Santiago Roncagliolo "Noc szpilek"

Ponieważ mój czytelniczy radar w sposób szczególny nastawiony

jest na Amerykę Łacińską, co oczywiście nie oznacza, że z automatu czytam wszystko, co stamtąd do nas przychodzi, nie ominęłam powieści peruwiańskiego pisarza Santiago Roncagliolo "Noc szpilek" (ArtRage 2024; przełożył Tomasz Pindel). To już trzecia książka tego autora wydana w Polsce, aż dziwne, że wcześniej nie zwróciłam na niego uwagi. Po lekturze jestem pewna, że sięgnę po "Czerwony kwiecień". Już sobie namierzyłam w bibliotece. Z tego prosty wniosek, że "Noc szpilek" spełniła pokładane w niej oczekiwania.

Jest to tego typu powieść, którą z jednej strony znakomicie się czyta, nie można się od niej oderwać - po nudnym jak flaki z olejem "Indian tangu" Anandy Devi, na które pomstowałam tydzień temu, to była prawdziwa ulga. Z drugiej strony trudno powiedzieć, aby lektura sprawiała przyjemność, bo ciężar gatunkowy tego, o czym autor pisze, czasem trudno udźwignąć. Jest to opowieść czterech dorosłych facetów, którzy w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku spotkali się w jednej z męskich szkół katolickich w Limie. Raczej nie cieszyli się uznaniem i szacunkiem kolegów, uważani byli za mięczaków i ofermy. Kiedy nagle dochodzi do konfliktu między nimi, a surową i nielubianą nauczycielką, panną Pilgrin, nieoczekiwanie stają się bohaterami rówieśników. Każdy z nich ma jakiś powód, aby się na niej odegrać. To, co zaczęło się od szkolnego wygłupu nastolatków, nieposłuszeństwa i buntu, nieoczekiwanie wymknęło się spod kontroli. Carlosa, Manu, Moco i Beto z jednej strony na zawsze połączyły tamte wydarzenia, z drugiej zrobili wszystko, aby wspomnienia o nich stłumić i wyprzeć, aby żyć tak, jakby tamto się nie zdarzyło. Po latach szczerze o tym opowiadają przed kamerami. Kto kręci ten dokument? reportaż? Dlaczego zdecydowali się przerwać milczenie, chociaż to dla nich trudny, bolesny i niewygodny temat? Tego dowiadujemy się na końcu. Każdy z nich przedstawia swoją wersję historii, każdy trochę inaczej pamięta tamte zdarzenia, a już na pewno trochę inaczej je interpretuje. Dzięki temu, że ich opowieści prowadzone są naprzemiennie i stale zmienia się perspektywa, akcja jest bardzo dynamiczna. Z jednej strony chciałam wiedzieć, co dalej, z drugiej przerażało mnie to, co czytałam.

Bo wszystko jest tu przerażające. Szkoła, do której chodzą chłopcy. Z jednej strony surowe zasady, katolicki dryl, z drugiej bezduszność. Wszystko oczywiście w imię dobra uczniów. A pod powierzchnią aż kipi od nastoletniego testosteronu. Nikt z tymi chłopakami nie chce i nie umie rozmawiać o ich problemach. Królują zakazy i kary. Trudno też polubić pannę Pilgrin, która wiedzie chyba prym wśród surowych nauczycieli. Wydaje się być niewzruszona i odporna na niewybredne wygłupy nastoletnich uczniów, a karanie ich sprawia jej przyjemność. Przynajmniej takie wrażenie odniosłam. Dopiero kiedy potem poznałam ją bliżej, jej tragiczną osobistą historię, kiedy obserwowałam to, co się jej przydarza, odnalazłam w niej ludzkie rysy. Z jednej strony współczułam, z drugiej podziwiałam jej wolę walki i zimną krew, którą starała się zachować. Jaka by nie była, nie powinno było ją spotkać to, co spotkało. 

Przerażające jest oczywiście to, co robią Carlos, Manu, Moco i Beto. Jednak kiedy poznajemy ich relacje rodzinne i kraj, w którym żyją, rozumiemy, że to okoliczności łagodzące - w sądzie wykorzystałby je każdy adwokat, gdyby do rozprawy doszło.  Chociaż trzech z nich pochodzi z dobrych rodzin i mieszka w dobrej dzielnicy, trudno te rodziny uznać za szczęśliwe. Dziś nazwalibyśmy je dysfunkcyjnymi. Jeszcze gorzej wyglądają relacje rodzinne czwartego. Przede wszystkim w ich domach panuje kult macho i jeśli z jakiegoś powodu tego silnego faceta zabraknie, syn czuje się nieszczęśliwy. Matka zajęta swoimi problemami nie potrafi z nim rozmawiać albo próbuje go chronić przed trudną dla niego wiedzą. Jeszcze gorzej jest, kiedy to matki zabraknie, a ojciec na oczach syna z powodu żalu i alkoholu staje się wrakiem. Wtedy nastoletni syn musi wejść w rolę macho. Skąd czerpie wzorce? Z filmów, które stają się dla niego jedyną rozrywką, wytchnieniem, niosą na chwilę zapomnienie. Miłość do kina okazuje się zgubna, bo mądrości stamtąd wyniesione nie bardzo sprawdzają się w prawdziwym życiu. Jednak nawet jeśli ten silny ojciec w domu jest, niewiele to zmienia, bo syna kształtuje na swoje podobieństwo i nie dopuszcza myśli, że może być wrażliwy, delikatny, że może nie ma w nim tego machystowskiego pierwiastka. 

Carlos, Manu, Moco i Beto są w gruncie rzeczy przeraźliwie samotni. Mają dużo swobody, ale to wynika z tego, że dorośli się zajęci swoimi sprawami albo chcą mieć święty spokój. Dopóki nie wzywa się ich do szkoły, wszystko jest w porządku. Ale nawet na pretensje nauczycieli rodzice reagują różnie. Bywa, że je lekceważą, szczególnie ojcowie, bo przecież nastolatek musi się wyszumieć, a ja byłem kiedyś taki jak mój syn. O swoich nastoletnich problemach nie mogą szczerze porozmawiać ani w domu, ani w szkole, ani między sobą. Bo przed sobą też grają, też starają się założyć maski cynicznych macho. Każdy kto się choć trochę odróżnia od powszechnego wzorca, musi to za wszelką cenę ukryć i tym większego cynika i twardziela zgrywa.

Przerażający jest też kraj i czasy, w których żyją. To Peru lat dziewięćdziesiątych. Świeża w pamięci jest wojna z Ekwadorem, jeszcze dogorywa Świetlisty Szlak. Limą wstrząsają ataki terrorystyczne, zabójstwa nie tylko na tle politycznym, często zdarzają się wyłączenia prądu spowodowane wysadzaniem infrastruktury energetycznej. Są dzielnice, do których lepiej się nie zapuszczać. Każdy zna granice, których nie powinien przekraczać. Większość tych zbrodni pozostaje bezkarna, a sprawcy niewykryci. W takim świecie, gdzie przemoc jest codziennością, gdzie można zginąć na ulicy, obojętnieje się na zło i śmierć. Bardzo łatwo stanąć po tej drugiej stronie.

Ananda Devi "Indian tango"

O Anandzie Devi, pochodzącej z Mauritiusa pisarce o korzeniach

indyjskich, która obecnie mieszka we Francji, usłyszałam kilka lat temu, kiedy w Polsce ukazała się jej powieść "Zielone sari". Kupiłam ją nawet, ale jeszcze nie przeczytałam. Za to ostatnio sięgnęłam po wydaną dwa lata temu inną jej książkę, "Indian tango" (Wydawnictwo w Podwórku 2022; przełożył Krzysztof Jarosz). Nie ukrywam, że przeczytałam ją w pierwszej kolejności dlatego, bo jej akcja toczy się w Indiach i to ten kraj był magnesem. Ananda Devi jest pisarką bardzo cenioną, niestety mnie "Indian tango" rozczarowało i potwornie nużyło. Wprawdzie czytałam ją w nie do końca sprzyjających okolicznościach, ale to nie dlatego tak bardzo się z nią męczyłam. 

Akcja powieści toczy się w roku 2004 w stolicy Indii, Delhi, i prowadzona jest dwutorowo. Mamy dwoje narratorów. Jeden klasyczny trzecioosobowy, dzięki któremu poznajemy życie pięćdziesięcioletniej Hinduski, Subhardy, która mieszka z mężem, synem studentem i teściową, nie pracuje, jest gospodynią domową. Druga narratorka i bohaterka to pisarka, która przeżywa kryzys twórczy i życiowy. Niedawno zniszczyła wszystkie swoje książki. Nie mieszka na stałe w Indiach, przyleciała do Delhi, wynajęła mieszkanie i tkwi w letargu. Wyrywa ją z tego stanu przypadkowe spotkanie z kobietą, która przychodzi niemal codziennie przed sklep z instrumentami muzycznymi i obserwuje sitarę. Narratorka nic o niej nie wie, nazwie ją Bimalą i platonicznie się w niej zakocha. Z czasem orientujemy się, że opowieść o Subhardzie zaczyna mieć wiele punktów stycznych z historią Bimali. Stanowi jej rozwinięcie. Czy narratorka, która jest przecież pisarką, przetwarza twórczo to, co ją spotyka? Czy to jej nowa powieść? Być może tak. Ile z tego, co wydarzyło się między nimi, jest prawdą, a ile to twórcza wyobraźnia? Tego tym bardziej nie wiemy. I nie dlatego jestem powieścią rozczarowana. Powody są dwa.

Pierwszy - książka Anandy Devi od pewnego momentu wydała mi się do bólu przewidywalna i schematyczna. Jest to opowieść o pięćdziesięcioletniej hinduskiej kobiecie, Subhardzie, której życie toczyło się wokół domu. Jej cały świat to sprzątanie i gotowanie. Nie miała swojego zdania, była posłuszna mężowi i teściowej. Jej pragnienia się nie liczyły, także dlatego, że ich nie miała. Teraz pod wpływem spotkań z tajemniczą kobietą budzi się w niej chęć do życia. Marzy o sitarze, na którym uczyła się grać w dzieciństwie, dopóki ojciec z dnia na dzień nie zmienił zdania. Stawia opór teściowej i mężowi, popiera decyzje syna, których jeszcze do niedawna na pewno by nie zaakceptowała. No i budzi się w niej uśpiona seksualność. To wszystko wydało mi się tak schematycznie, tak jednoznacznie przeprowadzone, aż trudno było mi uwierzyć, że w ten sposób można.

Drugi powód to pustosłowie. O ile historia Subhardy opowiadana jest dość konkretnie, o tyle opowieść narratorki tonie w morzu egzaltowanych słów. Dla mnie było to potwornie nudne i nieznośne. Z ulgą wracałam do rozdziałów z narracją trzecioosobową, bo chociaż historia ich bohaterki z czasem okazała się strasznie jednoznaczna, to przynajmniej było tam coś, o co mogłam się zahaczyć - detale codzienności. Opisy miasta, życie codzienne, sytuacja polityczna. To mnie przynajmniej ciekawiło. Oczywiście to, co ja nazywam nadmiarem słów i egzaltacją, inni nazywają językiem poetyckim.

Książka kończy się posłowiem napisanym przez tłumacza, Krzysztofa Jarosza. Nie ukrywam, że przeczytałam je z dużym zainteresowaniem. I to nie jest ironia! Dowiedziałam się z niego, dlaczego powinnam się zachwycić "Indiańskim tangiem" uchodzącym w dorobku pisarki za jej najważniejszą książkę. To właśnie on pisze o języku poetyckim, odkrywa liczne aluzje do innych dzieł literackich czy filmowych - najważniejsza do słynnego, niegdyś skandalizującego, filmu "Ostatnie tango w Paryżu" Bernardo Bertolucciego. Chociaż film widziałam, nie przyszło mi to do głowy w trakcie lektury. Usprawiedliwieniem może być fakt, że było to bardzo dawno temu. Pisze też o grze, jaką prowadzi autorka - na ile historia narratorki pierwszoosobowej jest jej historią? Ile w tej książce autofikcji? Cóż, w tym wypadku niewiele mnie to interesuje. Ja pozostałam nieczuła i zamknięta na wielkość tej powieści. Powinna zachwycać, a jednak nie zachwyca. Nic na to nie poradzę. Na pewno nie kupię żadnej innej książki Anandy Devi. Czy przeczytam kiedyś "Zielone sari", które mam w domu? Nie wiem. Może kiedyś sięgnę po nie z ciekawości, aby przekonać się, czy to, co tak mnie zirytowało w "Indian tangu", jest typowe dla pisarki. 

Alfred Hayes "Dziewczyna na via Flaminia"

Lekturę powieści Alfreda Hayesa "Dziewczyna na Via Flaminia"

(Próby 2023; przełożyła Anna Arno)  zawdzięczam szczęśliwemu przypadkowi. No bo wcześniej nie słyszałam ani o autorze, ani o książce. Ten przypadek to zachwyty prowadzącej audycję literacką w jakimś niszowym, chyba internetowym, radiu, która to audycja dość chimerycznie wpada mi w formie podcastu na moją playlistę w znanej  podcastowni. Uwielbiam takie sytuacje, kiedy na swojej czytelniczej drodze znajduję nieoczekiwaną perełkę. Dwa największe odkrycia z tej dziedziny to "Nasze dni wczorajsze" Natalii Ginzburg i powieści Siegfrieda Lenza, szczególnie "Lekcja niemieckiego" i "Muzeum ziemi ojczystej". Tę ostatnią należy przeczytać w pakiecie z "Wszystko na darmo" Waltera Kempowskiego i pewnie z "Tonią" Ishbel Shatrawskiej. Piszę pewnie, bo ta lektura ciągle przede mną. 

Zanim o powieści, parę słów o jej autorze. Otóż ja o Alfredzie Hayesie dotąd nie słyszałam, ale prawdopodobnie znali go filmoznawcy, bo był współscenarzystą filmów takich włoskich twórców jak Roberto Rossellini czy Vittorio de Sika. Potem pracował w Hollywood, gdzie współpracował z Fritzem Langiem, Hughiem Hudsonem czy Alfredem Hitchcockiem. Na podstawie powieści, o której dzisiaj, powstał film "Ich wielka miłość" z Kirkiem Douglasem i Brigitte Bardot. Próby wydały jeszcze jedną jego powieść - "Zakochany". Jak można przeczytać na stronie wydawnictwa, dziś jest na nowo odkrywany jako pisarz.

"Dziewczyna na Via Flaminia" to powieść bardzo klimatyczna, melancholijna i smutna. Jej akcja toczy się w Rzymie w grudniu 1944 roku i w styczniu roku 1944. Miasto, podobnie jak znaczna część Włoch, zostało odbite już z rąk faszystów i znajduje się pod rządami sprzymierzonego z  aliantami rządu i króla. W tym samym czasie północnymi Włochami wciąż rządzi Mussolini, który jest sojusznikiem Hitlera. W Rzymie stacjonują żołnierze angielscy i amerykańscy, zdarzają się i inne nacje. Mowa jest też o Polakach, którzy pewnie wkrótce przybędą. Włosi ciężko znoszą trudy wojny - braki żywności, drożyznę, przerwy w dostawach prądu, sytuację pogarsza jeszcze zima i panujący za jej sprawą chłód. W mieście po zmroku zapadają ciemności, bo nie świecą uliczne latarnie, jest niebezpiecznie, lepiej siedzieć w zimnym i często ciemnym mieszkaniu niż spacerować po ulicach. Pod mostami i w niektórych punktach miasta wystają zdesperowane dziewczyny czekające na amerykańskich i angielskich żołnierzy. W ten sposób mogą poprawić swój byt w czasach, kiedy niewiele jest możliwości zarobkowania. Te sprytniejsze, ładniejsze i obrotniejsze nie muszą marznąć pod mostami - mają swojego żołnierza. Największe szczęściary spotykają się z oficerami. Każdy radzi sobie, jak może. Na przykład Adela Pulcini ratuje rodzinny budżet, prowadząc w swoim mieszkaniu na Via Flaminia coś w rodzaju szynku dla żołnierzy, czasem wynajmuje im i ich włoskim żonom albo narzeczonym pokój, czasem stręczy dziewczynę na jedną noc. Wpadają wieczorami, kupują wino i coś do jedzenia, rozmawiają z nią i  jej mężem Ugo, niekiedy pojawia się ich syn  Antonio. Dla żołnierzy to odrobina normalności. Tęsknią za domem, w którym nie byli od początku wojny, za żonami i dziećmi. Mają dość koszarowego życia.

Ta powieść znakomicie pokazuje, czym jest wojna, ta daleka od frontu. Bo nie ma tu wielkich dramatów - bombardowań, tortur, faszystów, hitlerowców, łapanek i tego wszystkiego, co jest polskim doświadczeniem wojennym i okupacyjnym. Ale życie trwa w zawieszeniu, którego każdy ma dość. Ludzi dotyka bezsens wojny i związane z nią ciężary. Jednych dręczy tęsknota za bliskimi i ojczyzną, innych trudy codziennego życia, wszystkich strach i zmęczenie. I ten brak nadziei, że to się kiedyś skończy. Tylko pozornie wydaje się, że wszyscy jakoś się urządzili i trwają w letargu. Pora roku, zimno i ciemności znakomicie podbijają atmosferę tej powieści. Bohaterowie marzą o wiośnie. Może wtedy będzie lepiej. 

Pod powierzchnią pozornej zgody pomiędzy mieszkańcami Rzymu, a żołnierzami alianckich armii, aż kipi od sprzecznych uczuć. Ci Włosi, którzy początkowo traktowali aliantów jak wyzwolicieli, teraz mają już ich dość, pragną tego, aby sobie poszli. A przecież są i tacy, zwolennicy Mussoliniego, dla których ich przybycie to klęska. Stosunek do Mussoliniego, Hitlera i aliantów bardzo podzielił mieszkańców Italii. Żołnierze traktują Włochów z góry, pogardzają nimi. W salonie Pulcinich na Via Flaminia czasem pękają tamy i rozwiązują się języki, mnożą się wzajemne pretensje, chociaż pani Adela i pan Ugo starają się, każde na swój sposób, tonować nastroje. Podskórne wrzenie spowodowane jest także niejednoznacznym stosunkiem Włochów do wojny, o czym już wspominałam. Przecież wielu z nich popierało Mussoliniego i sprzymierzonych z nim hitlerowców. Teraz nagle sojusze się odwróciły, nie wszystkim się to podoba. Jeszcze inni czują się przegrani. To przypadek syna Pulcinich, Antonia. Walczył w oddziałach włoskich w Afryce północnej, został ranny, potem zdezerterował, ojciec w obawie przed aresztowaniem ukrywał go w piwnicy do nadejścia wojsk alianckich. Jest w nim wiele goryczy, nie potrafi poradzić sobie ze swoją sytuacją. Czy dręczy go to, że zdezerterował, czy to, że potem ukrywał się w piwnicy, zamiast przystąpić do oddziałów partyzanckich? A może trauma spowodowana przeżyciami na froncie afrykańskim spowodowała, że bał się walczyć? To on prowokuje ostre dyskusje. 

Ale to wszystko, o czym tu pisałam, zarysowane jest bardzo subtelnie i delikatnie. Na główny plan wybija się historia tej tytułowej dziewczyny z Via Flaminia. To dwudziestokilkuletnia Lisa, którą ojciec wysłał z Genui do Rzymu w obawie przed bombardowaniami miasta. Sama, skazana tylko na siebie, nie ma pracy, jest głodna. Nina, która razem z amerykańskim oficerem wynajmowała pokój u Pulcinich, a teraz wyjeżdża z nim do Florencji, skontaktowała ją z amerykańskim żołnierzem, Robertem. Będą udawać małżeństwo i zajmą pokój po niej i jej oficerze. To transakcja wiązana - Lisa jest głodna i nie ma pracy, on ma już dość mieszkania w koszarach i pragnie kobiety. Nie oszukuje jej, nie wmawia, że ją kocha, że kiedyś się z nią ożeni i że wyjadą razem do Stanów. Za to może zapewnić jej przyzwoity pokój i jedzenie, nawet takie rarytasy jak kawa czy czekolada. Problem w tym, że chociaż robią tak setki dziewczyn, Lisa nie potrafi. Nie umie odnaleźć się w tym układzie. Najchętniej zrezygnowałaby z niego, ale nie widzi żadnej alternatywy. Jakoś musi żyć.  

Nieoczekiwanie powieść Alfreda Hayesa, która została napisana albo na początku lat pięćdziesiątych, albo pod koniec czterdziestych (film, który powstał na jej podstawie jest z roku 1953), staje się bardzo współczesna. Bo całe odium takich związków jak Lisy i Roberta spada na kobiety. To nimi pogardzają patrioci, uważając, że puszczają się z wrogiem. To im goli się głowy, to one mogą zostać złapane przez policję, zawiezione  na upokarzające badanie do szpitala, gdzie dostaną żółtą książeczkę, która ostatecznie je napiętnuje jako prostytutki. To wszystko dlatego, że władze obawiają się epidemii chorób wenerycznych. W najgorszym razie mogą nawet zostać aresztowane. Problem w tym, że do tanga trzeba dwojga. Nikt nie piętnuje żołnierzy, nikt ich nie ocenia, nie interesuje się tym, czy gdzieś w swoim kraju mają żony i dzieci, nikt ich nie łapie, nie bada ani nie wręcza żółtej książeczki. A przecież to oni pod tymi mostami albo na ulicach szukają dziewczyn na jedną noc lub na dłużej. Jak zawsze cierpią kobiety. To one są winne, to one są kryminalizowane, to one na wojnach są gwałcone. Nie dość, że traktuje się je jak nagrodę dla strudzonego i wyposzczonego żołnierza, to jeszcze spotykają je za to szykany. Tak podsumuje to pani Adela:

 ... zrzucają na siebie bomby, miasta obracają w ruinę, ale dziewczyna w łóżku to zbrodnia.

Bardzo dobra, poruszająca powieść. Nie może mnie opuścić. Na pewno sięgnę po "Zakochanego", którego też wydały Próby.

Adania Shibli "Drobny szczegół"

O krótkiej powieści "Drobny szczegół" palestyńskiej pisarki Adanii

Shibli (Drzazgi 2023; przełożyła Hanna Jankowska) zrobiło się  w Polsce głośno, kiedy po wybuchu kolejnej odsłony konfliktu izraelsko-palestyńskiego odwołano jej udział na targach książki we Frankfurcie, gdzie miała odebrać prestiżową nagrodę za niemieckie wydanie swojej powieści. Awantura zbiegła się z polską premierą książki, która na świecie ukazała się w roku 2020 (w jednym ze źródeł znalazłam nawet informację, że w 2017). Powieść nominowana była do Międzynarodowego Bookera i National Book Award, a w Polsce zbiera bardzo dobre recenzje. Jednak ani rozgłos wzmocniony przez awanturę wokół odwołania pobytu pisarki we Frankfurcie, ani bardzo dobre recenzje nie miały wpływu na moją decyzję, że muszę tę powieść przeczytać. Jak już nie raz tu wspominałam, interesuje mnie ten zakątek świata i dlatego pilnie śledzę literaturę izraelską i książki pisane przez palestyńskich autorów, których w Polsce ukazuje się znacznie mniej. Kiedy tydzień temu pisałam o "Jestem stamtąd, jestem stąd" nieżyjącego już palestyńskiego poety Mourida Barghoutiego, polecałam inne pozycje palestyńskich autorów, przede wszystkim trzy książki Raja Shehadeha wydane przez Karakter i "Żywopłot" Dorit Rabinyan. Naprawdę warto po nie sięgnąć. Krótka powieść Adanii Shibli, której przeczytanie stale odkładałam na rzecz innych tytułów, stała się teraz znakomitym dopełnieniem książki Mourida Barghoutiego.

"Drobny szczegół" składa się z dwóch części. Akcja pierwszej rozgrywa się w roku 1949 na pustyni Negew. Oddział izraelskich żołnierzy zostaje tam skierowany, aby strzec płynnych jeszcze granic i przeczesywać pustynię w poszukiwaniu infiltratorów. Tak określani są wrogowie nowego państwa, Arabowie i Beduini. Zdarzenia opowiadane w beznamiętny sposób poznajemy z punktu widzenia dowódcy oddziału. Każdy dzień jest do siebie podobny. Poranna toaleta, posiłki, patrolowanie pustyni, upał, od którego odpocząć można tylko wczesnym rankiem albo po zachodzie słońca. Dowódca tłumaczy swoim żołnierzom, jak ważna jest ich rola, po co tu są, stara się wzmocnić w nich wiarę w sens tego, co robią, chociaż nie widać oznak buntu czy niezadowolenia. Ta monotonia zostaje nagle przerwana przez zdarzenie, którego się spodziewałam, przystępując do lektury, bo zostało zapowiedziane w informacjach od wydawcy. To gwałt na schwytanej beduińskiej dziewczynie i jej zastrzelenie. Chociaż wiedziałam, że o tym jest ta książka, czytając te fragmenty, dostałam obuchem w głowę. Siła przekazu zostaje wzmocniona przez chłodny, beznamiętny styl. Nie wiemy, co siedzi w głowie dowódcy, który najpierw każe strzec dziewczyny, chce ją nawet skierować do pracy w polowej kuchni, a potem sam ją gwałci, a na koniec każe zastrzelić. Przez moment wydaje się, że może szuka bliskości. Jest samotny, ma trudne zadanie, w dodatku męczy go rana na nodze, pamiątka po ugryzieniu przez jakiegoś owada.  Nawet gdyby tak było, nic go nie usprawiedliwia. Pewnie w cywilu był porządnym człowiekiem, pewnie przybył do Palestyny niesiony wzniosłą ideą budowy żydowskiego państwa, pewnie cieszy się, że powstało. Tacy jak on pionierzy są pewnie wzorem do naśladowania, bo przecież to, co się wydarzało w czasie podobnych patroli, albo nigdy nie wyszło na jaw, albo było przyjmowane jako oczywisty koszt budowy państwa. Wojna to wojna, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. To beznamiętna skala makro. W powieści dostajemy skalę mikro, która budzi grozę.

Druga część powieści to historia Palestynki mieszkającej i pracującej w  Ramallah, która przeczytała w izraelskiej prasie artykuł o tamtych zdarzeniach. Historia zgwałconej i zamordowanej Beduinki nie daje jej spokoju także dlatego, że urodziła się dokładnie dwadzieścia pięć lat po jej śmierci. Za wszelką cenę chce się dowiedzieć więcej na jej temat, dlatego wyrusza w podróż do Izraela. Nic prostszego, ale nie dla Palestynki. Chociaż wszędzie jest blisko, aby dojechać na pustynię Negew, musi przejechać przez liczne granice, ominąć mur, poddać się kontrolom na chceckpointach. W podróż zabiera ze sobą trzy mapy. Wśród nich jedną starą, drugą współczesną. Te mapy uświadamiają jej, jak bardzo zmienił się krajobraz i ten teren. Także, a może szczególnie, na Zachodnim Brzegu. Droga, którą wolno jej jechać, to labirynt, łatwo się w nim zgubić, a kolejna kontrola może oznaczać kłopoty. Sama pustynia zmieniła się i nie zmieniła jednocześnie. Rzeczywiście ziściło się marzenie ludzi takich jak dowódca i udało się ją okiełznać - okrzepły kibuce, które stały się zielonymi oazami, powstały plantacje warzyw i owoców, a jednocześnie nadal gdzieś w jej głębi są biedne beduińskie wioski sklecone z byle czego. Tu odsyłam do zbioru reportaży Pawła Smoleńskiego "Wieje szarkija. Beduini z pustyni Negew".  Jak już wspominałam, czas zatarł tamte zdarzenia. Śledząc poszukiwania narratorki, patrzymy na historię i współczesność z dwóch punktów widzenia. Dla niej te zmiany są niezabliźnionymi ranami, pamięcią o tym, co utracone, żywym dowodem na to, jak świat został pocięty granicami, które kiedyś kreślono na piasku, a które teraz wyznaczają mury, checkpointy i drogi, którymi mogą poruszać się obywatele Izraela i turyści, ale nie mieszkańcy Zachodniego Brzegu. A dla sympatycznych osadników z kibucu, w którym nocuje, te zmiany to dowód na siłę państwa i pionierów, którzy o nie walczyli i które budowali. 

Trudno oprzeć się gorzkiej refleksji, że w imię ideałów mających stworzyć lepszą przyszłość, zbudowano świat podzielony, w którym obu stronom konfliktu towarzyszy strach, przemoc i upokorzenie. To ostatnie dotyczy poniżanych Palestyńczyków. Tamta wojna wcale się nie skończyła. A rozwiązania tego węzła gordyjskiego, jakim stały się stosunki izraelsko-palestyńskie, nie widać, czego dowodzi kolejna odsłona konfliktu.

PS Historia zgwałconej i zamordowanej Palestynki jest prawdziwa. Gdzieś słyszałam, że sprawcy tamtego zdarzenia zostali ukarani, o czym w powieści autorka nie wspomina. Moim zdaniem nie ma to jednak znaczenia, bo nie o szukaniu sprawiedliwości jest "Drobny szczegół". Poza tym to w końcu powieść.

Kibuc Nirim znajdujący się obok Strefy Gazy, który odwiedza i w którym nocuje narratorka drugiej części powieści, jest jednym z miejsc brutalnie zaatakowanych siódmego października zeszłego roku przez terrorystów z Hamasu. Kolejny dowód, jak skomplikowana to sytuacja. 

Mourid Barghouti "Jestem stamtąd, jestem stąd"

Książka Mouridiego Barghouti'ego "Jestem stamtąd, jestem stąd"

(Czarne 2014; przełożyła Hanna Jankowska) wpadła mi w ręce przez przypadek. Aż dziwne, że ją przeoczyłam, bo przecież i wydawnictwo, i temat pozostaje w kręgu moich zainteresowań. Dlatego korzystając z okazji, postanowiłam ją przeczytać, tym bardziej, że temat boleśnie się zaktualizował. 

Zacznę od autora. Mourid Barghouti to palestyński poeta. Urodził się w latach czterdziestych dwudziestego wieku pod Ramallah. Studiował w Kairze, tam się ożenił z Egipcjanką, ale pod koniec lat siedemdziesiątych został z Egiptu wydalony, a ponieważ nie miał też wstępu do Palestyny, pozostawał bezpaństwowcem. Mieszkał i pracował w Kuwejcie, Ammanie i Budapeszcie. Do Egiptu mógł wrócić po ponad dziesięciu latach, na Zachodni Brzeg po porozumieniach z Oslo. Zmarł w roku 2021. "Jestem stamtąd, jestem stąd" to jego druga książka prozatorska, pierwsza to niewydana w Polsce autobiograficzna powieść "I saw Ramallah". Natomiast bibliografia jego tomików poetyckich liczy kilkanaście pozycji. Dlaczego wydawnictwo zdecydowało się na opublikowanie najpierw/tylko drugiej jego książki  prozatorskiej,  chociaż jest uzupełnieniem pierwszej, oczywiście nie mam pojęcia. Warto jeszcze dodać, że syn Mourida Barghouti'ego, Tamim, jest również bardzo znanym  poetą świata arabskiego.

Tematyka zagmatwanych i tragicznych stosunków izraelsko-palestyńskich nie jest mi obca. Znam ją z reportaży Pawła Smoleńskiego "Izrael już nie frunie" i "Arab strzela, Żyd się cieszy", z  powieści Dorit Rabinyan "Żywopłot", a przede wszystkim z trzech znakomitych i przejmujących książek palestyńskiego prawnika i pisarza Raja Shehadeha - "Palestyńskie wędrówki", "Obcy w moim domu" i "Dziennik czasu okupacji". Pierwszą z nich wznowił właśnie Karakter, który wprowadził go przed laty na nasz rynek. Warto też sięgnąć po wydane kilka miesięcy temu opowiadania Yossi'ego Granovskiego "Adżami. Opowieści z Jafy", których akacja toczy się w czasach przełomu, kiedy kończył się mandat brytyjski sprawowany nad Palestyną i powstawało państwo Izrael. Jeśli ktoś chce zrozumieć, jak się żyje na okupowanym Zachodnim Brzegu, powinien koniecznie przeczytać książki Raja Shehadeha, jeśli ktoś chce spojrzeć na ten konflikt z obu stron, niech sięgnie po reportaże Pawła Smoleńskiego. A jeśli ktoś chce popatrzeć w miarę obiektywnie na najnowszą tragiczną i krwawą odsłonę tego konfliktu, niech słucha i czyta na bieżąco.

O czym jest książka Mourida Barghoutiego? To skrzyżowanie dość chaotycznych autobiograficznych wspomnień (Co nie dziwi, skoro "Jestem stamtąd, jestem stąd" to rozszerzenie jego pierwszej autobiograficznej powieści.), relacji z licznych podróży na Zachodni Brzeg mających miejsce już po porozumieniach z Oslo (Tu szczególne miejsce zajmuje jedna z nich odbyta w towarzystwie syna, który udał się po dokumenty palestyńskie.) i emocjonalnego, gniewnego politycznego eseju. 

Jeśli ktoś niewiele wie o tym, jakie skutki dla Palestyńczyków, dla ich codzienności niesie wybudowanie muru, podział Zachodniego Brzegu na trzy strefy, okupacja jego części, znacznie więcej dowie się ze wspomnianych książek Raja Shehadeha i Pawła Smoleńskiego. "Jestem stamtąd, jestem stąd" można traktować jako uzupełnienie tamtych lektur ewentualnie wstęp do nich. Autor wspomina o rozmaitych niedogodnościach, ale znacznie więcej dowiedziałam się z pozycji wspomnianych przed chwilą autorów. Mourid Barghouti skupia się przede wszystkim na trudnościach, na jakie narażeni są Palestyńczycy przekraczający granicę z Jordanią na rzece Jordan. To  zawsze oznacza długie oczekiwanie i niepewność, bo nigdy nie wiadomo, jak człowiek zostanie potraktowany przez izraelskich żołnierzy pilnujących granicy. Czasem wszystko może pójść sprawnie, innym razem może się skończyć wielogodzinnym przesłuchaniem, a nawet odmową wjazdu na teren Zachodniego Brzegu. Do tego dochodzi pogarda i buta okazywana przez izraelskich żołnierzy raczej częściej niż rzadziej. Motyw upokorzeń i niepewności przy przekraczaniu granicy jest leitmotivem tej książki, bo autor wspomina kilka podróży do swojej ojczyzny. Samo czekanie na punkcie granicznym staje się metaforą wielu innych czekań.

Jedną ze zbrodni okupacji jest zmuszanie ludzi do czekania. Czekania na przejściach granicznych i punktach kontrolnych, czekania na wydanie zezwoleń i poświadczeń. Na godziny otwarcia i zamknięcia, na godzinę policyjną i jej zniesienie, na koniec piekielnego przesłuchania, na koniec wyroku. Czekania aż znów włączą prąd i wodę, na wszystkie terminy i odroczenia negocjacji, które ustala tajemnicza potęga trzymająca władzę, nieustannie skrywająca swoje zamiary. A przede wszystkim do czekania przez całe życie, z roku na rok, z pokolenia na pokolenie, aż zniknie sama okupacja.

Autor opowiada też o chekpointach na drogach i komplikacjach, jakie z tego wynikają, o brutalnym wchodzeniu do domów palestyńskich przez izraelskich żołnierzy, o aresztowaniach, zniszczeniach, jakie temu towarzyszą, o godzinie policyjnej. Pisze też o swojej tęsknocie za Jerozolimą, do której legalnie nie może wjechać. Przejmujący jest fragment, w którym wspomina ucieczkę swojej rodziny z Izraela. Miał wtedy cztery lata, jego starszy brat kilka więcej, a najmłodszy parę miesięcy. 

Książka Mourida Barghouti'ego zaprawiona jest nie tylko gniewem, ale i goryczą. I nie są to uczucia skierowane wyłącznie pod adresem władz Izraela i izraelskich żołnierzy oraz urzędników, którzy w praktyce realizują politykę rządu. Jego gniew wymierzony jest również we władze Autonomii Palestyńskiej, nieudolne i skorumpowane, oraz w państwa arabskie, które losem Palestyńczyków nie przejmują się zupełnie. Stąd gorycz i brak nadziei. 

Dla reżimów arabskich Palestyńczyk jest tylko teczką w archiwum tajnych służb. Zajmują się nim ministerstwa spraw wewnętrznych, a nie spraw zagranicznych, jakby wcielając w życie tajne hasło państw arabskich od oceanu do zatoki: "Kochamy Palestynę i nienawidzimy Palestyńczyków".  Przejście w Rafah na granicy Strefy Gazy z Egiptem w najohydniejszy sposób ucieleśnia brutalność oficjalnej polityki egipskiej i okrucieństwo reżimu wobec zwykłego palestyńskiego obywatela. 

Niestety jego opinia, formułowana przecież kilkanaście lat temu, pozostaje aktualna do dziś. Widać to teraz przy okazji kolejnej odsłony konfliktu - Egipt nie ma zamiaru przyjmować Palestyńczyków ze Strefy Gazy, a władze Autonomii Palestyńskiej nie są żadnym partnerem do ewentualnych negocjacji z Izraelem, nie byłyby też w stanie sprawować kontroli nad Strefą Gazy. 

"Jestem stamtąd, jestem stąd" Mourida Barghouti'ego wymaga od czytelnika jakiejś orientacji w problemach, o których autor pisze. Chociaż sporo wiem na ten temat, to gubiłam się trochę w odmętach wydarzeń politycznych. Być może przyczynił się do tego sposób opowieści - mieszanie czasów, dygresje, wybieganie w przyszłość, wspomnienia. Muszę też przyznać, że szczególnie partie eseistyczne, które zamieniały się w manifesty polityczne i wchodziły głęboko w politykę, trochę mnie nudziły. Mimo wszystko nie żałuję, że ta książka trafiła w moje ręce.

Aleksandra Tarnowska "Wniebogłos"

Nie raz zwierzałam się w tych notkach, jak nieufnie podchodzę do

debiutów. Rozumiem, że są istotne, ale wolę poczekać na kolejne książki. Pierwszymi niech zajmują się zawodowe krytyczki i zawodowi krytycy. Czasem jednak daję się skusić. Tak się właśnie stało w przypadku powieści Aleksandry Tarnowskiej "Wniebogłos" (ArtRage 2023). Co mnie przyciągnęło? Oprócz pochlebnych recenzji, a z tymi trzeba, jak wiadomo, ostrożnie, temat. Wieś lat siedemdziesiątych (podobno - taka informacja zamieszczona jest w opisie wydawcy, sama nie doszłabym do tego, czy to lata siedemdziesiąte, sześćdziesiąte, a może nawet pięćdziesiąte). A pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu ten temat by mnie odstręczył, ale wszystko zmieniła moja późna miłość do twórczości Wiesława Myśliwskiego. 

Napiszę krótko i bez owijania w bawełnę - debiutancka powieść Aleksandry Tarnowskiej naprawdę mnie zachwyciła. Najpierw złapała od pierwszych zdań, potem nieco zdumiała i stawiała opór, aby wreszcie nie pozwolić się od siebie oderwać, kazać wejść w wykreowany świat głęboko, a nawet wzruszyć do łez. Nie losem głównego bohatera, dwunastoletniego Ryśka, chociaż bardzo mu kibicowałam, ale dlatego, że przywołała osobiste wspomnienia. 

Jestem pełna podziwu dla młodej autorki, rocznik 1990, która potrafiła wykreować ten wiejski świat i związane z nim pogrzebowe obyczaje. Jak młoda osoba wpada na taki pomysł? Niewiele o niej wiadomo. Mieszka w Turcji, gdzie wyjechała za pracującym tam mężem, wychowuje dziecko. Tym bardziej to dziwne. Raczej można by się spodziewać reportażu stamtąd albo opowieści o doświadczeniach młodej matki. A tu polska wieś lat siedemdziesiątych, dwunastoletni chłopak marzący o graniu i śpiewaniu, pogrzebowe obyczaje. Jakieś rodzinne inspiracje? Literackie? Wszak z wykształcenia jest polonistką. Podobno swoją książką autorka nawiązuje do powieści Tadeusza Nowaka "Wniebogłosy". Tytułem na pewno. Nie znam jego twórczości, czytałam dawno temu jedną książkę, wtedy mnie śmiertelnie nudziła i nic, a nic nie obchodziła. No ale byłam wówczas bardzo młoda i nie umiałam przyjąć obcego mi doświadczenia. Aż mnie korci, aby spróbować jeszcze raz, tym bardziej, że twórczość Tadeusza Nowaka od czasu do czasu jest przez kogoś przywoływana. Ale po tych dywagacjach, czas przejść do sedna, czyli do "Wniebogłosu".

Jak wspominałam, bohaterem powieści jest dwunastoletni Rysiek mieszkający we wsi Tuklęcz, który marzy o tym, aby śpiewać i grać w wiejskiej kapeli. Kto usłyszał jego śpiew, twierdzi, że ma głos jak dzwon. Babcia chciałaby, aby wykonywał pogrzebowe pieśni i przejął pałeczkę po niej i innych starych kobietach, które towarzyszą rodzinie i znajomym w czasie czuwania przy zwłokach zmarłego. Ale on pragnie zaciągnąć się do wiejskiej kapeli. Problem w tym, że nie ma instrumentu, a ojciec o jego śpiewaniu i graniu nie chce słyszeć. 

Ryśkowi, tak jak i innym mieszkańcom wsi, stale towarzyszy śmierć, która jest tu czymś naturalnym, częścią ludzkiego losu. Kiedy ktoś umiera, wysyła się dzieci z różańcem, który mają zawiesić w przydrożnej kapliczce na figurze świętego Jana Nepomucena. To znak dla wszystkich, że ktoś nie żyje. Wieść roznosi się lotem błyskawicy, dlatego sąsiedzi zbierają się w przy zwłokach zmarłego na czuwaniu, któremu towarzyszą pogrzebowe pieśni. Wcześniej trzeba ciało umyć i ubrać, przynieść specjalną deskę, na której zmarły będzie leżał do dnia pogrzebu. Potem kondukt żałobników wyruszy pod górę na miejscowy cmentarz. Ciało pojedzie na wozie należącym do ojca Ryśka, który jest grabarzem. Profesję przejął po swoim ojcu. We Wszystkich Świętych mieszkańcy tłumnie stawiają się na cmentarzu. Ale ze zmarłymi obcuje się nie tylko wtedy. Oni są obecni, czuwają, przychodzą, dlatego nie można o nich zapominać, zwłaszcza  przy okazji Bożego Narodzenia. Tego uczył Ryśka dziadek, który wynosił duszom zmarłych jedzenie po wigilijnej wieczerzy. 

Chociaż śmierć jest w tym świecie czymś naturalnym, chociaż oswaja się z nią dzieci, to nie oznacza braku cierpienia. Rysiek boleśnie odczuwa odejście swoich najbliższych, tym bardziej, że obwinia się o ich śmierć. Wierzy, że umarli, bo śpiewał przy nich pogrzebowe pieśni. Jest sam ze swoim cierpieniem, nie ma komu o tym opowiedzieć. Ojciec nie umie go wysłuchać, traktuje  szorstko, bez sentymentów. Poza tym zajęty jest swoimi sprawami, o co Rysiek ma do niego pretensje i żal. Czuje się zdradzony, niepotrzebny i odrzucony. Jest na ojca wściekły. Nie ma odwagi porozmawiać z nim o instrumencie, o którym marzy. Właściwie ma pewność, że zostanie wyśmiany i zgaszony. Stale odwleka tę rozmowę. Kłębią się w nim uczucia - tęsknota za zmarłymi, złość na ojca, pragnienie śpiewania i chęć stłumienia tej pasji, bo święcie wierzy, że przyczyniła się do nieszczęścia. Doprowadzony do rozpaczy, chciałby porzucić wieś, wyjechać za Wisłę, poznać inny świat, o którym opowiadają starsi bracia kolegów. 

Rzeka w sposób symboliczny oddziela Tuklęcz od cywilizacji. Ryśkowi wydaje się, że jego wieś jest gdzieś na końcu świata. A  dom rodzinny, znajdujący się w cienistej dolinie, od tego świata oddalony jest jeszcze bardziej. Nawet elektryfikacja tu nie dotarła. Tuklęcz rozpięta jest gdzieś pomiędzy cmentarzem znajdującym się na wzgórzu, a doliną, w której mieszka Rysiek. On stale jest w ruchu, ciągle gdzieś gna, pędzi, przemierza wielokrotnie tę trasę góra dół, jakby chciał dać upust targającym go emocjom. Jakby schodził gdzieś na dno swojej rozpaczy.

Aleksandra Tarnowska wykreowała na kartach swojej powieści świat w sposób tak intensywny, że z łatwością można się w nim zanurzyć i trudno o nim zapomnieć. Pokazuje wieś, jakiej już nie ma. Świat, w którym role są tradycyjnie przypisane - mężczyźni są oschli, piją, bywają brutalni, a kobiety ciepłe, opiekuńcze. To u babć i matek można znaleźć ukojenie i zrozumienie, dlatego ich brak oznacza głęboką samotność.

Jak się skończy historia Ryśka? Czy odnajdzie wewnętrzny spokój, pogodzi się z sobą i z ojcem? Czy będzie mógł śpiewać? Towarzysząc jego historii, bardzo chciałam, aby tak się stało. Chciałam katharsis dla niego i dla siebie. No ale zakończenia nie mogę zdradzić.

Bardzo dobra powieść, która ze mną została. No i pięknie napisana.

Weronika Rokicka "Indie. Kraj miliarda marzeń"

Półtora roku temu pojawiło się na naszym rynku książkowym nowe

wydawnictwo, właściwie imprint Wydawnictwa Otwartego, Szczeliny. Ukazują się w nim książki non fiction poświęcone konkretnym państwom lub problemom współczesnego świata. Autorami, rzadziej autorkami, są przede wszystkim specjaliści z jakiejś dziedziny, często naukowcy, choć zdarzają się też dziennikarze. Właściwie  każda z dwunastu wydanych dotąd przez Szczeliny książek  zapowiada się ciekawie, no ale przeczytanie ich wszystkich jest raczej nierealne, są przecież i inne wydawnictwa, w których też ukazują się interesujące tytuły. Dlatego póki co jestem posiadaczką trzech pozycji z katalogu Szczelin, na czwartą poluję. Właśnie przeczytałam jedną z nich - to "Indie. Kraj miliarda marzeń" Weroniki Rokickiej (2022). Autorkę znam z radia, gdzie od czasu do czasu komentuje indyjską rzeczywistość. Pracuje na wydziale orientalistyki Uniwersytetu Warszawskiego, z wykształcenia jest indolożką i politolożką, w Indiach studiowała i często tam wraca.

Indie fascynowały mnie od dawna. Chyba wszystko zaczęło się od filmowych adaptacji powieści angielskich autorów, których akcja rozgrywała się w tym kraju jeszcze za czasów kolonialnych, potem przeczytałam ich literackie pierwowzory, a jeszcze później kilka innych książek. O niektórych pisałam na tym blogu, niektóre czytałam jeszcze w czasach przedblogowych. A w swoich zasobach mam jeszcze kilka - niektóre czekają na swoją kolej od dobrych kilku lat, ale właśnie nadeszła ich pora. Moją ulubioną autorką jest Arundhati Roy, szkoda, że pisze tak niewiele. Jej "Bóg rzeczy małych" i "Ministerstwo niezrównanego szczęścia" to fascynujące lektury. Warto też sięgnąć po zbiór reportaży "Indie rozdarte".  Mam też duży sentyment do wspomnianych już angielskich pisarzy i ich powieści - "Drogi do Indii" Edgara Morgana Forstera i tetralogii Paula Scotta. To właśnie ich ekranizacje stały się źródłem mojej początkowo naiwnej i romantycznej z ducha fascynacji Indiami. Dopiero potem wraz z innymi lekturami przyszło trzeźwe spojrzenie. Ale czas przejść do najnowszej lektury.

W swojej książce Weronika Rokicka opowiada o przemianach, jakie zachodzą w Indiach od trzydziestu lat, ale aby pozwolić czytelniczkom i czytelnikom lepiej zrozumieć zjawiska, o jakich pisze, w każdym z rozdziałów sięga do okresu kolonialnej przeszłości, czasem też jeszcze wcześniejszej, i do czasów, kiedy Indie odzyskały niepodległość. Aby urozmaicić swoją opowieść, często odwołuje się do literatury i filmu, pisze też o konkretnych ludziach, którzy są egzemplifikacją opisywanych przez nią problemów.

Autorka zajęła się kilkoma tematami, które wzajemnie się przenikają. To przemiany systemu kastowego, marzenie Indusów o awansie ekonomiczno-społecznym, miasto i wieś, migracje, mnogość języków, sytuacja kobiet i osób nieheteronormatywnych, a wreszcie w ostatnim rozdziale zastanawia się, co to znaczy być Indusem, czyli jaka jest tożsamość mieszkańców Indii. 

Trzeba przyznać, że to pytanie niezwykle ważne, jeśli uświadomimy sobie, jak niesamowicie różnorodnym krajem są Indie. Już sama mnogość języków przyprawia o zawrót głowy - istnieje trzydzieści jeden języków, z których każdym mówi ponad milion mieszkańców Indii, wśród nich są dwadzieścia dwa urzędowe, zapisane w konstytucji. Do tego dochodzi angielski jako pomocniczy. Ale to nie koniec. W najbardziej zróżnicowanych pod względem językowym Indiach północno-wschodnich używa się około dwustu języków. Do tego dochodzą dialekty, wersje literackie i potoczne, którymi posługuje się ulica, a które znacznie się różnią od tych skodyfikowanych oficjalnych. I wbrew pozorom hindi wcale nie jest językiem, którym mówią wszyscy Indusi. Nic dziwnego, że mieszkańcy różnych stanów, zwłaszcza starsi, nie są w stanie się ze sobą porozumieć. Decyzja, w jakich językach kształcić dziecko, przyprawia o ból głowy rodziców, zwłaszcza tych z klasy średniej i wyższej. W praktyce wielu Indusów, szczególnie młodszych i wykształconych, posługuje się przynajmniej trzema językami. A przecież różnorodność mieszkańców Indii nie ogranicza się tylko do kwestii językowych. Muszę przyznać, że właśnie rozdział poświęcony językom zafascynował mnie najbardziej, bo uświadomił skalę wyzwań, z jakim musiały się mierzyć i mierzą nadal władze niepodległych Indii.

Chociaż Weronika Rokicka pokazuje rozmaite skomplikowane procesy, jakie toczą się współcześnie w tym kraju, pisze o blaskach i cieniach modernizacji, to obraz Indii, jaki wyłania się z jej książki, jest zaskakująco optymistyczny. Zupełnie inny niż pamiętam ze wspomnianego tu zbioru reportaży Arundhati Roy czy innej fascynującej książki, "Delhi. Stolica ze złota i snu" Rany Dasgupty, który też opowiada o okresie transformacji. Czytając tę ostatnią pozycję, odniosłam wrażenie, że państwo abdykowało wobec nadmiaru problemów. Weronika Rokicka pokazuje obraz dynamicznych przemian społecznych, aspiracji mieszkańców, którzy dążą do poprawy swojego losu, żywego, energicznego społeczeństwa, które buzuje, zmienia się i poddając się procesom globalizacji, jednocześnie podtrzymuje własną tożsamość i tradycję. Chociaż tyle tu różnic, to jednak w przeważającej mierze Indusi z różnych warstw społecznych, wyznający różne religie, władający różnymi językami potrafią żyć obok siebie. Przynajmniej tak optymistycznie widzi to autorka. Która wizja Indii jest bliższa prawdy? Czy ta Weroniki Rokickiej, czy Rany Dasgupty i Arundhati Roy? Nie mnie rozstrzygać. Przede mną kolejne lektury.

Shehan Karunalitaka "Siedem księżyców Maalego Almeidy"

Bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że ukazała się powieść

lankijskiego pisarza Shehana Karunalitaka "Siedem księżyców Maalego Almeidy" (Marginesy 2023; przełożył Mariusz Gądek). I wcale nie chodziło o Bookera, którego autor za swoją książkę otrzymał, ale o Sri Lankę. Od dawna bardzo chciałam przeczytać powieść, której akcja toczyłaby się właśnie tam, napisaną przez kogoś stamtąd. Wprawdzie nieco odstraszyła mnie informacja, że zdarzenia rozgrywają się w planie realistycznym i fantastycznym: na Sri Lance i w zaświatach, ale pomyślałam, że te drugie będą tylko dodatkiem, a to, co istotne, dziać się będzie na Ziemi. No i chociaż rzeczywiście tak jest, to niestety powieść mnie rozczarowała. Muszę przyznać, że nie podzielam zachwytów, które tu i ówdzie słyszę.

Ale od początku, czyli kilka zdań wprowadzenia. Kolombo rok 1990. Na Sri Lance od lat trwa wojna domowa, w którą zaangażowane są różne siły. Zasadnicza walka rozgrywa się pomiędzy Tamilskimi Tygrysami z północy, którzy dążą do utworzenia swojego państwa, a siłami rządowymi, czyli w większości Syngalezami. Kiedy północ kraju stoi w ogniu, w Kolombo życie toczy się w miarę normalnie. Jeśli ktoś nie angażuje się w politykę, może spać spokojnie, o ile nie stanie się przypadkową ofiarą zamachu terrorystycznego. Bohaterem powieści jest Maali Almeida, fotograf, hazardzista i sprzedawczyk, jak sam o sobie mówi. Od siebie dodałabym jeszcze - cynik i erotoman. Od początku wiemy, że właśnie zginął i trafił w zaświaty w miejsce zwane Pomiędzy. Ma siedem księżyców, czyli siedem dni, aby wyświetlić zagadkę swojego morderstwa. Nie pamięta momentu śmierci. Podejrzewa, że powodem zabójstwa mogły być zrobione przez niego zdjęcia, na których utrwalał wojnę, akty terroru, ich ofiary. Miał w swojej kolekcji także takie fotografie, które kompromitowały rządzących. Ale Maali Almeida nie jest szlachetną postacią. Wysługiwał się różnym stronom konfliktu, pracował dla tych, którzy dawali mu zarobić. Czasem jako fikser zagranicznych dziennikarzy, czasem jako niezależny korespondent wojenny, ale współpracował też z armią rządową, poznał różnych polityków. Mógł narazić się wielu stronom. Stopniowo poznajemy jego historię zawodową, relacje rodzinne, związki.

Co mnie rozczarowało? Przede wszystkim potwornie nudziła mnie warstwa fantastyczna, której wbrew pozorom jest całkiem sporo. Zupełnie nie interesowały mnie rozgrywki pomiędzy zmarłymi, upiorami, duchami i demonami. Ich walka o dalszą drogę Maalego Almeidy, wygłaszane przez nie mądrości. Przez dłuższy czas mieszały mi się te wszystkie pozaziemskie zjawy, na szczęście z pomocą przychodził sporządzony przez autora spis bohaterów, do którego musiałam często zerkać. Trudno mi powiedzieć, na ile te zaświaty osadzone są w hinduizmie albo w jakichś mitach. Czy w ogóle? Ani mnie to nie bawiło, a podobno powinno, ani nie przerażało. Makabryczne zjawy, które do Pomiędzy trafiają w takim stanie, w jakim skończyły życie, przypominały mi postacie z obrazów Boscha - podziwiałam wyobraźnię autora, ale nie budziły we mnie lęku. Starałam się brnąć przez te fragmenty jak najszybciej, aby razem z duchem bohatera znaleźć się w ziemskim świecie.

Niestety tu wcale nie było lepiej. W gruncie rzeczy jest to powieść kryminalna czy sensacyjna - na pierwszy plan wybija się rozwiązanie zagadki, jak zginął Maali Almeida. Chcąc ją rozwikłać, jego duch wplątuje najbliższe mu osoby w polityczną awanturę, której konsekwencje mogą okazać się dla nich tragiczne. Potem przy pomocy zjaw i upiorów próbuje je uratować. Oczywiście można stawiać pytania, czy w imię swoich interesów, w imię wyświetlenia prawdy o politykach, czego nie zrobił za życia, ma prawo kogokolwiek narażać. Można się zadumać nad tym, jak mieszkańców Kolombo niewiele obchodzą ludzkie nieszczęścia, które dzieją się tuż obok nich. Niestety moim zdaniem to wszystko nie wybrzmiewa. Podobnie jak ginie gdzieś w morzu sensacyjnych zdarzeń tło polityczne i tragedia ludzi wplątanych w wojnę domową. Jeśli ktoś jest naprawdę zainteresowany tamtą zapomnianą wojną na tej rajskiej wyspie, niech sięgnie po reportaż Frances Harrison "Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance" wydany kilka lat temu przez Czarne. A już na pewno powinien to zrobić każdy, kto tam był albo się wybiera. Mnie "Siedem księżyców Maalego Almeidy" nie przekonało.

Natasha Brown "Przyjęcie"

Powieść Natashy Brown "Przyjęcie" (Wydawnictwo Poznańskie

2023; przełożyła Martyna Tomczak) to jedna z tych książek, nad którą hamletyzowałam - czytać czy nie czytać? warto czy jednak szkoda czasu? Najpierw zapisałam ją na listę alertów cenowych, która jest dla mnie nie tylko czekaniem na przystępną cenę, ale także rodzajem książkowego czyśćca - próbę czasu przetrwają tylko te tytuły, które naprawdę chcę przeczytać. Mimo że dość często cena świeciła się na czerwono, jakoś jej nie kupowałam. Spotkanie z autorką na Festiwalu Conrada zaciekawiło mnie na tyle, że postanowiłam "Przyjęcie" wypożyczyć z biblioteki. Jeśli nie będę zachwycona, przynajmniej nie będzie mi żal wydanych pieniędzy. No bo temat bardzo ciekawy - kwestia rasy, klasy, feminizm, patriarchat. Co mnie odstraszało? Skondensowana forma, która bywa zaletą, ale bywa też pułapką. Bałam się trochę jej przerostu nad treścią. 

Wypożyczyłam, przeczytałam. Jaki jest werdykt? Jeden z blurbów zamieszczonych na okładce głosi: Lektura tej książki robi niezapomniane wrażenie! Otóż na mnie nie robi! Być może byłoby inaczej, gdybym wcześniej nie poznała znakomitego eseju Reni Eddo-Lodge "Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry", który traktuje dokładnie o tym samym, o czym  powieść Natashy Brown, robi to jednak znacznie dokładniej i wnikliwiej, zwraca uwagę na problemy, z których wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, pokazuje, dlaczego takie książki warto czytać także w kraju, którego społeczeństwo nadal jest dość homogeniczne. Jeśli jednak ktoś nie ma ochoty i czasu na bardziej wymagający esej, nie zastanawiał się dotąd głębiej nad kwestiami koloru skóry, rasy, białego przywileju, niech przynajmniej sięgnie po krótką powieść Natashy Brown, która przedstawia te problemy w pigułce.

Narratorka "Przyjęcia" to młoda czarna Brytyjka, która pracuje w jednym z banków na wysokim stanowisku i właśnie dostała awans na jeszcze wyższe. Na tym zawodowym szczeblu jest jedyną kobietą wśród mężczyzn. Osiągnęła sukces zawodowy, a co za tym idzie finansowy. Do jednego z jej dotychczasowych zadań należy jeżdżenie do szkół z prelekcjami i zaświadczanie swoim przykładem, że czarna dziewczyna z niższej klasy społecznej też może do czegoś dojść. Do tego dochodzi udany związek z białym facetem z klasy wyższej. Niby wszystko jest w porządku, niby powinna być zadowolona, jej rodzina na pewno jest z niej dumna, a jednak coś  tu nie gra. Pod wpływem pewnego zdarzenia zaczyna zastanawiać się nad swoim życiem, a robi to, jadąc na to tytułowe przyjęcie w wiejskim domu rodziców swojego partnera. Przyjęcie, na które nie ma ochoty, ale nie potrafi powiedzieć - nie. Dlaczego? Bo dla jej dobra tak została sformatowana - przez rodzinę, przez szkołę, przez społeczeństwo.

Bądź najlepsza. Pracuj ciężej, działaj sprytniej. Przechodź wszelkie oczekiwania. Lecz zarazem, bądź niewidzialna, niezauważalna. Nie stawiaj nikogo w niezręcznej sytuacji. Nie sprawiaj kłopotu. Istniej tylko w przestrzeni negatywnej. Nie wciskaj się na pierwszy plan! Przemykaj niezauważona. Stań się powietrzem. Otwórz oczy.

Tego uczy się czarne dziewczyny, dla ich dobra, aby kiedyś mogły osiągnąć sukces. I ona ten sukces osiągnęła, ale myśl, że jej życie dalej ma się toczyć takim właśnie trybem, przeraża ją. Praca, której tak naprawdę nie lubi - wybrała karierę w finansach, bo tylko w tej dziedzinie ona, czarna dziewczyna, mogła stosunkowo łatwo, chociaż ciężko pracując, dojść do stanowisk dających stabilizację finansową. Mimo sukcesu nadal czuje, że jej kolor skóry i fakt, że jest kobietą, to problem dla jej kolegów. To ją ogranicza, tworzy szklany sufit. Być może ten awans jest ostatnim na jej drodze zawodowej.

Jestem tym, czym zawsze byliśmy dla imperium: je...nym czystym zyskiem. Zasobem naturalnym, który się eksploatuje, lekceważy zużywa. (...) Nie jestem im winna kolejnych czterdziestu lat mojego życia.

Związek z białym mężczyzną, dzieckiem arystokratów w gruncie rzeczy oparty został na obopólnej korzyści, a ile w nim prawdziwego uczucia, trudno powiedzieć. Ją legitymizuje w oczach jej zwierzchników i partnerów z pracy, jego w Partii Pracy, gdzie próbuje robić polityczną karierę. Czuje, że oszukuje te wszystkie młode dziewczyny, którym opowiada o swoim sukcesie.

W najlepszym razie te dzieciaki dorosną, zasymilują się i swoją pracą będą zasilały budżet państwa, które w kółko im powtarza, że nie są Brytyjczykami. Że tutaj nie jest ich dom. Czy powinnam im o tym powiedzieć?

Jej opowieść miejscami aż kipi gniewem. Jest wściekła na białych Brytyjczyków, którzy nie pamiętają, że ich dobrobyt został zbudowany na eksploatacji i wyzysku czarnych.

[czarne] ciała, wystawiane na targach, upychane, skute łańcuchami, bok przy boku i głowa przy stopie pod pokładem (...) statku. Warunki gorsze niż dla zwierząt.

Jest wściekła, bo chociaż w Wielkiej Brytanii urodziła się nie tylko ona, ale także jej rodzice, nadal nie jest stąd.

Tu się urodziłam, tu urodzili się moi rodzice, tu mieszkam całe życie - ale nigdy nie będę stąd. Ich kultura w moim wykonaniu staje się parodią.

Jak znaleźć tę równowagę? Ten złoty środek? Być sobą, czarną dziewczyną, której przodkowie urodzili się na innym kontynencie, może byli niewolnikami, a jednocześnie czuć się częścią brytyjskiego społeczeństwa? Ale właśnie to społeczeństwo na to jej nie pozwala. Bądź taka jak my, ale przecież ona z jej historią nie może być taka jak oni. Pozwólcie mi być sobą! - zdaje się krzyczeć narratorka. Tyle tylko, że ona już nie ma ochoty walczyć, brnąć dalej w ten fałsz. Tak myśli o swoim udziale w przyjęciu, na które została zaproszona.

Rozumiem, co oznacza ten weekend. Odsłonięcie kotary, zaproszenie do ukrytych komnat. Ale nie przyjęcie do grona. Jeszcze nie. Tylko jeden krok naprzód, krok bliżej. (...) uczę się, czym jest kapitał kulturowy. Uczę się poruszać po ich świecie. Jak powinnam żyć. Co powinno sprawiać mi przyjemność. Obserwuję i chłonę. To wymaga wprawy. Zrozumienia, co jest poza zasięgiem. Do czego nigdy nie doskoczę.

Niech lektura "Przyjęcia" Natashy Brown będzie wstępem do sięgnięcia po wspomniany przeze mnie esej  Reni Eddo-Lodge.

Walter Kempowski "Wszystko na darmo"

Kiedy tylko dowiedziałam się, że ArtRage zamierza wydać powieść 

niemieckiego pisarza Waltera Kempowskiego "Wszystko na darmo" (2023; przełożyła Małgorzata Gralińska), której akcja rozgrywa się na terenie Prus Wschodnich  zimą roku 1945, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Nie żebym wcześniej znała autora albo słyszała o tej książce, nic z tych rzeczy. Z mojej niewiedzy czuję się jednak rozgrzeszona, bo to pierwsza pozycja tego niemieckiego pisarza, jaka wychodzi w Polsce, choć w jego dorobku ostatnia. Nieprzypadkowo w artrage'owskiej serii Cymelia, w której mają ukazywać się zapomniane lub nigdy niewydawane w naszym kraju klasyki literatury światowej. Choć powieść "Wszystko na darmo" ukazała się w Niemczech kilkanaście lat temu, już na tamtejszym rynku klasyką się stała. Tak przynajmniej zapewnia szefostwo ArtRage i tłumaczka. 

Zatem jeśli nie o pisarza chodziło, to  magnesem był temat - historia Prus Wschodnich, ewakuacja mieszkańców tych terenów zimą 1945 roku, cały ten skomplikowany splot  cierpienia ludności cywilnej i niemieckiej winy. Temat długo przemilczany, od jakiegoś czasu poruszany. Tu muszę oczywiście polecić znakomitą powieść wydawanego w Polsce, chociaż chyba słabo rozpoznawalnego, innego niemieckiego pisarza Siegfrieda Lenza "Muzeum ziemi ojczystej", której akcja rozgrywa się na tych terenach, ale obejmuje znacznie szerszą perspektywę czasową, bo sięga jeszcze przed pierwszą wojnę światową. 

Akcja "Wszystko na darmo" rozpoczyna się w styczniu 1945 roku w popadającym w ruinę dworze Georgenhof należącym do rodziny von Globig. Gdzieś pomiędzy Elblągiem, a Olsztynem, niedaleko miasteczka Mitkau, którego nie udało mi się zidentyfikować. Tu dygresja dotycząca nazewnictwa. Może byłoby lepiej, bo bardziej autentycznie, gdyby wszystkie nazwy miejscowości zostały zapisane w niemieckiej wersji, a te, których polskich nazw nie udało się rozszyfrować, dodatkowo opatrzone przypisem? Trochę nie rozumiem, dlaczego Elbląg, Olsztyn, Królewiec, Tylża pojawiają się w polskim brzmieniu, skoro inne, prawdopodobnie trudne do identyfikacji, a może w ogóle wymyślone przez pisarza, w niemieckim. Ale to drobiazg. Wróćmy do sedna. 

Pan domu, Eberhard von Globig, przebywa na froncie włoskim, w posiadłości mieszka jego żona Katharina, ich dwunastoletni syn Peter i cioteczka, stara panna, rezydentka, dzięki staraniom której życie we dworze jakoś się jeszcze toczy, bo matka i syn zdają się być pogrążeni w jakimś marazmie, niemocy, śnie. Regularnie odwiedza ich przychodzący z miasteczka nauczyciel Petera, który odkąd zamknięto szkołę, udziela mu prywatnych lekcji. Co jakiś czas z krótkiej gościny korzysta ktoś obcy, później na kilkudniowy odpoczynek pojawiają się uchodźcy. W domu jest zimno, ponuro, większość pomieszczeń stoi nieużywana, bo nie ma ich czym opalać, na głód nikt nie narzeka, ale o prowadzeniu wystawnego życia, jak kiedyś, nie ma już mowy, trzeba zadowolić się tym, co jest, a i tak żyje się łatwiej niż w mieście i można podzielić się zapasami z gośćmi albo z kilkoma ważnymi osobistościami z Mitkau. Autor znakomicie oddał atmosferę tego ponurego domu i tego czasu. Czytając, czułam się tak, jakbym tam była.

Pozornie niewiele się dzieje, to taki okres wyczekiwania, zawieszenia. Niby wiadomo, że Armia Czerwona się zbliża, z daleka słychać kanonadę, zdarza się alarm lotniczy, na horyzoncie widać łunę pożarów, ale wszyscy wierzą, że ofensywa zostanie odparta, a jeśli trzeba będzie wyruszyć w drogę i uciekać, to na krótko. Potem się wróci i zrobi porządki, wyremontuje zapuszczony dwór, znowu będzie się przyjmować gości i żyć jak dawniej. Tylko ci najbardziej zapobiegliwi i przewidujący już latem wysłali żony i dzieci do Berlina, Monachium czy innego miejsca w głębi Rzeszy. Tymczasem każdy z mieszkańców dworu żyje swoim życiem. Cioteczka się krząta, Katharina zamyka się w swoich pokojach, czyta, słucha radia, także zakazanego BBC, wspomina dawne czasy, jakiś przelotny romans nie-romans, który być może miał swoje poważne konsekwencje, od czasu do czasu jedzie do Mitkau załatwić jakieś sprawy albo spotkać się z przyjaciółką, która potrafi ją rozweselić. Peter uczy się, bada różne obiekty pod ulubionym mikroskopem, bawi się kolejką. Urozmaiceniem monotonii są te niezapowiedziane wizyty. To takie chwytanie normalności, chwil radości w czasach niepewności, tuż przed katastrofą, w którą prawie nikt nie wierzy. 

Jak dowiedzieć się można z posłowia tłumaczki, Walter Kempowski był archiwistą dnia codziennego, kronikarzem życia Niemców, zbierał listy, dzienniki, pamiętniki, dokumenty, wycinki gazet, które wydał w kilkunastu tomach. I taką swoistą kroniką jest też ta powieść. Bo chociaż na pierwszy plan wysuwają się mieszkańcy dworu, to w mniejszych lub większych epizodach poznajemy także kilkoro mieszkańców miasteczka, osiedla domków, które zostało wybudowane po drugiej stronie szosy, pojawiają się też robotnicy przymusowi czy jeńcy wojenni. Często są to tylko migawki, ale dzięki nim dostajemy całą panoramę postaw. To przeciętni Niemcy. Jaki jest ich stosunek do wojny, nazizmu, Hitlera? Różny. Od gorliwych wyznawców przez takich, którzy nie zastanawiają się jakoś specjalnie nad tym, co się dzieje, o ile nie utrudnia im to życia, do takich, którzy być może zaczynają wątpić i jak Katharina słuchają potajemnie obcych rozgłośni. Ile wiedzą? Co wypierają? Czemu dają wiarę? I chociaż w to w miarę spokojne życie mieszkańców dworu nagle wkroczą nieoczekiwane zdarzenia o tragicznych konsekwencjach, to oni zdają się je przyjmować wprawdzie z niedowierzaniem, zdumieniem, ale jednocześnie ze spokojem, jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, co grozi zamieszanym w nie osobom. Jest to na tyle sugestywne, że  ja również przyjęłam podobną perspektywę i wydawało mi się, że małomiasteczkowe koneksje, zbliżający się front sprawią, że sprawa jakoś się rozmyje. Dziwne jest to, jak w gruncie rzeczy mieszkańców dworu niewiele łączy. Jakby każdy żył swoim życiem i troszczył się sam o siebie, jakby nie stanowili rodziny, jakby byli pogrążeni we śnie, znieczuleni.

Druga część książki to opowieść o gehennie ewakuacji. Wędrówce nieprzeliczonego ludzkiego węża na zachód, aby przedostać się do Rzeszy. Chaos, niepewność, niewiadoma, szaber, oszustwa, kradzieże, opuszczone domy i wsie, trupy ludzi i koni przysypane śniegiem zamarzające na mrozie, bombardowania. Śmierć przychodzi nagle, nieoczekiwanie i znowu jakby niespecjalnie poruszała. Trzeba zostawić zmarłych, pozbyć się niepotrzebnego bagażu i ruszać dalej w niewiadomą. Także narrator w beznamiętny sposób informuje o śmierci bohaterów. Nagle rzuca lakoniczną informację. Oprócz ludzi i zwierząt zagładzie podlegają też książki, obrazy, całe niematerialne, duchowe dziedzictwo. Nic nie ocaleje.

Na koniec chciałabym zwrócić jeszcze uwagę na specyficzny zabieg, jakim posługuje się autor. Otóż bardzo wiele zdań o charakterze twierdzącym kończy znakiem zapytania. Na mnie sprawia to takie wrażenie, jakby narrator opowiadając o tym bezpowrotnie minionym świecie, sam nie był pewny, jak było naprawdę. Może tak? A może jednak nie? Jakby ktoś usiłował po wielu latach przypomnieć sobie tamte zdarzenia, odczucia. Może też dlatego do niektórych wspomnień bohaterowie wracają po wielokroć. Wspominają je w krótkich migawkach, jakby sami nie byli pewni, czy miały miejsce, czy nie.

Bardzo ciekawa powieść, skłaniająca do zadumy i refleksji. Jedna z takich książek, o których się nie zapomina, mimo że trudno powiedzieć, aby się polubiło jej bohaterów.  

Tove Ditlevsen "Twarze"

Po autobiograficznej "Trylogii kopenhaskiej", powieści "Ulica

dzieciństwa" i opowiadaniach "Moja żona nie tańczy" przyszedł czas na "Twarze" (Kojro 2007; przełożyła Elżbieta Frątczak-Nowotny). To pierwsza wydana w Polsce książka duńskiej pisarki Tove Ditlevsen, która za sprawą Czarnego zyskała w naszym kraju należne jej miejsce. Ta niewielkich rozmiarów powieść, ledwo ponad sto stron, więc może jednak dłuższe opowiadanie, przeszła w chwili wydania bez echa. Szukając z ciekawości recenzji, znalazłam kilka na blogach i jedną w znanym tygodniku. Wydawnictwo, które miało specjalizować się w literaturze fińskiej, wydało zaledwie kilka tytułów i chyba już nie istnieje.

"Twarze" to nie jest lektura łatwa - z tych czterech pozycji dla mnie najtrudniejsza w odbiorze. Nie chodzi o formę, o hermetyczność, ale o temat, jakim jest choroba psychiczna, z którą zmaga się główna bohaterka. Lise to kobieta po czterdziestce, autorka popularnych książek dla dzieci, ma drugiego męża, troje dzieci i wygodne życie. Ale nie jest szczęśliwa. Od jakiegoś czasu nie pisze, mąż ją zdradził, w domu rządy sprawuje Gitte, młoda dziewczyna, która stała się kimś więcej niż służącą. Opiekuje się dziećmi, ma na nie wpływ, zajmuje się domem, trzyma jakąś władzę nad Lisą i jej mężem. Jest irytująca, nieco demoniczna, stara się nadrobić braki w wykształceniu, czytając książki, chodzi na demonstracje przeciwko wojnie w Wietnamie, głosi miłość bliźniego i ma lewicowe poglądy. 

Liczy się tylko miłość bliźniego, wszystko inne jest całkowicie aspołeczne. (...) Rodzina to przeżytek. Nie chcemy ani się pobierać, ani wydawać na świat dzieci.

Gitte siedziała w kącie, prowadząc ożywioną rozmowę z pacjentką. Jej twarz była oderwana od kontekstu jak zdania, które Gitte wyciągała w domu z książek i ubierała się w nie, jakby wkładała kostium, co do którego nikt nie miałby wątpliwości, że został uszyty właśnie dla niej. 

Wygląda na to, że owinęła sobie rodzinę wokół palca i pociąga za sznurki. Właściwie nie wiadomo, przynajmniej na początku, na ile jej obraz zniekształcony jest przez perspektywę popadającej w chorobę Lise. Tak jak w opowiadaniach z tomu "Moja żona nie tańczy" więcej tu pytań niż odpowiedzi. Można snuć domysły. Czy to przypadkiem nie Gitte jest jedną z przyczyn pogarszającego się stanu Lise? Czy to nie ona wzbudza w nadwrażliwej chlebodawczyni wyrzuty sumienia, że nie dość przejmuje się strajkującymi górnikami w Hiszpanii, więzionymi rosyjskimi pisarzami, więźniami politycznymi w Grecji, wojną w Wietnamie? Jednym słowem całym złem tego świata? Że w gruncie rzeczy nie jest dość postępowa, ma rasowe uprzedzenia, a może nawet jest antysemitką? Ona, która sama wywodzi się z robotniczej rodziny, a teraz wiedzie wygodne mieszczańskie życie?  

... powinniśmy  przede wszystkim kochać tych, których inni przeoczyli. Tych, których kochanie wymaga  trudu, tych, których w głębi duszy uważamy za odrażających, ponieważ uniemożliwiają nam przyjemne życie.

Nie może pani współczuć ludziom, których nigdy pani nie widziała. - usłyszy Lise od lekarza, kiedy po trzech tygodniach pobytu w szpitalu psychiatrycznym zacznie dochodzić do siebie. Czy jej choroba jest próbą ucieczki od świata? Od jego zła i od domowych problemów? A może niezgodą na siebie? 

Jednak nie odpowiedź na te pytania jest w tej książce najważniejsza. Największe wrażenie robi opis samej choroby. Cierpienia, jakie ze sobą niesie. Niemożności wyrwania się z jej szponów. My, tak samo jak personel szpitala, wiemy, że głosy, który słyszy Lise, mikrofon, który rzekomo ukryty jest w poduszce, twarze, które pojawiają się w kratce ściekowej, to wszystko jest wytworem jej chorej wyobraźni. Nikt też nie chce jej otruć. Tymczasem te głosy, te nieistniejące rozmowy dręczą ją, sprawiają ból i wywołują strach. Pojawia się w nich Gitte, Gert, jej mąż, matka. Wszyscy mają do niej pretensje albo chcą się jej pozbyć. To, że patrzymy na świat z perspektywy osoby chorej, jest przejmujące. A Tove Ditlevsen wie, o czym pisze, bo sama zmagała się z chorobą psychiczną, podejmowała liczne próby samobójcze, a ostatnia okazała się skuteczna. Równie przejmujący jest obraz szpitala psychiatrycznego, a szczególnie oddziału zamkniętego, na który trafia bohaterka.

Pacjentki spacerowały tam i z powrotem długim korytarzem w sukienkach, które były na nie albo za małe, albo za duże. Ich przypadkowe twarze były szare i okrągłe i nie pasowały do nich tak samo jak sukienki. (...) Jedną ręką wodziły po ścianie, która pochylała się lekko w kierunku pokoju; wiedziały, że pewnego dnia przewróci się na nie w swoim żółtym, zapomnianym zmęczeniu i je zmiażdży. (...) na nowo podejmowały wyczerpującą pracę, polegającą na oddzielaniu od siebie kolejnych godzin, żeby wieczór nie zaskoczył ich w samym środku popołudnia, a noce nie zlewały się w długie łańcuchy, tak, że nie bardzo było wiadomo, co stało się z rozdzielającymi je dniami.

Pełna nieokreślonego lęku weszła do pozbawionego wspomnień pomieszczenia, w którym pacjentki siedziały naprzeciwko odwiedzających osób z pozbawionymi konturów przestarzałymi twarzami, wyjętymi z garderoby, gdzie wisiały na wieszakach jak sukienki, które nigdy nie pasowały.

Kto zna ostatnio wydane książki Tove Ditlevsen, powinien koniecznie sięgnąć po "Twarze". To uzupełnienie jej twórczości. Kto dotąd się z nią nie zetknął, może ten brak nadrobić, bo warto. A właściwie przynajmniej spróbować. W końcu nie wszystko wszystkim musi odpowiadać.

Popularne posty