Marcin Wilk "Pokój z widokiem. Lato 1939"

Temat ostatnich wakacji przed wybuchem drugiej wojny najwyraźniej zrobił się modny, bo oprócz książki Marcina Wilka "Pokój z widokiem. Lato 1939" (W.A.B. 2019), o której dziś piszę, ukazały się też inne pozycje na ten sam temat. Okazją jest zapewne fakt, że mija osiemdziesiąt lat od tamtego lata. Jedna to Marcina Zaborskiego "Jeszcze żyjemy. Lato 1939".  Z opisu, jaki znalazłam na stronie wydawnictwa Świat Książki, które Zaborskiego wydało, wynika, że jej treść może być dość podobna. Natomiast "Wakacje 1939" Anny Lisieckiej to opowieść o tym, jak spędzała tamto lato elita artystyczna. Raczej nie sięgnę, jedna rzecz na ten sam temat wystarczy, a i ona, chociaż ciekawa i mimo tematu lekka w lekturze, należy do kategorii książek, które można, ale niekoniecznie trzeba przeczytać

Czy dowiedziałam się czegoś nowego? Raczej nie. Czy pobudziła mnie do szerszych refleksji? Coś zmieniła w moim sposobie myślenia? Na pewno nie. Już dawno mam za sobą taki metafizyczny dreszcz związany ze świadomością, że tamte wakacje to ostatnie chwile przed kataklizmem, ostatnie momenty radości, czego wielu sobie wtedy nie uświadamiało. Ten dreszcz zawdzięczam mojej ulubionej powieści Jarosława Iwaszkiewicza "Sława i chwała". To tam troje (chyba, pamięć zawodzi) młodych bohaterów spędza razem beztroskie wakacje w Tatrach. Oni nie wiedzą, my wiemy. Potem podobne wrażenie zrobił na mnie powtarzany do znudzenia film Michała Kwiecińskiego "Jutro idziemy do kina" według scenariusza Jerzego Stefana Stawińskiego. Jak wynika z końcowych napisów oparty mniej lub bardziej wiernie na faktach. 

Nawet jeśli liczono się z wybuchem wojny, to nikt nie mógł sobie wyobrazić rozmiaru tragedii, jaka czekała Europę, bo i skąd. Poza tym większość wierzyła, że nawet jeśli wybuchnie, to potrwa krótko, a Polacy są zwarci i gotowi, nie oddadzą nawet guzika od munduru. Ta fraza powtarza się w książce często, przywołują ją bohaterowie, z którymi rozmawia Marcin Wilk. To ludzie, którzy wtedy byli dziećmi lub nastolatkami. Pochodzili z różnych miejsc w Polsce i z różnych warstw społecznych. Na przykład z Gdyni, z Zakopanego, z Zaleszczyk, z Wileńszczyzny, z Wołynia, z Małopolski. Pełny przegląd. Podobnie ma się sprawa ze statusem społecznym. Jest córka oficera marynarki, syn księgarza, ale są też wiejskie dzieci, które żadnych wakacji nigdy nie miały, bo przecież latem na wsi najwięcej jest pracy. Ich relacje dotyczą nie tylko dwóch letnich miesięcy, są znacznie szersze. Opowiadają o swoim przedwojennym życiu - o rodzinie, o zabawach, o szkole, o przyjaźniach, o stosunku do Żydów. Lipiec i sierpień 1939 roku to tylko część ich opowieści. Z tym naddatkiem ma problem Kinga Dunin, która pisała o książce na łamach Krytyki Politycznej. Przyznam, że dzięki niej dowiedziałam się o "Pokoju z widokiem". Mnie ten nadmiar nie przeszkadza, chociaż, jak wspominałam, niczego odkrywczego się nie dowiedziałam.

Ale książka Marcina Wilka składa się nie tylko z wypowiedzi kilkunastu bohaterów. Znajdziemy tu też fragmenty z dzienników Marii Dąbrowskiej czy biografii Witolda Gombrowicza pióra Klementyny Suchanow, wspomnienia Eugeniusza Kwiatkowskiego i kilku innych znanych osób. A oprócz tego bardzo dużo artykułów z prasy poświęconych wywczasom - lekkich, dowcipnych felietonów, reportaży czy tekstów informacyjnych. Te fragmenty ze względu na ciekawe wiadomości, a przede wszystkim język, wydały mi się interesujące. I z opowieści bohaterów i z tekstów prasowych wynika jedno - lipiec był jeszcze raczej beztroski. Tylko relacje z Wolnego Miasta Gdańska i korespondencja z Niemiec odbiegają tonem od pozostałych opowieści. Dopiero w drugiej połowie sierpnia groza narasta, aż dochodzi do mobilizacji ogłoszonej w ostatniej chwili. Na dworcach tłok, panika, ludzie z tobołami chcą wrócić do domu, ale miejsce w pociągu trudno zdobyć. Co było dalej, wiemy. Wiedzą też bohaterowie książki Marcina Wilka. O ich powojennych losach autor informuje w posłowiu, zaspokajając ciekawość czytelnika, który zdążył się już z nimi zżyć.

Czytać, nie czytać? Na pewno będzie to interesująca pozycja dla młodych czytelników, dla pozostałych niekoniecznie. Dobra na urlop, na podróż pociągiem, na weekendowy wypad. Ja czytałam właśnie w takich okolicznościach - potrzebowałam czegoś ciekawego, niezbyt wymagającego, czegoś, co można czytać z doskoku.

"Portret kobiety w ogniu"

Właściwie wcześniej nie zamierzałam oglądać "Portretu kobiety w ogniu" Celine Sciammy. Zapowiedź tego filmu widziałam w moim ulubionym kinie od dawna, wielokrotnie też przed różnymi seansami oglądałam trailer. Raz, że nie przepadam za kinem historycznym, dwa, że nie wiem, dlaczego byłam przekonana, że to filmowa konfekcja. Dopiero ostatnio, kiedy zaczęły pojawiać się bardzo dobre recenzje, ugięłam się i poszłam. I nie żałuję, bo obejrzenie "Portretu kobiety w ogniu" to ogromna przyjemność. Na szczęście nie sprawdziły się moje obawy - przeciwnie to nie jest film dla masowej widowni. Na ekranie oglądamy właściwie przez większość czasu tylko trzy aktorki, akcja toczy się wolno, słów też nie pada jakoś nadmiernie dużo, a kamera skupia się często na detalach - fałdach sukni, ułożeniu dłoni, twarzy wydobytej z ciemności i wielu innych. Ale kiedy bohaterki wychodzą na spacer, kąt widzenia rozszerza się - oglądamy surowy, piękny krajobraz Bretanii, wzburzone morze, klify, łąki. Równie nastrojowe są obrazy wnętrz dość ponurej rezydencji, pustej, zimnej, z której bujne towarzyskie życie już dawno wyparowało. Teraz po większości wielkich pomieszczeń hula przysłowiowy wiatr. Wielkim atutem tego filmu są piękne zdjęcia, które często przypominają obrazy. Jeśli tak jest, to pewnie nieprzypadkowo, bo Marianne, jedna z dwóch głównych bohaterek, przybywa do tej rezydencji, aby namalować portret Heloizy. Portret, który ma trafić do Mediolanu w ręce mężczyzny, za którego młoda kobieta ma zostać wydana za mąż. Tak to się kiedyś odbywało. Film jest opowieścią o powstawaniu tego obrazu. Oczywiście to wielkie uproszczenie, bo najważniejsze jest to, co się dzieje pomiędzy Marianne i Heloizą. 


Napisałam najważniejsze, ale to nadal niecała prawda o "Portrecie kobiety w ogniu". Rzeczywiście jest to love story, melodramat o zakazanej miłości dwóch kobiet, ale przecież nie tylko. Ten film jest znacznie bogatszy. To także opowieść o losie kobiety, która w tamtych czasach, a jest rok 1770, skazana była albo na zaaranżowane małżeństwo, albo na wegetację w domu kogoś z najbliższej rodziny, albo na los guwernantki, wcale nie taki różowy, albo na klasztor. Paradoksalnie to ostatnie rozwiązanie wcale nie musiało być najgorsze. Jak mówi Heloiza, jest tam biblioteka, można słuchać muzyki, można śpiewać, grać. Zamknięcie za murami klasztoru daje więc pewien rodzaj wolności. Bo tylko wyjątkowe kobiety, takie jak Marianne, stać na komfort samodzielności, życia bez mężczyzny, zarabiania na siebie. Ale Marianne jest córką malarza, możemy się domyślać, że była wychowywana inaczej. Gdybym nie była świeżo po lekturze znakomitych "Buntowniczek" Charlotte Gordon, opowieści o dwóch niezwykłych kobietach, Mary Wollstonecraft i jej córki, Mary Shelley, pomyślałabym, że bohaterki filmu są zbyt współczesne, że taki los jak Marianne był wtedy niemożliwy, że kobieta nie mogła być tak świadoma swoich pragnień jak Heloiza. No ale wiem, że i wtedy były kobiety, które próbowały żyć po swojemu. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do historii Marianne, której droga życiowa nie wydaje się być okupiona jakimiś wielkimi wyrzeczeniami. Jeszcze raz powołam się na "Buntowniczki" - w tamtych czasach samodzielność była wyzwaniem rzuconym światu, wymagała wielkiego hartu ducha, bo łączyła się ze skandalem i ostracyzmem. No ale "Portret kobiety w ogniu" to film bardzo poetycki, zbudowany na metaforze, a nie kino społeczne czy historyczne w dosłownym sensie tego terminu. 


Kolejnym tematem filmu jest kobieca solidarność. Trzecią bohaterką jest Sophie, młoda służąca. Między kobietami rodzi się więź, bo przyjaźń to w tym wypadku za duże słowo. Marianne i Heloiza pomagają jej w kłopocie, bo same są świadome, że podobny los mógłby spotkać każdą z nich. Taka historia to wtedy, ale przecież i dzisiaj, przydarzała się kobietom bardzo często. Jest w tym filmie piękna, poetycka, niekoniecznie realistyczna scena spotkania grupy kobiet. Nie chcę pisać więcej, aby nie zdradzać za wiele. Zresztą to nie jedyna scena metaforyczna, o wielkiej mocy, urodzie, sile przekazu.


No i jeszcze coś. Gra z mitem o Orfeuszu i Eurydyce, który staje się tu metaforą melodramatycznej miłości Marianne i Heloizy. Dlaczego Orfeusz odwrócił się i spojrzał na Eurydykę? Dlaczego nie wytrzymał i stracił ją na zawsze? - zastanawiają się bohaterki filmu. Bo tak za nią tęsknił, bo tak bardzo chciał ją już zobaczyć. Ale Marianne i Heloiza udzielają dwóch innych odpowiedzi. Jedna dotyczy artysty, którym był przecież Orfeusz, druga Eurydyki, która w takim ujęciu staje się pełnoprawną bohaterką mitu. Kto nie widział, niech ogląda uważnie, aby nie utracić tych kwestii, bo obie odpowiedzi rymują się oczywiście z historią Marianne i Heloizy. Mimo że film ma ramy melodramatu, to jest to opowieść krzepiąca. Nie żałuj, zapamiętaj. - to dosłownie zacytowane słowa jednej z bohaterek, chyba Marianne. Wciąż je słyszę, bo wydały mi się bardzo ważne, krzepiące właśnie. Oczywiście kiedy się nad nimi zastanowić, nie wydają się jakoś szczególnie odkrywcze, ale często zapominamy o tej prostej prawdzie, która może być pocieszeniem w naszych małych i wielkich dramatach.

Piękny film. Kiedy wpisałam jego tytuł w wyszukiwarkę, mignęły mi słowa recenzji, które zacytuję: Jeśli istnieje jeszcze na ekranie czysta poezja, ten film jest tego dowodem. Nic dodać, nic ująć. Żałuję, że to nie ja wpadłam na tę lapidarną, ale niezwykle trafną konkluzję.

PS. Autorem tego zdania jest Janusz Wróblewski, krytyk filmowy tygodnika Polityka.

Olga Tokarczuk "Prawiek i inne czasy"

Nobel dla Olgi Tokarczuk sprawił, że sięgnęłam w czeluście mojego czytnika i wydobyłam z nich jej dwie książki, które tam od dawna leżały "Prawiek i inne czasy" (Wydawnictwo Literackie 2015) oraz "Dom dzienny, dom nocny". Zrobiłam też coś, czego zwykle nie robię - przerwałam lekturę reportażu, który właśnie czytałam, i zabrałam się za "Prawiek", a zaraz potem za drugą z wymienionych powieści. 

Moja znajomość z prozą Tokarczuk zaczęła się kiedyś od "Ostatnich historii", które jakoś specjalnie mnie nie obeszły. Całkiem możliwe, że nie byłam wtedy gotowa na taką literaturę. Dopiero po wielu latach sięgnęłam po jej książkę ponownie - tym razem były to "Księgi Jakubowe", chociaż, przyznaję, nie zaraz po premierze. Już nie pamiętam, co mnie w końcu do tego skłoniło. Ciekawość? Pewien rodzaj przymusu, bo powieść stała się głośna i miała znakomite recenzje, a w końcu została nagrodzona Nike? Historia Jakuba Franka? Nieważne, jak było, ważne, że po lekturze doceniłam wielkość Tokarczuk. Chociaż po powieści historyczne sięgam rzadko, nie jest to mój ulubiony gatunek, "Księgi Jakubowe" przeczytałam z ogromnym zainteresowaniem i wielką przyjemnością. Naprawdę warto znaleźć czas, aby zatopić się w lekturze, kontemplować ją i dać się porwać tej historii. Potem był "Pokot" Agnieszki Holland, a ja zaraz po jego obejrzeniu przeczytałam jego literacki pierwowzór - "Prowadź swój pług przez kości umarłych", którym się zachwyciłam. Czy wtedy kupiłam "Prawiek" i "Dom dzienny, dom nocny"? Czy zaraz po "Księgach Jakubowych"? Nie pamiętam. Jak to zwykle bywa, w nawale nowości, zaległości, przypadkowych inspiracji czy poleceń czekały na swoją kolej. Aż wreszcie teraz wraz z radosną nowiną o Noblu dla pisarki, o którym bałam się myśleć na serio, bo wtedy na pewno by go nie było, przyszedł ich czas.

Przyznaję, że do takiej literatury musiałam dojrzeć. Nie tyle o wiek tu chodzi, ile o zmianę i poszerzenie literackich gustów. Jest całkiem prawdopodobne, że dziś przeczytałabym do końca "Sto lat samotności" Marqueza, bo wstyd przyznać, że kiedyś nie dokończyłam lektury. Być może ponowię próbę? (Przed chwilą sprawdziłam - można kupić ebook.) Piszę o tym, bo "Prawiek i inne czasy" wykracza daleko poza konwencję powieści realistycznej. Owszem, takie ma ramy, ale rozsadza je żywioł baśni, przypowieści, trochę fantastyki. Mamy tu wprawdzie rodzinną sagę - historię rodziny Niebieskich i Boskich mieszkających w tytułowym Prawieku, ale opowieści o innych bohaterach wykraczają znacznie poza realistyczny porządek. Taka jest historia ubogiej Kłoski, która mieszka w zrujnowanym domu pod wielkim lasem, gdzie podobno przebiega niewidzialna granica świata. Taka jest opowieść o starej Florentynce, która za swoją rodzinę ma gromadę psów. Dosłownie. Taki jest wątek dziedzica Popielskiego owładniętego manią grania w dziwną grę, którą dostał jeszcze przed wojną od starego rabina. Z pogranicza snu albo baśni jest historia Złego Człowieka. Ale nawet opowieść o Izydorze Niebieskim, synu Genowefy i Michała, bracie Misi, która z czasem staje się główną bohaterką powieści, nieco wykracza poza realistyczne ramy. Wymienieni przeze mnie bohaterowie to odmieńcy, wyrzutki, dziwacy, boże prostaczki. Poruszają się po obrzeżach wiejskiego świata, świata Prawieku. To oni obdarzeni są intuicją, szóstym zmysłem, widzą to, czego inni nie dostrzegają. Samotni, skazani na egzystencję poza głównym, nurtem żyją zanurzeni w naturze. Ich żywiołem są łąki, pola, a szczególnie las otaczający wieś, bujnie krzewiąca się roślinność, zwierzęta. 

Ale obok opowieści o nich mamy sagę rodziny Niebieskich i Boskich - historię Genowefy, Michała, Misi, Pawła, Adelki. Sagę sięgającą pierwszej wojny światowej kończącą się chyba w latach osiemdziesiątych. Jest to przede wszystkim opowieść o ludziach zamkniętych w świecie Prawieku i najbliższej okolicy. Szczególnie starsze pokolenie nie wychyla nosa dalej, ale już najmłodsze ucieka ze wsi, która z czasem wyludnia się i popada w ruinę. Tylko Historia pisana z dużej litery dociera do Prawieku. To oczywiście druga wojna, która  burzy dotychczasowy porządek. Najpierw pojawiają się Niemcy. Są eleganccy, mili, ale sprowadzają zagładę na dawny świat. Znikają Żydzi zamieszkujący Jeszkotle, miasteczko niedaleko Prawieku. Zostaną wypędzeni ze swoich domów, wywiezieni w nieznane, a kto się opiera, zginie od razu. To najbardziej przejmujący moment książki. Potem przyjdą Rosjanie. Przez Prawiek przetoczy się linia frontu, która zmusi mieszkańców do ucieczki do lasu. Ale mniejsze zawieruchy odbijają się zaledwie dalekim echem, bo ludzie zajęci są codziennymi sprawami, troskami, tęsknotami, marzeniami, które najczęściej i tak się nie spełniają. 

Bo "Prawiek i inne czasy" to powieść bardzo pesymistyczna. Przynajmniej ja ją tak odebrałam. Ludzki los jest pasmem niespełnień, nieudanych wyborów, zawiedzionych miłości, codziennej krzątaniny, znoju, chorób, a w końcu śmierci. Czas płynie, wszystko przemija, a człowiek nawet po śmierci niekoniecznie zazna spokoju. Pełno w tym świecie dusz, które błąkają się między ziemią a niebem, w jakimś bezczasie i niebycie. Gdzie w tym wszystkim jest Bóg? Kim jest Bóg? A właściwie jaki jest? To pytanie powraca w powieści wielokrotnie za sprawą dziwnej, tajemniczej gry, która stała się obsesją dziedzica Popielskiego. Bóg jest tu kapryśnym eksperymentatorem, który stwarza wiele światów, a potem je porzuca. Żaden nie jest udany. Wszystko wymyka się Bogu spod kontroli, a szczególnie człowiek. Dlatego jest samotny i znudzony, czasem bywa okrutny dla ludzi. Chciałby umrzeć, ale nie może, bo przecież jest Bogiem. Jego miejsce zajmuje bujnie pleniąca się natura, przyroda, która pewnie pochłonie Prawiek. A mnie zakiełkowało pytanie - czy dziś w dobie katastrofy klimatycznej Olga Tokarczuk też tak by to napisała? 

Mimo smutku i melancholii "Prawiek i inne czasy" podobał mi się bardzo. Teraz czytam "Dom dzienny, dom nocny" i już rozumiem, dlaczego przy okazji noblowskiego szumu wielu ludzi zawodowo zajmujących się literaturą jako swoją ulubioną powieść Tokarczuk wymieniało właśnie tę ostatnią. Chociaż ja uważam, że pisarka pełnię swoich możliwości pokazała w "Księgach Jakubowych", gdzie charakterystyczne dla siebie motywy i fascynującą historię połączyła z drobiazgowym opisem świata.

"Wysoka dziewczyna"

Z powodu nawału bardzo ciekawych premier zmuszona byłam wybrać się do kina aż dwa razy w ciągu jednego weekendu. Staram się tego nie robić, bo wtedy cierpi książka. Tym razem nie miałam wyboru, ponieważ w kolejce czekają jeszcze izraelskie "Synonimy". Najpierw obejrzałam znakomite "Boże Ciało", a zaraz potem "Wysoką dziewczynę" Kantemira Bałagova. Dopiero później uświadomiłam sobie, że widziałam jego pierwszy film "Bliskość", który bardzo mi się podobał, o czym pisałam na blogu. Pierwszy i jedyny, bo ten pochodzący z Nalczyku reżyser jest bardzo młody, ma zaledwie dwadzieścia osiem lat, a już sukcesy na koncie - oba filmy zostały zauważone w Cannes, gdzie dostały nagrody FIPRESCI. Jego historia jest bardzo ciekawa, o czym dowiedziałam się z wywiadu z nim, który przeczytałam. Jak sam mówi, sukces spadł na niego dość nieoczekiwanie, jeszcze kilka lat temu nie bardzo wiedział, co zrobi ze swoim życiem. Owszem, kręcił jakieś filmiki komórką, ale traktował to raczej jak zabawę. Nie śmiał myśleć, że mógłby zająć się tym profesjonalnie. I wtedy na miejscowym uniwersytecie wybitny rosyjski reżyser Aleksandr Sokurow zaczął prowadzić kurs filmowy, pierwszy i ostatni, bo, jak mówi Bałagov, szybko go to znudziło, to nie jego temperament. Jaki wspaniały zbieg okoliczności! Iście filmowy! Poświęciłam tyle miejsca krótkiej reżyserskiej drodze Bałagova, bo wydaje mi się niezwykła. Tak jak jego filmy. Już "Bliskość", jak wspomniałam, bardzo mi się podobała, "Wysoka dziewczyna" jeszcze bardziej, chociaż jest dość wymagająca w odbiorze. Niestety żaden z nich nie może liczyć na masową widownię. A już szczególnie ten ostatni.



Dlaczego? Ciężki temat, wolne tempo, skomplikowane, trudne, męczące relacje między bohaterkami, sposób filmowania, który sprawia, że widz czuje się przytłoczony. Oczywiście to świadomy zabieg. Ja jednak polecam "Wysoką dziewczynę" każdemu, kto ceni kino artystyczne, dotykające spraw ważnych. Proszę się nie obawiać, nie ma tu żadnych eksperymentów formalnych, żadnego przerostu formy nad treścią. Ale do rzeczy. O czym jest ta historia? Jakich spraw dotyka? To opowieść, której akcja rozgrywa się pierwszej powojennej jesieni i zimy w Leningradzie (dziś Petersburg), luźno inspirowana reporterską znakomitą, wstrząsającą książką Swietłany Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety"

Bohaterkami są dwie młode kobiety, które razem były na froncie. Nie wiemy, czy znały się wcześniej, czy ich bliska relacja ma swoje korzenie w wojennym losie. Ija, tytułowa wysoka dziewczyna, ze względu na wzrost nazywana Tyczką, wróciła z frontu pierwsza. Jest pielęgniarką w szpitalu, od czasu do czasu popada w dziwny stan odrętwienia, co będzie miało bardzo ważne konsekwencje dla losów bohaterek. Prawdopodobnie to wynik urazu głowy, jakiego doznała na froncie, właśnie z tego powodu została zwolniona, ale nie można wykluczyć, że jest to też skutek wojennej traumy. Mieszka w Leningradzie w komunałce - dużym mieszkaniu, które dzieli wielu lokatorów. Tłok, ścisk, brak intymności, niekoniecznie lubiani sąsiedzi. Mieszkanie jest zagracone, ciemne i ... bardzo pstrokate. Zieleń i czerwień te kolory dominują na ścianach pokoju i w strojach bohaterek, nawet włosy drugiej, Maszy, są intensywnie kasztanowe. 

Jak dowiedziałam się ze wspomnianego wywiadu, to nie jest przypadek. Po pierwsze, co może dziwić, tak wyglądały wnętrza komunałek i tak ubierali się ludzie, którzy pragnęli koloru po latach udręki. A po drugie te barwy mają swoją symbolikę - powtórzę za reżyserem: zieleń to nie tylko nadzieja, ale i niewinność, płodność, empatia, macierzyństwo, czerwień to krew, wojna, ale również namiętność, potrzeba nowych doświadczeń. Taka właśnie jest Masza, która wraca z frontu po zakończeniu wojny. Żywiołowa, otwarta, radosna, chce kochać, chce wyjść za mąż, chce mieć dzieci. Ija przeciwnie. Łagodna, uśmiechnięta, sympatyczna, ale zamyślona, zamknięta w sobie, spokojna, nieśmiała, zdystansowana, mimo to lubiana przez pacjentów, którymi są głównie żołnierze ranni na froncie. Od mężczyzn raczej stroni, jakby bała się bliskiego kontaktu z nimi, a już szczególnie intymnego. Nie wiemy, co przeżyła, czym się zajmowała na wojnie. Jest bardzo prawdopodobne, że jej urazy mają swoje źródło w wojennych przeżyciach - gwałcie, wykorzystywaniu seksualnym przez żołnierzy.  


Między przyjaciółkami zaczyna toczyć się pewna gra. Przyciągają się i odpychają, lubią, a może kochają, i nienawidzą. Pojawia się zazdrość, dominacja, a nawet coś z relacji kata i ofiary. Bardzo to skomplikowane i bardzo ciekawe, gęste, mocne, duszne. Skąd biorą się te namiętności? Tego niestety nie mogę zdradzić - trudno głębiej wgryzać się w relacje między bohaterkami, bo nie mogę napisać, co poza różnicą charakterów do wybuchu emocji doprowadziło. W każdym razie wbrew temu, co być może, czytelniku tej notki, wyobraziłeś sobie na temat filmu, jest w nim precyzyjnie zarysowana akcja. Najpierw na naszych oczach rozegra się tragedia, drugiej, wojennej, możemy się domyślać, a ich skutkiem jest intryga, która nakręca akcję i komplikuje relację między Iją i Maszą.


Film świetnie oddaje ciężką atmosferę liżącego wojenne rany Leningradu. Miasto jest szare, smutne, kontrast stanowią pstrokate wnętrza ciasnej komunałki i kolorowe swetry bohaterek, ogniste włosy Maszy. A jej przeciwieństwo, lnianowłosa Ija, przypomina dziewczynę z perłą Vermera. I wydaje mi się, że malarz zostaje przywołany w filmie. Skąd to nawiązanie? Jeśli w ogóle jest? Jako kontrast dla tamtego mieszczańskiego świata? A tu chaos, zniszczenie, cień śmierci? A może reżyser odwołuje się do symboliki obrazów Vermera? Ale chociaż uwielbiam malarstwo niderlandzkie, także Vermera, ale nie znam się na jego symbolice, no i nie mam jednak pewności, czy te aluzje są świadome, porzucę ten wątek. 

Na koniec dodam jeszcze, że film jest kolejnym głosem pokazującym inne oblicze wielkiej wojny ojczyźnianej, jak nazywają drugą wojnę Rosjanie, oblicze kobiece. Opowiada o sprawach, o których długo się nie mówiło - o kobietach, które są podwójnymi ofiarami. Nie dość, że walczyły, cierpiały, to jeszcze były gwałcone albo seksualnie wykorzystywane za przyzwoleniem dowódców.

"Boże Ciało"

Jesienna obfitość interesujących premier filmowych trwa. A ten weekend od dawna zapowiadał się szczególnie - do kin weszły aż trzy tytuły, które koniecznie należy obejrzeć. Trudno, musiałam złamać ustanowioną jakiś czas temu zasadę, że nie chodzę w weekend do kina dwa razy. W pierwszej kolejności pognałam na "Boże Ciało", w drugiej na "Wysoką dziewczynę", a izraelskie "Synonimy" muszą poczekać. Film Jana Komasy obejrzałam z zapartym tchem, wyszłam pod wrażeniem, a przed oczami wciąż mam niezwykłą twarz znakomitego Bartosza Bieleni. Że jest to aktor niezwykle utalentowany, doskonale wiem, bo widziałam go wielokrotnie w teatrze. 


"Boże Ciało" to historia dwudziestoletniego Daniela odsiadującego karę w zakładzie poprawczym. Wielki wpływ ma na niego ksiądz, któremu służy do mszy. Chłopak chciałby pójść do seminarium, ale kryminalna przeszłość uniemożliwia mu zrealizowanie marzenia. Kiedy jednak zostanie zwolniony warunkowo, zamiast podjąć pracę w zakładzie stolarskim, trochę przez przypadek zaczyna udawać księdza. Jego kontrowersyjne metody, wynikające początkowo z bezradności, zaskakują, z czasem jednak sprawiają, że coraz więcej wiernych z parafii przekonuje się do niego. Bo Daniel ma charyzmę i wydaje się szczerze wierzyć. Nie buduje dystansu, jest z ludźmi, angażuje się w ich problemy, słucha, próbuje dawać otuchę i nieść nadzieję, a przy tym śmiało przyznaje się do swoich słabości, wątpliwości, do swojej marności, oczywiście nie zdradzając prawdy o sobie. Z drugiej strony w zaciszu plebanii jest dawnym Danielem, zwyczajnym, młodym chłopakiem, który wyszedł z zakładu poprawczego. Tak naprawdę nie wiemy, czy rzeczywiście wierzy, bo przeszedł duchową przemianę, czy może jest tylko zafascynowany rolą księdza. Widzimy, jak do tej roli dorasta, jak początkowo zagubiony, czemu trudno się dziwić, z czasem staje się coraz bardziej pewny siebie, w dobrym tego słowa znaczeniu, i angażuje się w konflikt toczący miejscową społeczność, chcąc za wszelką cenę doprowadzić do jego rozwiązania, nie zważając przy tym na koszty, jakie może ponieść. 


Z historią Daniela bardzo mocno splata się drugi istotny temat tego filmu - to analiza zamkniętej wiejskiej społeczności, która przeżywa traumę spowodowaną tragedią, do jakiej doszło kilka miesięcy wcześniej. Ukrywanie niewygodnych faktów, wydanie wyroku, mentalny lincz, ostracyzm, układy, układziki. Daniel razem z niepokorną Elizą (znakomita Eliza Rycembel), córką kościelnej, Lidii (również znakomita Aleksandra Konieczna), próbują wyświetlić prawdę i doprowadzić do pojednania. Są jak para sprawiedliwych, którzy muszą zderzyć się ze społecznym oporem. Na ironię zakrawa fakt, że tym sprawiedliwym jest chłopak z poprawczaka, który ma za sobą nieciekawą przeszłość. Właściwie dlaczego tak mnie to dziwi? W starych dobrych westernach tez tak bywało. 


Ale oba wątki, kościelny i historia zamkniętej społeczności, spaja pytanie o wiarę. Co to znaczy wierzyć? Co z przykazaniem miłości bliźniego? Co z nakazem wybaczania? Co z nierzucaniem fałszywego świadectwa? Wiara to jedno, a życie drugie. Codzienność daleka jest od tego, jak powinien żyć prawdziwie wierzący katolik. Nie ma tu nic, czego byśmy nie byli świadomi. Z podobnymi praktykami, choć niekoniecznie w tak tragicznych okolicznościach, mamy do czynienia na co dzień. Wszędzie. W najbliższym otoczeniu i w życiu publicznym. Przecież jest oczywiste, że gdyby ci wszyscy, którzy mienią się katolikami, naprawdę próbowali wcielić przykazania w czyn, żylibyśmy w zupełnie innym społeczeństwie. I nie myślę tu tylko o politryce, ale choćby o takich codziennych sprawach jak przemoc domowa, jak wyzyskiwanie innych, jak drobne i większe kombinatorstwo, jak atakowanie tych, z którymi nam nie po drodze, z różańcem w ręku albo z Bogiem na ustach. 


Wielkość filmu Komasy polega jednak na tym, że nic tu nie jest czarno-białe. Twórcy filmu pochylają się nad wszystkimi bohaterami, starają się ich zrozumieć, nie wyszydzają ich, nie walą na odlew młotem krytyki, nie przemawiają z wyżyn swojej wielkomiejskości i moralnych racji. Chociaż bywa śmiesznie, chociaż film niesie nadzieję, pokazuje, że można się przełamać, stanąć w prawdzie, to jednak ta historia okazuje się bardzo gorzka. Daniel i Eliza są jak bohaterowie antycznej tragedii. Szczególnie on. Jego dążenie do prawdy, do wyznaczonego celu, musi zostać okupione ofiarą. Ofiarą z ciała i krwi. Czy ta ofiara na dłuższą metę obróci się na dobre? Jakie skutki dla mieszkańców wioski przyniesie jego krótka obecność? Z tymi pytaniami zostajemy. 

Im dłużej myślę o tym filmie, tym głębsze jego pokłady odkrywam. Jest tu kilka zapadających w pamięć scen znakomicie pokazywanych. Myślę nie tylko o ich ustawieniu, rozegraniu, ale także o obrazie. Szczególnie jedna zrobiła na mnie wrażenie swoją malarską urodą. Twarze, poorane zmarszczkami, naznaczone cierpieniem, pewnie też alkoholem, wyłaniają się z ciemności. W ogóle film wizualnie jest piękny. Sielska, górska okolica kontrastuje z chaosem świata, z tragedią, z nienawiścią, jaka zżera mieszkańców wsi. Jest tu też kilka świetnie nakreślonych postaci, także tych z drugiego czy trzeciego planu. No i historia Daniela z jednej strony zanurzona w rzeczywistości, z drugiej metaforyczna. Jest przecież jednocześnie i nawróconym łotrem, i człowiekiem, który dla wyższego celu decyduje się złożyć ofiarę z siebie. Jest wreszcie rozbicie między dojmującą, brudną codziennością, a pragnieniem duchowości. Czy Daniel będzie miał w sobie siłę, aby w tej koszmarnej sytuacji, w jakiej ostatecznie się znalazł, ocalić w sobie ten metafizyczny pierwiastek i dobro?

Charlotte Gordon "Buntowniczki. Niezwykłe życie Mary Wollstonecraft i jej córki Mary Shelley"

O książce Charlotte Gordon "Buntowniczki. Niezwykłe życie Mary Wollstonecraft i jej córki Mary Shelley" (Wydawnictwo Poznańskie 2019; przełożyła Paulina Surniak) usłyszałam przy okazji Literackiego Sopotu - jej autorka była gościem festiwalu. Przeczytałam nawet niewielki artykuł o książkach, na które z tej okazji należy zwrócić uwagę. Na tej liście znalazły się także "Buntowniczki". Ale mimo tego biografia Mary Shelley, autorki "Frankensteina", i jej matki, nieznanej mi zupełnie Mary Wollstonecraft, nie wydała mi się warta zachodu. "Frankensteina" nie czytałam, kojarzył mi się wyłącznie popkulturowo, a jego autorki zupełnie nie łączyłam z Percym Shelley'em, jednym z ważniejszych poetów angielskiego romantyzmu. Tym bardziej nie miałam pojęcia o matce Mary. Teraz nie wiem, czy powinnam się wstydzić, czy nie tylko ja byłam taką ignorantką. Dopiero rozmowa Maxa Cegielskiego z Charlottą Gordon przeprowadzona w programie Xięgarnia (TVN 24) zdecydowała, że książkę postanowiłam jednak przeczytać. Szczęśliwy traf sprawił, że jakoś bardzo szybko znalazłam ebook w nadzwyczaj korzystnej cenie i niemal natychmiast zabrałam się za lekturę, pozostawiając inne książki na boku. I pomyśleć, że właściwie miałam ochotę tę rozmowę przewinąć! Tymczasem książka Charlotte Gordon okazała się wielkim odkryciem przynajmniej z kilku powodów.

Mary Wollstonecraft
Pierwszym i najważniejszym są same bohaterki, Mary Wollstonecraft i jej córka Mary Shelley. Kobiety niezwykłe - samodzielne, buntowniczki, pisarki, myślicielki, osoby o radykalnych poglądach, opowiadające się za wolnością, za reformami, admiratorki rewolucji francuskiej, walczące o prawa człowieka i prawa kobiet, przeciwniczki małżeństwa, zwolenniczki wolnej miłości. Sprzeciwiały się niewolnictwu, świętemu prawu własności, dziedziczeniu majątków i tytułów, nierównościom społecznym, opowiadały się za wolnością dla Irlandczyków. Gdybyśmy mieli oceniać je współczesnym kryteriami, śmiało można by je nazwać feministkami i lewaczkami. Żyły na swoich warunkach. Chciały same zarabiać na siebie, być niezależne od rodziny i mężczyzny, czytaj męża. Chciały kształcić się i pisać, wywierać wpływ na życie intelektualne epoki. Chciały, aby inaczej wychowywano dziewczęta. To zagadnienie było oczkiem w głowie szczególnie Mary Wollstonecraft, która nie tylko pisała na ten temat, ale także przez pewien czas prowadziła nowoczesną szkołę dla dziewcząt. Była autorką wielu książek, najważniejsze z nich to "Wołanie o prawa człowieka" i "Wołanie o prawa kobiety". Uważała, że nie ma praw człowieka bez praw kobiet. Przykro myśleć, że niektóre z ich postulatów są aktualne i dziś. 

Mary Shelley
Aby zrozumieć, na co się porwały, trzeba uświadomić sobie, jakie życie było przeznaczone kobiecie w tamtych czasach, czyli w wieku XVIII i XIX. Wychowywana do bycia żoną i matką, jeśli nie wyszła za mąż, miała do wyboru dwie drogi. Albo wegetowanie przy rodzinie na przykład najstarszego z braci, który dziedziczył majątek rodzinny, albo pracę guwernantki lub nauczycielki na pensji. Nie było to ani prestiżowe zajęcie, ani dobrze opłacane. Przeciwnie, stało nisko w hierarchii społecznej, często łączyło się z pracą półniewolniczą. Guwernantki, zdane na łaskę i niełaskę swoich chlebodawców, nierzadko były wykorzystywane przez nich seksualnie. Mary Wollstonecraft i jej córka Mary Shelley żyły tak, jak chciały, chociaż to niełatwa droga. Musiały borykać się z problemami finansowymi i pomagać rodzinie. Swoim zachowaniem gorszyły i wywoływały skandale, były obrzucane najgorszymi obelgami, poddane ostracyzmowi. Ich twórczość, chociaż niektórzy ją doceniali, większość traktowała bardzo krytycznie, tylko dlatego, że były kobietami. Nawet po śmierci ich najbliżsi chcąc uniknąć skandalu i złej sławy, zrobili wszystko, aby uładzić życiorysy i spuściznę obu pisarek. Dlatego zniekształcili ich dokonania. Mary Wollstonecraft przyprawiono gębę nieszczęśliwie zakochanej kobiety, żebrzącej o miłość mężczyzny, która ukojenie znalazła dopiero u boku męża, Williama Godwina, myśliciela i publicysty o radykalnych poglądach. Z kolei Mary Shelley na skutek zabiegów swoich potomków stała się przykładną żoną poety Percy'ego Shelley'a. Nic bardziej błędnego. Wykastrowano je z całego ich intelektualnego dorobku. Dopiero  w drugiej połowie zeszłego wieku zaczęto odkrywać radykalne myśli i poglądy obu kobiet.

Kolejnym powodem, aby sięgnąć po "Buntowniczki", jest ich barwne życie obfitujące w niezwykłe zdarzenia, dramaty i tragedie. Mary Wollstonecraft pojechała do Francji w czasie rewolucji, była świadkiem terroru, zbrodni, ale także intelektualnego fermentu. Zdobyła się na samotne macierzyństwo, odbyła podróż do Norwegii, aby chronić interesy swojego ukochanego, ojca jej dziecka. Spotykała się jak równa z mężczyznami intelektualistami z kręgów literackich i filozoficznych w Londynie, prowadziła z nimi rozmowy i dyskusje, przyjmowała ich w swoim niewielkim domu. Ona, kobieta, wtedy! Przeżyła dwa zawody miłosne, ale otrząsnęła się z nich. I przede wszystkim pracowała, pisała, myślała. A jej córka, Mary Godwin, potem Shelley? Skandalistka - uciekła z domu z żonatym mężczyzną, Percym Shelley'em, który dopiero później stanie się docenianym poetą. Wtedy był radykałem, wegetarianinem, ateistą (!), zwolennikiem wolnej miłości, opowiadającym się za prawami dla Irlandczyków. Wyrzutek, skandalista, otoczony złą sławą. Stworzą dziwny związek, razem z przyszywaną siostrą Mary, Claire. Niezwykła była ich pierwsza podróż po Francji, w kilkanaście lat po rewolucji. Jechali bez pieniędzy przez kraj spustoszony wojną. Dalsze ich losy również obfitowały w niezwykłe zdarzenia, niestety naznaczone były także wieloma tragediami osobistymi, wyrzutami sumienia, borykaniem się z problemami finansowymi.

Ale książka Charlotte Gordon to także wspaniała opowieść o tamtych czasach. Autorka opowiada o obyczajach i o miejscach. Dla mnie fascynujące były fragmenty o osiemnastowiecznym i dziewiętnastowiecznym Londynie, o Anglii, o ogarniętej rewolucją Francji, o Włoszech czy Szwajcarii. Szczególnie portret Londynu wrył mi się w pamięć. Miasta brudnego, cuchnącego, zatłoczonego, niebezpiecznego. Wytchnieniem była ucieczka na tereny podmiejskie, które dziś są oczywiście w centrum angielskiej stolicy. Okolice kościoła St Pancras, w którym ślub z Godwinem wzięła Mary Wollstonecraft i gdzie została pochowana, to dziś ścisłe centrum miasta, ruchliwy dworzec kolejowy. A wtedy przyjemna podmiejska okolica, w której żyło się lepiej niż w cuchnącym wyziewami fabryk i rynsztoków mieście. Kolejna warstwa książki to oczywiście ludzie tamtej epoki. Wydawcy, filozofowie, intelektualiści, pisarze. Między innymi Percy Shelley i Byron, który jest ważnym bohaterem "Buntowniczek", bo jego losy były od pewnego momentu ściśle splecione z Mary Shelley, jej mężem i przyszywaną siostrą Claire. Wszystko to fascynujące, smutne i odkrywcze.

I już prawie na koniec warto wspomnieć, że Charlotte Gordon pisząc tę podwójną biografię niezwykłych kobiet, matki i córki, zastosowała ciekawy chwyt. Otóż opowiada o ich życiu naprzemiennie, rozdział po rozdziale - raz o Mary W., raz o Mary S. Z jednej strony wzmaga tym ciekawość czytelnika, kończąc rozdział w najbardziej intrygującym momencie, z drugiej zderza w ten sposób życie i dorobek obu bohaterek. Pokazuje, jak córka była spadkobierczynią intelektualnego dorobku matki. A przecież jej nie poznała, bo Mary Wollstonecraft zmarła kilka dni po urodzeniu dziecka.

Niezwykle ciekawa książka, bardzo bogata, mądra i, co ważne, czyta się ją znakomicie. Z konieczności zwróciłam uwagę tylko na ułamek zagadnień poruszanych przez autorkę. Nie muszę dodawać, że lektura obowiązkowa.

PS. 1 Charlotte Gordon będzie gościem Festiwalu Conrada. Nie mogę się doczekać!

PS. 2 Książce przydałaby się staranniejsza redakcja. Od czasu do czasu zdarzają się irytujące błędy. Mylenie potomków z przodkami, odniósł porażkę, a porażki się przecież ponosi, i tak dalej. Nie ma może tych błędów wiele, ale są i kłują w oczy.

Sven Lindqvist "Wytępić całe to bydło"

Po przeczytaniu "Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry" Reni Eddo-Lodge naturalną koleją rzeczy było sięgnięcie po esej, historyczny reportaż (?) szwedzkiego pisarza, podróżnika i dziennikarza Svena Lindqvista - "Wytępić całe to bydło" (W.A.B. 2009; przełożyła Milena Haykowska), który od dłuższego czasu leżał w zakamarkach mojego czytnika. Ale każda książka ma swój czas, więc i na tę w końcu przyszła pora. Przed laty byłam nawet na spotkaniu z autorem, dziś już nieżyjącym (zmarł w maju tego roku). Być może zdarzyło się to przy okazji premiery, na pewno miało miejsce na jednym z ważnych literackich festiwali, który w tamtym czasie dopiero raczkował. Książki jednak wtedy nie kupiłam, pamiętam też, że samo spotkanie nie wywarło na mnie większego wrażenia, no ale pamięć bywa zawodna. Dziś lektura jego książki zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Niby temat znany, niby wiemy, że biały człowiek kolonizując inne kontynenty, wyrządził ich rdzennym mieszkańcom wielką krzywdę, mówiąc bez ogródek eksterminował ich, dopuszczał się ludobójstwa, ale co innego wiedzieć ogólnie, a co innego poczytać o konkretach. Ale o tym za chwilę.

Zaczyna się niewinnie relacją z podróży autora z Algierii przez Saharę. Ta podróż będzie przewijała się przez całą książkę. Ponieważ zaraz pojawiają się refleksje historyczne dotyczące podbojów kolonialnych, historie konkretnych wypraw, mnóstwo nazwisk, a wreszcie opowieść o pracy Conrada nad "Jądrem ciemności", która jest jednym z istotnych motywów książki, a to wszystko swobodnie się przeplata, długo miałam wrażenie, że Lindqvist pisze podobnie do Patricka Deville'a, którego "Kampuczę" i "Vivę" omawiałam na moim blogu. Potem jednak autor bardziej skupia się na zasadniczym temacie książki, kolonialnych podbojach i ich podbudowie ideologicznej oraz religijnej (sam Bóg sprzyja białym, zsyłając na rdzenną ludność choroby), prezentując dość szeroko poglądy brytyjskich, francuskich, a wreszcie niemieckich naukowców, czasem bardziej pseudonaukowców. Dlatego to wrażenie pokrewieństwa pisarstwa Lindqvista i Deville'a znika. 

Jest jeszcze jeden temat, który przewija się przez tę książkę i kto wie, czy z punktu widzenia autora nie był najważniejszy. Lindqvist pokazuje, jak kolonializm i rasizm utorowały drogę do Holocaustu. Twierdzi, podpierając to konkretnymi dowodami, że Hitler chłonął atmosferę, poglądy, jakie panowały wówczas w Europie i w Prusach, a jego działanie było ich konsekwencją. Co ciekawe akurat niemiecka nauka dość długo była wolna od myśli, jakie reprezentowali naukowcy brytyjscy, którzy głosili, że człowiek jest częścią świata przyrody, dlatego rasa silniejsza (biała) wypiera rasy słabsze (kolorowe). Ba, ponieważ one i tak w wyniku praw naturalnych skazane są na wymarcie, biały człowiek wyrządza czarnemu człowiekowi (lub innemu nie białemu) przysługę, skracając jego cierpienia. Oczywiście mocno upraszczam, Lindqvist przywołuje bardzo dużo nazwisk, tytułów dzieł, obficie cytuje albo omawia poglądy, które oczywiście trochę się od siebie różnią, ewoluują, ale w swojej istocie sprowadzają się właśnie do tego - do słów Kurtza, jednego z bohaterów "Jądra ciemności", które posłużyły za tytuł omawianej dziś przeze mnie książki: Wytępić całe to bydło. Taka ideologia usprawiedliwiała nie tylko zagarnianie ziemi, ale też niewolnictwo i wszelkie najwymyślniejsze okrucieństwa, jakie miały zmusić rdzennych mieszkańców do wykonywania rozkazów białego człowieka albo do opuszczenia ziemi. Pozwalała mordercom i katom pozbyć się wyrzutów sumienia. Do tego dochodziła całkowita bezkarność rozmaitych gubernatorów rządzących skolonizowanymi terytoriami, dowódców wypraw, generałów, bo odległość, brak komunikacji, dziewiczość miejsca powodowały brak kontroli rządów brytyjskich czy francuskich nad tym, co robią ich poddani.

Dopiero pod koniec XIX wieku niemieccy naukowcy twórczo rozwinęli myśli swoich brytyjskich czy francuskich kolegów, przygotowując podwaliny pod ideologię nazistowską. Najpierw był Friedrich Ratzel, geograf i etnograf, który głosił, że kolonie, których Prusy przecież nie miały, nie muszą znajdować się daleko, wystarczy sięgnąć po ziemie sąsiadów. Pisał też o narodach rozproszonych, na przykład Żydach czy Romach (wtedy oczywiście używało się terminu Cyganie), nie mających własnego terytorium, a w związku z tym skazanych na wymarcie. Jego książkę studiował Hitler, kiedy pisał "Mein Kampf". Potem był Aleksander Tille, który stworzył etykę postępu sprowadzającą się w uproszczeniu do tego, że racja, jak w przyrodzie, jest po stronie silniejszego. Aż wreszcie Związek Wszechniemiecki ogłasił, że Niemcy potrzebują przestrzeni życiowej i mogą ją zdobyć kosztem sąsiadów. Pojęcie przestrzeń życiowa zyskało popularność na przełomie wieku XIX i XX i doprowadziło do teorii, że naród, który nie chce wyginąć, musi wciąż swoją przestrzeń życiową powiększać. To świadectwo jego żywotności. Co było dalej, wiemy.

Lindqvist w swojej książce pokazuje, że chociaż Hitler nadał śmierci skalę przemysłową, to przecież ludobójstwa rdzennej ludności miały miejsce znacznie wcześniej. Przytacza mnóstwo przykładów, od tych najbardziej znanych, eksterminacji Indian w obu Amerykach, ludności Konga, które stało się prywatną kolonią belgijskiego króla Leopolda II (jego pomnik stoi sobie w Brukseli do dziś), po te mniej oczywiste - wytępienie Hererów przez armię niemiecką w Afryce Południowo-Zachodniej (to w tej ekspedycji bierze udział jeden z głównych bohaterów "Olgi" Bernarda Schlincka), całkowita eksterminacja Tasmańczyków, która dokonała się w nieco ponad pięćdziesiąt lat, czy rdzennej ludności Wysp Kanaryjskich (!). Kto się nad tym zastanawia? Kto myśli o rdzennej ludności Wysp Kanaryjskich? Cynizm tej sytuacji (nie wiem, czy w tym kontekście to dobre słowo) polega na tym, że postęp nauki, rozwój techniki pozwalał Europejczykom na masową zagładę właściwie przy minimalnych stratach własnych. Do połowy XIX wieku rdzenna ludność wyposażona w łuki, strzały albo prymitywną broń palną mogła jakoś odpierać ataki, stawać do walki. Potem wraz z pojawieniem się broni coraz mniej zawodnej, powtarzalnej, była bez szans. Churchill, który był korespondentem wojennym, kiedy Brytyjczycy pod koniec XIX wieku odbijali Omdurman (ten opisany przez Sienkiewicza w powieści "W pustyni i w puszczy"), pisał w swojej relacji, jak żołnierze beznamiętnie, monotonnie, mechanicznie wykonywali swoje zadanie, strzelając do bezbronnych mahdystów, których nazywa barbarzyńcami i dzikimi wojskami. W ogóle rozwój techniki ułatwił kolonizację. Kanonierki pozwalały z wody, z odległości ostrzeliwać miejscową ludność, kolej żelazna umożliwiła wywożenie, czytaj rabunek, surowców czy innych dóbr, a statki parowe przewóz żołnierzy i broni.

"Wytępić całe to bydło" momentami czyta się z ogromnym trudem z powodu przykładów niewyobrażalnego bestialstwa, jakiego dopuszczali się biali, podbijając zamorskie terytoria. Pozwolę sobie na jeden cytat, który z jednej strony obrazuje okrucieństwo białego człowieka, a z drugiej jego sposób myślenia. Oto fragment raportu z roku 1904 sztabu generalnego oddziałów niemieckiej armii, która spacyfikowała wspomnianych już Hererów, spędzając ich na pustynię i odcinając drogę odwrotu. W ten sposób okrutną śmiercią w męczarniach  zmarło osiemdziesiąt tysięcy ludzi.  Rzężenie konających i przeraźliwe krzyki obłędu (...) rozbrzmiewały w podniosłej ciszy nieskończoności. I konkluzja: Armia zasłużyła na wdzięczność całej ojczyzny. 

Kiedy tak czytałam o tym, co zrobił biały człowiek człowiekowi o innym kolorze skóry, nie mogłam uwolnić się od banalnej w gruncie rzeczy i wcale nieodkrywczej myśli, że coś potomkom tamtych eksterminowanych narodów, plemion, ludów jesteśmy winni. 

Popularne posty