Therese Bohman "Andromeda"

Przeczytałam wszystkie powieści szwedzkiej pisarki Therese

Bohman, więc było oczywiste, że sięgnę po najnowszą, "Andromedę" (Pauza 2023; przełożyła Justyna Czechowska). 

To historia młodej dziewczyny, Sofie Andersson, która w czasie studiów dostaje się na staż do prestiżowego wydawnictwa. Jest przekonana, że złapała pana boga za nogi, ale szybko przychodzi otrzeźwienie - czuje się onieśmielona, nie zabiera głosu w czasie kolegiów redakcyjnych, bo wydaje jej się, że nie ma nic ciekawego oraz mądrego do powiedzenia i nie potrafi jasno formułować myśli. Wszystko się zmieni, kiedy w końcu odważy się skrytykować świeżo wydaną powieść, którą zachwycają się wszyscy. Wszyscy oprócz Gunnara, opoki wydawnictwa, opiekuna wysmakowanej serii Andromeda, w której wydawane są tylko ważne książki. To on ją niegdyś wymyślił, stworzył, to on za nią odpowiada. Te krytyczne słowa wypowiedziane przez Sofię zwrócą jego uwagę, zaproponuje dziewczynie współpracę, dzięki niemu będzie mogła zostać w wydawnictwie. A ona jest Gunnarem zachwycona, czuje się wyróżniona, szybko staje się dla niej autorytetem w dziedzinie literatury. Okazuje się, że podobnie myślą o pracy wydawcy, o książkach. Z czasem zostanie jego prawą ręką, a on da jej sporą samodzielność. Służbową relację dopełniają cotygodniowe spotkania w eleganckiej restauracji przy butelce wina. Tylko tyle albo aż tyle. W końcu dzieli ich spora różnica wieku - ona jest młodą kobietą, on zbliża się do emerytury. Ale to, co ich łączy, odizoluje ją od koleżanek i kolegów z pracy. Nie, nie dlatego, że Gunnar jest zaborczy, to ona będąc pod jego urokiem, staje się głucha i ślepa na innych, zaczyna czuć się kimś lepszym, bo dzięki niemu posiadła prawdę o tym, co jest bardziej wartościowe. Gardzi, tak jak on, kalkulatorami (to jego określenie), czyli ludźmi od tabelek w ekselu i od pieniędzy. A jeszcze niedawno nie miała odwagi odezwać się na kolegium. Teraz rozmawia z ważnymi pisarzami, redagowane przez nią książki zdobywają nagrody albo przynajmniej nominacje .

Muszę przyznać, że długo miałam z najnowszą powieścią Therese Bohman problem. Na tle poprzednich, "Tej drugiej", "O zmierzchu", "Utonęła", wydała mi się niespecjalnie interesująca i po prostu miałka. Zastanawiałam się, czy jeszcze czymś mnie zaskoczy. Brakowało mi opisów, które w poprzednich książkach pozwalały wejść w stworzony przez autorkę świat. Irytowała bohaterka - swoim poczuciem wyższości, pogardą dla koleżanek i kolegów, tym, że tak bardzo zamknęła się na innych. Poza tym jej portret wydał mi się jednowymiarowy, niepogłębiony, a historia społecznego i zawodowego awansu wtórna. Oczywiście nie ma nic złego w tym, że pisarka wraca do swoich ulubionych motywów i tematów, do tego, co dla niej istotne. Są w końcu takie autorki i tacy autorzy, o których zwykło się mówić, że piszą jedną książkę. Tym razem jednak jakoś mi to przeszkadzało, może właśnie dlatego, że problem został ledwie zasygnalizowany. 

I kiedy tak bez specjalnego entuzjazmu śledziłam monolog Sofie, nie mając już wielkiej nadziei na to, że coś się tu jeszcze wydarzy, nieoczekiwanie nastąpił przełom. Akcja zrobiła zwrot i stało się wreszcie ciekawiej, a właściwie ważniej. I tu właściwie powinnam przestrzec tych wszystkich, którzy powieści jeszcze nie znają, a chcą poznać, aby dalej nie czytali, bo jednak trochę z przyjemności lektury ta wiedza zabierze. Ja kupiłam "Andromedę" w ciemno, a na szczęście nota wydawnictwa nie zdradza za wiele. Niech wystarczy wam informacja, że mimo początkowych wątpliwości, cieszę się, że książkę przeczytałam. A więc uwaga spojler! Zaznaczam go mniejszą czcionką. Ewentualnie można przeczytać ostatni akapit, gdzie snuję końcowe refleksje.

Monolog Gunnara, który stanowi drugą część powieści, wydał mi się znacznie ciekawszy niż monolog Sofie. Przechodzimy na drugą stronę lustra i poznajemy ich relację z jego perspektywy. A co jeszcze bardziej interesujące poznajemy historię Gunnara, jego drogę z dołu drabiny społecznej na szczyt. I cóż się okazuje? Chociaż osiągnął sukces, czuje się samotny, pusty i przegrany. Ma wrażenie, że nie warto było. Ludzie, do których chciał być podobny, świat, do którego aspirował, to wszystko okazało się w gruncie rzeczy miałkie i niewarte zachodu. A on stale za czymś gonił, parł do przodu, ale mimo sukcesów w pracy, mimo prestiżu, jakim się cieszył, nie żył naprawdę, stale czuł jakiś niedosyt. Na domiar złego zrozumiał, że tak naprawdę stworzył wydmuszkę, że już dawno Andromeda, przestała być tym, czym była na początku. 

Z perspektywy historycznej moi autorzy byli najwyżej przeciętniakami, których elegancko opakowałem i sprzedałem publiczności pozbawionej większych wymagań.

Nic, co osiągnąłem, nie przeżyje kolejnych pięciuset lat tak jak malarstwo Crivellego. Opuszczę ten świat, nie zostawiwszy po sobie jakiegokolwiek śladu (...). Niewiele potrzeba lat, gdy nie będzie już nikogo, kto by o mnie pamiętał.

Poświęciłem wielką część życia na robienie czegoś, w co wierzyłem, i nie do końca chciałem przyznać, że przestałem w to wierzyć.

A więc Gunnar okazał się wielkim mistyfikatorem i sprzedał Sofie mit Andromedy, a ona jak inni dała się na niego nabrać. W czym w takim razie byli lepsi od tych, którymi gardzili?  On od kalkulatorów, ona od koleżanek i kolegów z wydawnictwa i od naiwnych czytelników? 

Portret Gunnara jest naprawdę przejmujący. Przypomina mi Martina Edena, ulubionego bohatera moich wczesnych poważnych lektur. Tyle tylko, że bohater Londona nie był cyniczny. Czy coś mogło uratować tych dwoje, Sofię i Gunnara? Okazuje się, że tak - mogli stać się ratunkiem dla siebie wzajemnie, ale przegapili to. W głębi duszy oboje tego pragnęli, ale nie mieli odwagi, żadne z nich nie wykonało pierwszego kroku, a potem było już za późno. Ona, bo żyła w jego cieniu, on, bo nie chciał być posądzony o wykorzystanie podwładnej, w dodatku dużo młodszej. Smutne to wszystko.

"Andromeda" stawia ważne pytania o literaturę. Co pozostanie z tego nadmiaru wydawanych książek? Czy ktoś kiedyś będzie to czytał? Jak się nie dać nabrać wielkim manipulatorom, którzy próbują nam wmówić, że wszystko, co wydają, jest naj? Jak ma się zachować czytelniczka i czytelnik, aby jednak w zalewie nowości rozpoznać tę jedną wartościową, istotną? Co warto czytać? Po lekturze powieści Therese Bohman natychmiast miałam ochotę rzucić wszystkie świeżynki, za którymi ja też gonię, i wrócić do klasyki. Ciekawe, czy sama autorka ma świadomość, że i jej książek kiedyś też pewnie nikt nie będzie czytał? Chociaż lubię jej twórczość, to przecież mam świadomość, że nie jest to literatura wybitna. Ciekawa, interesująca, dobra, może więcej niż dobra, ale tylko tyle. I tą gorzką refleksją kończę tę notkę.

Eduardo Halfon "Klasztor. Żałoba"

Od jakiegoś czasu jestem szczególnie wyczulona na literaturę z

Ameryki Łacińskiej, a trzeba przyznać, że dociera do nas coraz więcej książek stamtąd. Już nie tylko klasyka iberoamerykańska, ale powieści czy opowiadania pisarzy średniego czy młodego pokolenia. Leonardo Padura "Człowiek, który kochał psy", Nona Fernandez "Strefa mroku", Fernanda Melchor "Czas huraganów", Juan Gabriel Vasquez "Kształt ruin" i Claudia Salazar Jimenez "Krew o świcie" to moje lektury z ostatnich miesięcy. Sama jestem zdziwiona, że aż tyle tego było. Wszystkie warte przeczytania, no może  najmniej porwał mnie Vasquez, miałam do niego sporo zastrzeżeń, ale inni się zachwycali. Jednak lojalnie muszę ostrzec, że nie są to książki przyjemne - poruszają tematy historyczne i społeczne wagi najcięższej, nie stronią od brutalności. Szczególnie Fernanda Melchor i Claudia Salazar Jimenez. 

Nic więc dziwnego, iż gdy tylko usłyszałam, że wychodzi książka gwatemalskiego (!) pisarza, kupiłam ją jeszcze w przedsprzedaży. To "Klasztor. Żałoba" Eduardo Halfona (Czarne 2023; przełożył Tomasz Pindel), dwie krótkie autobiograficzne powieści. Co prawda mój entuzjazm nieco osłabł, kiedy spojrzałam na notę wydawcy, no bo od gwatemalskiego pisarza oczekiwałabym powieści osadzonej w tamtejszych realiach, tymczasem Eduardo Halfon opowiada o losach swoich arabskich, a zwłaszcza żydowskich przodków. Akcja "Klasztoru" rozgrywa się w Izraelu, dokąd narrator razem z bratem i rodzicami udaje się na ślub siostry, która dołączyła do ultraortodoksyjnej żydowskiej wspólnoty. No nie, pomyślałam, sięgać po gwatemalską powieść, aby po raz kolejny przerabiać te same holocaustowe wątki? Tyle się już o tym naczytałam, trudno mnie jeszcze czymś nowym zaskoczyć. Mimo wszystko kupiłam, bo zawierzyłam tym, którzy już przeczytali i się zachwycali. Poza tym zwyciężyła ciekawość. W końcu to jednak literatura gwatemalska. No i okazało się, że  ci wszyscy, którzy pisali, że warto, mieli rację.

Połknęłam te nieco ponad dwieście stron w dwa popołudnia. Jest w tej książce coś magnetycznego, co sprawia, że trudno się od niej oderwać, dlatego czyta się jednym tchem. Nie są to historie opowiedziane chronologicznie - dostajemy luźny ciąg skojarzeń wywołujących wspomnienia. O dziadkach, szczególnie tym żydowskim pochodzącym z Łodzi, tak, tak, który spędził całą wojnę w obozach, ale jednak ocalał. Na ramieniu miał wytatuowany obozowy numer, ale swoim wnukom mówił, że to jego numer telefonu. O podróży narratora do Polski i do Niemiec, już po śmierci dziadka, jego śladami. O dzieciństwie spędzonym częściowo w Gwatemali, a potem w  Stanach. O pewnej przelotnej miłości, a może miłostce, która nieoczekiwanie doczeka się kolejnego epizodu przy okazji wizyty w Izraelu. O weekendach spędzanych u dziadków nad jeziorem u stóp wulkanu. O innych krewnych, szczególnie tych ze starszego pokolenia. Często zabawnych. O rodzinnych waśniach i tematach tabu. I tak to płynie, wciąga i nie daje o sobie zapomnieć. A przy tym autor jest wyczulony na szczegół, skupia się na nim i opisuje. Często prowadzi narrację symultanicznie - wspomina, ale jednocześnie bacznie spogląda na to, co w zasięgu jego wzroku, wzmagając tym zabiegiem moją ciekawość. 

To proza niezwykle nastrojowa, czasem zabawna, ale znacznie częściej melancholijna. Nie ma tu makabrycznych scen z okresu wojny, pewnie także dlatego, że narrator niewiele wie na ten temat. To tylko jakieś strzępy informacji, bo dziadek raczej milczał o tamtym ciemnym czasie niż opowiadał. Ale jest smutek. Śmierć wraca w tej książce na wiele sposobów. W "Żałobie" narrator snuje swoją opowieść wokół tajemniczego zgonu kilkuletniego Salomona, brata swojego ojca. Od czasów dzieciństwa próbował się dowiedzieć, co się z nim stało, dlaczego w rodzinie to temat tabu. Poszukiwania doprowadzą go do konstatacji, że wojna dawno się skończyła, ale ludzie nadal umierają, także tragicznie, także dzieci. Spotkana nad jeziorem kobieta, szamanka, jak w litanii wylicza wszystkie dzieci, które się tam utopiły. 

A poza tym jest to książka o tożsamości i o pamięci. Tak, tak, to wszystko już było, nie pierwszy raz o tym piszę i pewnie nie ostatni. Ważne jednak, jak to zostało opowiedziane. Kim jest narrator, który ma żydowskie, arabskie i polskie korzenie? Jego dziadkowie pochodzili z Libanu, Syrii, Polski, w różny sposób dotarli do Gwatemali. On sam urodził się właśnie tam, ale kiedy był dzieckiem, jego rodzice wyjechali do Stanów, gdzie też mieszkali ich krewni. Mieszają się miejsca i mieszają się języki. Hebrajski, jidysz, francuski, angielski, arabski, hiszpański. Kim jest? No i drugi temat - pamięć. Co się zdarzyło, a co okazuje się tylko wyobrażeniem? Co i jak pamiętamy? Obie historie opowiedziane w "Klasztorze" i w "Żałobie", które zresztą tworzą jednak pewną całość i wzajemnie się przenikają, oparte są na grze z pamięcią.

No i jednak jest w tych opowieściach Gwatemala, więcej jej w drugiej części, ale i w pierwszej się pojawia. Jakieś strzępy, puzzle, kamyczki, z których można sobie złożyć skromny obrazek. 

Jest to jednak przede wszystkim ten typ literatury, który powinno się czytać, kontemplować, bo żadne refleksje, żadne wymądrzanie się nie oddadzą jej piękna i istoty. Mam nadzieję, że doczekamy się kolejnych książek Eduarda Halfona, który, jak czytam w nocie od wydawnictwa, jest jednym z ciekawszych przedstawicieli współczesnej literatury latynoamerykańskiej. 

Grzegorz Piątek "Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939"

"Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939"

(W.A.B. 2022) to pierwsza książka Grzegorza Piątka, po którą sięgnęłam. Oczywiście słyszałam o wcześniejszych, przede wszystkim o dwóch - o odbudowywanej z wojennych zniszczeń Warszawie i o stołecznym architekcie Bohdanie Pniewskim działającym w mieście przed i po wojnie. O obu się mówiło dużo i dobrze, "Najlepsze miasto świata" znalazło się nawet w finale Nike. Już pierwsza książka Grzegorza Piątka, biografia Stefana Starzyńskiego, dostała Nagrodę Literacką m.st. Warszawy i była nominowana do Nagrody im. Jana Długosza oraz w konkursie Książka Historyczna Roku. Nawet miałabym ochotę po nie sięgnąć, szczególnie te o Pniewskim i o Warszawie. Miałabym, gdybym mogła znaleźć czas na wszystkie tytuły, które mnie nęcą. No ale wiadomo - trzeba wybierać. 

Tymczasem najnowszej książce Grzegorza Piątka, za którą dostał Paszport Polityki, nie byłam w stanie się oprzeć. I wcale nie z powodu tej nagrody. Przyciągnęła mnie Gdynia. Dlaczego? Bo uległam jej mitowi - miasta doskonałego, które w kilka lat powstało z niczego, w miejscu, gdzie wcześniej była kaszubska wioska. Tak, taki mit, sama nie wiem, kiedy zalągł się w mojej głowie. Jeśli do tego dodać zainteresowanie historią i (odrobinę) architekturą, to wszystko jasne. Oczywiście zanim sięgnęłam po książkę, wysłuchałam kilku rozmów z autorem (niech żyją podcasty!), więc przystępując do lektury, wiedziałam, że on ten mit obala, a właściwie pokazuje, jak było naprawdę. 

No więc jaka jest prawda o przedwojennej Gdyni? Po pierwsze powstawała chaotycznie, bez urbanistycznego planu, a jej modernistyczne oblicze, przynajmniej początkowo, to skutek tempa, w jakim budowano niektóre budynki, i braku odpowiednich środków. Później oczywiście było inaczej - modernizm stał się modny. Gdynię porównywano do włoskiej Littorii, modernistycznego miasta powstałego za czasów Mussoliniego na osuszonych bagnach. Ale Littorię budowano według planów, a Gdynia rozwijała się chaotycznie, przypadkowo i spontanicznie. Zresztą nie wymyślono jej jako miasta modernistycznego. Pierwsze reprezentacyjne realizacje, na przykład dworzec kolejowy, noszą jeszcze inne piętno - są mieszanką stylów historycznych, polskich. To taka patriotyczna, swojska architektura mająca być ucieleśnieniem wyśnionej polskości, tak jak ucieleśnieniem zmartwychwstałej Polski miała być Gdynia, okno na świat otwierające nas na morze. Ale ponieważ morze ze zrozumiałych względów nie było polskim żywiołem, należało morski mit wykreować, stworzyć modę na Gdynię. Z jednej strony doniosła rola portu, któremu miasto zawsze było podporządkowane, z drugiej wypoczynek na piaszczystych plażach. To tu zaczęła ściągać na lato śmietanka towarzyska. Ale początki były trudne. Stefan Żeromski, który przyjeżdżał do Gdyni u jej zarania, kiedy z kaszubskiej wioski dopiero zaczynała przepoczwarzać się w miasto, nie był nią zachwycony. Ciekawe, co powiedziałby później, w latach trzydziestych? Cóż, pewnie nadal byłby rozczarowany.

I tu przechodzimy do obalenia mitu drugiego. Otóż Gdynia wcale nie okazała się spełnieniem marzeń o szklanych domach. Tak miało być, ale tak się nie stało. Obok miasta reprezentacyjnego, eleganckiego, szczycącego się pięknymi modernistycznymi budynkami w centrum i willową dzielnicą na Kamiennej Górze, powstało miasto drugie - nędzne, zabudowane skleconymi z byle czego barakami, slamsami, w których w wielkim zagęszczeniu gnieździli się nie tylko portowi robotnicy i ich rodziny, ale także niżsi urzędnicy czy nauczyciele. Miasto bez brukowanych ulic i bez kanalizacji. Bo do Gdyni niczym do amerykańskiego Klondike ściągali w poszukiwaniu pracy ludzie z całej Polski zwabieni jej mitem. Tymczasem o pracę wcale nie było tak łatwo, a i ona, jeśli w końcu się ją zdobyło, nie gwarantowała zarobków, za które można by było wynająć porządne mieszkanie. To zresztą problem całej międzywojennej Polski, a Gdynia dodatkowo była miastem wyjątkowo drogim. Choćby dlatego, że wszystko trzeba było tu dowozić z głębi kraju. Z czasem problem dostrzeżono i pojawiły się próby budowy osiedli robotniczych, na wzór tych warszawskich, ale szło to powoli, a w końcu, tak jak w Warszawie, czas się skończył - wybuchła wojna.

Prawda jest taka, że Gdynia budowała swoją potęgę na wyzysku. Jak pisał Tadeusz Wende, kierownik budowy portu, Gdynia zwiększa swój obrót dlatego, że jest tańsza / robotnik też jest tańszy. Stąd jej konkurencyjność.  A Grzegorz Piątek dodaje od siebie: A był tańszy nie dlatego, że w Gdyni żyło się taniej, tylko dlatego, że musiał przystać na gorsze warunki. W innym miejscu podsumowuje: Polska modernizacja była więc zbudowana na poświęceniu i nierównym podziale owoców wzrostu, a rządzący tylko ubierali to w piękne słowa. Grali na patriotycznej nucie, wymyślali hasła wyścigu czy współzawodnictwa pracy, wymagali poświęcenia w imię dobra wspólnego nie tylko od robotników, ale także od urzędników czy nauczycieli. Już wtedy zrodziła się kultura harówki, która świetnie się ma do dziś. Zresztą podobieństw do współczesności jest więcej. 

Autor wpisuje te zjawiska w szerszy kontekst - taki model rozwoju jest charakterystyczny dla państw peryferyjnych, które gonią kraje rozwinięte, nadrabiają zaniedbania. Ich parcie do przodu i modernizacja opiera się na wyzysku klas ludowych, robotników, niższych warstw inteligencji. W zamian dostają mgliste obietnice dostatku, kiedy kraj dogoni te rozwinięte. W międzywojennej Polsce  dobrze się żyło pracownikom zatrudnianym przez państwo i w państwowych firmach, ale ceną za wygodne życie była lojalność. Wraz z umacnianiem się dyktatury rosły podziały na swoich i nie swoich. Chociaż w Gdyni w roku 1938 robotnicy stanowili 65 procent mieszkańców, to właśnie im żyło się najgorzej. I jak gorzko zauważa Grzegorz Piątek: Dziś kultywuje się pamięć o tych robotnikach, którzy zbuntowali się przeciwko komunie, lecz ci, którzy przed wojną budowali zręby Gdyni i buntowali przeciwko ówczesnej władzy, popadli w zapomnienie. 

Autor pisze o tym, że Gdynia nie była wypadkiem przy pracy, podobne błędy, chaotyczny boom, brak planowania urbanistycznego, spekulacja gruntami, popełniano przy budowie COP-u (Centralnego Okręgu Przemysłowego), który w latach trzydziestych stał się sztandarowym przedsięwzięciem międzywojennej Polski i tym samym zdetronizował Gdynię. Oczywiście to nie jest tak, że Grzegorz Piątek wyciąga tylko ciemne strony miasta. Jak zauważa, po prostu zabrakło czasu. Być może, gdyby nie wojna, Gdynia rozwijałaby się w swoim tempie, osiągnęłaby wiek dojrzały i udałoby się rozwiązać część problemów. Bo nie zapominajmy, że Historia dała jej tylko dziewiętnaście lat, więc ciągle jeszcze była nastolatką.

Na koniec autor  spoglądając na przeszłość Gdyni, zadaje sobie i czytelnikom ważne pytanie o przyszłość. 

Czy potrafimy sobie wyobrazić świat, w którym pracownika budowlanego stać na dom, który buduje? Powiedzcie, co byłoby nie w porządku z tak poukładanym światem?

Dlaczego godzimy się na świat bez takich marzeń? Kiedy i dlaczego oduczyliśmy się marzyć? 

Jak widać "Gdynia obiecana" to książka z szerszym oddechem. No i koniecznie muszę dodać, że świetnie napisana, czyta się ją jednym tchem. Warto w trakcie lektury zaglądać do netu, aby znaleźć zdjęcia budynków, o których Grzegorz Piątek szerzej pisze. Wiele znajdziemy w książce, ale nie wszystkie.

Almudena Grandes "Matka Frankensteina"

Jakiś czas temu ukazała się w Polsce kolejna powieść hiszpańskiej

pisarki, Almudeny Grandes. To "Matka Frankensteina" (Sonia Draga 2021; przełożyła Magdalena Olejnik). Niestety autorka zmarła w tym samym roku. Ta powieść stanowi część sześciotomowego cyklu "Epizody niekończącej się wojny", który opowiada o czasach dyktatury Franco, ale z punktu widzenia jej przeciwników, ludzi popierających siły republikańskie. Jak wyczytałam w wywiadzie z pisarką, który udało mi się znaleźć w necie, w Hiszpanii jest to historia  z takiej perspektywy stale nieopowiedziana. W Polsce kilka lat temu wyszła czwarta książka z tego cyklu, "Pacjenci doktora Garcii", a wcześniej "Pocałunki składane na chlebie", współczesna opowieść o mieszkańcach jednej z madryckich dzielnic w dobie kryzysu ekonomicznego. O ile ta druga  mnie rozczarowała, czemu dałam wyraz w jednej z notek, o tyle rzecz ma się zupełnie inaczej z tą pierwszą. A sięgnęłam po nią po niezwykle ciekawym spotkaniu z Almudeną Grandes, która była gościnią Festiwalu Conrada w roku 2019. Pamiętam, że pisarka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Nic dziwnego, że teraz koniecznie musiałam przeczytać "Matkę Frankensteina", kolejną, piątą, powieść cyklu. Mam nadzieję, że Sonia Draga wyda pozostałe części tej serii.

"Matka Frankensteina' to książka dla tych wszystkich, którzy lubią grube, porządnie opowiedziane historie, a czytając, mają jednocześnie pewność, że to rzecz ważna, a nie tylko pospolite czytadło. Zasadnicza część akcji rozgrywa się w latach pięćdziesiątych w Madrycie i okolicach, zwłaszcza w miejscowości Ciempozuelos, gdzie znajduje się szpital psychiatryczny, w którym rozpoczyna pracę doktor German Velazquez, który dał się namówić dyrektorowi wspomnianego szpitala na powrót do ojczyzny ze Szwajcarii, gdzie studiował medycynę i pracował jako psychiatra. Ma wdrożyć leczenie nowym, obiecującym, lekiem, czym zajmował się w szwajcarskiej klinice. Ale, podobnie jak w "Pacjentach doktora Garcii", autorka pozwala sobie na retrospekcje, które są istotną częścią tej opowieści. Poznajemy historię doktora Velazqueza, który był synem znanego hiszpańskiego profesora psychiatrii. Jego rodzina opowiedziała się jednoznacznie za republikanami. Jemu udało się w ostatnim momencie uciec przez północną Afrykę, Francję do Szwajcarii, gdzie dzięki wstawiennictwu ojca znalazł dom w rodzinie żydowskiego profesora Goldsteina, też psychiatry. Używam tu gładkiego słowa uciec, ale była to gehenna, droga przez mękę, która miała wielkie szanse skończyć się niepowodzeniem, co oznaczało ekstradycję do Hiszpanii, a tam więzienie albo nawet śmierć. Jest więc to też opowieść bardzo na czasie, bo pozwala pochylić się nad losem uciekiniera, imigranta, człowieka, który podejmuje ryzykowną i trudną decyzję o emigracji, a jeśli mu się uda, musi zapuścić korzenie w nowym kraju, zmierzyć się z samotnością, wykorzenieniem i wyrzutami sumienia wobec bliskich, którzy w Hiszpanii zostali, i wobec innych zwolenników republiki, którzy nie mieli szansy uciec. Jemu się poszczęściło, bo ojciec, który mógł uratować siebie, postanowił ocalić jego. Dlaczego tak zrobił, nie mogę zdradzić. German nie jechał w ciemno - wiedział, że jeśli do Szwajcarii dotrze, znajdzie opiekę u Goldsteinów. I tu otwiera się kolejna szkatułka, kolejny wątek znakomicie korespondujący z jego losami - to historia żydowskiej rodziny, której niemal w ostatnim momencie udało się opuścić III Rzeszę. Ich historia stanowi jeszcze jeden, bardzo ciekawy, kamyk w mozaice ludzkich losów, które zamknięte są w tej opowieści.

Kolejny ważny wątek i kolejna poruszająca historia to opowieść o Marii, młodej dziewczynie, salowej w szpitalu w Ciempozuelos, która okazuje się osobą niezwykle wrażliwą i życiowo mądrą. Może dlatego, że los nie był dla niej łaskawy. Maria wychowywała się na terenie szpitala, bo tam pracował  jako ogrodnik jej dziadek, a babcia też wykonywała jakieś proste prace. Jej rodzice  zginęli w czasie wojny domowej. W jakich okolicznościach dokładnie nie wiadomo.  Dzięki jednej z pacjentek, o której jeszcze wspomnę, nauczyła się pisać i czytać. To pokazało jej nowy świat, otworzyło na nowe doznania i inne, nieznane jej dotąd, perspektywy. Książki stały się jej pasją i gdyby mogła, na pewno próbowałaby wyjść z zaklętego kręgu przypisanego jej miejscem urodzenia. Ale dla takich jak ona droga była jedna - posada służącej w Madrycie i ewentualnie małżeństwo, oczywiście z człowiekiem z jej warstwy społecznej. Maria nie chce pogodzić się z takim losem, ale popełnia błąd, jaki przed nią popełniło wiele dziewczyn pracujących jako służące. Zakochuje się w paniczu. Jednak w jej wypadku chodzi nie tylko o miłość. Maria jest świadoma swojego ciała, a seks sprawia jej przyjemność. W katolickiej, frankistowskiej Hiszpanii, przynajmniej oficjalnie, to nie do przyjęcia. Dziewczyna zostanie schwytana w pułapkę i chociaż uda jej się wyjść z opresji, to kilka lat później pętla zaciśnie się na jej szyi. Szantażem zostanie zmuszona do czegoś, czego nie będzie chciała. Tym razem sytuacja wydaje się jeszcze bardziej beznadziejna, bez wyjścia. Jej historia porusza i trzyma w napięciu. Piszę bardzo ogólnikowo i nie zdradzam, jak potoczy się życie Marii, aby nie odebrać przyjemności płynącej z lektury. Bo, jak wspominałam, w książkach Almudeny Grandes opowieść jest bardzo ważna.

Postać Marii jest w tej historii niezwykle istotna, bo na przykładzie jej losów pokazuje autorka wszechwładzę Kościoła w czasach Franco, jego sojusz z władzami i hipokryzję związanych z nim ludzi. Jest to też opowieść o świecie patriarchalnym, w którym kobieta, zwłaszcza ta z klasy niższej, jest całkowicie podporządkowana mężczyźnie, a jej los jest od początku ustalony. Na niezależność mogą sobie pozwolić tylko nieliczne, a i to pokątnie. Ale oddajmy głos autorce, która objaśnia genezę tej powieści.

Napisałam tę książkę w hołdzie wszystkim tym kobietom, które nie mogły pozwolić sobie na podejmowanie własnych decyzji, jeśli nie chciały się narazić na miano dziwki. Kobietom, które przeszły wprost spod opieki rodzicielskiej pod kuratelę mężów, które spóźniły się na wolność, jaką cieszyły się ich matki, i nie zdążyły na wolność, w jakiej żyjemy my, ich córki.

To nie wszystkie obecne w książce problemy i wątki. Almudena Grandes tworzy obraz życia społeczeństwa hiszpańskiego w czasach dyktatury generała Franco w latach pięćdziesiątych. Jest to kraj duszny, a jego mieszkańcy żyją w kleszczach między Kościołem i autorytarną władzą, które zawarły sojusz. Kraj, w którym mówi się szeptem, w którym ci, którzy próbują żyć inaczej, muszą być bardzo ostrożni i płacić rozmaite koncesje na rzecz Kościoła i państwa. Tkwią w dwójmyśleniu. Jest to też kraj pęknięty. Ci, którym ta sytuacja odpowiada, narzucają swoją wolę pozostałym.

No i na koniec muszę odnieść się do tytułu. Kim jest owa matka Frankensteina? To bogata pacjentka szpitala psychiatrycznego, w którym pracują doktor Velzquez i Maria - Aurora  Rodriguez Carballeira, która przed laty zabiła swoją córkę, cudowne dziecko, działaczkę społeczną, zwolenniczkę rewolucji seksualnej i eugeniki. Obie ze sobą współpracowały, ale w pewnym momencie doszło między nimi do konfliktu, matka uznała, że córka nie spełnia jej oczekiwań i nie jest dość doskonała. Potem Aurora zostanie owładnięta obsesją stworzenia człowieka idealnego. Jej wątek wprowadza do powieści kolejny temat - inżynierii społecznej i eugeniki. Jak się okazuje jest to postać autentyczna, jej historia była w Hiszpanii bardzo znana, powstały o niej artykuły, książki i filmy. Wplatanie do powieści z tego historycznego cyklu postaci autentycznych jest stałym zabiegiem autorki.

Polecam "Matkę Frankensteina" wszystkim miłośnikom Hiszpanii, historii, a przede wszystkim tym, którzy choćby od czasu do czasu lubią przeczytać grubą, porządnie opowiedzianą powieść, od której trudno się oderwać. Co ważne, jednocześnie ma się poczucie, że nie jest to czas stracony.

Dawid Grosman "Gdyby Nina wiedziała"

Dawid Grosman należy do tych pisarzy, którego książkom bacznie

się przyglądam, odkąd kilka lat temu zachwyciłam się jego powieścią "Tam, gdzie kończy się kraj". Potem sięgnęłam po "Wchodzi koń do baru". Muszę się też przyznać do jednej spektakularnej porażki - nie udało mi się przebrnąć przez "Bądź mi nożem", właściwie nie wyszłam poza początek. Teraz jednak jestem świeżo po lekturze powieści "Gdyby Nina wiedziała" (Znak Literanova 2021; przełożyła Magdalena Sommer). Kiedy ją czytałam, długo miałam mieszane uczucia, w pewnym momencie moje wątpliwości sięgnęły zenitu i byłam pewna, że podzielę się tu krytycznymi refleksjami. Szkoda, bo zawsze przykro rozczarować się książką pisarza, którego się ceni. Cóż zrobić - nie będę udawać, że zachwyca, skoro nie zachwyca. I wtedy nagle splot powieściowych wydarzeń sprawił, że wszystkie zarzuty stały się nieistotne. Jedna scena i to, co nastąpiło po niej, już do końca, unieważniły moje rozczarowanie. Dlatego mimo pewnych zarzutów, o których za chwilę, cieszę się bardzo, że przeczytałam najnowszą powieść Dawida Grosmana. 

"Gdyby Nina wiedziała" to historia trzech pokoleń kobiet z jednej rodziny, historia wielkich miłości i wreszcie historia dziedziczonej traumy. Ale uwaga, tym razem nie jest to trauma Holocaustu, chociaż najstarsza z bohaterek ma za sobą doświadczenie drugiej wojny. To Wera, Żydówka, która przybyła do Izraela w latach sześćdziesiątych  z Jugosławii, wdowa z kilkunastoletnią córką Niną. I, jak wspomniałam, nie była ofiarą Holocaustu, ale polityki prowadzonej przez Josipa Broz Titę. W czasie wojny ona i jej ukochany mąż, Serb, Milosz byli związani z antyhitlerowską partyzantką. Potem jednak on został oskarżony o szpiegostwo na rzecz Związku Radzieckiego i trafił do więzienia. Nie był jedyny. Chociaż odżegnywał się od stalinizmu stał się ofiarą polityki Tity, który chciał się  uniezależnić od ZSRR i wszędzie wietrzył wrogów szpiegujących na rzecz sowieckiej Rosji i Stalina. Takich więźniów były tysiące. Zsyłano ich do obozów reedukacyjnych. Jeden z nich znajdował się na Nagiej Wyspie (Goli Otok). Metody w nich stosowane niczym nie różniły się od tych z radzieckich łagrów czy hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Milosz nie zdążył tam trafić. To Wera zapłaciła ogromną cenę za swoją miłość do męża - zesłano ją na Goli Otok i spędziła tam ponad dwa lata. W Belgradzie została jej sześcioletnia córka Nina. Ten czas bez matki odcisnął się traumą na jej życiu. Jako dorosła kobieta będzie stale uciekać - od Wery, od miłości, jaką obdarzył ją Rafi, a wreszcie od swojej córki Gili. I to właśnie dorosła Gili stara się zrekonstruować i uporządkować historię babci i matki. Odkryć tajemnicę Wery, która po przyjeździe do Izraela w kibucu poznała ojca Rafiego, też wdowca, i związała z nim swój los. Była bardzo dobrą żoną, opiekunką pasierba, świetną babcią dla Gili i dla przyszywanych wnucząt. Ciepłą, zaradną, silną kobietą. Ale skrywała mroczną tajemnicę. Historia Wery jest inspirowana biografią Evy Panić. W jakim stopniu nie wiem. Książka Grosmana to wersja sfabularyzowana.

W tę opowieść nie od razu łatwo wejść. Narracja rwie się, przeskakuje, nie jest prowadzona chronologicznie. Ale oczywiście to żadna przeszkoda, po krótkim czasie czytało mi się dość gładko. Trudno było mi się od książki oderwać. Co w takim razie sprawiło, że czułam się nią jednak rozczarowana? To historia miłości Wery i Milosza. Miłości wielkiej i idealnej. Ulukrowanej i ucukrowanej. Pokrytej patosem i egzaltacją. Teraz myślę, że przecież patrzymy na nią oczami Wery. To ona tak mówi o swoim ukochanym i łączącym ich uczuciu. Że było szalone, widzimy. Ale czy Milosz był rzeczywiście takim mdłym ideałem, jak przedstawia go ona, nigdy nie dowiedzą się jej bliscy, Nina, Rafi i Gili, a z nimi czytelniczki i czytelnicy. Tylko oprócz Wery tylko Nina go znała, ale kiedy zniknął z jej życia, miała zaledwie sześć lat. Ile pamiętała? W oczach kilkuletniego dziecka każda w miarę normalna rodzina będzie idealna. Irytowały mnie też opowieści o tym, jak Rafi i Wera, a potem już tylko on, szukali Niny, która uciekła z kibucu. Opowiedziane zostały w taki sposób, że ich historia wydała mi się przesadzona, po prostu niemożliwa. W wielu momentach ta powieść odbiega od realistycznej konwencji. Wydarzenia wydają się nieco nieprawdopodobne. Taka jest też po części historia Niny. Nie do końca potrafiłam się nią przejąć. Oczywiście rozumiałam, dlaczego ucieka, dlaczego jest taką niespokojną duszą, rozumiałam jej traumę, ale właśnie rozumiałam, nie współodczuwałam. Może też dlatego, że Nina wymyka się czytelnikowi? Wbrew tytułowi to Wera jest główną bohaterką, ją poznajemy najlepiej, jej córka jest nieuchwytnym cieniem, powidokiem

Co w takim razie sprawiło, że raptem te zarzuty stały się nieistotne, a powieść zaczęła we mnie rezonować? To moment, kiedy poznajemy tajemnicę Wery. Dramatyczny wybór, przed którym stanęła. No właśnie - czy rzeczywiście aż tak dramatyczny? Czy był to taki wybór, jakiego musiała dokonać tytułowa bohaterka powieści Williama Styrona "Wybór Zofii"? W dosłownym sensie oczywiście nie. A w symbolicznym? Przecież kiedy spoglądamy na jej decyzję tak, jak robi to Gili, wiemy, że mogła uratować siebie i swoją córkę. Koszt, jeśli patrzeć chłodno, nie był wygórowany. Jednak wyżej postawiła miłość do Milosza. I chociaż myśląc trzeźwo, a jednocześnie stereotypowo i poprawnie, uważamy, że Wera powinna wybrać Ninę, to przecież zdaję sobie doskonale sprawę, że różnie bywa - szaleńczo zakochana kobieta potrafi poświęcić dziecko dla miłości. A z drugiej strony trudno przejść obojętnie obok losu opuszczonej Niny, która nagle traci oboje rodziców. Małe, skrzywdzone dziecko. Pamięć tej utraty i żal do matki położą się cieniem na jej życiu. Ta część powieści, kiedy po dziewięćdziesiątych urodzinach Wery, Nina, Gili, Rafi i ona wyruszają do Jugosławii, aby dotrzeć na Goli Otok, aby spróbować zmierzyć się z traumą i skleić rodzinę, była dla mnie najciekawsza. Gmatwanina emocji, walka z pamięcią i z naturą, która nie sprzyja tej wyprawie, to wszystko sprawiło, że trudno było mi się od tej książki oderwać. Była w tej opowieści prawda, chociaż znowu można by się przyczepić, że dziewięćdziesięcioletnia kobieta nie podołałaby trudom takiej podróży.

Chociaż wiele w tej historii momentów strasznych, szczególnie opowieść o pobycie Wery w obozie na Golim Otoku, chociaż jest to opowieść o traumie, która odbija się na drugim i trzecim pokoleniu, to jednak ostatecznie dochodzi do katharsis i odnajdujemy w losach bohaterów światło.  

Łukasz Orbitowski "Chodź ze mną"

Po lekturze peruwiańskiej powieści "Krew o świcie" Claudii Salazar

Jimenez chciałam sięgnąć po coś lżejszego. Wybór padł na powieść "Chodź ze mną" Łukasza Orbitowskiego (Świat Książki 2022). Muszę przyznać, że to moje pierwsze spotkanie z twórczością pisarza. Nieco się wahałam, ale po spotkaniu z autorem, na którym byłam, postanowiłam spróbować. Trochę z ciekawości, a trochę dlatego, że od czasu do czasu odczuwam potrzebę przeczytania czegoś lżejszego kalibru, napisanego potoczyście, czegoś, co gładko wchodzi, a nie jest do końca błahe. Taka właśnie jest najnowsza powieść Łukasza Orbitowskiego. Rzeczywiście trudno się od niej oderwać. Gdy do końca było już bliżej niż dalej, miałam ochotę zarwać noc, ale rozsądek zwyciężył.

To historia rozpisana na dwa plany czasowe. Główną bohaterką jest ponad osiemdziesięcioletnia Helena, emerytowana dentystka, kobieta ekscentryczna o silnej osobowości. Nieoczekiwanie postanawia opowiedzieć historię swojego życia synowi, którego wychowywała samotnie. Dustin, ma nadzieję, że wreszcie dowie się, dlaczego dostał imię, które przysparzało mu w okresie szkolnym samych problemów. Ale przede wszystkim ma poznać tajemnicę swojego ojca, o którym dotąd nic nie słyszał. Ta coraz bardziej niezwykła opowieść ciągnie się przez kilka wieczorów, a nieoczekiwane okoliczności sprawiają, że Dustin zaczyna wątpić, czy to, co mówi matka, jest prawdą. Z drugiej strony czuje obsesyjną potrzebę spisania jej słów, dlatego zarywa noce i paląc bez opamiętania, jedząc śledzie, stuka w klawisze laptopa. Czytelnik zapoznaje się z jego zapiskami, a że to facet po zawodówce, kucharz, narracja jest prosta, czasem nieporadna, upstrzona kolokwializmami. To przecież zapiski sporządzane na bieżąco, niewprawną ręką. Nie zauważa, że pisanie staje się jego obsesją, jest pewien, że nad sobą panuje, tylko tych kilka wieczorów i wszystko wróci do normy. Jednocześnie wokół niego i jego rodziny zaczyna się dziać coś dziwnego, niepokojącego. Ta sytuacja dręczy żonę Dustina, Klarę, która patrząc z boku, dostrzega obsesję męża. Jeśli ktoś, kto czyta te słowa, zastanawia się, czy powieść Łukasza Orbitowskiego ma charakter sensacyjny, to spieszę wyjaśnić, że w dużej mierze tak. Im bliżej końca, tym bardziej. 

Główny trzon tej książki to historia wielkiej miłości Heleny i starszego od niej o piętnaście lat rosyjskiego kapitana, dowódcy niszczyciela, który w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku stacjonował w Gdyni. Poznali się przypadkowo w jakimś lokalu na wieczornej potańcówce, on  zakochał się od razu, obsypywał ją kwiatami i niedostępnymi dla zwykłych śmiertelników frykasami, chcąc skruszyć jej opór. Ona, wtedy studentka stomatologii, zaręczona z synem jednego ze swoich profesorów, zakochała się chwilę później. Ale taka miłość w tamtych czasach nie mogła pozostać bezkarna. Konsekwencje odczuła Helena i jej rodzice. Z dnia na dzień stali się dla wszystkich w najlepszym razie niewidzialni, bywało, że obrzucano ich wyzwiskami, szydzono. Ale największe upokorzenie spotkało ją później. Ta historia zrazu realistyczna nieoczekiwanie zaczyna skręcać w kierunku opowieści sensacyjnej, a nawet szpiegowskiej. Rykoszetem oberwie Dustin i jego rodzina. Trochę przez własną nieostrożność - kłopoty ściągnie na siebie, dając w portalu społecznościowym pewne ogłoszenie.

Główną bohaterką jest Helena. Łukasz Orbitowski stworzył postać nietuzinkową. Odważną, zawziętą, ekscentryczną, pełną zwariowanych pomysłów, nieznoszącą sprzeciwu, potrafiącą postawić na swoim, silną, a jednocześnie lubiącą korzystać z życia. Równie ważne jak Kola były wieczory spędzane w gdyńskich lokalach, korzystanie z służbowego samochodu z kierowcą, drogie prezenty. Czy warto postawić wszystko na jedną kartę? Chociaż nie była to miłość łatwa - z czasem jednym z problemów stał się nadmierny pociąg jej ukochanego do alkoholu, zresztą za kołnierz nie wylewał nigdy - to taka na całe życie. Romantyczna, obsesyjna. Ona na pewno uważała, że dla tych chwil szczęścia, których na początku było dużo, z czasem coraz mniej, warto przejść przez wszystko, przez co przeszła.

Nie mogę powiedzieć, abym jakoś szczególnie polubiła Helenę. Na pewno też nie przeżywałam specjalnie jej historii, nie użalałam się nad nią, nie współczułam, nie złościłam. Bardziej byłam ciekawa tego, co się dalej zdarzy, jakie ta historia znajdzie rozwiązanie. dałam się po prostu ponieść zajmującej opowieści, nie doszukując się w niej jakichś głębszych pokładów. A mamy tu jeszcze relację matki i syna, opowieść o ojcostwie, jest jeszcze druga kobieta - Klara, która na chwilę przejmuje władzę nad laptopem Dustina i staje się narratorką. Dzięki temu poznajemy jej trzeźwy punkt widzenia. 

Ponieważ nie przepadam za historiami zanadto odklejonymi od realizmu, podobało mi się to, że autor umiejętnie balansuje pomiędzy tym, co prawdopodobne i tym, co nie trzyma się rzeczywistości. Czytelnikowi takiemu jak ja pozwala wziąć niektóre z tych wydarzeń w nawias, uwierzyć, że są wytworem wyobraźni dwóch osób. Jeszcze jedną zaletą powieści jest odtworzenie gdyńskich realiów, tych z połowy zeszłego wieku i tych współczesnych. Zresztą research jest mocną stroną tej  powieści. Autor nie tylko opisuje miasto, ale zagłębia się w tajniki stomatologii i restauracji, którą prowadzą Dustin i Klara.  

Można powiedzieć, że "Chodź ze mną" to opowieść o wielkiej miłości, złamanym życiu, Historii, która miesza w ludzkich i rodzinnych losach. To wszystko tu jest, chociaż dość naskórkowo, bo przede wszystkim to historia opowiedziana dobrze i porządnie, z dbałością o szczegóły, taka, w której można się zatracić. Po prostu tyle. 

PS. Jak opowiada Łukasz Orbitowski to, co wydaje się produktem szalonej wyobraźni, nie do końca nim jest. Autor inspirował się prawdziwymi zdarzeniami i gdyńskimi miejskimi legendami.

Claudia Salazar Jimenez "Krew o świcie"

Spośród licznych zapowiedzi wydawniczych, które migały mi na

stronach obserwowanych przeze  mnie wydawnictw i w kilku artykułach czy postach pisanych przez ludzi zawodowo zajmujących się recenzowaniem literatury, szczególnie elektryzowały mnie te z Ameryki Łacińskiej. Przy okazji tradycyjnie zamarudzę, że wysyp anonsowanych nowości jak zwykle mnie osłabił i sfrustrował, bo przecież jeszcze nie zdążyłam przeczytać tytułów zeszłorocznych, które kupiłam, że nie wspomnę o tych, które znajdują się na liście moich pragnień, a tu już wydawcy bombardują kolejnymi książkami. Nawet nie chciało mi się zanotować tych, na które zaczynam czekać. Ale do rzeczy. 

Nic zatem dziwnego, że kiedy zobaczyłam pierwszy z takich tytułów w przedpremierowej sprzedaży na stronie wydawnictwa w super atrakcyjnej cenie, w ogóle się nie zastanawiałam, tylko od razu kupiłam i niemal natychmiast przeczytałam. A chodzi o niewielkich rozmiarów powieść peruwiańskiej pisarki Claudii Salazar Jimenez "Krew o świcie" (ArtRage 2023; przełożył Tomasz Pindel). Za wydawcą podaję, że w Peru jest ona jedną z najbardziej cenionych autorek pokolenia czterdziestolatków. Za książkę, o której dzisiaj, dostała w roku 2014 Premio Las Americas. 

Cóż, gdybym wiedziała, w co się pakuję, być może nie sięgnęłabym po tę powieść. Nie, nie chodzi o to, że książka słaba. Przeciwnie. Więc o co w takim razie? O dawkę okrucieństwa. To, że kończąc książkę późnym wieczorem, przed snem, a kończyłam, bo nie mogłam się już oderwać, nie dręczyły mnie nocne koszmary, uważam za cud. Podobnie miałam z powieścią Złatko Enewa "Requiem dla nikogo" i z "Czasem huraganów" Fernandy Melchior. Cóż, czasem lepiej nie wiedzieć, co nas czeka. Ale jeżeli ktoś interesuje się Ameryką Południową, lubi literaturę iberoamerykańską i znajdzie w sobie przestrzeń na zmierzenie się ze sporą dawką przemocy, niech po "Krew o świcie" sięgnie.

Powieść Claudii Salazar Jimenez  przenosi nas do Peru lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, kiedy kraj terroryzowała przemoc Świetlistego Szlaku, organizacji opartej na ideologii marksistowsko-leninowsko-maoistycznej. Chociaż moje serce jest po lewej stronie, to wiem doskonale, że z takiej mieszanki nie mogło wyniknąć nic dobrego. Autorka opowiada o tamtych czasach z kobiecej perspektywy. Bohaterki są trzy. Dwie z Limy, jedna z andyjskiej wioski. Pierwsza to lewicowa aktywistka, która spotyka na swojej drodze wysoko postawionych ludzi ze Świetlistego Szlaku i wstępuje do organizacji. Ich ideologia tak zawładnie jej umysłem, że porzuci rodzinę i stanie się gorliwą wyznawczynią tych idei i metod. Szczytny cel uświęca każde środki. Tu po raz kolejny rodzi się refleksja nad rolą przypadku. Gdyby nie spotkała tych ludzi, jej losy potoczyłyby się zupełnie inaczej.  Druga bohaterka to młoda fotografka pracująca w jednej z gazet. Jej imprezowe, luzackie życie zmieni zawodowe wyzwanie. Razem z kolegą dziennikarzem w obstawie wojska pojedzie do andyjskich wiosek, aby dokumentować zbrodnie Świetlistego Szlaku. To jej wybór, uprze się, żeby tam być, chce pokazać prawdę - w tamtym czasie wiadomości o tym, co dzieje się w górach, były oszczędne, niewiele wiedziano. Dopiero za jakiś czas terror przeniesie się także do stolicy. Wreszcie trzecia bohaterka to dziewczyna mieszkająca w jednej z andyjskich wiosek. Jej los jest najtragiczniejszy, bo zupełnie niezawiniony. Tamte dwie miały wybór, ona żadnego. Jej życie zdeterminowało miejsce urodzenia. To właśnie mieszkańcy takich wsi mieli najgorzej. Musieli lawirować między partyzantami, a wojskiem. Każda ze stron  podejrzewała ich o współpracę z politycznym przeciwnikiem, a oni znaleźli się w kleszczach. Stanie z boku też nie pomagało. Paradoks polegał na tym, że rewolucja dokonywała się dla nich, w ich imieniu. Mechanizm znany od dawna. Autorka pokazuje, jak nakręca się spirala przemocy. Terror rodzi terror. Działania wojska w pewnych obszarach nie różnią się niczym od bestialstwa partyzantów Świetlistego Szlaku.

I tu wracam do perspektywy kobiecej. Bo to między innymi ciało kobiet jest orężem w walce. Jeśli nie zginęłaś od razu w ataku partyzantów czy żołnierzy, to twoje ciało staje się ich własnością. Z jednej strony jest karane, gwałt ma być przestrogą dla innych, staje się narzędziem dominacji i siły, z drugiej to dla walczących mężczyzn rodzaj nagrody, rozrywki, możliwość pofolgowania sobie po trudach walki i poniewierki. Kiedy minie pierwszy szok, nic nie możesz zrobić, tylko modlić się o to, aby jak najszybciej skończyli. I znowu najtragiczniejszy jest los andyjskiej wieśniaczki. Ona nie ma dokąd uciec, nikt jej nie obroni i nie ewakuuje, nikt jej nie pomoże. Dla jednych i drugich jest podejrzana, to potencjalna zdrajczyni. A jej dodatkową troską są dzieci. Co ma robić? Musi się szybko pozbierać i jakoś żyć. Od najścia do najścia. Mimo  wszystko autorka stara się pokazać jakąś drogę wyjścia, zapalić światło w tunelu. Jakimś ratunkiem może być wspólnota kobiet.

Kobieca perspektywa nie dotyczy tylko problemu gwałtów. Claudia Salazar Jimenez pokazuje budzenie się seksualności, rozczarowania, jakie przynosi życie, różne podejście do macierzyństwa. Jedna z bohaterek porzuca dzieci i idzie za swoimi ideami. Druga stara się je za wszelką cenę chronić, tylko one jej zostały, są jej największą troską, sama zniesie dużo, byle nie cierpiały. I znowu najgorzej ma bohaterka urodzona w andyjskiej wiosce. Z męską przemocą musiała się mierzyć już wcześniej, zanim w jej życie wtargnęła wojna domowa. Małżeńska rzeczywistość okazała się daleka od wyobrażeń z czasu zalotów i marzeń o wielkiej miłości i cielesnym spełnieniu.

Claudia Salazar Jimenez pisze w sposób bardzo skondensowany. Powieść liczy mniej niż sto stron. I pewnie dlatego przemoc i okrucieństwo tak uderzają. Nie są niczym rozwodnione. Niecałe dwa lata temu pisałam tu o powieści Mario Vargasa Llosy "Lituma w Andach", która dotyczy tego samego tematu. I tam są fragmenty straszne, od których włos się jeży na głowie, ale to tylko fragmenty, chociaż atmosfera całości też jest duszna, jednak jakoś inaczej. Taki, bardziej epicki, sposób pisania ma jeszcze jedną zaletę - łatwiej się zorientować w zdarzeniach, więcej się dowiemy. Oczywiście dla Peruwiańczyków to nie ma pewnie znaczenia, tamten czas znają z własnych doświadczeń. Inaczej jest u nas. To nie nasza historia, nie wiemy o niej wiele. Dlatego jeśli ktoś interesuje się tematem, to warto zacząć od "Litumy w Andach". 

I na sam koniec dodam jeszcze, że w powieść Claudii Salazar Jimenez nie od razu łatwo się wchodzi, trzeba się przyzwyczaić, rozeznać, kto jest kim. Autorka przeskakuje od bohaterki do bohaterki, nie ma rozdziałów, są akapity. Trochę podobnie jest w powieściach Mario Vargasa Llosy. Warto jednak podjąć ten trud, po chwili można się przyzwyczaić do takiego toku opowieści. 

"Krew o świcie" polecam, ale dodaję, że emocjonalnie nie jest to łatwa lektura.

Leila Slimani "Cudzy kraj"

Leilę Slimani odkryłam dzięki ostatniemu Festiwalowi Conrada.

Była jedną z gościń, a ja uczestniczyłam w spotkaniu z nią. To marokańska pisarka. No właśnie - marokańska czy jednak francuska, skoro od czasu studiów mieszka i pracuje we Francji, pisze po francusku, za swoją drugą powieść, "Kołysanka", dostała Nagrodę Goncourtów? Te rozważania zostawiam na boku i przechodzę do powieści, którą przeczytałam. Zaczęłam od "Cudzego kraju" (Sonia Draga 2022; przełożyła Agnieszka Rasińska-Bóbr) ze względu na temat - akcja tej książki rozgrywa się w Maroku po drugiej wojnie z drobnymi wycieczkami w nieodległą przeszłość. To czas narastających niepokojów i rosnącego w siłę ruchu antykolonialnego. Mój wybór okazał się bardzo dobry. "Cudzy kraj" to powieść, która łączy w sobie trzy zalety - czyta się ją znakomicie, a jednocześnie jest to książka opowiadająca o ważnych sprawach, no i ma bohaterów z krwi i kości. Można ich lubić albo nie, ale są wyraziści, zniuansowani i niejednoznaczni.

Zacznę od tematyki. Muszę przyznać, że niewiele wiedziałam o stosunkach francusko-marokańskich. Sporo się mówi o Algierii, o tym, jak ten kraj krwawo wyzwalał się spod kolonialnego jarzma, o późniejszych niespokojnych czasach. Trochę o tym słyszałam, czytałam i widziałam przynajmniej dwa filmy. W pamięć zapadły mi  znakomici "Ludzie Boga" i kameralny "Ze mną nie zginiesz". Tymczasem nie miałam pojęcia o relacjach francusko-marokańskich, o tym, jak Maroko walczyło o swoją niezależność od Francuzów. Koniecznie muszę dodać, że formalnie Francja sprawowała tylko protektorat nad dużą częścią kraju. Tego też dowiedziałam się przy okazji książki. Może dlatego wydawało mi się, że ten proces przebiegł w miarę gładko. Okazuje się, że byłam w błędzie. Czasy, w których toczy się akcja powieści, to okres narastających niepokojów. W siłę rośnie ruch dążący do odzyskania suwerenności, dochodzi do brutalnych napadów na Francuzów. Krwawe zamieszki zdarzają się w miastach, ale niebezpiecznie robi się też na prowincji. Farmy należące do kolonizatorów są palone i grabione. Groza narasta, wielu Francuzów decyduje się na wyjazd albo szuka schronienia w spokojniejszym miejscu. 

Oczywiście nie wszystko jest takie proste. Nie ma zgody wśród samych Marokańczyków - jedni opowiadają się za niepodległością i są gotowi walczyć o nią, manifestując albo stosując terror, ale są i tacy, którym jest to obojętne. To przypadek Amina, głównego bohatera, Marokańczyka, który w czasie drugiej wojny walczył we francuskiej armii, zasłużył się, dostał jakieś odznaczenia. Potem wraca do Maroka ze swoją francuską żoną Mathilde i chce gospodarować na ziemi odziedziczonej po ojcu. Dla niego liczy się tylko praca na roli, nieważne, kto rządzi, nie miesza się do polityki. Boi się chaosu, sam czuje się zagrożony. Nie umie znaleźć wspólnego języka z bratem, który jest aktywnym działaczem terrorystycznego podziemia. 

Z ludzkiego punktu widzenia można też zrozumieć tych Francuzów, którzy urodzili się w Maroku, mieli tu ziemię, którą od lat uprawiali, i nie wyobrażali sobie życia w innym miejscu. Najczęściej jednak ci sami ludzie gardzili Marokańczykami albo w najlepszym razie traktowali ich protekcjonalnie. Trudno się dziwić, że nie byli tam mile widziani. Gniew nie wybiera, kieruje się najczęściej przeciw wszystkim, w czasach chaosu, walki nie ma miejsca na niuansowanie. 

Sytuacja Amina i jego rodziny jest jeszcze bardziej skomplikowana. Dla swoich jest podejrzany, bo ma żonę Francuzkę, jej krajanie traktują go z góry, a ich córka, która chodzi do francuskiej szkoły prowadzonej przez zakonnice, jest odrzucana przez białe koleżanki. Tym bardziej, że jej wygląd wskazuje na mieszane pochodzenie.

Ta kobieta spała w ramionach włochatego Araba, chama (...) Wszystko to było niewłaściwe, nie odpowiadało porządkowi rzeczy, taka miłość wywoływała nieład i nieszczęście. Mieszańcy zwiastują koniec świata.

Tak o Mathilde i jej mężu myśli biały lekarz, który przyjechał na farmę, kiedy kobieta zachorowała na malarię. I jeszcze jeden cytat.

Świat się zmienił, (...) wojna zburzyła wszystkie zasady, wszystkie reguły, jakby ludzi włożono do słoika i potrząśnięto nim, łącząc ciała, które zgodnie z wymogami przyzwoitości, nie powinny się stykać. 

Ale oprócz tła politycznego ogromną zaletą tej powieści są pogłębione i zniuansowane portrety bohaterów. Nie tylko tych głównych, czyli Mathilde i Amina. Niemal każda postać, która pojawia się na kartach książki, zostaje sportretowana. Dowiadujemy się czegoś nawet o bohaterach epizodycznych, a postacie drugoplanowe i pierwszoplanowe zostają scharakteryzowane bardzo dokładnie. Poznajemy nie tylko ich historię, ale także motywacje ich działań, dowiadujemy się, co czują. Tak jest z Aiszą, córką Amina i Mathilde, z siostrą Amina Salmą i innymi jego krewnymi. 

Na koniec chciałabym napisać jeszcze parę słów o głównej bohaterce, bo to postać niejednoznaczna i bardzo ciekawa. Uciekła w to małżeństwo, marząc o ciekawszym, lepszym życiu. Rzeczywistość okazała się znacznie trudniejsza, niż to sobie wyobrażała. I nie chodzi wcale o różnice kulturowe czy religię. Ciężkie warunki na farmie, zajmowanie się domem i dziećmi to wszystko sprawiało, że Mathilde była zmęczona i rozczarowana monotonią życia. Poza tym czuła się samotna, bo mąż zajęty pracą na farmie, co było jego pasją, nie zawracał sobie głowy jej problemami, nie bardzo je rozumiał. A ona pragnęła czegoś więcej, lubiła z życia robić zabawę. Jednocześnie buntowała się i z pokorą, albo może z rezygnacją, znosiła agresję ze strony męża. Poza tym tkwiła gdzieś pomiędzy różnymi światami. Jako żona Amina była odrzucana przez francuskich farmerów, a Marokańczycy także nie uważali jej za swoją. To sprawiało, że czuła się jeszcze bardziej wyobcowana. Do tego dochodziły problemy materialne - Amin wszystkie pieniądze wydawał na ulepszanie farmy. Małżeństwo z Arabem i niższy status finansowy stawiały ją w gorszej pozycji w stosunku do matek koleżanek jej córki. Dlatego, kiedy po latach odwiedza Francję, najchętniej nie wróciłaby do Maroka, mimo że dzieci zostały z ojcem. Mathilde to postać niespełniona i nieszczęśliwa. Ale takich bohaterek i bohaterów jest w tej powieści więcej. Najbardziej tragiczny wydaje mi się los Salmy, siostry Amina. Ale o tym nie będę już pisała.

"Cudzy kraj" to bardzo interesująca i świetnie napisana powieść. Warto po nią sięgnąć.

Zyta Rudzka "Ten się śmieje, kto ma zęby"

Najnowsza powieść Zyty Rudzkiej "Ten się śmieje, kto ma zęby"

(W.A.B. 2022) pojawiła się niemal we wszystkich topkach, jakie powstają pod koniec roku. Oczywiście tych, które czytałam, a bardzo lubię takie zestawienia. Ponieważ kilka lat temu zachwyciłam się przedostatnią książką autorki, "Krótka wymiana ognia", więc stało się dla mnie oczywiste, że muszę sięgnąć także po tę najnowszą w dodatku tak bardzo wychwalaną. Recenzenci zwracają uwagę na jej niezwykły język, więc tym bardziej nie mogłam się doczekać lektury. Dobrze pamiętałam mistrzostwo stylu "Krótkiej wymiany ognia", które wyniosło opowiadaną historię na wyżyny. Bo przecież może najważniejsze jest właśnie to, jak się opowiada. Język potrafi sprawić, że najbanalniejsza opowieść stanie się wybitna. Wszak wszystko już było. Ale do rzeczy. "Ten się śmieje, kto ma zęby" to rzeczywiście powieść bardzo dobra, ja jednak wyżej stawiam "Krótką wymianę ognia". Już wyjaśniam dlaczego. 

Po pierwsze język. Jest rzeczywiście znakomity. To monolog bohaterki, Wery, świeżej wdowy po Dżokeju, fryzjerki męskiej, kobiety, która w młodości przybyła do miasta ze wsi, nie ma żadnego wykształcenia, nawet dyplom zaświadczający o fryzjerskim fachu kupiła na bazarze. Opowiada mieszaniną gwary, języka potocznego, mówi barwnie, soczyście, dosadnie, ironicznie i ze swadą, nie stroni od wulgaryzmów i dosłowności. Ma do siebie dystans. Wypisałam sobie mnóstwo celnych, pysznych cytatów, przytoczę tu kilka, aby pokazać, na czym polega językowe mistrzostwo Zyty Rudzkiej.

Nie utknę we wdowie. / Usługi dla ludności zmarłej. / Wzajemność uczucie nieproste. / I boga się nie boję. Nawet jak bóg istnieje, bo się nie upieram w sprawie bezbożności całego kosmosu. Jakby bóg mi się trafił, stracha nie mam. / Jakbym miała koniak, to po co mi mąż? / ... na miłość szło. / Są takie, co oblewają się wdowieństwem jak wrzątkiem. Ja do nich nie należę. / Po to ślubu nie braliśmy, żeby się dwa razy w tygodniu żegnać na zawsze. / Nie miał talentu do życia. Umieranie lepiej mu szło. / ... szybko uśmiech schowała, śmierć dżokeja stała przy nas. / Jak ktoś nie ma talentu do życia, w sprawie śmierci nie umie się zachować. / Hardo na mnie patrzyła. Wdowiła się. / ... była ubrana w czerni wygórowanej cenowo.

Gdyby ta powieść została zekranizowana i zdobyła widownię, jestem pewna, że te i inne powiedzonka weszłyby w językowy krwioobieg. No ale niestety literatura nie ma takiej siły przebicia, jaką miewa kino. Dlaczego wobec tego narzekam? Bo język "Krótkiej wymiany ognia" był jeszcze wspanialszy, po prostu brawurowy. Tu mamy opowieść stylistycznie jednolitą, tam języków było wiele - od fragmentów poetyckich, przez fragmenty kolokwialne, językowe kalki, po język sceniczny. Nie będę się powtarzać, kto ciekaw, niech zajrzy do tego, co pisałam, link podałam we wstępie. A jeszcze lepiej sięgnąć do źródła, czyli do tamtej powieści. 

Po drugie bohaterka. Doskonale rozumiem, co w niej może zachwycać. Wera łamie wszelkie tabu. Chociaż po stracie zakładu fryzjerskiego, co stało się z powodu przetargu ogłoszonego przez miasto na zajmowany przez nią lokal, nie pomogła pikieta urządzona w jej obronie przez miejskich aktywistów, znalazła się w trudnej, ba, beznadziejnej, sytuacji materialnej, nie poddaje się. Od tamtego czasu utrzymuje się z handlowania na bazarze - sprzedaje wszystko, na co może znaleźć się kupiec. Meble, naczynia, ubrania. Rzeczy zgromadzone w jasnym czasie, jak mówi. Mimo to nie uważa się za przegraną, nie narzeka, z ufnością i ciekawością patrzy w przyszłość. Nawet teraz, kiedy została wdową i kiedy nie tylko z tego powodu jest bardzo samotna. Nie zamierza się samotności i  wdowieństwu  poddawać, we wdowieństwo owijać. Może nawet odetchnęła z ulgą - Dżokej swoją śmiercią uwolnił ją od siebie. Chce go jednak godnie pochować, dlatego za wszelką cenę musi zdobyć dla niego porządne, koniecznie białe, buty do trumny. Ale to nie wszystko. 

Wera bezpruderyjnie opowiada o swoich seksualnych potrzebach. O Dżokeju, kochanku i kochankach. Tak, kochankach. Trudno powiedzieć, w jakim dokładnie jest wieku, na pewno bliżej jej do starości niż do młodości, a jednak nadal seks ją kręci i nie zamierza ze swoich  potrzeb rezygnować. Nie jest też żadną pięknością, żadną smukłą laską. Przeciwnie - jak sama mówi ma cyc i tyłek jak globus. A jednak coś do niej ciągnie mężczyzn i kobiety. Może zwłaszcza kobiety.  Swoje w życiu przeżyła, ale nie rozpamiętuje, jest energiczna, witalna, silna i kuta na cztery łapy. Stanowi przeciwieństwo  wszystkich tych mimozowatych, złamanych, rozkminiających swoje niepowodzenia bohaterek, które rozpleniły się w literaturze najnowszej. Czy witalność i pęd do życia bierze się z jej prostoty? 

Doceniam to wszystko i rozumiem, problem w tym, że jakoś nie potrafię jej polubić. Inaczej było z Romą, bohaterką "Krótkiej wymiany ognia", którą z Werą łączył wiek i seksualne potrzeby, ale wiele je też dzieliło. Roma czuła się staro, czuła się przegrana, czego nie można powiedzieć o Werze. Ona swój wiek i wygląd ma za nic.

A w tle jej historii są rozmaite plagi naszego świata. Bezwzględny kapitalizm, który wysysa ludzi, aby wyeksploatowanych wymienić na młode wilki, przemijanie, nierówności społeczne, melancholia. Wielu tu przegranych bohaterów, właśnie bohaterów. Bo w tej powieści to mężczyźni są słabi, nie wytrzymują konfrontacji z nowoczesnym, kapitalistycznym światem, a kobiety silne.

To naprawdę bardzo dobra powieść. A że trochę marudzę? Myślę, że te dochodzące zewsząd zachwyty zanadto napompowały moje oczekiwania. Stąd leciutkie rozczarowanie. Zaznaczam - leciutkie.

Annie Ernaux "Bliscy"

Po lekturze "Lat" Annie Ernaux było dla mnie oczywiste, że sięgnę

po jej kolejną książkę - "Bliskich" (Czarne 2022; przełożyła Agata Kozak). To zbiór trzech krótkich próz - "Miejsce", "Pewna kobieta" i "Druga córka". Niecałe dwieście stron. Jeśli "Lata" zniechęciły kogoś bezosobową formą, a interesuje go temat "Bliskich", niech spróbuje po nich sięgnąć. Wprawdzie tutaj również Annie Ernaux operuje prostym, oszczędnym językiem, ale robi to zwyczajnie. Tym razem autorka nie ukrywa się za nieosobowymi formami, nie kreuje bohatera zbiorowego - jeśli opowiada o sobie, używa pierwszej osoby liczby pojedynczej, jeśli o ojcu czy matce, trzeciej, a do siostry zwraca się bezpośrednio. "Druga córka" ma formę listu skierowanego do starszej, niepoznanej, siostry. Ba, rodzice nigdy nie powiedzieli jej, że przed jej urodzeniem mieli córkę, która zmarła na dyfteryt. To był w rodzinie temat tabu. 

Ale pisząc o sobie i swoich bliskich, Annie Ernaux opowiada jednocześnie o ludziach, którzy mają podobne do niej doświadczenie, o ludziach wywodzących się z podobnego środowiska - z małego miasteczka z klasy ludowej - którzy awansowali społecznie - skończyli studia, przenieśli się do większego miasta, ale jednocześnie długo czuli się niezręcznie w nowym środowisku - gorsi, nie na miejscu, bali się, że popełnią jakąś gafę, która zdradzi ich pochodzenie. Czytałam o tym wcześniej u Didiera Eribona i Edouarda Louisa, ale Annie Ernaux była pierwsza, długo przed nimi.

Jednak prawdziwymi bohaterami "Miejsca" i "Pewnej kobiety" są ojciec i matka pisarki. Oni również społecznie wspięli się wyżej, chociaż skończyli edukację na szkole podstawowej. Awansem ojca była ucieczka od życia parobka do pracy w fabryce, a potem do pozycji właściciela niewielkiego sklepu połączonego z kawiarnią znajdującego się w robotniczej dzielnicy małego normandzkiego miasteczka. Chociaż nawet wtedy były okresy, kiedy musiał dorabiać, pracując fizycznie, a interes prowadziła żona.

Kiedy czytam Prousta czy Mauriaca, nie chce mi się wierzyć, że przywołują czasy, kiedy mój ojciec był dzieckiem. Scenerią jego dzieciństwa było średniowiecze.

Posiadanie takiego bieda interesu to pomysł matki, która nie chciała pracować w fabryce. Ojciec był bardziej pokorny, potrafił się pogodzić ze swoim miejscem w świecie, ona nie. To jedyny możliwy awans dla ludzi takich jak oni. Na więcej nie mogli sobie pozwolić. Awans okupiony wyrzeczeniami, ciężką pracą od rana do wieczora. Lękiem, że wygryzie ich konkurencja. I bolesną świadomością, gdzie znajduje się ta kawiarnia i ten sklep.

... była świadoma sytuacji: zarabiała na utrzymanie dzięki ludziom, którzy sami nie mogli się utrzymać.

Za wszelką cenę chcieli się odciąć od swojego wiejskiego pochodzenia, robili wszystko, żeby się nie zdradzić, co przejawiało się między innymi w języku, sposobie wysławiania się.  Dlatego język stał się opresją dla ich córki.

Wszystko, co miało związek z językiem, stanowi w moich wspomnieniach powód do żalu i bolesnych szykan, o wiele bardziej niż pieniądze.

Szczególnie matka przywiązywała do tego wagę. Ona też, w przeciwieństwie do ojca, dużo i chętnie czytała.

Potem zrobili wszystko, aby ich córka wspięła się jeszcze wyżej.

Być może jego największy powód do dumy, a nawet uzasadnienie egzystencji: to, że należę do świata, który nim wzgardził.

Świadomie zdecydowali się na jedno dziecko, bo mogli mu dać więcej niż dwojgu czy trojgu. Dlatego Annie Ernaux miała poczucie, że urodziła się przez przypadek. Żyje, bo jej siostra umarła. Podobno była od niej grzeczniejsza (siostra, nie autorka), no i okoliczności jej śmierci sprawiły, że wyobraziła ją sobie jak małą świętą. A sama była zupełnie inna - zbuntowana i niewierząca.

... ty dobra córka, mała święta, nie zostałaś uratowana, ja diablica, jestem żywa. Więcej niż żywa, cudownie uzdrowiona.

Annie Ernaux miała poczucie, że skoro urodziła się dzięki śmierci siostry, a potem jeszcze sama nie umarła, chorując na tężec, to została wybrana. Zadawała sobie pytanie - do czego. Potem zrozumiała, że do pisania.

Nie piszę dlatego, że umarłaś. Umarłaś, żebym pisała, a to olbrzymia różnica.

Zastanawiała się też, dlaczego nigdy nie próbowała dowiedzieć się czegoś o siostrze. Rodziców bała się pytać, bo oni milczeli, nigdy nie powiedzieli jej oficjalnie o starszej córce. Ale dlaczego nie pytała kuzynek i ciotek? Dochodzi do wniosku, że wolała, nie wiedzieć, chciała, aby siostra stała się mitem. I jeszcze jedno pytanie - czy to dzięki tej śmierci była uprzywilejowana, mogła się uczyć, nie musiała pomagać w sklepie i kawiarni, bo stała się jedyną nadzieją rodziców, ich sukcesem i ich przyszłością?  

Bardzo interesujący jest wątek postaw córki i matki oraz ich wzajemnych relacji. Annie Ernaux pisze o swoich ambiwalentnych odczuciach. Kochając, wstydziła się, że jej mama nie jest jak matki jej koleżanek wywodzących się z drobnomieszczańskich rodzin. Obie się buntowały, ale jakże inaczej. Bunt autorki to pogarda dla konwencji społecznych, praktyk religijnych i pieniędzy. Bunt matki to niezgoda na biedę - ciężka praca, zarabianie, aby nie być gorszą od innych.

Były takie momenty, kiedy w siedzącej naprzeciwko córce miała wroga klasowego.

Potem, kiedy matka po śmierci męża na pewien czas zamieszkała w domu córki i zięcia, odczuwała tam takie samo onieśmielenie, poczucie niższości i bycia nie u siebie, jak jej córka w czasach licealnych w domach lepiej urodzonych koleżanek. Czytając to, zastanawiałam się, czy podobnie czuła się moja babcia, mama mojej mamy, wiejska kobieta, w domu swojej wykształconej córki i wykształconego zięcia. A co czuła moja mama, urodzona na wsi, w swoich czasach licealnych i studenckich? A może w PRL-u było prościej, bo awans społeczny dotyczył wielu? Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby o to pytać, a teraz to już niemożliwe.

Poruszająca jest też opowieść o chorobie i śmierci rodziców, szczególnie matki. 

Jak widać, "Bliscy" to lektura bardzo inspirująca. Mam nadzieję, że za jakiś czas poznamy kolejne książki Annie Ernaux. Czekam niecierpliwie.

Ewa Wanat "Deutsche nasz. Reportaże berlińskie"

Każda książka ma swój czas. "Deutsche nasz. Reportaże berlińskie"

Ewy Wanat (Świat Książki 2018) leżały w moim czytniku od dawna, a ja już kilka razy przymierzałam się do lektury. No i teraz po przeczytaniu "Księcia" Magdaleny Parys  zapragnęłam dowiedzieć się trochę więcej o kraju naszych zachodnich sąsiadów. Właściwie autorka skupia się głównie na Berlinie, a sama przyznaje, że to miasto wyjątkowe, ale pisze też i o bawarskiej prowincji, i o Dreźnie. W roku 2018 Ewa Wanat dostała za ten zbiór  Nagrodę im. Beaty Pawlak przyznawaną za polską książkę, której tematem są inne religie, kultury i cywilizacje. Obok wydanych w ubiegłym roku reportaży Jerzego Haszczyńskiego "Rzeźnia nr 1", które też zamierzam przeczytać, ten tytuł nadal jest polecany jako lektura dla chcących zrozumieć Niemców i Niemcy. 

Ewa Wanat zna temat od podszewki, bo najpierw w latach osiemdziesiątych mieszkała tam i studiowała, no a od kilku lat znowu żyje w Berlinie. "Deutsche nasz" to taki typ książki reporterskiej, który lubię - nie portrety bohaterów, nie każdy rozdział sobie, ale pokazywanie problemów. Oczywiście, aby je zgłębić, autorka rozmawia z wieloma ludźmi, powołuje się na statystyki, cytuje naukowców i publicystów, odwołuje się też do własnego doświadczenia. Jakie tematy zajmują autorkę? Rozliczenia wojenne, obyczajowa rewolucja 68. roku, problemy wynikające ze zjednoczenia, co to dziś znaczy być prawdziwym Niemcem w kraju, który jest tak różnorodny i w mieście, które pełne jest ludzi odmiennych kolorów skóry, kultur, orientacji i rozmaitych freaków, w mieście, w którym nic nie dziwi. Ale te wszystkie tematy krzyżują się z jednym, chyba w tej książce najważniejszym, chodzi oczywiście o imigrantów. 

Bo przecież Niemcy już od 1955 roku zaczęły sprowadzać gastarbeiterów, głównie z Turcji. Gospodarka po wojennych zniszczeniach zaczęła nabierać rozpędu, a rąk do pracy brakowało, co również miało swoje źródła w wojnie. Nie chciano ich na stałe - mieli przyjechać, popracować, a potem wrócić do siebie. Długo nie wolno było im zabierać  dzieci ani sprowadzać innych członków rodziny, mieli osiedlać się w wyznaczonych dzielnicach. Jeśli potem Niemcy zaczęli narzekać na gettoizację Turków, to sami są sobie winni, bo doprowadzili do tego taką właśnie polityką. Oczywiście z czasem to wszystko się zmieniło, pozwolono im ściągać rodziny, mogli osiedlać się, gdzie chcieli, ale konsekwencje tamtej polityki widać do dziś. Autorka na potrzeby książki rozmawiała z kilkoma Niemcami tureckiego pochodzenia, o różnym statusie, wykształceniu, poglądach. Mimo że wielu urodziło się już w Niemczech, nadal w rozmaitych sytuacjach podkreśla się ich pochodzenie. To znany i u nas mechanizm - jeśli jakieś przestępstwo popełni Polak, nikt o jego narodowości się nie zająknie, jeśli to samo zrobi imigrant, media od razu  podkreślają jego pochodzenie. Przy okazji chciałam polecić wydaną niegdyś przez Pogranicze świetną powieść, którą czytałam przed laty, "Most nad Złotym Rogiem" Emine Sevgi Ozdamar  traktującą właśnie o problemach tureckich imigrantów, chociaż nie tylko. 

Oczywiście Ewa Wanat  nie mogła pominąć najświeższej imigracji i związanych z nią problemów. I znowu jej rozmówcy opowiadają o kolejnych błędach popełnianych przez państwo - zakaz pracy dopóki toczy się postępowanie azylowe. Ile można wytrzymać bez zajęcia? Co robić, kiedy wolnego czasu jest w nadmiarze? Co z tego, że ma się w ośrodku podstawowy wikt i opierunek, kiedy zżera nuda i dobija beznadzieja czekania. Taka polityka zdaniem wielu ekspertów wpycha tych ludzi w łapy gangów i mafii. Jeśli chcą zarabiać, coś robić, ta droga jest dla nich najłatwiejsza. Kolejny problem,  który porusza autorka, to imigranci prześladowani w swoich krajach ze względu na orientację seksualną czy osoby transpłciowe. Ta grupa ma najtrudniej, bo prześladowana jest także w ośrodkach dla uchodźców. Przez swoich. Ratunkiem są specjalne domy dla takich osób, ale jest ich oczywiście niewiele, no i nie każdy straumatyzowany swoją sytuacją wie, że może szukać takiej pomocy.

W tym kontekście nie mogło zabraknąć głosu polityków. Ewa Wanat relacjonuje  ich dyskusje, przytacza poglądy różnych opcji dotyczące tego, czego należy wymagać od imigrantów, którzy dostają prawo pobytu. Skoro wspieramy, to każmy uczyć się języka, szanować prawo i obyczaje, a wreszcie naciskajmy, aby z czasem starali się o obywatelstwo. Z tym zgadzają się niemal wszyscy, ale politycy AFD uważają, że powinno się przyjmować tylko wykształconych imigrantów. Po co nam analfabeci? - mówią. Bardzo spodobało mi się zdanie jednego z rozmówców autorki, który zwraca uwagę, że poszanowania obyczajów powinno się również wymagać od mieszkańców dawnej NRD, którzy, jak wynika ze wszelkich statystyk, są bardziej konserwatywni niż Niemcy z dawnego RFN. Paradoks polega na tym, że głośno krzyczą o konieczności integracji imigrantów, a sami często też się nie zintegrowali.

Autorka pokazuje rozmaite strony medalu, nie ucieka od tematów trudnych, ale również obala stereotypy i wskazuje przekłamania. Tu szczególnie polecam ostatni rozdział zatytułowany "Post scriptum". Bardzo często odwołuje się też do swojego imigranckiego doświadczenia - ona także kiedyś w Niemczech była nielegalna. Oczywiście, jak wspominałam na początku, nie jest to tylko opowieść o problemie imigracji. Bardzo ciekawe są szczególnie rozważania o rewolcie 68. roku -  różne punkty widzenia na jej przyczyny z wojennymi rozliczeniami z pokoleniem rodziców, które milczało, w tle. 

Bardzo ciekawa książka, którą świetnie się czyta.

Popularne posty