści się dom wariatów. Dziś oczywiście to słowo niepoprawne, ale w czasach, kiedy rozgrywają się wydarzenia, tak nazywano szpitale psychiatryczne. A bohaterki i bohaterowie? To tytułowe kundle, ludzie pogardzani, o niepewnej tożsamości, którą sami wolą ukrywać, i jednocześnie z nizin społecznych albo w jakiś sposób niedostosowani, odstający od tego, co lubimy nazywać normalnością. Mamy więc Adama, który ukrywa swoje żydowskie pochodzenie, zmienił imię i nazwisko, w głowie słyszy wielką muzykę, ale jest tylko jej nauczycielem i to on, nie potrafiąc poradzić sobie z rzeczywistością i ze wspomnieniami przeszłości, trafia od czasu do czasu do tego domu wariatów. Jest Goryl, czyli Andrzejek, chłopiec, też powszechnie uważany za wariata, albo jak dziś mówimy za dziecko z niepełnosprawnością intelektualną. Jest Fatima, jego matka, cygański podrzutek, pokochana przez Rubą Ernę, która zastąpiła jej matkę. Jest Sophie, autochtonka, kiedyś Niemka, po wojnie Polka, matka trójki dzieci, pomiatana i bita przez męża. Pracuje w szpitalnej pralni. Jest wreszcie Aszer, czyli Asia, jej córka, salowa w szpitalu wariatów. Pojawia się też trochę postaci drugoplanowych czy epizodycznych. Są sąsiadami z dzielnicy, niektórzy z familoku, w którym mieszkają. Żyją obok siebie, zmagają się z codziennością i demonami przeszłości. Starsze pokolenie, Adam, Fatima, Sophie, jest naznaczone przez wojnę. Młodsze pewnie dziedziczy traumy. Niemal za każdym stoi jakiś fascynujący życiorys, z tych ciężkich, więc na pewno nikt nie chciałby się z nimi na ich życia zamienić. Ja przyglądałam się im z sympatią i, chciałoby się powiedzieć, z czułością, gdyby to słowo nie było samo w sobie egzaltowane i już nieco zużyte.

Oczywiście w literaturze wszystko już było, nie raz stykałam się z podobnymi bohaterkami i bohaterami, dlatego ważne są forma i język. I właśnie to sprawia, że książka Katarzyny Groniec jest taka interesująca. Pisarka nie opowiada losów bohaterów po bożemu. Rozmaite teraźniejszości mieszają się z przeszłością przed i wojenną, czasem opowieść narratora albo narratorki wybiega w przyszłość, zdradzając odrobinkę z losu bohaterek i bohaterów. Innym razem ktoś pokazuje alternatywne losy postaci, spekulując nad rolą przypadku w życiu.

A gdyby Rimski-Korsakow wyjechał do Toronto, tak jak swego czasu wyjechali z Ukrainy rodzice Staryka, to jego dzieci i wnuki by żyły. Co z tego, że nie byłoby suity, nikt by nawet nie zauważył, że jej nie ma, nikt by nie odczuł pustki, bo dźwięki przecież i tak wszędzie się pałętają i każdy może je spisywać do woli, wystarczy je usłyszeć.

Autorka pewne zdarzenia, szczególnie te z przeszłości, tylko sygnalizuje, resztę możemy wyczytać między słowami. Przecież wojna i Zagłada zostały już tyle razy opowiedziane. Kręci się to wszystko niczym diabelski młyn - pewne sceny się powtarzają, teraźniejszość, przeszłość i przyszłość pojawiają się w rozmaitych konfiguracjach. Wiele tu zagadek, ze strzępów, z pojedynczych scen składałam sobie losy bohaterek i bohaterów, konfiguracje pomiędzy nimi, ich światy. Nad wszystkim unoszą się melancholia i mrok. 

Pisałam o zagadkach. Nie dotyczą one tylko losów bohaterek i bohaterów, ale także narratora/narratorki, który/która ujawnia się od czasu do czasu. Kim jest? Bogiem/boginią? Jakąś siłą czuwającą nad bohaterkami i bohaterami? Duszą świata, która wnika we wszystko?

Zgięty wpół Goryl wydaje się z wysoka maleńki jak złamana zapałka. Wiem, że kieszenie ma pełne kamyków i że najpewniej znowu szuka pustej muszli po ślimaku. Wzbijam się wyżej, ale tak naprawdę nie ja frunę teraz nad kościelną wieżą. (...) Spływam za to rzekami do mórz i oceanów, faluję wodorostami, płynę z ławicą ryb, mijam kraby i ukwiały, mijam rafy koralowe.. Ale tak naprawdę nie płynę, tylko przedzieram się przez ziemię, jak mój towarzysz kret, połykam i wydalam glebę z dżdżownicą, którą jutro Szczerbaty przetnie na pół patykiem, rozpycham się pęczniejącym ziarnem na pozór nikomu niepotrzebnej rośliny. Ale tak naprawdę jestem tym patykiem, który Szczerbaty urwał z przydrożnego krzaczka. I Szczerbatym jestem.

Jestem dla wszystkich. Odprowadzam każdą żywą istotę. I tę, co przeszła mimo, nie przeczuwając nawet mojej obecności, i tę, co mój dotyk poczuła i odtąd od czasu do czasu na piersi jej się kładę ciężarem, i tę, co całe ziemskie życie pędziła moją obecnością naznaczona. Na ludzkich umysłach jak na instrumentach muzycznych można grać wiele melodii, więc wygrywam na nich rzeczywistość, do jakiej zostali stworzeni. Rozdaję kształty, sobie kształtu nie nadając, i kolory, pozostając bielą. Upuszczam im na pożarcie idee, jak po kryjomu dziecko upuszcza chleb psu,  który pod stołem liże łydki. Rzucam w nich pomysłami (...). Śnię się ludziom i zwierzętom albo nie śnię się wcale. Nie rozniecam wojen ani nie czynię pokoju. Odprowadzam tych, którym już trzeba odejść. Niektórzy mnie przeczuwają i próbują tłumaczyć mnie sobie innym językiem, pełnym nieporozumień, zyskując miano szaleńców, proroków czy mesjaszy. A ja odprowadzam tych, którym życie po prostu wypełniło się rzeczywistością aż po brzegi i nie zmieści się już ani kropli więcej.

Trochę przypomina mi ten zabieg to, co zrobił Szczepan Twardoch w "Morfinie" i w "Królu". Przyznam, że jeśli coś wydaje mi się naddatkiem w książce Katarzyny Groniec, to właśnie to. 

Kolejną zagadką, a może bardziej pytaniem o nią, jest pojawiające się w książce pojęcie Ciszy, czasem nawet Wielkiej Ciszy, tak właśnie zapisywanej - z dużej litery. Co to za Cisza? Coś, co zapada nad losem bohaterów? Coś, co ich czci? Coś, co uspokaja, daje ukojenie? Coś, co pozwala im zniknąć? Coś, co pozwala się zadumać, stanąć na chwilę, zamyślić? Wszak mówimy, ciszej nad tą trumną, minuta ciszy, pragniemy ciszy. Ale też cisza, czyli niemówienie, zamilczanie, tabuizuje.

Cisza wypełzła z bocznych ołtarzy i sunęła po zimnej kamiennej posadzce. Oplatała ławki i kolana świętych, wpełzła na ambonę, omiotła zziębnięte aniołki i Dzieciątko Jezus, owinęła się surowym milczeniem wokół krzyża, dotarła do prezbiterium i wypełniła je szczelnie kadzidlanym zapachem. Kościół zniknął i pojawił się na nowo, huśtnął i wrócił do swojego stałego stanu zawieszenia między niebem a ziemią. 

(...) Adam usłyszał i zobaczył spod kurtki Zbyszka, pseudonim Kula, który go wygrzebał spod Ciszy i sterty liści i mocno przytulił (...). 

I potem w tym śnie zapadła Wielka Cisza. Ktoś wcisnął przycisk i od tego wciśnięcia świat zaczął się kręcić już bez głosu, a one usiadły na zydelkach, jakby się miały zabrać do obierania kartofli. Matka Boska wyciągnęła zza pazuchy dwie trochę wymięte, skręcone naprędce cigarety i obie se zakurziły. 

Celowo wydłużyłam ostatni cytat, aby pokazać, że książka bywa też dowcipna. Matka Boska paląca razem z bohaterką papierosy i udzielająca jej rad, pyszne.

No i wreszcie język. Niebanalny, ciekawy, kunsztowny, taki, który sprawia dodatkową przyjemność w trakcie lektury, pozwala się nią rozkoszować. Irytuje mnie ta egzaltacja, ale czasem trudno znaleźć lepsze słowo. Nie będzie kolejnych cytatów, próbkę pokazują te, które już się pojawiły.

Warto sięgnąć po króciutką książkę Katarzyny Groniec, warto się nią delektować, warto pochylić się nad losami bohaterek i bohaterów.

Sebastian Barry "Czas starego boga"

O Sebastianie Barrym usłyszałam dzięki jednemu z moich

ulubionych wydawnictw ArtRage. Jego twórcy postanowili wydać w nowym tłumaczeniu to, co w Polsce już się ukazało i nie zyskało należytego rozgłosu, a potem stopniowo inne tytuły. A że literaturę irlandzką pilnie śledzę, podążyłam za ich rekomendacją. I tak jakiś czas temu przeczytałam "Po stronie Kanaanu", a teraz "Czas starego boga" (ArtRage 2024; przełożyła Aga Zano). Już ta pierwsza powieść zrobiła na mnie wrażenie, ale druga ... 

Jak wyrazić zachwyt, aby nie popaść w banał i egzaltację, której nie znoszę? Porwało mnie tu wszystko - historia emerytowanego policjanta i jego rodziny, niespieszna akcja, jakieś zawieszenie między jawą, a snem, związana z tym tajemnica, a wreszcie język wspaniale oddany przez niezawodną Agę Zano. Rozkoszowałam się językiem brzmi egzaltowanie, nic nie poradzę na to, że tak właśnie było. Ale uprzedzam, to nie jest wesoła opowieść, przeciwnie - bywają fragmenty, przez które trudno przebrnąć ze względu na ich drastyczność, fragmenty, które wywołują bezsilną wściekłość i ponowne zdumienie - jak to było możliwe? Jak człowiek człowiekowi, w dodatku bezbronnemu, bo dziecku, może zrobić coś takiego? Napisałam ponowne, bo o takich historiach przecież słyszeliśmy. Czas przejść do meritum.

"Czas starego boga" to opowieść o ponad sześćdziesięcioletnim policjancie Tomie Kettle, wdowcu, który dziewięć miesięcy wcześniej przeszedł na emeryturę i zamieszkał nad morzem w przybudówce do zamku z czasów wiktoriańskich. Te dziewięć miesięcy spędził we względnym spokoju, rozkoszując się widokami, pustką, szumem morza. Odpowiadała mu samotność, nie szukał kontaktów z właścicielem posiadłości ani z nielicznymi sąsiadami. Do miasteczka wyprawiał się tylko wtedy, kiedy zmuszała go do tego konieczność, większość dnia spędzał w wiklinowym fotelu, podziwiając widoki i wspominając szczęśliwe chwile z żoną, miłością jego życia, i dziećmi. Ten zaprawiony smutkiem i melancholią błogostan burzy dwóch młodych policjantów - pewnego dnia przybywają do jego samotni, prosząc w imieniu swoim i komendanta o pomoc w sprawie, którą Tom razem z kolegą  rozwiązywał przed laty

Jeśli teraz ktoś wyobraża sobie, że akcja rusza z kopyta, jest w błędzie. Zresztą osoby czytające uważnie na pewno zauważyły, że we wstępie wspominałam o niespiesznym tempie.  W trakcie lektury zastanawiałam się nawet, czy kiedykolwiek dowiem się więcej o sprawie, z którą przybyli policjanci, czy będzie to miało jakiekolwiek znaczenie w książce. Minie kilka rozdziałów, zanim Tom zdecyduje się pojechać do Dublina i odpowiedzieć na prośbę kolegów, a wtedy zbudzą się demony przeszłości, wywołując bolesne wspomnienia. Jakby po tych symbolicznych dziewięciu miesiącach Tom narodził się na nowo do trudów i mozołów życia, bo czyż nie do tego rodzi się człowiek? Czyż nie tym usiane jest jego życie?

Dziewięć miesięcy spokoju. Jakie to było niewiarygodne zwycięstwo. Nie powinien się dziwić, że dobiegło końca. I to nie z powodu narodzin dziecka, ale dalszych problemów. Kim byli kumple Hioba? Gdzie byli przyjaciele Jonasza? Czyżby ta ciemna letnia noc to było wnętrze brzucha wieloryba?

Co to za sprawa? A jakaż sprawa w Irlandii lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych mogła zostać zamieciona pod dywan, a sprawcy włos z głowy nie spadł? Przeciwnie, mógł dalej oddawać się swojemu niecnemu, odrażającemu procederowi, dla którego trudno znaleźć słowa potępienia. Tak, tak, chodzi oczywiście o molestowanie dzieci przez księży. To takiego predatora w sutannie, a właściwie dwóch, próbowali przed laty przyskrzynić Tom i jego kolega. Ich przełożeni kazali dowody przekazać biskupowi, który miał ukarać sprawców. Jak ukarał, wiadomo nie tylko z irlandzkiego podwórka.

A to właśnie sprawa imperiów, imperium irlandzkiego kapłaństwa, jego książąt i jego armii. Ci wielcy ludzie, często więcej niż słusznych rozmiarów (...), których przy spotkaniu należało całować w pierścień. Na kolano, (...), na kolano i brać takiego za łapę podaną gestem więcej niż osobliwym, jakby człowiek miał do czynienia z osiemnastowiecznym dandysem, usta do kobylastego rubinu czy granatu i tylko człowiek miał nadzieję, że ma suche wargi, żeby tego klejnotu nie obślinić.

Ale nie tylko problem molestowania porusza Sebastian Barry w swojej powieści. Sięga znacznie szerzej. Pisze o irlandzkich sierocińcach prowadzonych przez Kościół. O tym, jak okrutnie, bezdusznie i bezwzględnie traktowano tam dzieci, jak skutecznie zamazywano ich przeszłość, jaki wpływ na ich dalsze życie miało takie dzieciństwo. Nieskończenie wiele przykrych przyszłości. Drastycznych szczegółów, których zresztą nie ma zbyt wiele, oszczędzę. 

A poza tym czytając "Czas starego boga", miałam przynajmniej raz wrażenie, że dotarłam do sedna, doznałam olśnienia. Wiem, strasznie tandetnie to brzmi, ale przez moment tak właśnie było. 

Dostał od życia takie dary, nie było powodu ich opłakiwać i narzekać. To rzeczy, których można doświadczyć tylko raz, nie trzeba tej piosenki powtarzać ani dopisywać jej refrenu, kiedyś on był tym mężczyzną, a ona tą kobietą na starym Seapoint, kiedyś leżeli tak zatopienie w gęstwinie traw, że mogliby się równie dobrze uznać za (...) albo za sam zapach rozgniatanych ich ciałami traw w przypływie szczęścia (...) do kogo, do kogo tak wołali?

Czy to nie jest pocieszające? Cokolwiek zdarzy się potem, jakkolwiek potoczy się życie, mamy wspomnienia, możemy wracać do ulotnych chwil szczęścia.

Jedyne, czego w tych chwilach największego szczęścia, jakie mu się przytrafiło, nie dostrzegał, była ich niepowtarzalna natura, kres szczęścia ukryty przed nim w odmętach przyszłości, której nie brał w ogóle pod uwagę.

Ale było, zdarzyło się, dlatego teraz mógł te chwile szczęścia przeżywać we wspomnieniach.

To, co jeszcze tak bardzo podoba mi się w powieści Sebastiana Barrego, to niewiadoma, przed którą zostają postawione osoby czytające. Co się dzieje z Tomem? Czy przypadkiem nie pogrąża się w demencji? A może to pierwsze objawy choroby Alzheimera? Co jest prawdą, a co mu się tylko wydaje? Co zrobił naprawdę, a co sobie wyobraził? A może to tylko sny? Ta kwestia pozostaje otwarta, podobnie jak zakończenie. Nie wiemy, jak potoczy się dalej historia Toma, a potoczyć może się różnie. Celowo nie wchodzę w szczegóły, bo chociaż akcja toczy się powoli i nie tylko ona jest istotna, to jednak to, czego się dowiadujemy o tamtej historii sprzed lat, jest zwyczajnie zaskakujące, a dzięki temu ciekawe. Bo ta książka oferuje oczywiście znacznie więcej. Sama story, historia Toma i jego rodziny, jest po prostu bardzo interesująca i rozwija się w nieoczekiwanym kierunku. I tym razem nie możemy do końca być pewni, co się wydarzyło w przeszłości. 

A na koniec próbka języka, którym tak bardzo się delektowałam.

Po zachodzie słońca, kiedy nad Cherbourgiem rozpełzał się dziwny mrok, przyszła ciemna armia z zachodu i zaczęła zamalowywać szeroki krajobraz pędzlami ociekającymi niekończącą się czarną farbą, już, nie ma, do widzenia, farba pożerała brzeg zatoki, potem wąski pas plaży, zarośla między piaskiem a ludzkimi osadami, aż ktoś daleko zapalił światło w oblepionym solą domku, rozbłysło okienko, maleńkie jak świeczka wotywna, samotny świetlny punkcik w świeżo zakrzepłej pustce. 

Tom był tylko starym policjantem o pogniecionym sercu, ale gdyby umiał, wessałby cały ten krajobraz w siebie, każde ziarenko soli, każdą kropelkę morza, połknąłby wszystko na jeden raz, jak te stare wieloryby w jego ukochanym muzeum, jak potwór z przedwiecznej opowieści. Cały ten błękit, taki i inny, te zielenie, te połacie rozdmuchanej bieli, te niepojęte błyski podeszczowego złota i srebra. 

Znakomita powieść. 

Esther Singer Kreitman "Brylanty"

Esther Singer Kreitman to literackie odkrycie, jakie uwielbiam.

Jeszcze mniej więcej rok, a może dwa lata, temu nie miałam pojęcia o jej istnieniu. A trafiłam na nią dzięki jej dwóm sławnym braciom, w których cieniu i za życia była schowana. Jeden z nich, ten najbardziej znany, to noblista Isaac Baszewis Singer, drugi, plasujący się wśród tej trójki na drugim miejscu podium, to Izrael Joszua Singer. A wszystko to dzięki niewielkiemu lubelskiemu wydawnictwu Fame Art, które opublikowało nieobecne dotąd w Polsce trzy powieści noblisty i książki jego rodzeństwa. I tak zaczęła się moja przygoda z twórczością tej utalentowanej trójki. Ponad rok temu pisałam tu o wydanej po raz pierwszy w Polsce "Rudej Kejli" Isaaca Bashevisa Singera, w czytniku czeka powieść jego brata i druga jego siostry, na liście książek, które chcę kupić albo wypożyczyć z biblioteki, są kolejne  tytuły tego utalentowanego rodzeństwa. No a kiedy to przeczytam, bóg raczy wiedzieć. Czytnik pęka w szwach, obie listy życzeń, biblioteczna i ebookowa stale się wydłużają, czasem kupuję też coś w papierze, jednym słowem życia mi pewnie starczy. 

Czas przejść do bohaterki dzisiejszej notki, czyli Esther Singer Kreitman. Wspominałam, że za życia także pozostawała w cieniu swoich znanych i utalentowanych braci. Chociaż jej matka miała wysoką pozycję w domu, wydawało się, że była kobietą postępową, to uważała, że wykształcenie jest dziewczętom niepotrzebne. Esther miała żal do rodziców, że nie pozwolili jej się uczyć, zazdrościła braciom ich wykształcenia i życia. Aby zmienić środowisko wyszła za mąż i wyjechała za mężem do Amsterdamu. Potem mieszkali w Wielkiej Brytanii. Nie było to małżeństwo szczęśliwe, chciała odejść, ale ostatecznie nie zrobiła tego. Napisała tylko trzy książki, dwie powieści i zbiór opowiadań. Jedni dziwili się, że tak mało, inni uważali, że to cud, że w ogóle udało jej się coś napisać. W twórczości Esther Singer Kreitman można odnaleźć wiele śladów jej doświadczeń, ale nie jest to proza autobiograficzna.

Czas przejść do "Brylantów" (Fame Art 2021; przełożyli Monika Polit, Zofia Zięba, Jakub Zygmunt). Akcja powieści toczy się tuż przed pierwszą wojną światową, w jej trakcie, aby finisz znaleźć już po niej. Bohaterkami i bohaterami są amsterdamscy Żydzi, z których większość, tak jak i inni mieszkańcy Amsterdamu, w czasie wojny wyjechała albo została ewakuowana do Londynu. Było to środowisko specyficzne, bo większość z nich to ludzie związani z handlem i obróbką diamentów, stąd tytuł, "Brylanty". To bogaci kupcy, stojący nieco niżej na tej drabinie maklerzy, a wreszcie szlifierze i drobni handlarze znajdujący się na samym dole tej hierarchii. Nic dziwnego, że czytając tę powieść, miałam skojarzenia z "Ziemią obiecaną" Stanisława Władysława Reymonta. (Marzę o ponownej lekturze, czytałam dwa razy) Jest tu ta sama energia, ten sam pęd za pieniędzmi, ten sam wyścig i te same marzenia biedaków, aby dostać się na sam szczyt. Bogactwo i nędza, pogarda i zazdrość, hipokryzja i lewe interesy. Już sama opowieść o tym środowisku i tej społeczności jest niezwykle ciekawa. Ile się można dowiedzieć o handlu brylantami i produkcji diamentów! Chociaż ani mnie nie stać na taką biżuterię, ani nie jest obiektem moich westchnień, to wszystko to wydało mi się bardzo interesujące.

Napisałam o bohaterkach oraz bohaterach i stało się to nie przez przypadek. Po pierwsze głównych jest kilkoro, a po drugie pisarka wspaniale portretuje całą społeczność. Esther Singer Kreitman jest mistrzynią scen zbiorowych. Przygląda się tłumowi najpierw na amsterdamskiej, a potem na londyńskiej ulicy, bywalcom szynków, przekrzykującym się maklerom i kupcom przerzucającym kupki diamentów na amsterdamskiej giełdzie, szlifierzom pracującym u głównego bohatera Gedajasza Bermana, sklepikarzom i ich klientom, krawcom szyjącym żołnierskie mundury w londyńskich szwalniach i prasującym je prasowaczom. Mogłabym tak wymieniać jeszcze długo.

- Jeszcze damy nauczkę tym przeklętym szwabom! - burczał starszy mężczyzna pod srebrnym wąsem.

Przed jakąś obskurną budowlą stało kilku ludzi palących fajki. Wydmuchiwali kłęby dymu i z zacięciem dyskutowali, co jakiś czas spluwając z przyzwyczajenia w twarde od spracowania dłonie.

- My? Wcale się ich nie boimy! Co to znaczy, że jesteśmy mali i bezbronni?! - wrzasnął blondyn z dziwnym blaskiem w oczach, ciężko plaskając się w udo.

- Jeszcze im pokażemy - wygrażał bezzębny stary Flamand w brązowych aksamitnych spodniach w pasy, po czym opowiadał gniewnie, że nijak sobie nie może znaleźć miejsca. W ostatnich tygodniach jego życie wywróciło się do góry nogami. (...)

- Przeklęte szwaby, zawsze im mało! jeśli myślą, że się ich boimy, to są w wielkim błędzie - dorzucił jeszcze inny z fajczarzy.

To fragment jednej z takich zbiorowych scen. Równie dokładnie i interesująco opisuje autorka miejsca - miasto, wnętrza domów, tych bogatych i tych biednych, giełdy, szynków i wielu innych.

Bardzo interesujący jest portret społeczności żydowskiej w Amsterdamie. To Żydzi, którzy przybyli tu w dużej mierze z Europy Wschodniej, z dawnych terenów Polski. Przyjechali szukać lepszego życia, przyciągnęła ich magia diamentów, na których można było się dorobić. Niektórym się udało, większość na zawsze miała pozostać wyrobnikami, zajmować się drobnym handlem albo szukać jakiegokolwiek zajęcia. Kiedy wybuchła wojna, ci, którzy byli kiedyś obywatelami Cesarstwa Niemieckiego albo Monarchii Austro-Węgierskiej, zostali zmuszeni po do opuszczenia Belgii, co było dla nich tragedią, bo zostawiali w Amsterdamie dorobek swojego życia. 

Oprócz różnic majątkowych i klasowych są też inne. Wielu Żydów, szczególnie tych, którzy się wzbogacili, europeizuje się. To jeszcze nie jest asymilacja, jeszcze chodzą do synagogi, celebrują żydowskie święta, ale już nie żyją tak jak ich rodzice w polskim sztetlu. Inaczej się ubierają, inaczej urządzają mieszkania, inaczej wychowują dzieci, nadają im inne imiona. I właśnie w młodszym pokoleniu najbardziej widać te różnice. Kiedy do Amsterdamu przybywa w odwiedziny ojciec głównego bohatera, pobożny chasyd, wszyscy biorą go za żebraka, tak odcina się ubiorem od innych. A on przecież w podróż wybrał się w najlepszym stroju. Syn, ku jego niezadowoleniu, szybko przebiera go w jeden ze swoich garniturów, a potem sprawia mu kolejne. Starzec najbardziej dziwi się  wnuczce i dwóm wnukom. Nie tak są ubrane i nie tak zachowują się dzieci w sztetlach. Milczy, nie krytykuje, rozczarowanie skrywa głęboko. Kiedy po jego śmierci syn będzie mu chciał sprawić elegancki nagrobek, przeszuka na wszelki wypadek jego rzeczy, aby sprawdzić, czy ojciec nie zostawił ostatniej woli. Kiedy ją znajdzie, przeżyje szok, będzie musiał przełknąć gorzką pigułkę. To, co przeczyta, zaneguje właściwie wszystko, co osiągnął. Szczególnie jeśli doda do tego to, jak potoczyły się losy jego dzieci.

Proszę Cię o wypełnienie mojej ostatniej woli! Opłakuję dzień, w którym zamieszkałem w twoim domu. W imię Boże, nie wystawiaj mi nagrobka za tak zarobione pieniądze.

Chaim Josef syn Rywki

Nie byłabym sobą, gdybym nie przyjrzała się, jak portretowane są kobiety. Ich los jest najgorszy, stoją najniżej w hierarchii, to często one, szczególnie te z ubogich środowisk, muszą dźwigać ciężar utrzymania domu. I chociaż matka ma w rodzinie wysoki status, chociaż dzieci deklarują przywiązanie do niej, to bywa traktowana przez męża okropnie. Berman swoją żonę, w której kiedyś był bardzo zakochany, nie tylko w myślach nazywa krową, a ona to pokornie znosi. Nawet młode dziewczyny, które chciałyby żyć inaczej, ubierają się jak gojki, są wykształcone, ostatecznie kapitulują i wychodzą za mąż za człowieka, z którym je zeswatano. Często dużo od siebie starszego. Instytucja żydowskiego swata ma się w Amsterdamie doskonale. A za prawdziwą niezależność płaci się biedą i trudami codzienności.

W powieści Esther Singer Kreitman znajdziemy też oczywiście wspaniale sportretowane bohaterki i bohaterów. Szczególnie dotyczy to członków rodziny Bermanów - ojca, bogatego kupca diamentów, człowieka niesympatycznego, apodyktycznego,   pogardliwie traktującego innych, także swoich bliskich, jego żony, płaczliwej Racheli, która niewiele ma w domu do powiedzenia i pokornie znosi swój los, za pociechę mając bogate futra, najstarszego syna, który nie chce żyć jak ojciec, ale nie wie, co ma z sobą zrobić i prowadzi próżniaczą egzystencję, od czasu do czasu postanawia usamodzielnić się, próbując pracować fizycznie, czym przynosi wstyd ojcu, wreszcie córki, która próbę życia po swojemu wśród niebieskich ptaków i rozmaitej maści artystów przypłaci gorzkimi konsekwencjami. Ale nie tylko rodzina Bermanów jest tak wnikliwie sportretowana. Są też inni.

Na koniec muszę dodać, że w wielu aspektach powieść nie straciła na aktualności, a może nawet w ostatnich latach zyskała. Niech przemówi książka.

Zaczęto więc kopać i teraz nasi czarni bracia wydobywają kamienie szlachetne, napychając kabzy bogaczom, a jednocześnie sami przymierają głodem. Tyrają w nieludzkich warunkach, kiedy zaś kończą pracę, rozbiera się ich do naga i poddaje drobiazgowej rewizji. Zagląda im się nawet do uszu, żeby sprawdzić, czy, broń Boże, nie ukryli tam jakiegoś diamentu. Ich obowiązkiem jest pracować na innych, zaharować się na śmierć albo wycieńczyć chorobą, ale nie mają prawa najeść się do syta. I nikomu nie przychodzi do głowy, że to okrutna niesprawiedliwość. Nikt nie martwi się o ubogich białych ludzi, więc kto miałby się wstawić za czarnymi?

I jeszcze taki cytat o wojnie.

Nas, tych obrabowanych, wysyłają na pola walki, żebyśmy za nich toczyli walkę. (...) Czyj to kraj? Na pewno nie nasz. Co my z niego mamy? Wszystko co mamy, to prawo do ciężkiej, wycieńczającej pracy i do głodowania. A jak nie ma roboty, zdychamy. Oni tymczasem spijają śmietankę, swoje dzieci posyłają na uniwersytety. Czemu ci hultaje nie poślą ich na fronty, na rzeź?

Może, na szczęście, szczegóły się zmieniły, ale istota tego, o czym mówią bohaterowie, nadal jest taka sama.

Claudia Piñeiro "Czas much"

Tydzień temu pisałam o argentyńskiej pisarce Claudii Piñeiro, a

konkretnie o jej książce "Katedry", dzięki której w końcu się do niej przekonałam. Dziś, zgodnie z obietnicą, będzie o drugiej powieści, którą przeczytałam w czasie mojej podróży, to "Czas much" (Sonia Draga 2023; przełożył Tomasz Pindel). I ta wydała mi się jeszcze lepsza. Także dlatego, że autorka bawi się w bardzo ciekawy sposób formą i stawia przed czytelniczkami i czytelnikami zagadkę związaną z metaforą tytułowych much. 

Jest to historia Ines, która spędziła piętnaście lat w więzieniu za zabójstwo kochanki swojego męża. Rodzina odwróciła się od niej, córka odwiedziła ją tylko raz i to tylko po to, aby załatwić sprawy formalne związane z mieszkaniem po babci. Ines nie buntuje się, nikogo nie oskarża, godzi się z takim stanem rzeczy. Kiedy kończy odsiadkę, zaczyna nowe życie. Wspólnie z przyjaciółką poznaną w więzieniu, Rączką, zakładają firmę. Ona zajmuje się ekologiczną dezynsekcją mieszkań i domów, a jej wspólniczka prowadzi działalność detektywistyczną. Claudia Piñeiro nie byłaby sobą, gdyby nie wplotła w swoją powieść wątku sensacyjnego. A ten wiąże się z prośbą jednej z bogatych klientek Ines. Sprawa jest, delikatnie mówiąc, kontrowersyjna i może zaprowadzić ją znowu do więzienia. Nawet jednak jeśli tak się nie stanie, obciąży jej sumienie. Bohaterka stara się zracjonalizować problem, oddalić wątpliwości. Dlaczego od razu nie odrzuci prośby bogatej klientki? Bo ta oferuje duże pieniądze, a te by się przydały, nie, nie dla niej, ale na operację dla Rączki. W państwowej służbie zdrowia musi czekać kilka miesięcy, a liczy się czas. Prywatnie może ją zrobić niemal od razu. Przyjaciółka stara się ją hamować, na wszelki wypadek postanawia dowiedzieć się jak najwięcej o tej kobiecie. O co naprawdę jej chodzi? Jak skończy się ta historia? Tego oczywiście nie mogę zdradzić. W każdym razie, podobnie jak w przypadku "Katedr", trudno oderwać się od czytania, a bywało, że musiałam przerwać lekturę w połowie rozdziału! Wszak byłam w podróży. 

Kiedy Ines i Rączka wychodzą z więzienia, świat jest już inny. Obie to akceptują, starają się dostosować, chociaż nie wszystko rozumieją. Na przykład Ines w zabawny sposób odnosi się do feminatywów i inkluzywnego języka, napomina samą siebie, jak powinna mówić, a kiedy się myli, prosi czytelniczki i czytelników o wyrozumiałość. Bohaterka mierzy się też ze swoim stosunkiem do macierzyństwa. Przyznaje, że nie była dobrą matką. Zajęta problemami z mężem, zazdrością o kochankę nie zauważała problemów córki. Denerwował ją jej nastoletni bunt, planując zemstę na kochance męża, nie zastanawiała się, co stanie się z jej córką, kiedy ona trafi do więzienia. Potem też niespecjalnie przejmowała się jej losem. Sama też od własnej matki nie zaznała ciepła. Może obie nie powinny mieć dzieci? I teraz, kiedy wyszła z więzienia, ten zmieniony świat, zmiany społeczne, to wszystko dogoniło jej stosunek do macierzyństwa. Teraz ma prawo zastanawiać się nad tym, co to znaczy być matką, czy każda kobieta musi nią być, jak dalece matka może ingerować w życie dziecka?

Mamy w powieści pełne spektrum kobiecych postaw. Oprócz Ines, która urodziła dziecko, bo tak było przyjęte, jest Rączka, lesbijka, która o potomstwie nie marzy, jest córka Ines, która w opozycji do matki stworzyła wzorową rodzinę, a swoim dzieciom poświęca wiele czasu i troski, jest wreszcie pani Bonar, która okazała się być matką zaborczą, nierozumiejącą swojego dziecka. 

Wspominałam, że Caludia Piñeiro bawi się formą. Czasem takie zabawy mnie irytują, wydają mi się po nic, ale tym razem zabieg, jaki zastosowała pisarka, jest interesujący. Otóż co jakiś czas pojawia się rozdział, w którym chór kobiet komentuje życie, postawę i wybory Ines i Rączki, czasem też innych bohaterek. Z chaosu dyskusji i sprzeczek wyłaniają się rozmaite spojrzenia i poglądy na sprawy kobiet i na feminizm. Członkinie chóru rzucają też przykłady ze swojego życia. Wszystko to jest ciekawe i dowcipne. Autorka nie odżegnuje się od ironii. 

Wspominałam we wstępie o metaforze much. Ines, która oddaje się swojej nowej pracy z prawdziwą pasją, zgłębia życie tych owadów, czytając naukowe opracowania. Swoją wiedzą co jakiś czas dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami. Przyznam, że traktowałam muchy jak dopust boży, pewnie nie ja jedna, a okazuje się, że są bardzo pożyteczne, mają swoje życie. Czytając te rozdziały, zadawałam sobie pytanie, jak rozszyfrować tę metaforę. Otóż takie kobiety, a może szerzej - tacy ludzie jak Ines, Rączka, służąca pani Bonar, ludzie z niższych klas społecznych, wykonujący nieprestiżowe zawody, traktowani są przez wielu jak muchy. Wolimy ich nie zauważać, denerwują nas, nie chcemy mieć z nimi wiele wspólnego. Tymczasem mają swoje życie, są odrębnymi, często ciekawymi istnieniami, wykonują zajęcia niezbędne społecznie. Cóż obchodzą nas osoby sprzątające, sprzedające w sklepach, kasjerki i kasjerzy, kurierzy, ludzie segregujący śmieci i cała rzesza innych parająca się zajęciami, których wolałybyśmy i wolelibyśmy nie wykonywać? A może w zamyśle pisarki ta metafora dotyczy tylko kobiet? Spychanych przez patriarchat na margines?

Kolejną zaletą tej powieści są bohaterki - Ines i Rączka. Pełnokrwiste, z nieciekawą przeszłością, niekoniecznie musimy podzielać wszystkie ich poglądy i wybory, ale jednocześnie trudno mi było ich nie lubić. Autorka odnosi się do nich z dużą sympatią, którą ja podzielam.

Na koniec muszę jeszcze wspomnieć, że powieść porusza także kilka innych istotnych problemów, o których celowo nie wspominam, bo pisanie o nich wymagałoby zdradzenia zbyt wielu szczegółów z fabuły. I jeszcze jedno - bardzo podoba mi się zakończenie  - chociaż dla bohaterek finał jest pomyślny, autorka nie stawia wszystkich kropek nad i, nie dociska pedału do dechy, zostawia pewne sprawy dotyczące relacji między Ines, jej córką i wnuczką oraz Rączką otwarte. I wcale nie jest powiedziane, że potoczą się zgodnie z regułami happyendu. Jak to w życiu.

Z czterech powieści Claudii Piñeiro, które poznałam, "Czas much" zdecydowanie cenię najwyżej.

Claudia Piñeiro "Katedry"

Dziś o książce czytanej w podróży, za tydzień o drugiej, też

podróżnej, tej samej autorki. Od lektury upłynęło już trochę czasu, piszę po powrocie, więc wrażenia nieco się zatarły. Chcę jednak, aby jakiś ślad po nich pozostał, dlatego lepsze takie refleksje niż żadne. Tą pisarką jest Argentynka Claudia Piñeiro. To moje kolejne spotkanie z jej twórczością. Kiedyś przeczytałam "Czwartkowe wdowy", a rok temu, także w podróży, "Betibu". Niestety o tej ostatniej powieści nie napisałam. 

Muszę przyznać, że dotąd miałam problem z jej książkami. Jestem bardzo łasa na literaturę z Ameryki Łacińskiej, więc pilnie śledzę nowości, w miarę możliwości wracam też czasem do klasyki, a że Caludia Piñeiro jest pisarką uznaną, najlepszy dowód, że będzie gościnią tegorocznego Festiwalu Conrada, kilka lat temu sięgnęłam po jej powieść i przyznaję, że nieco się rozczarowałam. Podobny niedosyt odczuwałam po lekturze "Betibu". Trochę nie rozumiałam, o co tyle hałasu, skąd ta bardzo dobra opinia. Z jednej strony jej książki znakomicie się czyta, ponieważ poruszane problemy pisarka wkłada w ramę powieści sensacyjnej. Z drugiej strony miałam wrażenie, że właśnie tych problemów, tego literackiego mięsa, argentyńskiej lokalności jest dla mnie za mało, że gdzieś rozmywa się to, co najważniejsze. Jednak fakt, że Claudia Piñeiro będzie na tegorocznym Festiwalu Conrada, oraz okoliczności podróży sprawiły, że sięgnęłam po jej dwie kolejne powieści. Muszę przyznać, że właśnie one zmieniły moją opinię o pisarce. W końcu się do niej przekonałam.

Pierwszą książką, o której dzisiaj, są wydane kilka lat temu "Katedry" (Sonia Draga 2021; przełożył Tomasz Pindel). Jak zawsze u Claudii Piñeiro  i tym razem mamy warstwę sensacyjną. W  jednej ze spokojnych dzielnic miasta, w odludnym miejscu, gdzie mieszkańcy wyrzucają śmieci, znaleziono nadpalone i rozczłonkowane zwłoki młodej dziewczyny, Any, z dobrze sytuowanej rodziny z klasy średniej. Sprawcy nie wykryto. Dla bliskich, a szczególnie dla jednej z jej dwóch starszych sióstr, Lii, był to niewyobrażalny cios i wstrząs. Dziewczyna nie potrafi pogodzić się z makabryczną zbrodnią, nie może zrozumieć, że ktoś chciał zrobić krzywdę takiej dziewczynie jak Ana, jest wściekła, że nie wyjaśniono przyczyn morderstwa i nie złapano sprawcy, dlatego wkrótce opuszcza rodzinę i wyjeżdża do Hiszpanii. Oświadcza, że nie wróci, dopóki sprawa nie zostanie wyjaśniona. Kontakt, listowny, utrzymuje tylko z ojcem. Jej wyjazd ma jeszcze drugie dno. Rodzina jest bardzo religijna, a ona straciła wiarę, jest zbuntowana, czuje się jak czarna owca, odsunięta na bok przez najstarszą z sióstr, Carmen, osobę gorliwie wierzącą i zaangażowaną w życie Kościoła. Matka za sprawą księdza ma nadzieję, że to tylko bunt nastolatki spotęgowany tragiczną śmiercią siostry. I tylko ojciec traktuje ją poważnie, prosi, aby się jeszcze zastanowiła, nie złości się, nie neguje, nie zaprzecza. Trzydzieści lat później ustabilizowane hiszpańskie życie Lii burzy nieoczekiwany przyjazd Carmen i jej męża Juliana, którzy szukają swojego syna Mateo. Chłopak w czasie podróży do Europy zerwał wszelki kontakt z domem. Ślady prowadzą do Santiago de Compostella, gdzie mieszka jego ciotka, której nie miał okazji poznać. 

Każdy rozdział książki to opowieść innej narratorki albo narratora. Każdy przybliża do poznania zagadki śmierci Any, jej historii oraz relacji rodzinnych. I zapewniam, że wszystko okaże się zaskakujące. Nic nie jest takie, jak można by początkowo sądzić. 

O czym są "Katedry"? Jakie problemy poruszają? Jest to opowieść o hipokryzji. O hipokryzji ludzi wierzących albo może lepiej byłoby napisać - deklarujących swoją wielką wiarę i wielkie przywiązanie do Kościoła. Ci ludzie w imię swojego dobra potrafią sobie wszystko racjonalnie wytłumaczyć, zrzucić z siebie odpowiedzialność, obarczyć nią innych albo los i żyć dalej, jakby się nic nie stało. To też opowieść o silnej jednostce, która potrafi z zimną krwią manipulować innymi. Zapewniam, że prawda o niektórych bohaterkach i bohaterach tej opowieści okazuje się szokująca. Rozwiązanie historii okoliczności śmierci Any naprawdę mną wstrząsnęło. A przecież są to ludzie powszechnie szanowani, idący przez życie z bogiem na ustach. Gdzie jest prawdziwa wiara? - pyta autorka. A może inaczej - gdzie szukać prawdziwej duchowości? W wierze? W instytucjonalnym Kościele? A może w pięknie? Może wystarczy zachwycić się pięknem katedr i wcale nie trzeba szukać w nich boga? 

Jeśli coś mnie razi w tej powieści, to czasem nadmierna deklaratywność i egzaltacja. Ta ostatnia szczególnie daje się we znaki w epilogu, którego narratorem jest Alfredo, ojciec Lii, Any i Carmen. 

Mimo tych uwag, jak już wspomniałam we wstępie, w końcu doceniłam twórczość Claudii Piñeiro. A kropką nad i okazała się powieść, o której za tydzień.

Nino Haratischwili "Coraz mniej światła"

O Nino Haratischwili usłyszałam kilka lat temu, kiedy moja znajoma

w czasie wspólnej podróży czytała jedną z jej powieści. Wtedy otworzyłam oczy ze zdumienia, bo wcześniej nie znałam tego nazwiska. Cóż, Nino Haratischwili, chociaż chyba w Polsce popularna, najwyraźniej nie ma poważania w mojej czytelniczej bańce. A szkoda, o czym za chwilę. Potem zapadła cisza, zapomniałam o niej, aż znalazłam pozytywną recenzję książki, o której dzisiaj, czyli o "Coraz mniej światła" (Otwarte 2022; przełożyła Irena Dębek) pióra jednego z recenzentów, których śledzę. I wtedy postanowiłam ją kupić, ale przeczytałam dopiero teraz. Nie było lepszego momentu - odkąd kilka miesięcy temu zdecydowałam, że w tym roku jadę do Gruzji, zostawiłam sobie tę powieść właśnie na czas podróży. I był to wybór trafiony! 

Bo Nino Haratischwili, czego można domyślić się dzięki jej imieniu i nazwisku, jest gruzińską pisarką, ale piszącą po niemiecku. Urodzona w roku 1983 jako dwunastolatka wyjechała z matką do Niemiec. Studiowała w Hamburgu i w Tbilisi, mieszka w Berlinie. Pisze powieści, dramaty i reżyseruje w teatrze. Jedna z jej powieści została nominowana do międzynarodowego Bookera. A i jeszcze jedno - niedawno w poniedziałkowym Raporcie o książkach, podcaście, który bardzo polecam, Agata Kasprolewicz rozmawiała właśnie o tej powieści ze Stasią Budzisz, dziennikarką i ekspertką od Gruzji i krajów Kaukazu. Warto posłuchać, nawet jeśli ktoś nie zamierza czytać tej grubaśnej powieści. Bo "Coraz mniej światła" to moim zdaniem lektura obowiązkowa dla wszystkich, których zainteresowania wychodzą poza polskie opłotki, a szczególnie dla miłośników Gruzji, a jak wiadomo ten kraj jest w Polsce jako cel podróży dość popularny. A więc każdy, kto w nim był albo się wybiera, powinien po tę powieść sięgnąć.

Chociaż w Gruzji byłam po raz drugi, chociaż wydawało mi się, że coś na jej temat wiem z lektury książek Wojciecha Góreckiego "Toast za przodków" i Wojciecha Jagielskiego "Dobre miejsce do umierania" oraz "Wszystkie wojny Lary", z podcastowych i radiowych nasłuchów (szczególnie wiosną śledziłam, co tam się dzieje w związku z protestami, jakie miały miejsce w czasie procedowania ustawy o zagranicznych agentach), to okazało się, że w rzeczywistości moja wiedza jest mocno ograniczona. Albo zapomniałam, albo nigdy nie poznałam aż takich szczegółów. 

Bo powieść Nino Haratischwili otworzyła mi oczy na to, jak wyglądała gruzińska rzeczywistość, odkąd ten kraj oderwał się od Związku Radzieckiego i zyskał niepodległość. Oczywiście czytałam o wojnach o Abchazję i tak zwaną Osetię Południową (nie ma historycznie i geograficznie czegoś takiego jak Osetia Poludniowa, dlatego tak zwana), o rewolucji róż, o protestach, o korupcji i bandytyzmie, ale jak to się przekładało na życie w Gruzji, jak się okazuje, nie miałam pojęcia! I  właśnie powieść "Coraz mniej światła" boleśnie mi to uświadomiła i to poczytuję sobie za jej największą zaletę, chociaż przecież nie jedyną.

Akcja książki toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. Jedna to rok 2019. W Brukseli organizowana jest wystawa fotografii znanej w Europie (a może też w świecie?), nieżyjącej już, gruzińskiej artystki Diny. Wśród zaproszonych gości są jej trzy przyjaciółki, można je odnaleźć na prezentowanych zdjęciach, Ira, Nene i Keto, która tę historię opowiada. Nie widziały się od lat, wiele między nimi zaszło, teraz mają się spotkać. Zdjęcia Diny są bardzo osobiste, kryją się za nimi bolesne historie jej, jej przyjaciółek, ich znajomych i krewnych. Dla eleganckiej, bogatej publiczności, osób kolekcjonujących i recenzujących to przede wszystkim dzieła sztuki, lokata kapitału. Nawet jeśli głębiej pochylą się nad fotografią, nie poznają prawdy, która się za nią kryje. Dla trzech przyjaciółek oglądanie tych zdjęć to powrót do przeszłości, rozdrapywanie bolesnych ran, przywoływanie nieżyjącej Diny i obcowanie z duchami innych zmarłych, najczęściej w tragicznych okolicznościach. Keto patrząc na każde zdjęcie, próbując zinterpretować jego tytuł, wspomina wydarzenie, jakie za nim stało. W ten sposób, krok po kroku, odkrywamy historię ich przyjaźni, poznajemy ich rodziny, młodość spędzoną w Tbilisi i tragiczne wydarzenia, które się z nią łączyły. Cofamy się w czasie do końca lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy to rozgrywa się zasadnicza część akcji, najważniejsza.

Keto, Dina i Ira wychowały się na jednym podwórku w tbiliskiej dzielnicy Sololaki, dziś największej atrakcji starego Tbilisi, a wtedy miejsca podupadłego jak całe miasto i cały kraj. Trzeba wiedzieć, że  podwórko w Gruzji to instytucja, jego mieszkańcy są jak rodzina, chociaż pochodzą z różnych warstw społecznych. Dokładnej topografii, opisowi miejsca i rodzin, które w nim mieszkały, poświęca autorka cały długi rozdział. Nena, czwarta z tej paczki, chodziła z nimi do szkoły, a mieszkała w dużym, bogatym mieszkaniu, ale nie na tym samym podwórku. Była bratanicą gangstera, który trząsł całym miastem. Jego ludzie zbierali haracze, robili rozmaite interesy, z czasem jej stryj zaczął mieć powiązania z politykami. W tym młodym państwie, które ledwo powstało, a już stało się państwem upadłym, w państwie, w którym rządzą przestępcy powiązani ze światem polityki, w którym krwawo tłumi się manifestacje polityczne, w którym wybucha okrutna wojna o Abchazję, na którą wysyła się młodych, nieprzeszkolonych chłopaków bez odpowiedniego wyposażenia, w którym brakuje prądu, opału i jedzenia, w którym nie ma pracy, a studia można skończyć, nie ucząc się niczego, wystarczy mieć pieniądze, bo kwitnie wszechobecna korupcja, w tym państwie młodzi ludzie nie widzą dla siebie żadnych perspektyw. Dlatego się buntują, a ich bunt polega na wymówieniu posłuszeństwa temu niewydolnemu państwu, nieuznawaniu jego reguł i praw, niepodporządkowywaniu się obowiązkom i wyszarpaniu dla siebie tyle, ile się da. Jednym słowem oznacza to wkroczenie w świat przestępczy, bandycki. W taki sposób buntuje się starszy brat Keto i jego koledzy. Ale jednocześnie nie chcą chodzić na pasku stryja Keto, postanawiają stopniowo wypowiedzieć mu wojnę. Tacy chłopacy jak oni byli w tamtym świecie romantyzowani, poważani, stanowili wzorzec męskości, silnego mężczyzny kierującego się specyficznie pojmowanymi zasadami. Byli przestępcami, ale honorowymi. Tłumaczka używa terminu złodziej w prawie, tak też mówiła Stasia Budzisz we wspomnianej rozmowie. Jeśli ktoś myśli, że rzeczywistość pokazana w powieści została wyolbrzymiona, myli się. Tak Gruzja wtedy w latach dziewięćdziesiątych wyglądała. Jeszcze raz zachęcam do wysłuchania podcastu. Jest znakomitym tłem dla powieści, porządkuje wiedzę. 

Ale głównymi bohaterkami książki są Keto, Dina, Ira i Nene. Każda z nich jest inna, każda wychowuje się w trochę innym środowisku, każda chce czegoś innego, ale wszystkie pragną żyć na swoich warunkach. Z jednej strony są podporządkowane męskiemu światu i jego archaicznym, patriarchalnym regułom, z drugiej to one dźwigają na swoich barkach uciążliwości dnia codziennego, to one muszą podejmować trudne, a czasem tragiczne, decyzje i niejednokrotnie wyciągać bliskich sobie mężczyzn z tarapatów, w jakie popadają. Nie rozumieją też i nie chcą zaakceptować reguł rządzących relacjami damsko-męskimi, także w sferze seksualnej, chcą czerpać z niej przyjemność. Nawet Nene, która wychowana była w bardzo patriarchalnej rodzinie, podporządkowana jest stryjowi oraz bratu i w związku z tym musi lawirować, oszukiwać, zachowywać się koniunkturalnie, nawet ona w ten pokrętny sposób, bo innej możliwości nie ma, chce żyć na swoich zasadach, chociaż jej marzeniem jest stworzenie rodziny z ukochanym chłopakiem. Każda z tych bohaterek, podobnie jak inne postacie, została znakomicie sportretowana.

Ale poza tym wszystkim tę powieść świetnie się czyta, po prostu pochłania. Co stanie się dalej, jak potoczą się losy bohaterek i bohaterów, tego wszystkiego byłam bardzo ciekawa. Jak pisałam, wzięłam "Coraz mniej światła" w podróż po Gruzji, mogłam sięgać po nią tylko rankami i późnymi wieczorami, ale bardzo do tych momentów tęskniłam. Właściwie teraz przyszło mi do głowy, że kto lubi cykl zapoczątkowany "Genialną przyjaciółką" Eleny Ferrante, tego powinna zainteresować powieść Nino Haratischwili. Teraz wygłoszę herezję - ja zdecydowanie wolę "Coraz mniej światła", do powieści Eleny Ferrante miałam sporo zastrzeżeń, o czym pisałam. To oczywiście nie oznacza, że nie dostrzegam wad książki Nino Haratischwili. Czasem, ale tylko czasem, jest może nieco przegadana, zdarza się, że Keto wygłasza dość oczywiste życiowe mądrości, momentami powieść bywa trochę kiczowata. To wszystko jednak nie przekreśla  tego, że bardzo emocjonalnie na mnie podziałała i odkryła przede mną tragiczne oblicze kraju, do którego dziś tak chętnie jeździmy. Niestety jego przyszłość nie rysuje się różowo. Jesienią bardzo ważne wybory parlamentarne. Wtedy okaże się, czy Gruzja zawróci w stronę Europy, czy pójdzie wschodnią drogą.

Stefan Hertmans "Wejście"

Nie mogłam przejść obojętnie obok najnowszej książki "Wejście"

Stefana Hertmansa (ArtRage 2024; przełożyła Alicja Oczko), belgijskiego pisarza urodzonego w Gandawie piszącego po flamandzku. Dlaczego? Bo przed laty pochłonęłam "Wojnę i terpentynę" jego autorstwa. Pochłonęłam to za mało powiedziane - mocno ją przeżyłam. Dla zainteresowanych, a naprawdę warto, mam dobrą wiadomość - ArtRage wznowiło także ten tytuł. Niestety z drugą książką Stefana Hertmansa, "Głośniej niż śnieg", już nie było tak dobrze. To powieść, która wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Jednym słowem rozczarowanie. W czeluściach czytnika mam jeszcze "Nawróconą", którą kiedyś na pewno stamtąd wydobędę na czytelnicze światło dzienne. 

Tymczasem po "Wejście" sięgałam w zasadzie na pewniaka, bo to rzecz podobna w formie do "Wojny i terpentyny". Autor wychodzi od konkretu, który prowadzi go do poznania czyjejś historii zyskującej uniwersalny wymiar. W wypadku "Wojny i terpentyny" były to dzienniki, które podarował mu umierający dziadek. Odtwarzając jego życie, pisał o losie ubogich w Gandawie, o okrucieństwie pierwszej wojny i o innych sprawach. Ale to te dwie pierwsze wywarły na mnie takie wrażenie. Tym razem jest podobnie. W roku 1979 Stefan Hertmans kupił duży dom w robotniczej, podupadającej wówczas dzielnicy Gandawy. Jak znam życie, dziś jest to pewnie miejsce zgentryfikowane i modne albo w takie się przekształca. Trzeba było dużo fantazji i wyobraźni, aby kupić to zawilgocone, opuszczone, znajdujące się w kiepskim stanie domiszcze. Jego jedyną zaletą była cena, no i to coś, co jednak przyciągnęło autora. Z czystej ciekawości żałuję, że autor nie wspomniał, kiedy i w jakim stopniu udało mu się ten dom doprowadzić do stanu używalności. Dziś już w nim nie mieszka, o czym mówił w jednej z dwóch rozmów, jakich z nim wysłuchałam. Do sprzedaży skłoniły go powody osobiste. 

Po latach, już po sprzedaży posesji, z książki swojego profesora historii dowiedział się, że w czasach drugiej wojny na kominku, który tak przyciągnął jego uwagę, stało gipsowe popiersie Hitlera, bo w domu tym mieszkał wraz z rodziną ojciec owego profesora, Willem Velhurst, flamandzki nacjonalista i wysoko postawiony nazistowski kolaborant, po wojnie  skazany na karę śmierci, którą zamieniono na dożywocie. Ostatecznie nie siedział w więzieniu do końca swoich dni - wyszedł za dobre sprawowanie i dzięki staraniom rodziny. Niczego jednak nie zrozumiał, nie żałował,  pozostał zajadłym nacjonalistą flamandzkim, utrzymywał kontakty ze swoimi kumplami z tamtych czasów, które  z rozczuleniem wspominał. A przy tym był oczywiście miłym, dowcipnym człowiekiem, sybarytą lubiącym życie. Jego kochanka, a później żona, Griete, do końca swojego życia miała w pokoju portret Hitlera. I to tropem Willema Velhursta wyrusza Stefan Hertmans, co ostatecznie zaowocuje książką, o której dziś piszę. 

Ale idąc jego śladami, odkrywa jeszcze jedną osobę - to Mientje, jego druga żona, córka zamożnego holenderskiego rolnika. I tu krótka dygresja - pierwszą była, o paradoksie, Żydówka, która zmarła młodo i to z nią, o drugi paradoksie, kazał się pochować. To w czasie jej choroby poznał Mientje, która pomagała mu się nią opiekować. I to właśnie ona staje się drugą, a może nawet pierwszą, bohaterką tej książki. Jest to kobieta z jednej strony fascynująca, z drugiej uosabia wszelkie komplikacje i niejednoznaczności ludzkich postaw, wszelkie tych postaw szarości. 

Nie była wykształcona, ale mądra, wrażliwa, żywo interesowała się sztuką - czytała, uwielbiała muzykę, prowadziła dziennik. Kiedy w ciężkich czasach powojennych wynajmowała, najczęściej studentom, pokoje w tym olbrzymim domu, stał się on`kulturalnym salonem, domem otwartym, w którym dyskutowano, słuchano muzyki, czytano poezję. Była gorliwą, ale nie fanatyczną protestantką. Wrażliwa na ludzkie nieszczęście, chętnie angażowała się w pomoc innym. Miała troje dzieci i cały ciężar opieki nad nimi i utrzymania domu spadał na nią. Nie było łatwo. Willem jeszcze przed wojną był tam gościem, raz ze względu na charakter pracy, dwa dlatego, że związał się ze wspomnianą już Griete, która była jego kochanką, a po śmierci Mientje została jego trzecią żoną. A Mientje doskonale zdawała sobie sprawę z sytuacji, ale cierpiała w milczeniu. Podobnie było z z jej stosunkiem do poglądów męża i jego postawy w czasie wojny. Nie zgadzała się z nimi, były jej obce, a jednak trwała przy nim. Ba, korzystała na tym finansowo, bo kolaborując z Niemcami, otrzymał posady, które łączyły się z wysokimi poborami. Oczywiście pieniądze, w czasie kiedy wszystkiego brakowało, nie załatwiały wszystkiego, ale pomagały przetrwać. Kiedy pod koniec wojny próbując ratować skórę, uciekł w raz z Griete do Niemiec, martwiła się o niego. Gdy siedział w więzieniu, odwiedzała go, przynosiła paczki, gdy wyszedł, też się go nie wyrzekła, chociaż wtedy mieszkał już więcej z kochanką niż w domu. A jednak mimo tych sprzeczności trudno jej nie lubić. 

Należy oczywiście zadać sobie pytanie, dlaczego do końca przy nim trwała? Dlaczego nie odeszła? Powody, aby go zostawić, miała przynajmniej trzy - Griete, poglądy, których nie podzielała, i jego kolaborację z nazistami w czasie wojny. Odpowiedzi jest pewnie kilka. Każdej możemy się tylko domyślać. Kochała go. Była bardzo religijna. Miała z nim troje dzieci, więc pewnie robiła to ze względu na nie. Jak odejść  z trojgiem dzieci od męża w tamtych czasach? Ale przecież miała w Holandii dobrze prosperującą rodzinę. Jej ojciec od początku nie lubił Willema, nazywał go małym belgijskim fiutkiem, ale nie wyrzekł się jej, odwiedzała rodziców i brata razem z dziećmi, a nawet z mężem. Więc może by jej pomogli? Może mogłaby do nich wrócić? Nie chciała, bo przyzwyczaiła się do życia w mieście, bo miała szersze horyzonty, bo brakowałoby jej tego życia, które sobie stworzyła? A może najważniejsza jest miłość. Trudno to zrozumieć, chociaż, kto z miłości przynajmniej raz nie zgłupiał, niech ... żałuje.

Równie interesujący jest w książce stosunek dzieci do ojca. Żadne z nich nie podzielało jego poglądów i nie akceptowało jego postawy, a jednak też się od niego nie odsunęły. Jedna z córek obiecała mu, kiedy umierał, że zaopiekuje się Griete, i słowa dotrzymała. Jako dorośli musieli mierzyć się z tym problemem, próbowali na różne sposoby radzić sobie z nim. Najlepiej odda ten jednoznaczny, a jednak niejednoznaczny stosunek do ojca-kolaboranta garść cytatów.

Dopiero gdy następnego dnia biorę do ręki spisany wywiad, w którym Letta podyktowała wspomnienia doktorantowi, uświadamiam sobie, jak trudne nadal pozostaje dla niej mierzenie się z twardymi faktami - o brutalnym przejęciu Radiofonii przez  SS mówi jako o "lepszej pracy, którą zarząd miasta zaoferował ojcu po ucieczce poprzedniego dyrektora na skutek niemieckiej okupacji". To niewinne sformułowanie jest niczym cienka błona na surowym mięsie.

Im częściej biorę do reki memuary Adriego [syn Willem, później profesor historii na uniwersytecie], tym bardziej rzuca mi się w oczy wszystko to, czego nie mógł albo czego nie chciał gruntownie przemyśleć. Jakby wina była dziedziczna, a on nie miał siły stawić czoła temu, co na siebie wziął: syn z ciężarem własnego ojca na ramionach.  

(...) Adri stopniowo się dowiadywał, co stało się z ojcem; wstrząsnęło to nim i rozdarło go, nauczył się dystansować w milczeniu od wszystkiego, za czym opowiadał się ojciec, jednocześnie nie mogąc go usunąć z myśli.

Nie brudząc sobie rąk, też można popełniać przestępstwa (...) - ten komentarz autora pokazuje, na czym polega problem. Willem sam nikogo nie zamordował, nie strzelał do ludzi, nie zamykał osobiście Żydów w bydlęcych wagonach, nikogo nie przesłuchiwał, nie torturował, ale tworząc listy podejrzanych, przyczyniał się do tego. Być może to pozwalało dzieciom i żonie na lawirowanie. I jeszcze jeden cytat, świadczący o tym, jak trudno odnaleźć się rodzinie w takiej sytuacji. Tym razem to słowa rzeźbiarza, kolegi Stefana Hertmansa, którego ojciec, też rzeźbiarz, (to właśnie on w czasie wojny masowo produkował te gipsowe popiersia Hitlera) i bracia również byli kolaborantami.

Nie darzę ich nienawiścią, to w końcu moja rodzina, ale wciąż jestem wściekły, kiedy o tym myślę (...). Nie ma dnia, żebym w głowie nie dyskutował z ojcem ... Ale pojednania nie było, jego uraza przeżyła wszystko ... Gdyby ojciec choć przez moment okazał zrozumienie albo żal, złapałbym go, cholera jasna, i powiedział: chodź tu, jesteś moim tatą ... Ale nie, do ostatnich chwil pozostał rozgoryczony, poszarzały z nienawiści i niestosownej dumy ... 

To postawa bardzo częsta w środowisku nacjonalistycznych flamandzkich kolaborantów. Nie widzieli swojej winy, nie żałowali. Autor przytacza słowa wyrwane z nekrologu, jaki ukazał się w nacjonalistycznej gazecie po śmierci ojca tego kolegi. 

"syn złotej ostrogi, poniżenie, idealista, ukarany, związany z narodem, nieludzka niesprawiedliwość"

I komentuje to tak:

Znane banały, którymi posługiwało się całe pokolenie flamingantów [tak nazywani są w książce flamandzcy nacjonaliści], przez dziesięciolecia odsuwając na bok wszelką moralną odpowiedzialność za swoją kolaborację z nazizmem.

I jeszcze jeden cytat pokazujący stosunek kolaborantów do własnej przeszłości.

Sami kolaboranci przyjęli w tamtych latach postawę, która przetrwała po dziś w niektórych z ich dzieci i wnuków: winni byli nie zdrajcy ojczyzny, a belgijscy patrioci, którzy pozostali wierni krajowi, bo ich zdaniem złoczyńcą była sama ojczyzna - członków ruchu oporu i patriotów określano w tych kręgach żmijami, szumowinami, hołotą, elementem narodowo obcym ... belgijską flagę konsekwentnie nazywano "szmatą" ... kolaboranci, obozowi strażnicy pozowali na ofiary, kiedy na łeb na szyję musieli uciekać w kierunku Niemiec obiecanych, a znienawidzoną Belgię w pośpiechu zostawić za sobą - opuszczając wszystko, co im było drogie.

I właśnie warstwa historyczna to jeszcze jedna wielka zaleta tej książki. Flamandzki nacjonalizm, animozje walońsko-flamandzkie, postawa nacjonalistycznie nastawionych Flamandów w czasie drugiej wojny, ich kolaboracja z nazistami, idea połączenia Flandrii z Niemcami i stworzenie Wielkiej Germanii to wszystko było mi nieznane wcale albo bardzo powierzchownie.

W meczu Hertmans kontra Hertmans jest dwa do jednego - dwie książki bardzo ciekawe, trzecia nie zachwyciła.

Megan Nolan "Zwykłe ludzkie ułomności"

Od jakiegoś czasu na moim radarze czytelniczym pojawiła się

Irlandia. Właściwie ten kraj fascynował mnie od dawna ze względu na trudną historię i zawsze zerkałam w tamtą stronę, ale od kilku miesięcy?, lat? w czytelniczej bańce słychać więcej o irlandzkiej literaturze, której sporo się w Polsce wydaje. I tak trafiłam na Megan Nolan, młodą irlandzką pisarkę. O jej debiutanckiej powieści "Akty desperacji" słyszałam, ale kiedy wyszła, jakoś się nią nie zainteresowałam, teraz jednak po lekturze "Zwykłych ludzkich ułomności" (Filtry 2024; przełożyła Katarzyna Makaruk) zamierzam tę zaległość nadrobić. To stwierdzenie wystarczy za rekomendację. Skoro moja przygoda z Megan Nolan się nie kończy, to znak, że "Zwykłe ludzkie ułomności" spełniły pokładane w nich nadzieje. 

To proza gęsta, skupiona na kilku bohaterkach i kilku bohaterach znakomicie sportretowanych, a jednocześnie mimochodem pokazująca tło społeczne i niechęć, jaką żywią Anglicy do Irlandczyków. Jest jeszcze jeden temat - drapieżność prasy brukowej, która bezwzględnie rzuca się na temat mogący dostarczyć sensacji.

Akcja powieści rozgrywa się głównie w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zeszłego wieku w Irlandii i w Londynie, ale wspomnieniami sięga dalej, do czasów młodości bohaterek i bohaterów.  Jest to historia irlandzkiej rodziny Greenów z klasy ludowej, jak to się dzisiaj zwykło mówić. Rose utrzymuje swoich najbliższych, sprzątając, jej mąż, John, kiedyś pracował w fabryce, ale w wyniku wypadku musiał przejść na rentę. Jego syn z pierwszego małżeństwa, Richie, pije, a córka Rose i Johna, Carmel, pracuje, pomagając matce sprzątać, a potem w sklepie. Jest jeszcze Lucy jej dziesięcioletnia nieślubna córka. I to ona staje się mimowolnie zapalnikiem dwóch przełomowych momentów w życiu rodziny. 

Pierwszy związany jest z jej narodzinami. Irlandia lat osiemdziesiątych. Kiedy Carmel, która nie ma jeszcze dwudziestu lat, już po rozstaniu ze swoim ukochanym Derekiem (a właściwie, gdy została przez niego porzucona, bo, jak się okazało, dla niego był to tylko nic nieznaczący związek, ot seks i miłe spędzanie czasu we dwoje, a ona roiła sobie, że to coś poważnego), orientuje się, że jest w niechcianej ciąży, próbuje za wszelką cenę coś z tym zrobić. Zostaje ze swoim problemem zupełnie sama - nie ma koleżanek i przyjaciółek, nie zwierza się matce, na wyjazd do Anglii, gdzie mogłaby usunąć ciążę, jej nie stać, próbuje więc radzić sobie rozmaitymi sposobami, o jakich słyszała. Nie jest przecież ani pierwsza, ani ostatnia. O tym, jak próbować rozwiązać ten problem, mówi się, a może szepcze.

Jeśli kogoś spotkało to nieszczęście, że urodził się w Irlandii, powinien zacisnąć zęby i nigdy nie uprawiać seksu - albo rodzić dzieci. Irlandka w niechcianej ciąży to była nieopisana potworność, coś tak złego,, że wykraczało poza ramy prawa.

I w tym momencie trafia mnie szlag, bo ponad czterdzieści lat później, my, Polki, możemy to samo powiedzieć o sobie i nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższej przyszłości coś się zmieniło. Wystarczy polityki, wracam do powieści. Kiedy wszelkie domowe sposoby zawiodły, Carmel wypiera ciążę. Nie chce mieć dziecka, nie zastanawia się, co będzie dalej, najchętniej przespałaby ten czas.

Niesamowita skuteczność w wypieraniu ciąży sprawiła, że Carmel nigdy nie wyobrażała sobie, co będzie dalej. W późniejszych latach trudno jej to było wyjaśnić, ale tak to właśnie wyglądało. Ponieważ nie przyjmowała ciąży do wiadomości, nie przewidziała najgorszego scenariusza, nie zrobiła żadnych planów, nie rozważyła konsekwencji. 

Ten najgorszy scenariusz to urodzenie dziecka. Bo kiedy w końcu przez przypadek Rose odkryła, że jej córka jest w ciąży, na ratunek było już za późno. Nie pomógł wyjazd do Anglii, ciąża była już zbyt zaawansowana i nawet tam nie dało się jej usunąć. I tu następuje pierwszy zwrot. Rose, która jest jedyną sprawczą osobą w tej rodzinie, podejmuje decyzję o przeprowadzce do Londynu, gdzie mogą zamieszkać w mieszkaniu jej siostry, która ze swoim dobrze sytuowanym mężem żyje we Francji. Na londyńskim osiedlu są obcy, traktowani z rezerwą albo z pogardą. Nigdy się tu nie zadomowią, John zawsze będzie tęsknić za Waterford, za swoim domem, który wynajęli. Richie będzie pił w samotności, bo w Irlandii zostawił swoich kumpli, tylko Rose jak zawsze będzie starała się jakoś ogarniać rzeczywistość. To ona zajmie się małą Lucy, bo Carmel nie będzie chciała ani potrafiła odnaleźć się w roli matki. Kiedy Rose umrze, dziewczynka zostanie pozostawiona właściwie sama sobie. Nikt nie potrafi się nią zająć. Ani zamknięty w sobie dziadek, który też nie stroni od alkoholu, ani Richie odczuwający już poważne skutki choroby alkoholowej, ani Carmel, która musi pracować i która nadal nie chce być matką. To znaczy pilnują, aby jadła, myła się, chodziła do szkoły, ale nie dają jej tego, co najważniejsze - troski, uwagi, ciepła, serdeczności, uczucia,

Zwrot drugi nastąpi dziesięć lat później i będzie to zwrot tragiczny. Niczego nie zdradzam, bo od tego zaczyna się powieść. Na osiedlu znika mała dziewczynka. Kiedy znaleziono jej ciało, nie ma wątpliwości, że została zamordowana. Wcześniej bawiła się na podwórku z dziećmi, wśród których była Lucy. Podejrzenia szybko kierują się w jej stronę. Mieszkańcom rozwiązują się języki, mówią o szumowinach i chwastach. Dopiero później przyjdzie chwila refleksji i otrzeźwienia. Bo chociaż Lucy rzeczywiście jest winna, to nie zrobiła tego intencjonalnie, po prostu nieszczęście było skutkiem głupiej zabawy, w której brało udział kilkoro dzieci. 

Wprawdzie wina zostanie z niej zdjęta, to ta tragedia pozostawi ogromny ślad na życiu jej i rodziny. Będą musieli żyć z konsekwencjami tego, co zrobiła. I chociaż ten wstrząs przyniesie otrzeźwienie, Carmel i John wreszcie zauważą małą Lucy, to autorka pokazuje, że nic nie przychodzi łatwo i trudno nadrobić stracone lata, trudno poradzić sobie z konsekwencjami traumy mimo terapii. Jest bardzo prawdopodobne, że tego, co się stało, nie da się wymazać. Carmel i Lucy będą się musiały nauczyć żyć ze świadomością popełnionych błędów. I właśnie także za takie zakończenie cenię powieść Megan Nolan. Bo z jednej strony pojawia się światło w tunelu, z drugiej strony widać, że nie ma łatwych rozwiązań i dróg na skróty, że wychodzenie z tej traumy, to będzie proces, który może się nigdy nie skończyć.

Największą ofiarą jest tu Lucy, mała, samotna dziewczynka, której, odkąd zabrakło Rose, nikt nie próbował stworzyć prawdziwego domu. Ale przecież nawet gdyby babcia żyła, ta sytuacja też mogłaby się zdarzyć. Bo zdarzyła się przez przypadek, z niewiedzy, z nieświadomości, jakie mogą być skutki takiej głupiej zabawy. A Carmel? Ile w tym, co się stało, jej winy? Przede wszystkim nigdy nie powinna zostać matką, bo nie chciała tego. Była młodą dziewczyną niegotową na macierzyństwo, miała swoje marzenia, może naiwne, chciała  być kimś wyjątkowym, docenianym. Dlaczego nie powiedziała matce o swoim problemie? Przecież Rose zareagowała prawidłowo, próbowała zaradzić sytuacji, nie oburzała się na córkę. Bo żyła w swoim świecie, bo w tej rodzinie nie rozmawiało się o problemach, w ogóle mało rozmawiano. Każdy żył tu osobno, wszyscy, poza Rose, pogrążeni byli w apatii, niemocy, zamknięci w swojej skorupie. Tylko ona potrafiła godzić obowiązki, których miała dużo, z jakimś swoim życiem, z drobnymi radościami, przynajmniej dopóki mieszkali w Irlandii, gdzie miała swoje koleżanki, z którymi się spotykała. Tę dysfunkcyjność rodziny Greenów znakomicie pokazuje scena przy stole, kiedy jedno z dzieci zauważa, że Rose je wolno. Ale to nie tak, to oni jedzą bardzo szybko, łapczywie, w milczeniu, ona próbuje celebrować posiłek, bo wie, że tak się powinno robić. Jeszcze przed ślubem była u swojej siostry we Francji i liznęła trochę odmiennego życia. Czy tylko to sprawiło, że była inna, że widziała, iż można żyć inaczej? Czy John zaraził dzieci, a szczególnie syna, swoją melancholią, apatią i niemocą? Kiedy go lepiej poznajemy, dowiadujemy się, co go tak ukształtowało. Każda z bohaterek i każdy z bohaterów są w tej powieści znakomicie sportretowani. Chociaż mogą irytować, trudno ich nie lubić, trudno się nad nimi nie pochylić.

Kiedy Tom, młody, ambitny dziennikarz brukowej prasy, zwietrzy sensację i za zgodą swojego szefa zamknie rodzinę w hotelu, aby odizolować ją od konkurencji i wydobyć jak najwięcej informacji, przekona się ku swojej rozpaczy, że nie ma tu żadnej sensacji, na jaką liczy. Nie znajdzie żadnej patologii. 

Serio, kogo by obchodziła rodzina taka jak ich? Uosabiali zwykłe ludzkie ułomności, nieszczęścia, które im się przytrafiały, były zbyt pospolite, niegodne uwagi.

Tylko, że ja pochodzę, skąd pochodzę, a ty, kurwa, jesteś, kim jesteś. Co to znaczy, że pochodzisz, skąd pochodzisz? spytał Tom. Nic, po prostu jest, jak jest. Łaskawie banalne mądrości pijaka. Jest, jak jest, będzie, co będzie, carpe diem, pomyślał Tom. Mamy w sobie zalążek rozkładu. Nie wiem, skąd się bierze. Nie potrafię powiedzieć, zresztą to chyba twoje zadanie.  Wiem tylko, że jest. Rose trochę go łagodziła, nie była taka jak my.

Te dwa cytaty znakomicie charakteryzują rodzinę Greenów, znakomicie oddają sedno problemu. Na pewno nie powinna się interesować nimi brukowa prasa, ale może powinni krewni, przyjaciele, znajomi, a może opieka społeczna? A może nic się nie da zrobić, bo takich rodzin o zwykłych ludzkich ułomnościach, tak zwyczajnie, pospolicie nieszczęśliwych jest przecież dużo. A może powinni chodzić na terapię, na którą ich nie stać i która w ich środowisku pewnie uważana by była za fanaberię. A może to tu tkwi sedno problemu, fakt, że pochodzą z klasy ludowej. Chociaż czy rodziny z klasy średniej nie są nieszczęśliwe? Są, tylko pewnie na inny sposób.

Sam wątek brukowej prasy, która interesuje się Greenami, póki mogą być źródłem sensacji, i młodego, ambitnego dziennikarza po trupach dążącego do celu, też jest bardzo interesujący. I dla niego ta sprawa stanie się nauczką, przełomem i balastem.

Lucy zmusiła go, żeby barbarzyńsko potraktował jej rodzinę, to przez nią chciał, żeby jedno dziecko zabiło drugie. Może zabiło, a może nie, jemu zależało, żeby to była prawda, i teraz już zawsze będzie to o sobie wiedział. Nie będzie nawet mógł tego usprawiedliwić, myśląc czy mówiąc: no dobra, ale co to była za historia, co za sensacja, co za bomba.

Co zrobi z tą samowiedzą? Wyciągnie wnioski jak Carmel i John czy dalej będzie gonił za karierą? 

Popularne posty