Joanna Bator "Piaskowa Góra"

Wstyd powiedzieć, a może jednak nie, ale "Piaskowa Góra" (Znak

2019, wydanie I 2009) to moje pierwsze spotkanie z prozą Joanny Bator. Już od dawna chciałam sięgnąć po jakąś powieść jej autorstwa, kilka lat temu kupiłam "Gorzko, gorzko", które do dziś spoczywa w głębinach mojego czytnika, czekając na swoją kolej. Zawsze jednak były lektury, na których zależało mi bardziej. Aż w końcu pod wpływem zachwytów koleżanki, z którą wymieniamy od czasu do czasu uwagi o książkach, pomstując na ilość czekających w kolejce tytułów, postanowiłam wreszcie sięgnąć po "Piaskową Górę", którą to rzeczona koleżanka właśnie się zachwycała. No i stało się.

"Piaskowa Góra" jest pierwszą częścią trylogii wałbrzyskiej. To rozbudowana historia rodzinna z rozgałęzieniami w stronę opowieści o sąsiadach i znajomych głównych bohaterek. Sięga czasów przedwojennych, aby zakorzenić się w PRL-u, a zakończyć już w okresie transformacji. Wiele tu wątków, epizodów, odnóg i kłączy. Konstrukcja tej opowieści kojarzy mi się z drzewem o mocno rozbudowanej koronie i rozlicznych korzeniach. Zagłębiając się w nią, meandrując, składamy sobie krok po kroku historię bohaterek. A są to Jadzia, jej córka Dominika i jej matka, ważna jest też teściowa. Jadzia, która urodziła się w czasie wojny w Zalesiu, gdzieś w centralnej Polsce, przyjeżdża do Wałbrzycha za pracą, bo tu mieszka jej krewny, obrotny Kazimierz. Poznaje Stefana, pracującego w kopalni górnika, którego rodzice przybyli do Wałbrzycha już po wojnie i zajęli mieszkanie po Niemcach. Jadzia i Stefan pobiorą się i po kilku latach, już w epoce Gierka, otrzymają wymarzone mieszkanie w wieżowcu z wielkiej płyty w dzielnicy zwanej Piaskową Górą. Z czasem coraz ważniejszą bohaterką staje się ich córka, Dominika, niespełniająca oczekiwań matki, bo tak do nikogo niepodobna. W niczym nie przypomina wymarzonej córki - ani ładna, ani grzeczna. Istna buszmenka, tak nazywa ją zniesmaczona jej wyglądem Jadzia. No i jeszcze ten nieoczekiwany talent matematyczny. Skąd się wziął? A skąd jej czarna, bujna czupryna czyniąca z niej dziwadło? Z czasem historia skręca w stronę mieszkającej w zalesiu matki Jadzi i rozwija się w nieoczekiwanym kierunku.

Połknęłam "Piaskową Górę" błyskawicznie, bo to powieść, która zwyczajnie wciąga, a im dalej w las, tym bardziej chciałam się dowiedzieć, jak toczyły się losy bohaterek i bohaterów, jak rozwiąże się ta historia. Jednak cały czas towarzyszyło mi pytanie, co aż tak bardzo zachwyciło moją koleżankę, no i dlaczego książka była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. Kiedy pisałam te słowa, od lektury upłynął tydzień i muszę przyznać, że wrażenia nieco wyblakły, wyparła je książka, którą właśnie czytałam. Nie mogę powiedzieć, abym żałowała lektury, przeciwnie cieszę się, że po "Piaskową Górę" wreszcie sięgnęłam i na pewno sięgnę po kolejne dwie części trylogii wałbrzyskiej, no i wreszcie po "Gorzko, gorzko". Ale, jak to często bywa, kiedy oczekiwania szybują w kosmos, spodziewałam się czegoś o większym ciężarze.

Wydaje mi się, że "Piaskowej Górze" zaszkodził czas. Myślę, że inaczej odbierałabym ją wtedy, kiedy została napisana, bo w roku 2009 była świeża tematami, które dopiero wydobywano na światło dzienne. Dziś o tym wszystkim napisano już wiele książek, powiedziano dużo, stąd wrażenie, że to już było, że to znam, że to dla mnie nic nowego.

Bo jednym z głównych tematów jest Wałbrzych, miasto na Ziemiach Odzyskanych, a właściwie pozyskanych, czyli poniemieckich. Miasto, skąd uciekli albo zostali wysiedleni Niemcy, po których zostały domy, mieszkania i sprzęty codziennego użytku. Na ich miejsce przybyli przesiedleńcy ze wschodu, z ziem utraconych. To historia teściów Jadzi. Inni przyjechali z Polski centralnej, bo łatwiej tu było robić interesy, ukryć się, zacząć wszystko od nowa. To przypadek Kazimierza, krewnego Jadzi. 

Innym tematem, który łączy się z pierwszym, można powiedzieć, że z niego wypączkował, to opowieść o mieście, gdzie węgiel stał się najpierw błogosławieństwem, a potem w czasach transformacji przekleństwem, bo kopalnie zaczęto zamykać, a Wałbrzych stopniowo popadał w ruinę.  Już w smętnych latach osiemdziesiątych, po załamaniu się gierkowskiego eldorado, kto mógł, wyjeżdżał do Niemiec, a jeśli nie mógł, to przynajmniej robił z Niemcami interesy. 

Jest wreszcie wątek żydowski, który pojawia się zupełnie nieoczekiwanie. No i historia PRL-u. Od powojennej biedy, przez gierkowską małą stabilizację, czasy kryzysu, stanu wojennego, aż po transformację. Te wszystkie tematy od roku 2009, kiedy powieść się ukazała, zostały już na wiele sposobów opowiedziane, przenicowane. Stąd moje wrażenie, że nie czytam o niczym, czego bym wcześniej nie wiedziała.

Dalej też dziś jesteśmy, jeśli chodzi o tematy feministyczne. Dobroduszna, naiwna Jadzia, wychowana na "Trędowatej", marząca o rycerzu na białym koniu, który w jej snach na jawie przybiera postać  kogoś w rodzaju ordynata Michorowskiego, a jeszcze lepiej cudzoziemca, zderza się z prozą życia, czyli z górnikiem Stefanem, jak się okaże nieudacznikiem, co mu życie przeleci koło nosa, co to wszystkich obwinia za to, że stoi w miejscu, co smutki i zawody topi w alkoholu. 

Życie, co Jadzia już zaczyna widzieć wyraźnie, nie dało jej zbyt wielu możliwości i tylko patrzeć, jak przejdzie obok, zostawiając ją z pustymi rękoma (w tym jedną upośledzoną też z winy życia). Przez godzinę romantycznego luksusu Jadzia żona i matka pozwala Jadzi nieżonie i niematce na fantazje o Cudzoziemcu, ordynacie, który jest tym wszystkim, czym Stefan nie jest, a ona przy nim nie jest niczym innym niż Jadzią.

Jeśli Jadzi się nie udało, to może przynajmniej uda się Dominice i ona zdobędzie swojego cudzoziemca? Ale jak ma się jej udać, skoro przypomina buszmenkę, a ubiera się jak chłopak? Dominika też ma swoje marzenia, inne niż matka, a przecież jakoś podobne.

Odbita w takim wyjątkowym lustrze, mogła się coraz bardziej do Jadzi nieupodabniać.

Ona też marzy o swoich wyspach Bula-Bula i o tym, aby uciec od codzienności, a już zwłaszcza od takiej, jaką żyje jej matka. 

Z takim kimś nie zdarzyłaby się żadna codzienność i zwykłość, nie byłoby przyziemnych rozmów o pieniądzach i o zakupach, żadnego: a co jutro na obiad. (...) Taka miłość sprawiłaby, że ukorzeniony sznur łączący ją z Jadzią naprężyłby się tak bardzo, że w końcu by pękł, a siła odrzutu wykatapultowałaby Dominikę wprost na wyspę Bula-Bula.

I chociaż patriarchat w tym świecie ma się dobrze, to kobiety są silne, a mężczyźni słabi. Takie są Jadzia, jej teściowa i matka oraz inne bohaterki drugoplanowe. A faceci u ich boku to tacy jak Stefan rozczarowani życiem słabeusze topiący swoje niepowodzenia w alkoholu. Faceci, którym nikt nie powiedział, jak być ojcem, a już szczególnie ojcem dorastającej córki, więc abdykują i w tej dziedzinie.

Jadzia już nie jest żoną amatorką, nabrała doświadczenia w radzeniu sobie ze Stefanem i coraz bardziej zdaje sobie sprawę ze swojej władzy. To władza pełna złości, nie gniewu; władza szczypiąco-szarpiąca, jej oręż to miotła i ściera. Kuchenna królowa miotłą pogoni, ścierą da przez łeb, gdy się jej pod rękę poddany jakiś nawinie. Ze złości władczyni urabia sobie ręce i wypruwa żyły, ukrzyżowuje się codziennie za grzechy chłopa, który wstrętny jest. Chłopy,  z brudu i głodu jeden z drugim by zdechł, gdyby sami zostali. Ofermy, ochlapusy i dziady.

Co z tego, kiedy te silne kobiety rządzą tylko w swoim domu, a  ton nadają tacy cwani kombinatorzy jak Kazimierz, który w nowych czasach, kto wie, czy nie popłynie w politykę.

Co w takim razie po latach zostaje z "Piaskowej Góry", skoro wszystko już było? Sama historia po prostu bardzo ciekawa, portrety bohaterek i bohaterów, nawet tych z drugiego planu, no i wreszcie język. Czasem jak z baśni, czasem ironiczny, rozbuchany wyobraźnią autorki, czasem przypominający frazę Masłowskiej. 

Patrick Radden Keefe "Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego"

Do książki Patricka Raddena Keefe'a "Imperium bólu. Baronowie

przemysłu farmaceutycznego" (Czarne 2023; przełożył Jan Dzierzgowski) przymierzałam się od dłuższego czasu. Po pierwsze dlatego, że temat mnie interesuje, a po drugie ze względu na autora, który napisał znakomity reportaż o irlandzkich Kłopotach - "Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej". No i wreszcie sięgnęłam po nią, tym chętniej, ponieważ zauważyłam, że ostatnio czytam tylko beletrystykę i biografie, a reportaż i inne formy poszły gdzieś w kąt.

Książka  Patricka Raddena Keefe'a opowiada historię imperium rodziny Sacklerów, którzy w znacznej mierze odpowiadają za epidemię uzależnienia od opioidów w Stanach Zjednoczonych. Jak wspomniałam, o sprawie słyszałam, od dawna polowałam na inny reportaż na ten temat - "Dreamland. Opiatowa epidemia w USA" Sama Quinonesa. Zbieg okoliczności sprawił, że kiedy czytałam "Imperium bólu", udało mi się upolować wspomnianą wyżej książkę po niezwykle atrakcyjnej cenie, więc wkrótce i po nią sięgnę. Widziałam też bardzo dobry film dokumentalny "Całe to piękno i krew". Jego bohaterką jest znana fotografka i aktywistka Nan Goldin, która po wypadku uzależniła się od leku opioidowego produkowanego przez firmę farmaceutyczną Sacklerów, a kiedy udało jej się uzależnienie pokonać, razem z innymi aktywistami doprowadziła do tego, że muzea, uniwersytety i inne tego typu miejsca zaczęły odcinać się od Sacklerów, którzy hojnie łożyli na te instytucje, i przestawały brać od nich pieniądze. Jej historia pojawia się w jednym z rozdziałów książki Patricka Raddena Keefe'a.

Jeśli miałabym krótko, ale celnie napisać, o czym jest "Imperium bólu", to byłyby to niewyobrażalna chciwość i takiż cynizm oraz powiązania wielkiego biznesu z politykami. Po trupach do celu, czyli ogromnych pieniędzy. W wypadku Sacklerów owo po trupach należy traktować dosłownie, gdyż śmiertelnych ofiar opioidów jest w Stanach więcej niż ofiar wypadków drogowych. Trudno podchodzić do tej książki na chłodno, kiedy czyta się o rozmaitych machinacjach stosowanych przez rodzinę wspomaganą przez armię suto opłacanych prawników, a celem były pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze, jakby ich mieli mało. Kiedy wziąć pod uwagę rozmaite polityczne powiązania i wpływy, z których korzystali, na myśl przychodzą jeszcze takie określenia jak ośmiornica czy mafia.

Patrick Radden Keefe zajmuje się w swojej książce jedną odsłoną opioidowego kryzysu, czyli imperium rodziny Sacklerów, ale chociaż graczy na tym rynku jest więcej, to udowadnia, że to od nich wszystko się zaczęło i oni mają największy udział w tej epidemii. Aby opowiedzieć, jak do tego doszło, zaczyna od początku, czyli od młodości trzech braci, Arthura, Raymonda i Mortimera, którzy przyszli na świat na początku dwudziestego wieku w rodzinie żydowskich imigrantów z Europy. Pierwsza część książki stanowi rodzaj prologu do dwóch kolejnych. To opowieść o najstarszym, Arthurze, którego od czasów szkolnych cechowała niezwykła obrotność i biznesowa smykałka. Zarabiał już jako uczeń, a kiedy studiował, były to już całkiem niezłe pieniądze. Stworzył coś, co z czasem kontynuowali jego bracia, dla których był bardziej ojcem. To po pierwsze model biznesowy oparty na sieci powiązanych ze sobą firm, które z jednej strony grają na siebie, a z drugiej zależności między nimi i między nimi, a właścicielem są trudne do odkrycia. Tak powstała agencja reklamowa, która wspierała raczkujący biznes farmaceutyczny Arthura. Po drugie cel, czyli wielkie pieniądze zarabiane bez oglądania się na uczciwość i etykę. Po trzecie chęć, aby przetrwało nazwisko Sacklerów, które nie miało być kojarzone z biznesem, a już na pewno nie z prowadzonym w nieuczciwy sposób, ale z filantropią. To Arthur dorobił się wielkich pieniędzy najpierw na agencji reklamowej, a potem na valium, leku uspokajającym, który masowo zażywały amerykańskie panie domu. Jedno wspierało drugie. O tamtym problemie Rolling Stonesi napisali nawet wpadającą w ucho piosenkę Mother's Little Helper, którą bez trudu można znaleźć w sieci i którą być może czytelniczko i czytelniku tej notki znacie, ale nie wiecie, że to o tym. Tak było ze mną, przecież nigdy nie wsłuchiwałam się w słowa. W końcu to Arthur zaczął łożyć duże pieniądze na wspomniane już instytucje, stawiając rozmaite warunki i wymagając, aby za każdym razem nazwisko Sacklerów było upamiętnione. Taką drogę powielili, a nawet ją udoskonalili, jego bracia, a potem ich dzieci, wprowadzając na rynek najpierw jeden lek opioidowy, a potem kolejny. Cynizm polegał na tym, że chociaż od początku doskonale wiedzieli, że ich lek przeciwbólowy uzależnia, ukrywali to. Właśnie o to chodziło, aby pacjent, który raz zacznie łykać ten lek, musiał robić to zawsze, zwiększając dawki. Tu ważne zastrzeżenie - te leki powinny być zapisywane tylko pacjentom cierpiącym na poważne bóle pod ścisłą kontrolą lekarza i przez jakiś czas, chyba że dotyczy to pacjentów terminalnych. Tymczasem firma Sacklerów zrobiła wszystko, aby były zapisywane masowo, także z błahych przyczyn, i niemal bez żadnej kontroli. Kiedy sprawa zaczęła się sypać, ich prawnicy udowodniali, że to nie wina leku, ale ludzi, którzy go zażywają.

Aby dotknąć i zrozumieć całą ohydę i grozę tego procederu, całą sieć sprytnych sztuczek, powiązań i nacisków, także politycznych, trzeba przeczytać "Imperium bólu". I chociaż na koniec po długoletniej walce uczciwych dziennikarzy, prokuratorów i sędziów nazwisko Sacklerów okryło się hańbą i stało się toksyczne, to ani nie stracili swoich ogromnych pieniędzy, ani nikt nie poszedł za kratki. Za każdym razem dochodziło do ugody, która była zgniłym kompromisem.

Ale książkę Patricka Raddena Keefe'a można traktować znacznie szerzej niż tylko jako opowieść o imperium Sacklerów, którzy za nic mają uczciwość i prawo. To opowieść o chorobie, jaka drąży współczesny kapitalizm. O niejasnym przenikaniu się państwowego i politycznego z prywatnym, o nieuczciwym lobbingu, o nachalnym marketingu, który udaje informację, o unikaniu płacenia podatków, o wybielaniu zbrukanego wizerunku firmy działalnością charytatywną, o wpływach, o bezkarności, o coraz większym rozwarstwieniu społecznym, a wreszcie o pieniądzach, pieniądzach, pieniądzach, o zysku, zysku, zysku bez oglądania się na koszty. Przecież dziś podobnie działają i podobnie są bezkarni choćby właściciele rozmaitych firm w branży IT, ale przecież nie tylko.  Nazwy i nazwiska każdy może sobie dośpiewać. A nieszczęście polega na tym, że naprawdę trudno się bez tego, co nam oferują, obejść. 

Bardzo ciekawa i bardzo przygnębiająca lektura.

Pilar Quintana "Otchłanie"

Powieść Pilar Quintany "Otchłanie" (Mova 2023; przełożyła Iwona

Michałowska-Gabrych) to druga książka z kobiecej serii kolumbijskiej, kobiecej to znaczy pisanej przez pisarki, co nie znaczy, że tylko dla kobiet. A wszystko zaczęło się od podcastu pewnej szacownej uczelni, w którym rozmawiano o twórczości trzech kolumbijskich autorek. A że zawsze strzygę uszami na hasło literatura latynoska, więc zapisałam sobie ich nazwiska, zobaczyłam, co w Polsce wyszło i co mnie interesuje, no i sukcesywnie czytam. Kilka miesięcy temu pisałam o "Delirio" Laury Restrepo, dziś o powieści Pilar Quintany.

"Otchłanie" połknęłam w dwa dni, a gdybym miała czas, to wystarczyłby jeden. Ponieważ czytałam wersję papierową,  chciałam podkreślić, że książka została bardzo przyjaźnie wydana - normalny druk, a nie taki, że bez lupy nie podchodź, spory margines i interlinia. Piszę o tym, bo niestety, odkąd znowu za sprawą biblioteki sięgam po papier, mam wrażenie, że dzisiaj nie jest to standardem. Wydawcy oszczędzają, co rozumiem, więc najczęściej druk jest mały, aby wcisnąć jak najwięcej treści w jak najmniejszą ilość stron. Ale ta przyjazna wersja to nie jedyny powód, dla którego powieść tak szybko się czyta. Po prostu jest ciekawa i w stosunkowo lekki sposób opowiada o poważnych problemach. 

Akcja toczy się w Cali w Kolumbii lat dziewięćdziesiątych. To jeszcze czas wojny domowej, ale książka nie porusza problemów politycznych. Owszem w pewnym momencie, kiedy portretowana rodzina wyjeżdża na kilkudniowe wakacje do górskiej posiadłości znajomych, mowa jest o partyzantach, którzy napadli na cysternę z mlekiem i rozdali je biednym mieszkańcom. To wersja wieśniaka opiekującego się na co dzień bogatą posiadłością, a wersja rodziców ośmioletniej Claudii, narratorki powieści, jest oczywiście inna - partyzanci są źli, a dozorca głupi. W rzeczywistości sprawa była o wiele bardziej skomplikowana - szlachetna idea z czasem zupełnie się wyrodziła i może partyzanci rozdali to mleko, ale zajmowali się też na dużą skalę handlem narkotykami, bo to dawało im pieniądze, no i oczekiwali od mieszkańców zagubionych w selwie wiosek konkretnej pomocy. Kogo interesuje dramatyczna historia Kolumbii, niech koniecznie sięgnie po bardzo dobry reportaż Macieja Wesołowskiego "Cafe Macondo. Reportaże z Kolumbii". Czytałam, ale niestety nie podzieliłam się swoimi refleksjami tutaj, bo była to jedna z zaległości wakacyjnych, której nie ogarnęłam po powrocie z podróży.

Dość dygresji, wracam do książki. Jak już wspomniałam, narratorką jest ośmioletnia Claudia, która obserwuje, bardzo wnikliwie, to, co dzieje się w jej rodzinie. Ojciec, współwłaściciel, razem z siostrą, rodzinnego biznesu - supermarketu, jest sporo starszy od matki, która nie pracuje, bo nie musi, nie ma też żadnego wykształcenia poza szkołą średnią. Dlaczego? Bo jej ojciec uznał, że kobiecie niepotrzebne są studia, wszak jej powołaniem jest wyjść za mąż i urodzić dzieci. Jeśli więc dziewczyna nie ma ojca niepodszytego patriarchatem i nie ma dość siły, aby się zbuntować, pokornie wychodzi za mąż i rodzi dzieci, chociaż niekoniecznie tego chce. Kiedyś matka Claudii, też Claudia, usłyszała, jak babcia narratorki mówi koleżance o tym, że gdyby nie musiała, nie miałaby dziecka. Od czasu gdy w miarę spokojne życie rodziny zostało zniszczone przez romans matki, dziewczynka też zastanawia się, czy była chcianym dzieckiem, czy matka ją kocha. Przecież już wcześniej jej dzień upływał na pielęgnowaniu licznych roślin rosnących w mieszkaniu i czytaniu kolorowej plotkarskiej prasy przychodzącej ze Stanów i z Europy. Po rozstaniu z kochankiem pogrąża się w depresji i tym bardziej staje się obojętna na problemy córki i na cały świat. Dziewczynka nie znajduje też oparcia w ojcu, bo ten jest pochłonięty prowadzeniem supermarketu, a poza tym to człowiek zamknięty w sobie i chłodny. Tak odbiera go córka. 

Mała Claudia rozpaczliwie pragnie uwagi matki. Zostawiona z nią sam na sam podświadomie wchodzi w rolę jej opiekunki, bojąc się, że coś sobie zrobi. Tym bardziej, że obraz śmierci nie jest jej obcy. Już przed depresją matka fascynowała się nagłymi zgonami gwiazd, o których czytała w kolorowych plotkarskich pismach, i opowiadała o nich córce. 

- Nienawidziła prowadzić auta i miała szoferów, ale tamtego dnia mimo bólu głowy uparła się usiąść za kierownicą.

- I specjalnie rzuciła się w przepaść?

Widziałam w gazetach zdjęcie samochodu na dnie urwiska.

- Nie obchodziło jej, co będzie z rodziną? 

Śmierć czyha też na ojca, który w czasie krótkich rodzinnych wakacji w tej górskiej posiadłości codziennie dojeżdża do miasta do pracy, pokonując rano i wieczorem niebezpieczną drogę prowadzącą nad przepaścią. Zresztą ten dom również położony jest nad tą samą przepaścią. Śmierć pojawia się też dosłownie w życiu Claudii i jej bliskich.

To z jednej strony opowieść o tym, że dzieciństwo, nawet w zamożnej rodzinie, nie zawsze jest szczęśliwe, bywa naznaczone lękami i samotnością. Z drugiej strony jest to historia kobiet, które niezależnie od swojej woli wpędzane są w ten sam schemat - mają być szczęśliwymi żonami i matkami. A przecież nie każda kobieta chce wejść w tę rolę. Czy dobra matka zostawia swoje dzieci? To pytanie krąży w tej powieści wyrażane czasem wprost, a częściej zawieszone nad czytelniczkami i czytelnikami. Bo matki odchodzą w tej książce na różne sposoby - umierają, przegrywają walkę z depresją, znikają, a każdy brak matki odbija się na ich dzieciach. To nie pierwsza czytana przeze mnie powieść z Ameryki Łacińskiej, która porusza problem macierzyństwa i pokazuje, że nie wszystkie kobiety chcą być matkami. O tym pisała Claudia Piñeiro w "Czasie much" i w dwóch innych powieściach wydanych w Polsce w jednej książce "Elena wie. Twoja".

Chociaż teoretycznie nie przepadam za książkami, których bohaterami są dzieci, to ostatnio kilka razy trafiały w moje ręce właśnie takie powieści i za każdym razem była to lektura satysfakcjonująca. Myślę tu o "Pływaku" Zsuzsy Bánk i "Białym królu" György'ego Dragomána. Tym razem też było podobnie.

Anna Burns "Mleczarz"

Kolejna powieść irlandzka i wcale nie ostatnia, bo w moim czytniku

czeka kilka innych. To głośny "Mleczarz" Anny Burns (ArtRage 2024; przełożyła Aga Zano), książka nagrodzona Bookerem w roku 2018 dociera do nas z opóźnieniem. Przyznam, że chociaż wysłuchałam kilku wywiadów z autorką, które przeprowadzono z okazji polskiej premiery, to lektura okazała się dla mnie wielkim zaskoczeniem. Spodziewałam się kolejnej powieści o irlandzkich Kłopotach, no i oczywiście to wszystko w "Mleczarzu" jest, ale nie spodziewałam się sposobu, w jaki została napisana. Raczej myślałam, że będzie to coś w stylu "Naszych win" Louise Kennedy. Tymczasem wielka niespodzianka, o czym za chwilę.

Akcja powieści rozgrywa się w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku, raczej u ich schyłku,  w mieście, które nie zostało nazwane, domyślamy się, że to Irlandia Północna, może Belfast. Główną bohaterką, zarazem narratorką, jest osiemnastoletnia dziewczyna, też bezimienna, którą wyróżnia fakt, że chodząc ulicami miasta, czyta książki. Okazuje się, czego nie jest długo świadoma, że takim swoim zachowaniem wszystkich drażni i wpisuje się w krąg kilku miejscowych dziwaczek i dziwaków. Wśród nich był na przykład mężczyzna, który nikogo nie kochał, kobieta, która truła ludzi czy chłopak, który bał się bomby atomowej. Jeśli w tym miejscu komuś coś już świta a propos sposobu pisania, to być może ma rację, ale o tym za chwilę. W pewnym momencie bohaterkę zaczyna osaczać starszy od niej o wiele lat mężczyzna, tytułowy Mleczarz. Zjawia się obok niej niespodziewanie, zagaduje, ale nie dotyka. Ona zaczyna się go bać. Staje się to przyczyną licznych plotek. Wszyscy są przekonani, że dziewczyna jest kochanką Mleczarza. Sytuację komplikuje fakt, że mężczyzna podobno jest członkiem paramilitarnych, czyli nienazwanej tu wprost IRA.

Powieść Anny Burns znakomicie oddaje gęstą atmosferę Irlandii Północnej czasu Kłopotów. To swoista matnia i pole minowe dla zwykłych mieszkańców, którzy chcieliby mieć jak najmniej wspólnego z polityką i żyć normalnym życiem. Zewsząd czyha niebezpieczeństwo, narazić się można każdemu i wszystkim. Łatwo rzucić oskarżenie o współpracę z opozycją albo, jeszcze gorzej, o brak współpracy, albo o bycie donosicielem. 

Były pobicia, piętnowanie, obtaczanie w smole i pierzu, zniknięcia, śliwy pod oczami, potłuczeni ludzie chodzący po ulicy bez palców, które to palce z całą pewnością jeszcze dzień wcześniej mieli przytwierdzone do ciała.

Nie ma rodziny, która nie straciłaby kogoś z powodu konfliktu - a to ktoś był przypadkową ofiarą zamachu, a to zginął z rąk opozycjonistów, a to z rąk policji czy wojska, a w najlepszym razie musiał uciekać za granicę. To wszystko rodzi zobojętnienie na przemoc.

Co do zabójstw - były codziennością, czyli nie należało się nad nimi rozwodzić.

W takim świecie, nawet jakby się bardzo chciało, nie można nie mieć poglądów politycznych. Trzeba umieć się poruszać w tych skomplikowanych układach - ta strona ulicy, tamta strona ulicy, ci zza wody, tamten kraj. To świat zamknięty dosłownie i w przenośni - zamkniętość była wszędzie. Jedyny sposób, żeby nie zwariować, to być głuchym na rzeczywistość w takim stopniu, jak to tylko możliwe, udawać, że jej nie ma. Chronić się pod maską uprzejmości, nie poruszać tematów politycznych, jak najmniej pytać, jak najmniej wiedzieć.

... siedź cicho, kupuj stare książki, czytaj stare książki, rozważaj całkiem serio ideę zwojów i glinianych tabliczek. Taka byłam w wieku osiemnastu lat.

... jakoś trwać pod zwałami traumy i mroku.

To dlatego bohaterka chodząc ulicami, czyta. To jej ucieczka, azyl, ochrona przed rzeczywistością nie do wytrzymania. 

Wydaje mi się, iż zabieg polegający na tym, że żadne miejsce, żaden człowiek nie zostaje tu nazwany - nie ma nazw miejscowości, krajów, ulic, nie ma imion i nazwisk, nawet w rodzinie i wśród bliskich używa się określeń typu pierwsza siostra, drugi brat, trzeci szwagier, najstarsza najmłodsza siostrzyczka, nie-do-końca-chłopak - to metafora tego, aby jak najmniej wiedzieć. Nieufność ze sfery politycznej przenika życie prywatne.  

Takim ludziom jak bohaterka i krąg znajomych, w którym się obraca, a więc tym, którzy popierają opozycję, coraz trudniej patrzeć na to, co się dzieje, bo powoli tracą zaufanie do tych, którzy walczą w ich imieniu. Szlachetne idee z czasem się wyradzają. Nie chodzi już tylko o wolność, niepodległość, ale o zwykłe interesy.

... typ idealisty wyzionął ducha, a do typu, który nadszedł po nim, bardziej skłaniającego się ku gangsterce niż partyzantce, ludzie mieli już coraz większe zastrzeżenia.

Oto prosty człowiek, próbujący żyć jakoś życiem cywila tak przeciętnie, jak tylko pozwalały na to problemy polityczne, został nagle wpędzony w stan dyskomfortu: stracił przeświadczenie o moralnej stosowności środków, którymi nasi strażnicy honoru posługiwali się w walce za sprawę.

Mam wrażenie, że Anna Burns w "Mleczarzu" pokazuje świat, który powoli zaczyna się zmieniać, a zmiana nie dotyczy tylko spojrzenia na opozycję i tego, co się z nią dzieje, ale także dochodzenia do głosu kobiet, powolnego wyzwalania się z opresji patriarchatu, a w sferze osobistej przyznawania się do prawdziwych uczuć, które dotąd były tłumione i zastępowane rozsądkiem. 

Ta książka jest bardzo gęsta, wiele w niej wątków i poruszanych problemów, jest to też przecież opowieść o miłości zakończonej rozczarowaniem i fiaskiem. Nie sposób napisać o wszystkim.

No i wreszcie na koniec wracam do tego, co sygnalizowałam we wstępie, a co dotyczy sposobu, w jaki Anna Burns opowiada to wszystko. Otóż autorka bardzo często posługuje się groteską, przerysowaniem, doprowadza jakąś sytuację do absurdu. I w tym mroku są to momenty po prostu śmieszne. Czy takim sposobem opowiadania o tych mrocznych czasach rozbraja grozę czy może używając groteski, pokazuje absurdalność tamtej sytuacji? Na takie spojrzenie można sobie pozwolić oczywiście z perspektywy czasu. 

Kiedy wreszcie wyszłam, na dworze aż się roiło od dziewczynek: owstążkowanych, zajedwabionych, naatłasowanych, uobcasowionych, drapiąco podhalkowanych i podobieranych w pary lub tylko udających, że mają parę. Wszystkie tańcowały zapamiętale i od czasu do czasu przewracały się na asfalt.

Kłopot w tym, że mamie deptały już po piętach trzy inne domniemane dziewczyny rannego opozycjonisty, wszystkie z tej samej okolicy i wszystkie w średnim wieku. A za nimi sunęły jeszcze cztery. Policjantom skończyły się kanciapy, dokąd mogliby wciągnąć potencjalne agentki i donosicielki, co sprawiało, że kobiety należało przewozić do policyjnych baraków, które - wskutek ciągłego pęcznienia oddziałów pań w średnim wieku - nie pozwalały przeprowadzić całej operacji tak sprytnie i dyskretnie, jak życzyliby sobie funkcjonariusze. (...) Wreszcie mundurowi zaczęli bezradnie drapać się po głowach. "Ile on ich ma? Co to za lowelas bez precedensu? Kiedy ten nasz Valentino miałby czas na jakieś akty terroryzmu, jak miałby jeszcze między te romanse wcisnąć jakąś działalność opozycyjną?" 

Chociaż za groteską nie przepadam, tu mi zupełnie nie przeszkadzała. Przeciwnie, przyjemnie zaskoczyła i sprawiła, że "Mleczarz" nie był kolejną opowieścią o Kłopotach. No i jak zawsze muszę podkreślić znakomity przekład Agi Zano, co świetnie widać w powyższych cytatach.

Bardzo dobra powieść o tamtych tragicznych czasach.

Magdalena Grzebałkowska "Dezorientacje. Biografia Marii Konopnickiej"

O najnowszej książce Magdaleny Grzebałkowskiej "Dezorientacje.

Biografia Marii Konopnickiej" (Znak 2024) było głośno, zanim się ukazała. A że cenię pisanie Grzebałkowskiej, a biografia obok beletrystyki jest ostatnio moją ulubioną formą literacką, sama złapałam się na tym, że jakoś reportaż poszedł w odstawkę - kiedy ostatnio czytałam reportaż? kiedy kupiłam? - więc stało się oczywiste, że po biografię Konopnickiej sięgnę. Oczywiście magnesem była też sama poetka, symbol literackiej nudy i przebrzmiałej wielkości, a jednocześnie kobieta o bardzo ciekawej biografii. Od razu muszę wyrazić moje zdumienie zdumieniem innych, którzy dopiero przy okazji książki Magdaleny Grzebałkowskiej odkrywali, że Konopnicka, mając sześcioro dzieci, odeszła od męża, a właściwie wyprowadziła się od niego, i była wieloletnią partnerką malarki i działaczki feministycznej, Marii Dulębianki. O tym pierwszym fakcie wiedziałam od wczesnej młodości, bo przy jakiejś okazji powiedziała mi o tym mama, raczej z podziwem niż z przyganą, przynajmniej ja tak to wtedy odebrałam, o drugim po lekturze najpierw "Homobiografii" Krzysztofa Tomasika, a potem książki Karoliny Dzimiry-Zarzyckiej "Samotnica. Dwa życia Marii Dulębianki"

Czy wobec tego, skoro znałam dwa najbardziej bulwersujące i intrygujące fakty z jej życia, zostałam czymś jeszcze zaskoczona? Odkryłam coś interesującego? Oczywiście tak, bo przecież trudno powiedzieć, abym wiedziała o niej wszystko. No a poza tym w biografiach uwielbiam szerszy kontekst, spojrzenie na epokę, a tego w książce Magdaleny Grzebałkowskiej jest sporo. 

Od razu napiszę, co mnie najbardziej zaskoczyło, jeśli chodzi o stronę warsztatową. Otóż autorka zupełnie wstrzymuje się od własnych komentarzy, snucia przypuszczeń, dociekania przyczyn. Tylko fakty i liczne świadectwa z epoki - fragmenty artykułów prasowych i książek. Tym bardziej byłam tym zaskoczona, ponieważ w kilku wywiadach, których wysłuchałam przy okazji promocji książki, jak zwykle w takich wypadkach autorka wyskakiwała z przysłowiowej lodówki, Magdalena Grzebałkowska nie odżegnywała się od komentowania, tłumaczenia, usprawiedliwiania swojej bohaterki. Tak było na przykład, kiedy opowiadała, w rzeczonych wywiadach, ale nie kiedy pisała, o stosunku Marii Konopnickiej do córki Heleny, która stale przysparzała rodzinie problemów, bo kradła, co prawdopodobnie było związane z jej chorobą psychiczną. Dziś oczekiwalibyśmy jakiejś troski, prób pomocy, tymczasem poetka uciekała od problemu. Między innymi z tego powodu wyjechała z Warszawy, pozostawiając los Heleny w rękach rodzeństwa, sądów i lekarzy. W wywiadach Magdalena Grzebałkowska doszukiwała się przyczyn, takiego postępowania poetki, w biografii same fakty.

Konsekwentnie autorka w książce nie zabiera również głosu w sprawie charakteru długoletniego związku obu Marii, chociaż bardzo często używa określenia partnerka, pisząc o Dulębiance. Zrobiła to natomiast Karolina Dzimira-Zarzycka w jej biografii. Najpierw powołując się na dokumenty i literaturę epoki, pokazała, że bliskie związki dwóch kobiet nie były wtedy rzadkością, chociaż większość z nich nie miała podłoża erotycznego, mogło mieć za to uczuciowe, a często była to po prostu przyjaźń okazywana w inny sposób niż dziś. Ostatecznie określa ich relację facebookowym to skomplikowane. Natomiast we wspomnianych wywiadach Magdalena Grzebałkowska  często odnosi się do tej kwestii i podobnie jak autorka biografii Dulębianki stwierdza, że nigdzie nie ma bezpośrednich dowodów na erotyczny charakter ich związku. Być może był w listach spalonych przez dzieci po śmierci Konopnickiej. Niemniej jednak przez wiele lat podróżowały razem, potem zamieszkały w Żarnowcu, troszczyły się o siebie, miały swój językowy kod, kiedy się rozstawały, pisały listy, a gdy poetka chorowała przed śmiercią, Dulębianka wiernie przy niej trwała. O tym wszystkim przeczytamy w obu biografiach, o tym mówi też Magdalena Grzebałkowska w wywiadach. 

Oczywiście książkę znakomicie się czyta, bo autorka ma lekkie pióro. Aby zaciekawić czytelniczki i czytelników, czasem celowo zawiesza jakiś wątek, żeby potem do niego wrócić, chociaż muszę przyznać, że miałam wrażenie, jakby robiła to od przypadku do przypadku, jakby nie trzymała się konsekwentnie tego zabiegu. A może po prostu trudno go było wykorzystywać częściej, w końcu to biografia, nie powieść. Jak już obszernie pisałam, autorka nie powstrzymuje się od komentarzy, zostawiając ocenę i ewentualne spekulacje czytającym jej książkę, za to stosuje inny zabieg. Często wyobraża sobie jakąś scenę z udziałem Konopnickiej, beletryzując te fragmenty jej biografii. Na szczęście, bo przyznam, że nie przepadam za takim pisaniem, nie ma tego w nadmiarze i nie są to długie partie.

Na koniec wspomnę, co najbardziej zainteresowało mnie lub zaskoczyło w biografii Konopnickiej. Historia jej nieudanego małżeństwa. Mąż poetki okazał się nieodpowiedzialnym fantastą i awanturnikiem, doprowadził do ruiny majątek rodzinny, a potem majątki dzierżawione, nie uczestniczył w życiu rodziny, trudno było na niego liczyć, a ostatecznie utrzymywały go dzieci. A kobieta wychodząc za mąż, była według Kodeksu Napoleona obowiązującego w Królestwie Polskim wieczyście małoletnia, co między innymi oznaczało, że nie mogła sama wystąpić o paszport. Była wpisana do paszportu męża, jak dzieci, a jeśli z jakiegoś powodu musiała czy chciała podróżować sama, o ten dokument dla niej musiał ubiegać się jej mąż. Z tego powodu poetka miała bardzo często problemy, gdy jej paszport tracił ważność, a Jarosław Konopnicki nie reagował na jej prośby.

Jednak Jarosław Konopnicki wciąż nie zgadza się na wydanie żonie paszportu. Co kilka miesięcy Maria prosi Zofię, żeby nakłoniła ojca do zmiany decyzji. Nic z tego. Jakie podaje przy tym argumenty - nie wiadomo.

Druga sprawa to sytuacja finansowa poetki w kontekście jej niezwykłej popularności. Nawet kiedy uznana już została za czwartego wieszcza, a właściwie wieszczkę, ledwo wiązała koniec z końcem. Musiała brać rozmaite chałtury, aby jakoś żyć i pomagać dzieciom, a czasem nawet mężowi. Bardzo często zadłużała się, aby przetrwać. 

"Od dziesięciu lat nie miałam takiego miesiąca, w którym mogłabym bez troski pomyśleć o jutrze."

Na mediolańskim bruku ląduje bez grosza. Ostatnie pieniądze wydała w Zurychu na droższy wagon drugiej klasy, bo na dworzec przyszła ją pożegnać emigracja polska i nie wypadało, żeby widzieli, jak ich poetka wsiada do wagonu dla biedoty. Za ostatniego franka kupuje w Mediolanie przewodnik po mieście, szuka monte pietatis - lombardu - i tam zastawiwszy zegarek, kupuje kawałek salami, bułkę i winogrona, bo kona z głodu. Na szczęście na poczcie czekają na nią pieniądze od wydawcy, wysłane na poste restante. Część zostawia sobie, część wysyła dzieciom. 

Konopnicka znów musiała zastawić zegarek w lombardzie. Choć pisze w tempie fabrycznym i śle do Warszawy artykuły, wiersze, recenzje i nowele - cenzura odrzuca większość jej tekstów. A za takie utwory, choćby były wcześniej zamówione, wydawcy nie płacą.

Cóż, pisarzy czczono, ale niekoniecznie doceniano ich finansowo. Z przykrością stwierdzam, że niewiele się od tamtych czasów zmieniło, o czym ostatnio szczególnie głośno. Muszę też przyznać, że nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo popularna była Konopnicka i jak rewolucyjna była jej twórczość, bo pokazywała ludzką nędzę i niedolę. Ten jej aspekt bywał krytykowany, podobnie jak chłodny, a raczej niechętny, stosunek do Kościoła.

Co mnie w niej razi? Antysemickie uwagi, których świadectwo odnajdujemy w korespondencji poetki przywoływanej przez autorkę biografii. 

"Ślicznie położone, ale Żydy aż się roją" "[...] żydostwa wszędzie jak nabił. Jak ci ludzie się leczą, jak sobie na kurację nie żałują, to strach! Chałaciarzy obszarpanych wszędzie pełno po wsiach, gdzie tylko jakiś zakład hydropatyczny. Więc że mnie abominacja brała na kąpiel wszelką w takich warunkach, uciekłam aż na Szląsk Austriacki, w pobliżu Bielska, na pustą wieś, gdzie przynajmniej tak się to plugastwo nie roi" 

No i stosunek do Heleny, chęć pozbycia się problemu, brak empatii do córki. Można to oczywiście tłumaczyć epoką - sposobem wychowywania dzieci i relacjami rodzice-dzieci. Tak właśnie robiła autorka "Dezorientacji", opowiadając o swojej książce. Nie przynoszą jej też chwały podstępne zabiegi, aby uniemożliwić innej córce, Laurze, karierę aktorką.

Bardzo się cieszę, że Magdalena Grzebałkowska postanowiła otrzepać z naftaliny zapomnianą już nieco dzisiaj pisarkę. Wcześniej zrobiła już trochę Karolina Dzimira-Zarzycka. Nie wiem, jak dziś oceniłabym jej twórczość, kiedyś była dla mnie symbolem szkolnej nudy, nie wykluczam, że inaczej spojrzałabym teraz na jej nowele będące świadectwem czasu, ale życie na pewno miała niebanalne i ciekawe. Była kobietą samodzielną, wzięła swój los w swoje ręce.  

Andrea Abreu "Ośli brzuch"

"Ośli brzuch" Andrei Abreu (ArtRage 2022; przełożyła Agata

Ostrowska) to ostatnia z moich podróżniczych lektur czytana głównie w samolocie, dokończona już w domu. Słyszałam o tym debiucie hiszpańskiej pisarki pochodzącej z Wysp Kanaryjskich, ale jakoś nie miałam na nią ochoty, bo jej bohaterkami są dwie przyjaciółki, nastolatki. Z zasady niechętnie sięgam po lektury, których głównymi bohaterkami czy bohaterami są dzieci czy nastolatki, co nie znaczy nigdy. Ot choćby całkiem niedawno pisałam tu o "Strużkach" Marii Halber, "Pływaku" Zsuzy Bánk, a kiedyś o "Kronice w kamieniu" Ismaila Kadare czy "Nocy szpilek" Santiago Roncagliolo. To pierwsze z brzegu tytuły, które przychodzą mi do głowy, a na pewno jest ich więcej. Dopiero, jak to często bywa, wspomnienie o tej książce w jakimś podcaście zachęciło mnie, aby ją przeczytać. Teraz posypuję głowę popiołem, bo powieść okazała się z gatunku tych nie tylko świetnie napisanych, ale i poruszających.

Akcja rozgrywa się w roku 2005 (podaję za notą wydawcy, w powieści nie ma żadnych wskazówek dotyczących dokładnego czasu zdarzeń, chyba, że coś przeoczyłam) na jednej z Wysp Kanaryjskich, a bohaterkami i bohaterami są mieszkańcy miasteczka, a właściwie jednej jego dzielnicy położonej na zboczu wulkanu. Gdzieś w dole toczy się inne życie, jest turystyczny raj, a my poznajemy jego brzydsze oblicze, o jakim zwykle nie myślimy, spędzając w takich miejscach leniwy urlop pod przysłowiową palmą, nad basenem, trzymając w ręce drink ozdobiony parasolką. Akcja rozpoczyna się, kiedy kończy się rok szkolny i toczy się w czasie letnich wakacji. Wspominam o tym, bo dwie główne bohaterki tej powieści - Isora i jej przyjaciółka, zarazem narratorka, zwana przez nią Shit - spędzają wolny czas, nie wychylając nosa poza swoją dzielnicę. Jeśli chcą plażować, idą nad kanał, gdzie bardziej udają, że to robią. Na plażę ktoś musiałby je zawieźć, bo to daleko, a dorośli albo nie dysponują samochodem, albo nie mają do tego głowy, bo pracują. Gdzie? Często na południu wyspy, obsługując turystów lub na budowach, prawdopodobnie, nowych hoteli czy apartamentów dla przyjezdnych. Tak właśnie zarabiają rodzice narratorki, mama oprócz sprzątania w hotelu dodatkowo dorabia na miejscu, pucując wynajmowane turystom domy wakacyjne. Wyruszają do pracy rano, wracają wieczorem, a ich córka zostaje pod opieką babci i wujka. Zakupy robią najczęściej na kredyt w miejscowym sklepie prowadzonym przez babcię Isory. Może ich sytuacja finansowa byłaby lepsza, gdyby nie długi babci, z którymi zostawił ją mąż, odchodząc w siną dal, z Niemką. Nawet pogoda jest  w tej dzielnicy inna - kiedy na dole świeci słońce, tu góry najczęściej zakrywają je chmury, zwane przez miejscowych oślim brzuchem, spowijające szczyt wulkanu.

Pomyślałam sobie, że smutek mieszkańców naszej dzielnicy to chmury, chmury przyklejone do karku, do najwyższego odcinka kręgosłupa, w porze emisji telenoweli.

Te dwa światy, turystów z klasy średniej, których stać na wakacje na Kanarach, i mieszkańców wyspy żyjących z dnia na dzień pochłoniętych przyziemną egzystencją, są szczelnie od siebie oddzielone. Nic o sobie nie wiedzą, za to sobą pogardzają. A przecież pewnie dotykają ich podobne problemy. Tu symboliczna wydaje mi się scena, kiedy narratorka zagaduje do obcej dziewczynki mieszkającej w jednym z tych wakacyjnych domów wynajmowanych przez turystów, które sprząta jej mama. Obie czują się samotne, a jednak będzie to tylko jednorazowe spotkanie i wcale nie z winy tej obcej dziewczynki. To narratorka okaże jej swoją wyższość jako miejscowa.

Problemy codziennego życia są bardzo istotnym tłem powieści, ale oczywiście głównym tematem jest relacja narratorki i jej przyjaciółki. To Isora jest tą silniejszą w tym duecie. To ona wymyśla zabawy, to ona kształtuje poglądy Shit, narzuca sposób myślenia. To w nią z uwielbieniem i bezkrytycznie, do czasu, wpatrzona jest narratorka. 

Zastanawiałam się, skąd ona wie tyle różnych rzeczy, o których ja nie mam pojęcia, i robiło mi się smutno, bo myślałam sobie, że nie mam swojego własnego smutku, że mój smutek to jej smutek, tyle że w moim ciele, imitacja smutku, duplikat, podróbka smutku, taka właśnie byłam, bo nie miałam powodów, żeby się smucić, ale je sobie wymyślałam.

A Isora jest bezczelna, nie owija w bawełnę, mówi, co myśli, krytycznie i bezkompromisowo ocenia ludzi, niczego się nie boi. Gotowa jest na każde szaleństwo, każdą awanturę i każdą złośliwość wyrządzoną komuś, kto jej zalazł za skórę. Wychowują ją babcia, której nie lubi, żeby nie powiedzieć - nienawidzi, a przynajmniej tak to deklaruje, i ciotka. Matka nie żyje, a kim był ojciec, nie wie. Tu mogę się mylić, bo jakoś tego nie zapamiętałam, w każdym razie nie było go w jej życiu. Spędzają czas letnich wakacji razem, włócząc się po dzielnicy, bo zabobonnie boją się wyjść poza jej granice. Ale oprócz swobody i organizowanych sobie samym, a najczęściej przez Isorę, przyjemności mają też obowiązki. Szczególnie ta ostatnia musi pomagać babci w sklepie. 

Bohaterki są w takim wieku, kiedy z jednej strony bawią się lalkami albo w jakieś dziecięce zabawy, z drugiej powoli zaczyna budzić się w nich seksualność. Tu też przoduje Isora, ale pewnego popołudnia zdarzy się coś, co sprawi, że narratorka stanie się o nią zazdrosna. Czy jest to zazdrość tylko o przyjaciółkę, czy o dziewczynę? Być może jej stosunek do niej nie jest niewinny, być może z jej strony rodzi się coś więcej niż przyjaźń, coś, czego narratorka nie do końca sobie uświadamia. Trudno to jednoznacznie stwierdzić, bo może to jednak tylko głęboka dziewczyńska przyjaźń. 

Tym właśnie byłam, nieopierzonym, zapchlonym pisklęciem, ptakiem o zmęczonym sercu i z rozdziawionym dzióbkiem, otwartym w oczekiwaniu na Isorę, na jej słowa, na jej włosy o końcówkach pachnących opiekanym chlebem, na to czarne zgniłe coś pod jej paznokciami, obciętymi tak krótko, że przypominały morze ledwie obmywające podnóże klifu podczas odpływu. 

Tym trudniejsze to wszystko, że jednocześnie ma do niej żal, traci zaufanie. Nie mogę oczywiście zdradzać tego, co doprowadza do kryzysu w ich relacji, a co ostatecznie stanie się na pewno punktem przełomowym w życiu narratorki. Tym bardziej, że zaraz zdarzy się coś jeszcze, co ją naznaczy na życie. Takich przeżyć się nie zapomina, odbijają się w nas na zawsze i są kresem dziecięcej iluzji, że życie jest wspaniałe. Inna sprawa, czy bohaterki dorastając w świecie, gdzie nierówności nie sposób nie zauważyć, wierzyły kiedykolwiek w taką bajkę.

Bardzo ciekawa powieść. Jej dodatkową zaletą jest też język i migawkowe, ale celne i interesujące portrety mieszkanek i mieszkańców dzielnicy, których poznajemy dzięki narratorce. Zdecydowanie polecam.

Latynoskie lektury - Mario Vargas Llosa "To dla pani ta cisza", Juan Cárdenas "Diabeł z prowincji", Brenda Navarro "Prochy w ustach"

Tym razem będzie trochę nietypowo, bo o trzech powieściach, a to dlatego, że wszystkie czytałam w podróży, więc na bieżące spisywanie refleksji nie miałam ani czasu, ani warunków, ani tym bardziej ochoty. Bywa, że z moich podróżnych lektur nie zostaje na blogu żaden ślad, bo przychodzą kolejne i potem nie mam kiedy odrobić zaległości, bywało, że udawało mi się to jakoś połączyć. Teraz też nie mam czasu, aby o każdej książce pisać oddzielnie, a i wrażenia nieco się zatarły, ale zbyt ważne to tytuły, aby przepadły w nicości, dlatego zdecydowałam się na taką formę. Piszę w kolejności czytania. 

Jeszcze przed wyjazdem sięgnęłam po najnowszą i, jak twierdzi w

posłowiu autor, ostatnią powieść jednego z moich ulubionych pisarzy, Mario Vargasa Llosy, "To dla pani ta cisza" (Znak 2024; przełożył Tomasz Pindel). Jeśli ktoś miałby dopiero zacząć swoją przygodę z je go twórczością, niech nie robi tego od tej książki, bo nie jest typowa w jego dorobku i nie oddaje tego, co w jego literaturze porywa. Kto lubi albo wręcz kocha jego literaturę, powinien po nią sięgnąć. Przyznam, że miałam początkowo problem z jej odbiorem, bo tak była inna od tego, czego się mogłam spodziewać. Dopiero kiedy w internecie natknęłam się na artykuł Tomasza Pindla w "Tygodniku Powszechnym", a niedługo potem wysłuchałam rozmowy z nim, którą przeprowadziła Agata Kasprolewicz w podcaście Raport o książkach, mogłam inaczej spojrzeć na tę powieść, umieścić ją we właściwym kontekście. Bez niego byłaby to historia  mieszkającego w Limie znawcy peruwiańskiej muzyki, Toña Azpilcueta, który na pewnym prywatnym koncercie usłyszał nieznanego mu wcześniej gitarzystę, Lalo Molfino, i się nim zachwycił. Niestety wkrótce potem muzyk znika. Toño postanawia wyruszyć jego tropem, dowiedzieć się o nim jak najwięcej i napisać książkę. Wierzy, że dzięki niej nie tylko odda hołd artyście, ale zostanie doceniony jako znawca peruwiańskiej muzyki. Jego książka przekształca się w traktat o tym, co może scalić peruwiańskie społeczeństwo. Toño uważa, że taką moc może mieć walc, którego słuchają Peruwiańczycy o różnym pochodzeniu i z różnych warstw społecznych. I to właśnie jest istotą ostatniej powieści Mario Vargasa Llosy - opozycja pomiędzy mieszkańcami Peru  rdzennego pochodzenia, a tymi wywodzącymi się od przybyszów z Europy. W rozmowie z Agatą Kasprolewicz Tomasz Pindel powiedział, że nie jest pewien, czy autor kpi sobie z credo Toñiego i jego wiary w scalającą moc ulicznego walca i należy tę powieść odczytywać ironicznie, czy też traktuje swojego bohatera serio. Jeśli tak, byłby to zwrot w postawie pisarza, który dotąd utożsamiał się raczej z tradycją europejską obecną w peruwiańskim społeczeństwie. Jak odczytałabym tę powieść bez tego kontekstu? Jako historię prostodusznego człowieka, fascynata muzyki, który poza nią niewiele świata widzi, tworzącego dzieło swojego życia i przeżywającego w związku z tym wzloty i upadki, nadzieje i rozczarowania. Na pewno nie jest to moja ulubiona powieść Mario Vargasa Llosy, ale warta lektury.

Długo zastanawiałam się, czy sięgać po "Diabła z prowincji"

kolumbijskiego pisarza Juana Cárdenasa (ArtRage 2024; przełożyła Katarzyna Okrasko). Argumentem za było oczywiście moje zainteresowania literaturą latynoamerykańską, przeciw to, co o powieści mogłam wyczytać z info wydawnictwa, jednego z moich ulubionych. Obawiałam się elementów nierealistycznych i groteski, za którymi nie przepadam. Ostatecznie przekonała mnie rozmowa - tym razem Michała Nogasia z reaktywowanej radiowej Trójki z samym autorem. Wynikało z niej, że oprócz tego, co mnie zniechęcało, znajdę też w powieści to, czego szukam najbardziej - w tym wypadku kolumbijskiego świata i jego problemów. Zaczęło się dobrze, no może bez wielkiego wow, ale okej. Niestety im bliżej końca, tym bardziej czułam się rozczarowana, a już ostatni rozdział wprawił mnie w konsternację. Za chwilę pojawią się konkrety, ale może najpierw parę zdań wprowadzenia. Jest to historia mężczyzny, zwanego w powieści biologiem, bo takie ma wykształcenie, który po latach spędzonych w Europie, po jakichś niepowodzeniach zawodowych i osobistych wraca do rodzinnego miasta na kolumbijskiej prowincji. Dostaje pracę nauczyciela biologii, która go nudzi, w szkole dla dziewcząt, zamieszkuje u matki, spotyka dawnych znajomych. Śledząc jego historię, poznajemy tajemnice rodzinne, a co za tym idzie kolumbijskie problemy - różnice społeczne, niepokoje polityczne, przemoc, eksploatowanie ziemi przez uprawę palmy olejowej. Skąd moje rozczarowanie? Chyba z tego, że książka jest bardzo krótka, zaledwie sto dwadzieścia stron. Czasem zwięzłość bywa zaletą, tym razem moim zdaniem to wada. Kiedy robi się naprawdę interesująco, kiedy autor stawia bohatera przed moralnym dylematem - zaprzedać się za dobre pieniądze firmie prowadzącej badania nad jakimś szkodnikiem atakującym palmę olejową czy nie przyjąć ich propozycji, w końcu szkodnik to szkodnik, ale te palmy - i wynikającymi z jego wahania konsekwencjami, powieść się kończy. To, co najciekawsze, zostało potraktowane powierzchownie, w dodatku w nieco nierealistycznym sosie. A ostatni rozdział, który wprawił mnie w konsternację? Dlaczego? To taka sytuacja, kiedy nie wiem, czy autor pisze same mądrości, czy po prostu produkuje bełkot. Czy jestem nieznającą się na niczym profanką czy może jednak ktoś tu robi mnie w trąbę?

Wróć do domu. Wróć do ssaczej miłości. Wróć do miłości pierwotnej. Do grzechu pierworodnego. Proaktywny wyznawco kontrreformacji, napełnij swój kielich i wróć do gniazda. Wróć do jaja. Uprawiaj swój własny ogród.

I dalej do końca rozdziału w tym samym stylu. Zdecydowanie nie lubię takich sytuacji. A moje rozczarowanie było jeszcze większe, kiedy czytałam ostatnią z podróżnych powieści. Wtedy ostatecznie zrozumiałam, że "Diabeł z prowincji" to raczej wydmuszka niż ważna literatura. O ile pamiętam, ArtRage ma wydać kolejną powieść Juana Cárdenasa. Moje zainteresowanie literaturą latynoską jest tak wielkie, że dam mu drugą i ostatnią szansę. 

A teraz o powieści, która naprawdę mnie porwała i poruszyła. Z tej

trójki tę zdecydowanie stawiam najwyżej. Powiem więcej, została ze mną, jest wśród tych najważniejszych czytanych ostatnio. To książka meksykańskiej pisarki Brendy Navarro "Prochy w ustach" (ArtRage 2025; przełożyła Agata Ostrowska). Niewiele dłuższa od "Diabła z prowincji" (dwieście stron), ale tym razem jej mikra objętość nie przeszkadza. Powieść jest gęsta od problemów, emocjonalna, poruszająca i świetna językowo, pisana na rozmaite sposoby. Czasem autorka, a za nią tłumaczka, wywija językiem, czasem pisze po bożemu. Ale najważniejsze są problemy poruszane w tej książce. To historia meksykańskiego rodzeństwa, którego matka po osobistych przejściach opuszcza Meksyk i wyjeżdża do Hiszpanii. Za lepszym życiem, za samodzielnością, a przede wszystkim za spokojem - za niestrachem (wiem, nie ma takiego słowa, ale już jest, bo je napisałam) przed wszechobecną w Meksyku przemocą wobec zwykłych ludzi, a wobec kobiet w szczególności. Autorka pokazuje konsekwencje jej decyzji, jednocześnie nie upraszcza, nie potępia jej, nic tu nie jest czarno- białe, są rozmaite odcienie szarości. Wbrew temu, co napisałam, nie ona jest główną bohaterką, a jej córka, która opowiada swoją historię i historię rodziny. Kiedy matka wyjeżdża do Hiszpanii, ona i jej młodszy brat zostają z dziadkami mieszkającymi na osiedlu wojskowych. I to ona staje się opiekunką Diega, i to ona musi się mierzyć z tęsknotą za matką jego i własną, z problemami przypisanymi do jej życia nastolatki, z przemocą, przed którą uciekła matka, z rozczarowaniem, że nie wraca, że ich nie odwiedza. Kiedy w końcu po latach sprowadzi ich do Hiszpanii, pojawią się nowe problemy. Tęsknota za dawnym życiem z dziadkami w Meksyku, trudności z adaptacją w nowym środowisku, odczuwana na każdym kroku pogarda. Niby mówią tym samym językiem, a jednak trochę inaczej, na dodatek mają ciemny odcień skóry, a więc nie przynależą do białej Hiszpanii. Poczucie wykluczenia, niezrozumienia, samotność, tęsknota, nieporozumienia rodzinne doprowadzą Diega do samobójstwa. Niczego tu nie zdradzam, bo dowiadujemy się tego na pierwszej stronie powieści. Chociaż książka jest z tych krótszych, autorka znakomicie sportretowała bohaterów, szczególnie Diega i jego siostrę, narratorkę. Pozwoliła nam wniknąć w kłąb ich problemów, rozczarowań, złości, tęsknot i niemocy. Kiedy narratorka wraca na chwilę do Meksyku z prochami brata, mając być może nadzieję, że już tam zostanie, rzeczywistość szybko  sprowadza ją na ziemię. Jest jeszcze gorzej niż było - przemoc rozlewa się coraz szerzej. Musi wrócić do Hiszpanii. Jej tragedia polega na tym, że alternatywą dla życia w cieniu przemocy jest życie beznadziejne - słabo opłacana, ciężka praca opiekunki małych dzieci lub starszych ludzi w pakiecie z pogardą, jaką dostają takie kobiety jak ona i jej matka od swoich pracodawczyń i pracodawców. Bez takich jak one białe, bogate, europejskie społeczeństwo zginęłoby, ale nie potrafi docenić ich pracy. Najlepiej gdyby stały się niewidzialne. I tak dzień w dzień przez kilkanaście godzin. I nie ma ucieczki. A może jakaś jest, ale wymaga ogromnego hartu ducha z dodatkiem wielkiej garści szczęścia. Świetna powieść, która mnie przeczołgała i dała do myślenia. Wprawdzie nie mieszkamy w Hiszpanii, ale czy podobnego losu nie doświadczają sprzątające nasze domy i opiekujące się naszymi dziećmi oraz rodzicami Ukrainki?

György Dragomán "Biały król"

Dziś będzie o książce zapomnianej, bo wydanej w Polsce prawie

dwadzieścia lat temu. Seria, w której się ukazała, też należy już  do przeszłości. To "Biały król" György'ego Dragomána (Czarne 2007; przełożyła Elżbieta Cygielska) z porzuconej przez wydawnictwo serii Inna Europa, Inna Literatura. Obiecałam sobie, że poszperam w tym cyklu, bo można tam znaleźć prawdziwe perełki. Ot, choćby niedawno czytałam "Pływaka" Zsuzsy Bánk

A jak wpadłam na "Białego króla"? Od dawna miałam ochotę wybrać się na spotkanie Klubu Książki Środkowoeuropejskiej, ale zawsze coś mi nie pasowało. Kiedy przeczytałam listę tytułów na kolejny sezon, zainteresował mnie właśnie ten - uznałam, że to coś dla mnie.

Najpierw kilka słów o autorze. György Dragomán jest Węgrem urodzonym i wychowanym w Rumunii. Kiedy miał piętnaście lat, a był to rok 1988, jego rodzina przeniosła się na Węgry, gdzie (chyba) do dzisiaj mieszka. Wydał trzy książki. Dwa lata temu w innym wydawnictwie ukazała się jego powieść "Stos", którą mam w czytniku, ale zabierając się za "Białego króla", oczywiście nie skojarzyłam autora. Jest też tłumaczem.

"Biały król" to zbiór opowiadań, połączonych osobą narratora i innych postaci, o dzieciństwie spędzonym w komunistycznym kraju nigdzie w książce nienazwanym. Są jednak dwa tropy, chociaż wzajemnie sprzeczne. Jeden wskazuje bezpośrednio na Rumunię - ojciec narratora zostaje aresztowany i zesłany do obozu pracy przy budowie kanału Dunaj-Morze Czarne. Wiadomo, że ten rumuński kanał został wybudowany rękoma więźniów politycznych. Z drugiej jednak strony w pewnym momencie wspomniana jest wojna domowa. To z kolei wskazywałoby na rok 1956 na Węgrzech. Wprawdzie takie pojęcie też pojawia się w najnowszej historii Rumunii, ale dotyczy roku 1989, a uważne czytelniczki i tacy czytelnicy nie przeoczą informacji, że akcja toczy się w roku 1986, bo w jednym z rozdziałów mowa jest o zatajonym przez władzę wybuchu elektrowni w Czarnobylu. Wprawdzie miejsce nie zostaje nazwane wprost, ale skojarzenie jest jednoznaczne. Czy autor celowo myli tropy, nie pisze konkretnie, chcąc stworzyć obraz uniwersalny? Czy może pojęcie wojna domowa to inwencja tłumaczki, wobec tego oczywistym jest, że miejsce akcji to Rumunia? 

Jeśli ktoś spodziewa się obrazu sielskiego dzieciństwa, bardzo się myli. To, co najbardziej zwróciło moją uwagę, to wszechobecna przemoc. Zaczyna się od opresji władzy wobec obywateli. Jak już wspomniałam, ojciec narratora za podpisanie jakiejś petycji zostaje aresztowany i zesłany do obozu pracy na budowę kanału Dunaj-Morze Czarne. Ani kilkunastoletni syn, ani jego matka, ani  ojciec, który był pierwszym sekretarzem partii w mieście i ma znajomości w kręgach władzy, nie mają od niego żadnych wiadomości. A wieści z tych obozów dochodzą straszne - to praca ponad siły. Czy żyje? Kiedy zostanie zwolniony? Nie sposób się dowiedzieć. Kiedy matka narratora spróbuje uzyskać jakieś informacje o mężu dzięki koneksjom teścia, który nie utrzymuje z nią kontaktów, i spotka się z jego znajomym nazywanym w książce ambasadorem, też zostanie przez niego potraktowana brutalnie. Bicie i fizyczne znęcanie się jest powszechnie stosowaną karą przez nauczycieli w szkole, ale też przez innych dorosłych wobec dzieci. I nikogo to nie dziwi. 

... Żelazna Pięść mnie nie uderzył, zgasił papierosa, potem palec wskazujący przyłożył do ust i syknął - pssst! Zamilkłem jednak dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem, że drugą rękę wkłada do kieszeni, wiedziałem, że zaraz wyjmie kastet i będzie po mnie, dobrze, jeśli skończy się na szpitalu ...

Okrutni wobec siebie są też koledzy narratora. To nie zwykłe bójki, to przemoc, która może doprowadzić do śmierci, a w wyniku jednej z zabaw, chociaż tę bitwę o piłkę i boisko trudno tak nazwać, o mało nie doszło do groźnego pożaru. Okrutni wobec siebie są także dorośli. Kiedy w sklepie skończą się pomarańcze, wybucha niezwykła agresja, która przeradza się w bijatykę, demolowanie sklepu, kradzieże i próbę linczu na bogu ducha winnej ekspedientce. Najbardziej jednak chyba przejmująca jest scena, kiedy w czasie nauki strzelania dziadek na oczach wnuka zabija kota. Ale wszechobecna jest też przemoc psychiczna. Dziadkowie narratora żyją jak pies z kotem, robotnicy kładący rury na boisku żartują sobie w okrutny sposób z narratora, twierdząc, że jego ojciec pracuje na tej budowie, a nie wrócił do domu, bo twarz ma pokrytą strasznymi bliznami po przejściu ciężkiej choroby, której nabawił się na budowie kanału. Takich przykładów jest o wiele więcej. Przemoc w tym strasznym świecie została znormalizowana i nikogo nie dziwi, nikt przeciwko niej nie protestuje i nie buntuje się. Przeciwnie, każdy przyjmuje ją jako coś zwyczajnego. 

Znormalizowane zostały też rozmaite oszustwa i kanty. Przynajmniej dwa razy dochodzi do sytuacji, że w zawodach szkolnych drużyn z góry wiadomo, która zwycięży. Nie ma się po co starać. Przeciwnie, najlepiej byłoby tak grać, aby nie zająć pierwszego miejsca. W razie czego wynik i tak zostanie sfałszowany.

... patrzyłem na usta komendantki i jak w zwolnionym tempie widziałem, że formułuje słowa, głos jednak do mnie nie docierał, tylko z ruchu warg odczytałem więc sześćdziesiąt trzy punkty, chciałem krzyknąć, że to nieprawda. To oszustwo, zdobyłem przecież komplet punktów ...

Bywa, że przerażenie miesza się z humorem. Trudno się nie uśmiechnąć, kiedy czyta się groteskowe opisy awantur czy bijatyk albo scenę, kiedy uczniowski wybryk może przerodzić się w akt sabotażu, jeśli tak zdecyduje nauczyciel.

... potem Żelazna Pięść schował wentyl, odwrócił się do mnie tyłem i udawał, że wygląda przez okno, następnie powiedział, że chyba wiem, co zrobiłem, że to nie był uczniowski kawał, tylko akcja sabotażowa, antypaństwowy sabotaż, i jak będzie chciał, to nie dość, że wyrzucą mnie ze szkoły, ale jeszcze trafię do domu poprawczego ...

Ale zaraz śmiech więźnie w krtani, bo jesteśmy świadkami jakiegoś pandemonium.

Drugim dojmującym wrażeniem z lektury jest samotność narratora. Pozornie wiedzie chłopackie życie. Spotkania z kolegami, gra w piłkę, jakieś zabawy, jakieś draki, ale głęboko odczuwa utratę ojca. Jego zdjęcie nosi w kieszeni, martwi się brakiem wiadomości. Nie znajduje jednak oparcia u dorosłych. Matka pochłonięta jest swoją rozpaczą i niemocą. W dodatku straciła pracę, bo jest przecież żoną wroga politycznego, więc dochodzi jeszcze jedna troska. Nie ma więc głowy, aby zajmować się uczuciami syna. Odnosiłam wrażenie, że czasem to on wchodził w rolę dorosłego, wyczuwając nastroje matki. Pocieszenia narrator nie znajdzie też u dziadków, których odwiedza bardzo rzadko. Zresztą o jakiej bliskości może być mowa, skoro do dziadka zwraca się towarzyszu sekretarzu. Towarzyszami są tu zresztą wszyscy, nauczyciele w szkole, trener w klubie, niemal każdy dorosły.

Straszny to świat, w którym królują przemoc, hipokryzja, strach i samotność. Świat, w którym lepiej udawać, że o pewnych sprawach się nie wie.

... wiedziałem, że są sprawy, o których nawet rozmawiać jest niebezpiecznie, na przykład, co się dokładnie działo podczas wojny domowej albo kto za ile potrafi załatwić mięso lub kawę, albo kogo i czym można przekupić, albo dlaczego pieprzonym zdrajcą ojczyzny jest pierwszy sekretarz partii i naczelny dowódca sił zbrojnych, albo kogo z naszych znajomych zabrali, czy też u kogo i dlaczego odbyła się rewizja.

Cieszę się, że odkryłam "Białego króla", chociaż gorzka to lektura.

Anna Kamińska "Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak"

O książce Anny Kamińskiej "Simona. Opowieść o niezwyczajnym

życiu Simony Kossak" (Wydawnictwo Literackie 2015, najnowsze wydanie 2024) oczywiście słyszałam, ale wystarczyło mi  kilka bardzo ciekawych rozmów z autorką, aby dowiedzieć się czegoś więcej o Simonie Kossak, dlatego jej biografii czytać nie zamierzałam. Cóż, w oceanie książek, które bardzo chciałam przeczytać, zwyciężały inne tytuły. Potem był bardzo dobry dokument "Simona" Natalii Korynckiej-Gruz, a niedawno film fabularny Adriana Panka "Simona Kossak". Recenzje miał różne, mnie się podobał, chociaż nie bezkrytycznie. No i to był ten impuls, aby jednak sięgnąć po biografię tej nietuzinkowej kobiety. Zrobiłam to i nie żałuję, czyta się znakomicie, połknęłam ją w ciągu paru dni, wśród których były takie, kiedy nie miałam zbyt wiele czasu na czytanie.

Książka Anny Kamińskiej nie powstała wcale z  zainteresowania autorki postacią Simony Kossak, po prostu była to propozycja od wydawnictwa, ale w miarę pracy nad jej biografią pojawiła się fascynacja, o czym przekonujemy się, czytając ostatni rozdział, a właściwie list autorki do bohaterki jej biografii. To jednak wcale nie oznacza, że książka napisana została na klęczkach. I chyba w tym wypadku byłoby to niemożliwe, ponieważ Simona Kossak już za życia wzbudzała liczne kontrowersje. Jedni ją uwielbiali, inni nie lubili, uważali za osobę apodyktyczną i awanturnicę. 

Kiedy ja o niej usłyszałam? Nie umiem powiedzieć, ale było to dawno, jeszcze przed ukazaniem się książki, a tym bardziej obu filmów. Wydaje mi się, że przeczytałam jakiś artykuł w "Przekroju" w czasach, kiedy ukazywał się jeszcze jako tygodnik w Krakowie. Mgliście pamiętam, że już wtedy Simona i mnie jakoś zainteresowała. Kiedy kilka lat temu byłam w Białowieży, oczywiście nie mogłam ominąć Dziedzinki. Poszłyśmy z koleżankami na piechotę tą samą drogą, którą ona przemierzała kiedyś na rowerze lub na motocyklu, a potem już samochodem, aby obejrzeć opuszczoną siedzibę Simony Kossak i Lecha Wilczka. Można na nią spojrzeć zza ogrodzenia, a przed bramą obejrzeć trochę zdjęć wyeksponowanych w czymś w rodzaju dużego albumu przyczepionego łańcuchem do drewnianego pulpitu. Nigdy natomiast nie słuchałam żadnych jej radiowych felietonów ani nie czytałam książek czy artykułów jej autorstwa.

Na co przede wszystkim zwróciłam uwagę w biografii Simony Kossak? 

Z wielką ciekawością czytałam pierwszą część książki zatytułowaną Kraków. Upadł mit wspaniałej rodziny Kossaków i wspaniałej Kossakówki, który zbudowałam sobie dawno temu dzięki lekturze "Marii i Magdaleny" Magdaleny Samozwaniec. Oczywiście tamta książka opowiada o wcześniejszych czasach, jest też możliwe, że w mojej pamięci nie pozostały żadne krytyczne uwagi dotyczące rodu Kossaków oraz ich rodzinnego domu i ja sama zmitologizowałam sobie tych ludzi i to miejsce. Kossakówka, i jej mieszkańcy, widziana oczami Simony i innych wypowiadających się w książce osób to miejsce, w którym w życiu nie chciałabym się znaleźć. Zagracone, śmierdzące stęchlizną, hołdujące wartościom, które nie są mi bliskie. Egzystencja tam w czasach, do których odnosi się książka, czyli za życia ostatniego z trójcy Kossaków, Jerzego, ojca Simony i Glorii, wcale nie była łatwa. Już wtedy brakowało pieniędzy, Jerzy malował niemal na akord, dzieci trzymane były krótko, panował zimny wychów. W dodatku przynajmniej jedno z nich powinno być chłopcem, aby kontynuować tradycję rodzinną. A jeśli już były dziewczynami, to z góry wyznaczono im role - jedna powinna malować, a druga pisać. Niestety Simona nie dawała nadziei na spełnienie żadnego z tych oczekiwań. Po śmierci Jerzego sytuacja finansowa jeszcze się pogorszyła. Trzeba przyznać, że najpierw Elżbieta, matka obu sióstr, a potem Gloria, która pozostała w Kossakówce, wykazywały się ogromną zaradnością, aby utrzymać się na powierzchni. Chociaż obie raczej jawią się jako czarne charaktery, to w tej dziedzinie należy im się sprawiedliwość. A Simona nie odnajdowała się ani w rodzinie, ani w Krakowie. Od dzieciństwa najlepiej czuła się wśród zwierząt i w ogrodzie, a kiedy wreszcie odnalazła swoją drogę, studiując biologię, marzyła o ucieczce w Krakowa i zamieszkaniu w dziczy. Celowała w Bieszczady, Białowieża miała być tylko przystankiem na tej drodze.

Pasjonująca jest oczywiście opowieść o życiu w Białowieży, a szczególnie w Dziedzince. Chociaż jestem człowiekiem miasta, za żadne skarby nie przeniosłabym się na wieś, a już na pewno nie w taką głuszę, lubię wygody, nie chciałabym, aby zwierzęta wyglądały z każdego kąta mojego mieszkania, to jednak jakaś cząstka mnie zazdrości jej takiego życia. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że je romantyzuję, czytam o tym tak, jak w dzieciństwie czytałam powieści przygodowe. Było to przecież życie pełne niewygód i trudów, ale Simona kochała Dziedzinkę, współbycie ze zwierzętami i z naturą.

Ale najbardziej fascynująca jest sama bohaterka tej książki. Kobieta niejednoznaczna, przez jednych uwielbiana, przez innych darzona szacunkiem, a przez innych znienawidzona. Żyjąca w cieniu rodziny, próbująca się wyzwolić z tych pęt, jednocześnie to dziedzictwo okazało się dla niej ważne, czego najlepszym dowodem jest jej relacja ze społecznością Liceum Plastycznego z okolic Łomży - szkole nadano imię Wojciecha, który przyjeżdżał tam, kiedy starał się o rękę swojej przyszłej żony pochodzącej z okolicy. To tam w rodzinnym grobie swoich przodków kazała się pochować. 

Simona żyła cały czas w cieniu nazwiska. I przywiozła do Białowieży ten bagaż nazwiska, kompleks męskiego potomka, napięcie, że ma być kimś wielkim jak każdy Kossak. Odcięła się od Krakowa, ale nigdy nie odcięła się od tradycji rodziny.  

Była pionierką obrony Puszczy Białowieskiej, potrafiła toczyć boje w tej sprawie, co sprawiało, że skłóciła się z wieloma osobami, które wcześniej były jej życzliwe. Jedni uważali, że ma rację, inni, że nie rozumie postępu naukowego w dziedzinie badań nad zwierzętami. Jednocześnie wpuściła do ogrodu Dziedzinki nawłoć, roślinę ładną, ale bardzo ekspansywną i trudną do wytępienia. Takich sprzeczności było znacznie więcej. 

A tak naprawdę smak Simony jest słodko-gorzki. Ona była ostra. Miała charyzmę. Jak się wkurzała - to zdrowo. W momencie zagrożenia nie waliła na oślep, tylko była coraz bardziej celna w swoich złośliwościach. I do tego padały wulgarne słowa. Mieliła ludzi i w ten sposób narobiła sobie wrogów.

Ona była w życiu otoczona wrogim światem: rodziny, w której mężczyźni dobrze malowali, i ona też miała być mężczyzną; miastem, którego nie lubiła; społecznością naukową, która walczy ciągle o pieniądze na badania i ze sobą rywalizuje. Musiała się chyba zahartować w bojach, bo potrafiła walczyć i się bronić. 

"Były dwie Simony - twierdzi bliska jej osoba. - Pierwsza szukała akceptacji. W dzieciństwie nie była akceptowana przez rodziców i przez całe życie chciała udowodnić, że jest coś warta. (...) Chciała robić karierę i była mocno skoncentrowana na pracy." (...) Druga Simona - kontynuuje bliska osoba - urodziła się, gdy zdobyła tytuły naukowe i uwierzyła w siebie. Kiedy zaspokoiła potrzebę akceptacji, osiągnęła wszystko, co można w nauce, czyli otrzymała tytuł profesora - urodził się człowiek wszechwiedzący. Zrobiła się apodyktyczna, nie słuchała innych. To inni ją musieli wysłuchiwać - wygłaszała monologi, pouczała i nie dała nikomu dojść do słowa. Traktowała ludzi instrumentalnie, nawet przyjaciół.

No i wreszcie ekscytację budzi jej relacja z Lechem Wilczkiem, fotografikiem, z którym mieszkała w Dziedzince. Nie byli małżeństwem, nie byli nawet parą w takim sensie, jak lubimy to widzieć. To związek niekonwencjonalny dwójki ludzi nieznoszących żadnych więzów. Wygląda jednak na to, że to Simona w tym układzie znosiła więcej wyrzeczeń i czasem cierpiała w milczeniu. Niektóre osoby opowiadające w książce o ich związku twierdzą, że Lech dopiero po jej śmierci zaczął ich relację idealizować, a za jej życia był trudnym partnerem. Inni uważają, że na pewno łączyło ich uczucie. Cóż, to skomplikowane.

Fascynująca, nietuzinkowa, niejednoznaczna bohaterka. Ale takie osoby są przecież najciekawsze, chociaż nie zawsze łatwo się z nimi żyje. Cieszę się, że przeczytałam biografię Simony Kossak.

Katia Petrowska "Może Estera"

Książka, o której dzisiaj, przepadła w pomroce dziejów, a ściślej

mówiąc, lat. Kto dziś pamięta, albo w ogóle wie, o książce Katii Petrowskiej "Może Estera" (Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2015; przełożyła Urszula Poprawska)? A w 2016 znalazła się w półfinale Angelusa, mojej ulubionej nagrody dla pisarzy z Europy Środkowej. Na tej samej liście pojawiły się wtedy między innymi "Solfatara" Macieja Hena, "Mała zagłada" Anny Janko, "W lodach Prowansji. Bunin na wygnaniu" Renaty Lis, "Silva rerum" Kristiny Sabaliauskaite, "Tatuaż z tryzubem" Ziemowita Szczerka, "Usypiać góry. Historie z Polesia" Małgorzaty Szejnert, "Medgidia, miasto u kresu" Cristiana Teodorescu i przede wszystkim zwyciężczyni, "Księga szeptów" Varujana Vosganiana. Niektóre z nich czytałam i do dziś pamiętam, innych nie, ale znam tytuły, kojarzę ich autorki i autorów. Dlaczego o tym piszę? Bo ewidentnie książka Katii Petrowskiej nie przeszła próby czasu. Pytanie - dlaczego? Bo nie okazała się na tyle dobra czy może jest to nieodkryty diament? Tak przecież bywa - złoto można przeoczyć w świecie, gdzie nowość goni nowość. Znam takie książki, o których dowiedziałam się przypadkiem w kilka lat po ich wydaniu, a potem byłam wdzięczna losowi, że pozwolił mi je  przeczytać. Ot choćby "Nasze dni wczorajsze" Natalii Ginzburg, "Fortepian we mgle" Eginalda Schlattnera czy "W ogrodzie bestii" Erika Larsona.  

Jak wobec tego usłyszałam o książce Katii Petrowskiej "Może Estera"? I czy było warto po nią sięgać? Zawdzięczam ją przedsięwzięciu Buch, czyli książka, propagującemu literaturę niemiecką w Polsce, a polską w Niemczech, a ściślej jego wersji podcastowej, w której usłyszałam rozmowę z Urszulą Poprawską, tłumaczką tej książki. Natalia Prüfer, najbardziej znana twarz projektu, rozmawiała z nią o tłumaczeniach z niemieckiego i jedną z książek, przy których się zatrzymały, była właśnie "Może Estera". To, co mówiły, zainteresowało mnie na tyle, że postanowiłam przeczytać. Czy było warto? Mam mieszane uczucia. Ostatecznie nie żałuję, ale na pewno nie będzie to rzecz, która zapadnie mi w pamięć jak choćby te trzy tytuły, które przed chwilą wymieniłam. Co mnie zwabiło? Dlaczego nie pałam entuzjazmem? O tym za chwilę, a najpierw parę słów o autorce.

Katia Petrowska urodziła się w roku 1970 w Kijowie, mieszka w Niemczech. Jest Żydówką, raczej rosyjską niż ukraińską, ale korzenie jej rodziny są mocno powikłane i związane z wieloma krajami, o czym za chwilę. Książka, o której dzisiaj, uznana została za najważniejszy debiut, jak rozumiem, w roku, w którym się ukazała, i otrzymała, jak podaje wydawca, prestiżową niemiecką nagrodę literacką. Jeśli dobrze pamiętam z podcastu, chociaż głowy nie dam, coś potem jeszcze napisała, ale polski internet o tym milczy. A teraz do książki.

Autorka próbuje odtworzyć losy swojej żydowskiej rodziny. W tym celu podróżuje po miejscach, z którymi byli związani jej przodkowie, wertuje archiwa, książki, dawną prasę, rozmawia z naukowcami, archiwistami i muzealnikami. Odwiedza między innymi Polskę i Austrię, bo to w Wiedniu wyśledziła pierwszego swojego protoplastę, o którym zdołała się czegoś dowiedzieć. Była w Warszawie i w Kaliszu, wróciła do miasta swojego dzieciństwa i młodości, Kijowa, wreszcie szukała śladów dziadka, jeńca wojennego, w Mauthausen, miejscu pamięci po dawnym obozie koncentracyjnym, w którym przez jakiś czas przebywał. Odnalazła w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii żyjących krewnych, o których nie miała pojęcia. Jeździ w te miejsca, aby je poczuć, zobaczyć, jak wyglądały, albo w przypadku Warszawy tylko je sobie wyobrazić. Rozumiem to. Kto nie włóczył się w tym samym celu na przykład po miejscach związanych z dzieciństwem swoim albo swoich przodków, szedł tropem znanej pisarki czy znanego pisarza czy kogoś innego z jakiegoś powodu dla nas ważnego? Ja na przykład w zeszłym roku w czasie wizyty w Gdańsku zapuściłam się do Wrzeszcza w poszukiwaniu ulicy, na której stał dom przyjaciół moich rodziców, gdzie w dzieciństwie bywałam. Po co? Coś mnie tam ciągnęło. Kiedyś obeszłam czeski Nachod, wędrując śladami mojego ukochanego pisarza Josefa Skvorecky'ego. W jednym miejscu koniecznie musiałam podejść kawałek pod górę, bo to prawdopodobnie stamtąd przychodziła jedna z bohaterek "Przypadków inżyniera ludzkich dusz". Ani nie byłam pewna, czy to rzeczywiście tam, ani to miejsce na pewno nie wyglądało już tak jak kiedyś, ani nie było widać tej góry, za którą znajdowała się jej wioska, ale i tak chciałam je poczuć. 

Dość dygresji, wracam do książki. Autorka próbuje skonfrontować rodzinne opowieści z prawdą historyczną. Uzupełnić białe plamy, zweryfikować to, co kiedyś słyszała. Czasem odkrywa fakty niewygodne, czasem okazuje się, że to, co  opowiadano sobie w rodzinie jako prawdę najprawdziwszą, okazywało się kłamstwem. 

Przeszłość zawiodła moje oczekiwania, wyśliznęła mi się z rąk i zaczęła popełniać jedno faux-pas za drugim. Protoplasta mojego rodu, który dał początek pełnej chwały opowieści o mojej rodzinie, okazał się nieślubnym dzieckiem, tego jednak nie wolno mi było napisać, poza tym Ojzel wcale wcześnie nie owdowiał. A potem jeszcze ten Adolf , wówczas imię zwyczajne, ale mnie wprawiające w stan alarmowy. Adolf potwierdził moje obawy, że nie mam żadnej władzy nad przeszłością, że ona żyje jak chce, ale nie umiera.

Gdzieś mignęło mi barwne zdanie, że wyciąga swoich przodków jak karty z talii i za nimi podąża. Ja lubię posługiwać się porównaniem do puzzli. Składa z poszczególnych kawałków obraz całości, ale w tym wypadku jest to niemożliwe. Niektóre zginęły, przepadły na zawsze i obraz musi zostać niekompletny. I tak ma szczęście, bo niektórzy jej przodkowie nie byli anonimowi. Jedni prowadzili szkoły dla głuchoniemych, właśnie w Warszawie, a potem w Kijowie, a brat jej pradziadka zrobił w latach trzydziestych w Moskwie zamach na kogoś pracującego w niemieckiej ambasadzie. Ale nawet w tym wypadku, chociaż istnieje dokumentacja  procesu, trudno poznać tego człowieka. To tylko suche dokumenty. Czym się kierował? Brał udział w jakiejś prowokacji antyniemieckiej spreparowanej przez tajniaków? Został wykorzystany? Czy może był meszuge, czyli szalony, obłąkany, jak głosi rodzinna legenda? Dlatego czasem Katia Petrowska próbuje wyobrazić sobie, dlaczego ktoś postąpił tak, a nie inaczej. Stąd tytuł, bo może Estera, jej żydowska prababka zrobiła 29 września 1941 roku, kiedy Niemcy kazali się stawić wszystkim kijowskim Żydom w określonym miejscu, a potem zgładzili ich w Babim Jarze, to, a może tamto, co ostatecznie doprowadziło ją do śmierci z rąk gestapowców. A przecież mogła nie wychodzić z domu, była stara i niedołężna, dozorca nie miał zamiaru jej wydać. Tak to się zachowało w rodzinnych przekazach. 

Niektóre historie są ciekawe, inne mniej, ale nie w tym tkwi problem. Książka Katii Petrowskiej jest może bardziej esejem niż próbą odtworzenia rodzinnej historii. Ale te podróże w czasie i w przestrzeni prowokują autorkę do rozmaitych refleksji, do zadawania sobie różnych pytań. Czasem jej rozważania były dla mnie interesujące, a czasem brnęłam przez nie znużona, innym razem miałam wrażenie, że już to znam, już to czytałam wiele razy, już w tym nie ma żadnej świeżości. 

Jak zwykle fascynowała mnie rola losu i przypadku, który jednych jej przodków ocalił z wojennej pożogi, innych doprowadził do unicestwienia. Ile wstecz trzeba się cofnąć, aby zobaczyć, gdzie jest ten moment, ten wybór, który kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt lat później sprawi, że ktoś przeżyje, a ktoś zginie? Oczywiście z polskiej gałęzi jej rodziny ocalała jedna osoba, z tej, która z Warszawy wyjechała do Kijowa, wojnę przetrwało znacznie więcej krewnych. Gdyby jednak w chwili ewakuacji z Kijowa nie zdjęto z paki ciężarówki fikusa, dzięki czemu zrobiło się tam miejsce dla małego chłopca, który kiedyś będzie jej ojcem, nie byłoby Katii Petrowskiej. Przynajmniej taki przekaz zachował się w rodzinie, co autorka kwestionuje, no bo kto zabrałby kwiat w donicy zamiast dziecka! Ale oczywiście gdyby nie przytomność umysłu jej dziadka i jego znajomości, rodzina nie wyjechałaby z Kijowa i zginęliby rozstrzelani w Babim Jarze.

Zawsze interesuje mnie zderzenie miejsca dawnej tragedii z tym, co się tam dzisiaj znajduje. Kiedy autorka opowiada o Babim Jarze, który jest zderzeniem miejsca pamięci z bujną przyrodą, miejscem rekreacji, natychmiast myślę o terenie po KL Plaszow w moim mieście, gdzie jest dokładnie tak samo. Wiedziałam o tym miejscu - co jeszcze parę lat temu, a nawet i dziś dla mieszkańców nie jest takie oczywiste - choćby dlatego, że góruje nad nim pomnik postawiony jeszcze w czasach PRL-u, a że stoi na wzgórzu, widoczny jest z daleka. Ale kiedy pierwszy raz się tam znalazłam, przez przypadek, bo nie miałam pojęcia, że ścieżka, którą schodziłam ze spacerowych terenów, tam mnie zaprowadzi, nie mogłam wyjść ze zdumienia. Była piękna wiosna, zieleń aż kipiała, mijałam spacerujących ludzi, z dziećmi, z psami, a kawałek dalej natrafiłam na pierwszą tablicę informującą, że znajduję się na terenie dawnego obozu KL Plaszow. Potem były następne. I pytanie, co robić z takimi miejscami? Odebrać je ludziom? Ogrodzić i wpuszczać za biletami? Ja już na beztroski spacer bym się tam nie wybrała. Potem chciałam zwiedzić ten teren z przewodniczką czy z przewodnikiem i udało się. Ile jest takich miejsc w naszej części Europy, po których chodzimy, nie mając pojęcia, że kryją masowe groby? O tym pisał w swojej książce "Skażone krajobrazy" austriacki pisarz i dziennikarz Martin Pollack, którego twórczość uwielbiam. (Kiedy pisałam tę notkę Martin Pollack jeszcze żył, jakiś czas później zmarł. Wielka strata. Był dla mnie ważnym autorem.)

Ciekawy jest stosunek Katii Petrowskiej do swojego żydostwa. Jak je odczuwa? Jak odczuwał go jej ojciec i jego przodkowie? Przecież w Związku Radzieckim wszyscy byli Rosjanami. 

Czułam dumę z tego, że moja babcia pochodziła z Polski, był to atut w grze, w którą nikt ze mną nie grał. Niektórzy z mojej klasy nosili uderzająco polskie nazwiska jak Studziński albo Szczygielska, my jednak byliśmy radzieckimi dziećmi, wszystkie takimi samymi, z jednakową mgłą tajemnicy otaczającą historie naszych rodzin, co może właśnie stanowiło warunek naszej równości.

Kim jest dzisiaj? Kosmopolitką piszącą po niemiecku? Kwestia języka staje się w książce symboliczna, bo jej przodkowie prowadzili szkoły dla głuchoniemych sierot, ani ona, ani jej ojciec nie mówili w jidisz, ona dziś posługuje się niemieckim, kiedyś jej językiem był rosyjski.

Z perspektywy mojej kosmopolitycznej teraźniejszości myślałam, że uczyli głuchoniemych mówić we wszystkich językach świata, jakby głuchoniemota, a także sieroctwo było pustą kartką papieru - wolnością uznania za swój każdego języka i każdej historii. Nasza żydowskość pozostała dla mnie głuchoniema, a głuchoniemota czymś żydowskim. To była moja historia, moje pochodzenie, nie byłam to jednak ja. 

(...) i myślałam też o tym, że z naszym żydostwem jest jak z tymi paczkami, do których nie można już zajrzeć. Mówi się "żydowski", ale się nie wie, czym to słowo jest wypełnione. 

Bardzo długi i dość osobisty wyszedł mi ten wpis. Więc może, skoro książka sprowokowała mnie do tylu rozważań, zbyt surowo ją oceniłam?

Popularne posty