Dionisios Sturis "Zachód słońca na Santorini. Ciemniejsza strona Grecji"

Ponieważ czytałam dwie poprzednie książki Dionisiosa Sturisa o

Grecji, "Grecja. Gorzkie pomarańcze" i "Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji", było oczywiste, że sięgnę po kolejną - "Zachód słońca na Santorini. Ciemniejsza strona Grecji" (Wydawnictwo Poznańskie 2021). Może słów kilka o autorze dla tych, którzy go nie znają. Tym bardziej, że informacje, jakie podam, są w tym przypadku istotne - tłumaczą jego zainteresowanie Grecją. Dionisios Sturis urodził się właśnie w tym kraju, jego matka była Polką, a ojciec Grekiem. Poznali się w Polsce, gdzie ojciec autora trafił jako dziecko w czasie greckiej wojny domowej. O tym, jak Polacy przyjęli uchodźców z Grecji, opowiada druga książka Dionisiosa Sturisa. Autor mieszkał w kraju swego urodzenia tylko dwa lata, bo matka od ojca uciekła, zabierając dzieci. Odtąd nie miał z nim kontaktu, ale ze swoją grecką rodziną, ciotkami, wujkami, kuzynami i kuzynkami, tak. To tłumaczy jego zainteresowanie ojczyzną przodków.

Historia z ojcem jest też ważna w kontekście najnowszej książki. Bo autor, podobnie jak w poprzednich tytułach, przeplata opowieść o swoich losach z tematem, którym się zajmuje. A trzeba przyznać, że ojciec, którego nie znał i z którym nie miał żadnego kontaktu, nieźle go urządził. Jak? Tego zdradzać nie będę. Ale kto obawia się, że to książka o historii rodzinnej, jest w błędzie. Opowieść osobista relacjonowana kawałek po kawałku, tak, aby wzbudzić ciekawość i zbudować napięcie, to tylko jej niewielka część, która przeplata się z innymi rozdziałami. 

Bo prawdziwym tematem "Zachodu słońca na Santorini" jest Złoty Świt, grecka partia nazistowska, która została uznana za organizację przestępczą i zdelegalizowana w roku 2020 w wyniku ogromnego procesu sądowego śledzonego z zapartym tchem przez Greków. Tak pisze o nich autor:

Wszędzie było widać ich wykrzywione w grymasie złości i zawodu twarze. twarze kryminalistów, którzy do niedawna udawali posłów, normalnych polityków, patriotów, "zaniepokojonych mieszkańców", dobroczyńców rozdających darmowe jedzenie, urządzających zbiórki krwi. 

To moment ogłaszania wyroku. Zanim jednak ta chwila nastąpiła, partia urosła w siłę, dostała się do parlamentu, a jej członkowie nieniepokojeni przez policję i władzę, a właściwie nawet za ich przyzwoleniem, atakowali wszystkich, którzy według nich nie wyglądali jak Grecy. Bili i dźgali nożami, jeśli tylko na pytanie Apo pu ise? (Kim jesteś?) otrzymywali niezadowalającą odpowiedź. A najczęściej było to pytanie retoryczne, bo kierowali je do tych, o których z góry wiedzieli, że Grekami nie są, gdyż zdradzał ich kolor skóry albo strój. Na swoim koncie mają morderstwa, pogromy, regularne polowania na imigrantów i podpalenie meczetu z uwięzionymi w środku ludźmi, którzy cudem i w ostatniej chwili zostali uratowani. Za czasów prawicowego premiera urządzano regularne łapanki (tak - łapanki) na tych, którzy nie wyglądali na Greków. W ciągu siedmiu miesięcy do więzień trafiło 85 tysięcy ludzi! To pokazuje, atmosferę, w której spokojnie mogli prowadzić swoją zbrodniczą działalność złociści. 

Niby o Złotym Świcie słyszałam, niby wiedziałam, że to partia faszystowska, między innymi dzięki korespondencjom samego Dionisiosa Sturisa przysyłanym do radia, kiedy jeszcze tam pracował, ale nie zdawałam sobie sprawy, jak naprawdę wyglądała jej struktura, przestępcza działalność i jak wielkie były przyzwolenie i tolerancja policji oraz władz na ich wybryki. 

Pozostaje pytanie, dlaczego Złoty Świt zdobył tak wielkie wpływy w Grecji. Wypłynął na fali wielkiego greckiego krachu finansowego i kryzysu ekonomicznego - to jasne. Ale to nie tłumaczy wszystkiego. Podglebiem był stosunek Greków do greckości. Dopiero w 2010 roku próbowano zmienić zapisy w konstytucji obowiązujące od czasu jej uchwalenia, czyli od odzyskania przez Grecję niepodległości w roku 1821 (!), które stanowiły, że Grekiem jest tylko ten, kto ma grecką krew, czyli greckich rodziców. Nie liczyło się miejsce urodzenia, tym bardziej nic innego! Zapisy ostatecznie zmieniono nie w roku 2010, a kilka lat później, kiedy do władzy doszła lewicowa Siriza. Dlaczego? Bo sprawa obywatelstwa, jak wiele innych, wykorzystywana była przez polityków, kiedy chcieli namieszać i zyskać poklask. Autor poświęca sporo miejsca bardzo ciekawej i, nie ukrywam, właściwie nieznanej mi opowieści o tym, jak Grecja na początku XIX wieku walczyła o swoją niepodległość, jak kształtowało się nowe greckie państwo. Pisze także o mitach założycielskich tej nowej państwowości i dzisiejszej Grecji. Dlatego tak często wraca do pytania, które rozgrzewa Greków do czerwoności - czy zagrabione przez Brytyjczyków greckie zabytki, powinny wrócić do Grecji? To nie tylko jeden z mitów założycielskich, ale i narodowa trauma, stale podgrzewana.

Jest w tej książce coś jeszcze, co czytane dzisiaj budzi skojarzenia z sytuacją w Polsce i staje się wyrzutem sumienia, drzazgą, która nie daje spokoju i o której nie da się zapomnieć. To kwestia uchodźców. Szczególnie to podobieństwo widać teraz - czytamy w książce o wydarzeniach z roku 2020 na granicy grecko-tureckiej, kiedy to Erdogan robił to samo, co robi dziś Łukaszenka, a władze greckie reagowały podobnie jak dziś władze polskie. Ale nie zawsze tak było. Autor wspomina czasy, kiedy w obozie Moria na wyspie Lesbos panowały jeszcze przyzwoite warunki, nie było tłoku, a imigrantów obsługiwano szybko i wyruszali stamtąd w dalszą drogę do Aten, a potem dalej. Z czasem to miejsce stało się piekłem na ziemi, więzieniem, miejscem beznadziei. W końcu podpalony obóz spłonął. Kiedyś wobec uchodźców Grecy byli życzliwi, potem wkroczyła polityka - zaczęło się szczucie na przybyszów i w obliczu kryzysu tureckiego straszenie wojną. Wypisz wymaluj jak teraz w Polsce. Po raz kolejny nie mogę oprzeć się wrażeniu, jak wszystko się powtarza.

Zabierając się za "Zachód słońca na Santorini", nie spodziewałam się, że książka okaże się aż tak ciekawa i będzie tak bardzo rezonować z tym, co dzieje się dziś w naszym kraju. A przy tym jak zwykle jest znakomicie napisana. I, co dla mnie ważne, nie jest to po prostu zbiór reportaży, które wcześniej ukazywały się w prasie, ale przemyślana kompozycja stanowiąca jedną całość, a dzięki układowi rozdziałów trzymająca czytelnika w napięciu.

Goliarda Sapienza "Spotkanie w Positano"

Sięgając po powieść Goliardy Sapienzy "Spotkanie w Positano"

(Wydawnictwo Kobiece 2021; przełożył Tomasz Kwiecień), miałam nadzieję, że to będzie jeden z tych nieczęstych, za to niezwykłych momentów w życiu czytelnika, kiedy trochę przez przypadek odkrywa niezwykłą książkę. Tak było z powieściami  Siegfrieda Lenza ("Lekcja niemieckiego", "Muzeum ziemi ojczystej", "Dezerter"), Eginalda Schlattnera ("Fortepian we mgle", "Czerwone rękawiczki"), Natalii Ginzburg ("Nasze dni wczorajsze", "Słownik rodzinny") i kilkoma innymi. Na powieść Goliardy Sapienzy, która weszła po cichu, bez rozgłosu, natknęłam się na stronie jednego z szacownych, opiniotwórczych internetowych pism. Rzuciłam okiem na długą, jak zwykle na tych łamach, recenzję. Była pochlebna, a powieść wydała mi się warta uwagi. Kupiłam, przeczytałam i im bardziej się w niej zagłębiałam, tym większe było moje rozczarowanie. Dlaczego? O tym za chwilę.

Najpierw kilka słów o autorce. Miała życie barwne, ciekawe i obfitujące w dramatyczne momenty. Zmagała się z depresją, a poświęcając się pisarstwu, postawiła wszystko na jedną kartę, dlatego, aby mieć z czego opłacić przysłowiowe rachunki, sprzedawała należące do niej cenne przedmioty, co i tak nie uchroniło jej przed niedostatkiem. Zanim zaczęła pisać, przez wiele lat była aktorką. Do doświadczeń pracy filmowej nawiązuje po części w swojej powieści. Docenienie jej pisarskiego dorobku przyszło dopiero po śmierci. Dziś uznawana jest podobno za jedną z ważniejszych pisarek literatury włoskiej XX wieku. Tym większe jest moje rozczarowanie.

Akcja "Spotkania w Positano" rozgrywa się na przestrzeni ponad dziesięciu lat właśnie w tej pięknie położonej, słynnej miejscowości Wybrzeża Amalfitańskiego. Jest to opowieść o czasach, kiedy była to jeszcze mała, urocza mieścina, wolna od dzikiego tłumu turystów i betonu. Domy położone na zboczach gór schodzących do zatoki otaczały ogrody. Przyjezdnych było niewielu, doskonale znali ich miejscowi mieszkańcy i wzajemnie. Letnicy wypożyczali łódki i płynęli wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu pustej, zacisznej plaży. Nie stanowiło to większej trudności. Dzikich zakątków było wiele, a spragnionych wylegiwania się na nich niewielu. Obowiązywał niepisany zwyczaj, że nie dopływa się do miejsca, które ktoś już zajął. W miasteczku było zaledwie kilka hoteli i knajp, a najwygodniej dostać się tam można było drogą morską - statkiem z Neapolu. W czasach, kiedy Capri już od dawna cieszyło się sławą i licznymi turystami (ale przecież nie tak licznymi jak dzisiaj), Positano nadal pozostawało senną, pustawą osadą. Piszę tyle na ten temat nieprzypadkowo. Bo to miasteczko jest jednym z bohaterów powieści. Ważnym dla autorki, która urodziła się i wychowała na Sycylii, kochała morze, a odkąd zamieszkała w Rzymie, bardzo go jej brakowało. Powie ktoś, że z włoskiej stolicy niedaleko na wybrzeże. Ale w latach powojennych tamtejsze plaże cały czas były jeszcze zaminowane. Dlatego kiedy Goliarda Sapienza odkryła Positano, tak bardzo jej polubiła i wracała tam mniej więcej przez tyle lat, co bohaterka tej powieści, również Goliarda, jej alter ego. I właśnie opowieść o Positano, o życiu tam, opisy miasteczka, kilkoro nakreślonych paroma kreskami mieszkańców, jest tym, co w tej powieści lubię. To historia nostalgiczna i melancholijna, hołd oddany miejscu, które jeszcze za życia pisarki zaczęło się zmieniać na niekorzyść. I bohaterka, a zarazem narratorka tej książki, też to z przykrością odnotowuje. Zmiany przychodzą krok po kroczku, niezauważalnie, aż któregoś razu widać je już bardzo wyraźnie. Kiedy Goliarda po latach przyjedzie tam po raz ostatni, będzie jeszcze gorzej. A przecież to cały czas koniec lat pięćdziesiątych albo początek sześćdziesiątych! Kiedy ja odwiedziłam Positano, nie patrzyłam na nie w ten sposób, byłam szczęśliwa i zachwycona. Nie ma się co dziwić - to jedna z moich pierwszych zagranicznych podróży, więc o zachwyt było łatwiej, a o krytycyzm trudniej.

Ale "Spotkanie w Positano" to przecież nie tylko opowieść o miasteczku. To historia spotkania Goliardy i Erici, dwóch młodych kobiet. Ta pierwsza, jak wspomniałam alter ego pisarki, przyjeżdża tu razem z ekipą filmową szukać plenerów. Od razu zwraca uwagę na tajemniczą Ericę otoczoną w miasteczku legendą i podziwem. Dużo je dzieli, ale szybko połączy je przyjaźń. Goliarda jako jedna z nielicznych zostanie nie tylko zaproszona do bogatego i niezwykłego domu Erici, ale również pozna jej najskrytsze tajemnice. Stanie się powierniczką i pocieszycielką. Właściwie odtąd główną bohaterką jest Erica. To jej życie poznajemy, o Goliardzie wiemy niewiele, jakby celowo usuwała się w cień. W czym tkwi w takim razie szkopuł? Skąd moje rozczarowanie. Mam trzy zarzuty. 

Po pierwsze Erica wydała mi się postacią niemal idealną, właściwie nierzeczywistą, może nawet świętą. I nie zmienia tego fakt, że jej sumienie obciąża pewna mroczna tajemnica. I tak ją rozumiem, a jej czyn usprawiedliwiam, a właściwie przeszłam nad nim do porządku dziennego, wiele się nad moralnymi aspektami tego, co zrobiła, nie zastanawiając. A jest tak być może dlatego, że historia Erici została mocno skondensowana. Poznajemy ją za pośrednictwem jej opowieści. Tak jakby streszczała nam swoje życie w kilku rozdziałach. To z kolei, plus jej wyidealizowany wizerunek, powoduje, że trudno mi ją traktować jako kobietę z krwi i kości, postać prawdziwą (oczywiście w sensie literackim). Nie umiem się przejąć jej historią! Właściwie denerwuje mnie. To tym bardziej dziwne, że pierwowzorem Erici też jest postać prawdziwa, przyjaciółka pisarki. Gdzieś w tle pobrzmiewają ważne problemy, choćby sposób wychowywania dziewcząt w takich bogatych rodzinach, z jakiej pochodziła, słychać echa włoskiej historii, ale to wszystko nie wybrzmiewa. Prześlizgnęłam się nad tym, nic mnie nie zatrzymało, chociaż przecież narracja nie jest pospieszna. I to stanowi mój zarzut drugi. Kolej na trzeci. To sposób, w jaki rozmawiają obie bohaterki. Sztuczny, nieprawdziwy, egzaltowany i dlatego irytujący. Słychać szelest papieru! Nie ułatwia sprawy tłumaczenie, albo redakcja tekstu, bo od czasu do czasu można się natknąć na takie kwiatki jak słowo abortowałam. Tak mówi jedna z bohaterek, kiedy opowiada o tym, że usunęła ciążę. Być może tak jest w oryginale, być może takiego słowa używało się w języku włoskim w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku (wtedy powieść powstała), ale po polsku brzmi to nienaturalnie. Że kiedyś się tak mówiło? Oj, chyba jednak nie. Moja nieżyjąca już babcia opowiadała o córce znajomych, która ciążę usunęła i takich właśnie słów użyła - musiała usunąć. Tu dygresja. Chociaż była osobą bardzo wierzącą, podawała to jako zwykły fakt. Bez piętnowania, zgorszenia i mówienia o grzechu. Czasem zastanawiam się, gdzie dziś byłaby moja babcia. Czy wśród wyznawców biznesmena z Torunia? Niestety niewykluczone. Cóż, pewnych spraw lepiej sobie nie wyobrażać. Koniec dygresji i właściwie koniec tej notki. Jeszcze tylko jedna uwaga. Kiedy przystępowałam do czytania, tak bardzo wierzyłam w powieść Goliardy Sapienzy, że zamierzałam kupić drugą, jaka wyszła w Polsce, "Sztuka radości", ale teraz dziękuję. Moje rozczarowanie jest wielkie niczym Rów Mariański.  

Ludwika Włodek "Pra. Iwaszkiewiczowie. Opowieść o rodzinie"

"Pra. Iwaszkiewiczowie. Opowieść o rodzinie" (Marginesy 2021)

Ludwiki Włodek jest uzupełnionym o wstęp drugim wydaniem książki, która pod nieco innym tytułem ukazała się w roku 2013 w innym wydawnictwie. Wtedy, chociaż o niej słyszałam, nie kupiłam, tym razem zmieniłam zdanie. Stała się miłą odskocznią od trudniejszych i smętniejszych pozycji, jakie zazwyczaj czytam. 

Na wszelki wypadek zacznę od autorki, bo warto. Ludwika Włodek jest prawnuczką Jarosława Iwaszkiewicza. Jej ojciec, Maciej, był synem Marii, jednej z dwóch córek pisarza. Autorka miała cztery lata, kiedy najpierw zmarła jej prababcia Anna Iwaszkiewicz, przez bliskich nazywana Hanią, a cztery miesiące później pradziadek Jarosław. Wtedy zgodnie z wolą pisarza zapadła decyzja o przekształceniu Stawiska, domu Iwaszkiewiczów, w muzeum, co oznaczało, że rodzina musi się z nim rozstać. O tym, jak trudne to było, opowiada autorka w ostatnim rozdziale swojej książki. Wyjaśnia też, jaką dalekowzrocznością wykazał się jej pradziadek, upierając się przy tym. Jakie prawdopodobnie byłyby losy Stawiska, pokazuje przypadek Kossakówki, domu Kossaków, który jeszcze do niedawna pozostawał w rękach rodziny. Z braku pieniędzy popadł w ruinę, dopiero teraz jego przyszłość rysuje się w jaśniejszych barwach. Też powstanie tam muzeum. Ale chciałam jeszcze na chwilę wrócić do autorki. Otóż "Pra" nie jest jedyną książką w dorobku Ludwiki Włodek. Mało tego - trzy pozostałe to reportaże, które nie mają nic wspólnego z historią jej sławnej rodziny, a pozostają w mniejszym lub większym stopniu zgodne z jej zawodowymi zainteresowaniami. Wymienię te tytuły, bo po pierwsze warto je przeczytać, a po drugie chcę oddać sprawiedliwość autorce i pokazać, że ma swój dorobek, a sensu jej życia nie stanowi odcinanie kuponów od faktu, że jest prawnuczką sławnego pisarza. Te książki to: "Wystarczy przejść przez rzekę", reportaże z Azji Środkowej, z krajów dawnego ZSRR, "Cztery sztandary jeden adres" opowieść o powikłanej historii Spisza zainspirowana drewnianym domem w Rzepiskach, który kupiła młodsza córka Jarosława Iwaszkiewicza, Teresa, i "Gorsze dzieci Republiki. O Algierczykach we Francji". Tej ostatniej jeszcze nie czytałam, ale mam ją już od dawna w moim czytniku. Ludwikę Włodek można też usłyszeć w mediach, przynajmniej w radiu, którego słucham, jak komentuje problemy krajów Azji Środkowej, Afganistanu, czasem Francji. No a teraz pora, aby opowiedzieć o książce.

Zgodnie z tym, co zapowiada tytuł, nie jest to biografia pisarza. To opowieść o ogromnej rodzinie, a właściwie o dwóch, i o Stawisku, domu, w którym Iwaszkiewiczowie zamieszkali jakiś czas po ślubie i który zawsze gromadził licznych krewnych, a w czasie wojny był schronieniem dla wojennych rozbitków, także żydowskich. Napisałam, że to opowieść o dwóch rodzinach. Tą drugą są zamożni przemysłowcy Lilpopowie, bo Anna, żona Jarosława Iwaszkiewicza, była córką Stanisława Wilhelma Lilpopa założyciela miasta-ogrodu, Podkowy Leśnej. Stawisko to prezent dla córki i jej własność. Kto nie zna rodzinnych koneksji, może się zdziwić, że Lilpopowie krzywo patrzyli na związek Anny z ubogim pisarzem, którego rodzina po pierwszej wojnie musiała opuścić swoje majątki na Ukrainie, dodajmy - nie tak znów wielkie. Czas pokazał, jak bardzo się pomylili. To Jarosław musiał sprzątać po zarządcy ustanowionym po śmierci Stanisława Lilpopa i podźwignął Stawisko, a potem je utrzymywał dzięki dochodom ze swojej twórczości.

Ludwika Włodek opowiada o historii obu rodzin, o czasach wojennych, o swojej babci Marii i jej siostrze Teresie, osobny rozdział poświęca prababci Annie, jeszcze inny zwierzętom, które zawsze były bardzo ważne na Stawisku. Pisze też o innych krewnych, tych ze starszego pokolenia i kolejnych, młodszych. To nagromadzenie postaci sprawia, że czasem mieszają się imiona i nazwiska, nie zawsze da się zapamiętać, kto był kim, ale nie odbiera przyjemności czytania. Ta książka ma urok rodzinnych opowieści. Wiele tu anegdot, zabawnych historii, barwnych postaci. Jak pisze autorka - dzięki tym historiom, które poznała z opowieści babci Marii, jej siostry Teresy, ojca Maćka, ciotek, wujków, a nawet osób spoza rodziny, ale związanych ze Stawiskiem, w jej pamięci żyją ci wszyscy, których nie zdążyła poznać albo znała słabo, bo zmarli, kiedy była dzieckiem. Jestem przekonana, że wielu czytelników zna to z własnych domów. Ja w każdym razie tak.

Ale ta książka to nie tylko przyjemne wspomnienia i barwne anegdotki. I nie tylko dlatego, że, jak w każdej rodzinie, wiele było momentów dramatycznych i trudnych. Choćby losy starszego brata Jarosława Iwaszkiewicza, który razem z żoną i dziećmi pozostał na Ukrainie po rewolucji i do Polski wrócił znacznie później. Autorka pisze też szczerze o sprawach, które rodziny chętnie zamiatają pod dywan. O matce Anny, która porzuciła męża i dziecko dla innego mężczyzny. O babci Marii, która niewiele czasu poświęcała swoim dzieciom. Podrzucała je w różne miejsca niczym kukułcze jaja. O trudnych relacjach między członkami rodziny, wzajemnych żalach i pretensjach. O romansie Jarosława Iwaszkiewicza z PRL-owską władzą. I wielu innych sprawach. Obala też niektóre mity, czasem zabawne, czasem mniej. Na przykład ten o kuchni na Stawisku - jedzenie było tam najczęściej niesmaczne. Czy inny o zamożności rodziny - od wojny stale borykali się z problemami finansowymi. Utrzymanie takiego domu i tylu domowników to sprawa niełatwa.

Ludwika Włodek pisze też o tym, jak silny był związek jej pradziadków, co może trudno zrozumieć - przecież Anna wiedziała o homoseksualności swojego męża i jego kochankach. Mimo tego spędzili tyle lat ze sobą, a Jarosław mocno przeżył śmierć żony i umarł cztery miesiące po niej, bo nie znalazł już w sobie woli życia. Ich historia dowodzi, że nic nie jest czarno-białe i ludzie różnie układają relacje między sobą. Z dzisiejszej perspektywy dziwić może, że autorka niewiele pisze o homoseksualności swojego pradziadka. Nie ukrywa jej, ale nieuważny czytelnik może nie zwrócić uwagi na tych kilka informacji na ten temat. We wstępie napisanym do drugiego wydania przyznaje, że dziś poświęciłaby tej sprawie więcej miejsca. Mimo tego książkę warto przeczytać. Mnie sprawiła dużą przyjemność. 

"Wesele" Wojciecha Smarzowskiego

Na nowe "Wesele" Wojciecha Smarzowskiego czekałam z niecierpliwością. Poszłam, niewiele wiedząc. Po pierwsze reżyser długo trzymał informacje w tajemnicy, a po drugie wyznaję zasadę - im mniej wiem przed seansem, tym lepiej. Wyszłam z kina, czując się tak, jakby mnie ktoś przemielił przez maszynkę albo wyrzucił z jakiejś piekielnej wirówki. Miałam ochotę po prostu się upić, co nie jest w moim przypadku normalne. Podobne wrażenia towarzyszyły bliskiej mi osobie, z którą byłam w kinie. Część seansu przesiedziałam, zasłaniając oczy, ale już sam dźwięk wystarczył. To chyba drugi film po "Przesłuchaniu" Bugajskiego, który mnie tak zmasakrował. A nie stronię od kina trudnego. Nie spodziewałam się, że nowe "Wesele" będzie mocniejsze od "Aidy" i "Żeby nie było śladów". A jednak. O dziwo nikt z kina nie wyszedł. Jest to film obowiązkowy, ale nie sądzę, abym kiedykolwiek znalazła w sobie siłę, żeby obejrzeć go jeszcze raz. Gdybyśmy chociaż żyli w spokojnych czasach, gdyby mogła nas tylko boleć nasza przeszłość. Niestety na to wszystko nakłada się ta beznadziejna sytuacja i towarzyszące jej poczucie bezsilności. Dlatego w pewnym momencie pomyślałam sobie, że mam dość. Dość tej dręczącej przeszłości i teraźniejszości. A teraz kilka refleksji o filmie.

Dziś będą krótkie, bo nie da się o "Weselu" pisać, nie zdradzając zbyt wiele. Jest to film zupełnie inny od pierwszego "Wesela" Smarzowskiego, a jeśli ktoś spodziewa się komedii, mocno się zawiedzie. Owszem, pojawiają się podobne motywy - panna młoda w ciąży, pan młody łasy na pieniądze teścia, nawet prezentem jest wypasiony samochód. Ojciec panny młodej, bogaty biznesmen, który tej nocy, kiedy goście się bawią, musi rozwiązywać problemy, bo grunt pali mu się pod nogami. Jest i dziadek. I to on ma tu do spełnienia rolę najważniejszą. Bo nowemu "Weselu" znacznie bliżej do "Wesela" Wyspiańskiego, nie tylko dlatego, że reżyser sięga w przeszłość i, jak sam mówi, zrobił film o pamięci, a właściwie o niepamięci. Również ze względu na formę. I właśnie przeszłość, której nie potrafimy jako zbiorowość przyjąć do wiadomości, jest zasadniczym tematem tego "Wesela". I to ona tak boli i jest taka mocna. Pytanie, czy trzeba pokazywać to z taką siłą rażenia? Cóż, Smarzowski nigdy widza nie oszczędza i zawsze jedzie, mówiąc kolokwialnie, po bandzie. A poza tym może właśnie tak trzeba, aby dotarło? Aby zrozumieć, co się wydarzyło? Co zrobiliśmy? Aby suchy przekaz zamienić w obraz, który żyje i przemawia? 

 Jeśli mam jakieś zastrzeżenia do filmu Smarzowskiego, to do jego warstwy współczesnej. Może za dużo grzybów w barszcz, może za wiele polskich grzechów, tych hańbiących nas dzisiaj, chciał reżyser na raz napiętnować.  

Miha Mazzini "Wymazana"

Literatury bałkańskie interesują mnie od dawna, podobnie jak

inne niszowe. Ale do bałkańskich mam chyba szczególną słabość. Powikłana, nieoczywista historia, cień wojen z lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, tak niewiarygodnych, bo tak blisko, Europa, ale jednak inna, z domieszką czegoś odmiennego (najlepiej byłoby napisać - egzotycznego, orientalnego), no i kulturowa różnorodność. Dlatego zawsze zwracam uwagę na książki z Bałkanów, co nie oznacza, że automatycznie po nie sięgam. Ale jeśli tylko temat zapowiada się interesująco, jeśli mam pewność, że przynajmniej trochę warto, to tak. A szansa na to ostatnie na pewno jest większa niż w przypadku tytułów anglojęzycznych, ponieważ książek serbskich, chorwackich, słoweńskich, nie mówiąc o innych z tego regionu, ukazuje się niewiele, co pozwala mi wierzyć, że wydawcy dokonują uważnego wyboru. Nic zatem dziwnego, że kiedy tylko ukazała się powieść "Wymazana" Mihy Mazziniego (Wydawnictwo Ezop, seria Wyszukane 2020; przełożyła Marlena Gruda), zaczęłam ostrzyć sobie na nią zęby. Mój apetyt jeszcze wzrósł, kiedy w necie zaczęły mi migać dobre recenzje.

Historia opowiedziana w tej powieści, wydaje się być niewiarygodna, a jednak jest prawdopodobna. Taka, o jakiej lubimy mówić kafkowska, jak z Kafki. Akcja toczy się w Lublanie, stolicy niepodległej już Słowenii w latach dziewięćdziesiątych. Zala Jovanović, córka Serba i Słowenki, urodzona w Kragujevacu, którego nie pamięta, bo ojciec, wojskowy, został stamtąd przeniesiony, kiedy miała kilka miesięcy, rodzi w lublańskim szpitalu syna. Chociaż Zalę czeka samotne macierzyństwo, bo rozstała się z ojcem dziecka i nigdy nie powiedziała mu o ciąży, to jest szczęśliwa. Ale szczęście trwa krótko - natychmiast pojawia się problem. Okazuje się, że Zala Jovanović ... nie istnieje, przynajmniej w Słowenii. Nie ma jej nazwiska w komputerze, a zatem nie ma ubezpieczenia, a więc będzie musiała zapłacić za poród i pobyt w szpitalu swój i dziecka. Ale to nie koniec komplikacji, jakie na nią spadną. Ktoś, kto oficjalnie nie istnieje, a więc ktoś nielegalny, nie będzie mógł pracować, będzie się musiał przemykać przez życie cichutko niczym myszka, aby nie ściągnąć na siebie uwagi żadnych służb państwowych. Kiedy wpadnie za byle wykroczenie, szybko wyląduje za drutami ośrodka dla azylantów, a stamtąd już prosta droga do deportacji. Wymazana osoba łatwo staje się łupem rozmaitych mętów, cwaniaczków i hochsztaplerów, nawet tych zajmujących wysokie miejsce na społecznej drabinie. Bo cóż ona może, skoro jej nie ma? Gdzie się poskarży? Do kogo wniesie zażalenie? Dlatego można pozbawić ją wszystkiego - mieszkania, a nawet dziecka. 

Okrucieństwo i paradoks sytuacji Zali polega na tym, że ona naprawdę czuje się Słowenką, mówi po słoweńsku, a z Serbią nic ją nie łączy, nikt tam na nią nie czeka, nie ma tam żadnych krewnych ani przyjaciół. I podobnie wygląda sytuacja innych wymazanych. Albo też nie mają tam nikogo, albo więcej mają wspólnego  ze Słowenią, albo nie chcą jechać tam, gdzie trwa wojna. Kto by chciał. A było ich w dwumilionowej Słowenii w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku ponad dwadzieścia pięć tysięcy, nieoficjalnie prawie pięćdziesiąt, w tym pięć tysięcy dzieci. Wyjaśnijmy wreszcie, co znaczy eufemizm wymazana, wymazani. To ludzie pozbawieni obywatelstwa. Dlaczego? Bo oprócz obywatelstwa Jugosławii, która właśnie się z hukiem rozpadała, posiadali jeszcze paszport innego z krajów Republiki, na przykład właśnie Serbii, a nie mieli słoweńskiego. Uznano ich za nielojalnych wobec nowego państwa i narodu słoweńskiego. Tłumaczka, Marlena Gruda, w posłowiu nazywa ten proceder administracyjną czystką etniczną. Władze niepodległej Słowenii wprowadziły ustawę nagle, 26 lutego 1992 roku, i bez wielkiego rozgłosu. Niby był czas na uregulowanie swoich spraw, ale mało kto o tym wiedział. Nie wieszano informacyjnych plakatów na billboardach, nie trąbiły o tym media. Zala jest kobietą wykształconą, pracuje w przedszkolu, ma przyjaciółki, obraca się wśród ludzi i ani ona, ani nikt z jej otoczenia nie miał pojęcia, że powinna zalegalizować swój pobyt. Krótki cytat z posłowia.

Ten krok był wręcz niepojęty i niewyobrażalny w niegdysiejszej SFRJ, w której panowała zasada równości i jedności. Ludzie przyjeżdżali do Słowenii na studia, do pracy lub na kursy dokształcające jak do innego regionu SFRJ. Często zakładali tam rodziny i rozwijali się zawodowo. Żyli w tym państwie dziesięć, dwadzieścia albo trzydzieści lat. Wielu z nich nigdy nie było w kraju, z którego pochodzili ich przodkowie.

Z posłowia można się również dowiedzieć, jak długo trwały prawnicze i sądowe przepychanki o uznanie tej ustawy za niekonstytucyjną w Słowenii, a potem w Europie. Niektóre sprawy o odszkodowania toczą się do dziś. 

Powieść Mihy Mazziniego ma wymiar uniwersalny. Bo ludzi bez obywatelstwa, bezpaństwowców było i jest na świecie bardzo wielu. Przecież od czasu do czasu nasze media trąbią o sprawie rodziny, która ma zostać wydalona z Polski, bo nie uzyskała pozwolenia na pobyt. Jaki jest los dziecka urodzonego już w Polsce? Dziecka, które mówi tylko po polsku, tu chodzi do przedszkola albo nawet do szkoły, tu ma przyjaciół i nie zna kraju, do którego ma być razem z rodziną deportowane? A los jego rodziców, którzy już u nas zapuścili korzenie? No ale na co stać nasze władze, przekonujemy się teraz, kiedy na polsko-białoruskiej granicy straż graniczna na rozkaz z góry wypycha uchodźców. Nieważne, chorych czy zdrowych, dorosłych czy dzieci. Głodnych, zmarzniętych, wymęczonych, bezradnych.

Powieść Mihy Mazziniego od początku do końca trzyma w napięciu. Zala najpierw nie rozumie swojej sytuacji, kto by rozumiał?, potem jest przekonana, że to pomyłka i bez trudu wyjaśni ją w urzędzie. Tymczasem coraz bardziej pogrąża się w matni. Dumna i samodzielna próbuje poradzić sobie sama. Szybko jednak przekona  się, że tu potrzebne są znajomości i to nie byle jakie. Zala przechodzi szybki kurs obywatelskiego dojrzewania. Zaczyna rozumieć znaczenie słów wysoko postawieni znajomi, koneksje i innych podobnych. Uświadamia sobie, jak bezradny jest człowiek w zetknięciu z urzędniczą machiną państwa, państwa, w którym nie ma prywatnych mediów, w którym nawet autorytety żyją na państwowym garnuszku. Który dziennikarz, który wielki pisarz odważy się nagłośnić sprawę? Każdy po cichu skrzywdzonym współczuje, ale oficjalnie nie zrobi nic. W Zali budzi się duch działaczki - ratując siebie, chce pobudzić innych do walki, ale w pewnym momencie stanie przed szatańską alternatywą, będzie musiała dokonać wyboru. Jakiego? Nie zdradzę, bo, jak wspomniałam, "Wymazana" do końca trzyma w napięciu. Nie miałam pojęcia, jak zakończy się historia Zali.

Na koniec warto dodać, że w tle głównego dramatu, jest też historia rodzinna, relacje z autorytarnym ojcem, wojskowym niepotrafiącym pogodzić się z rozpadem Jugosławii, nieudane związki z mężczyznami i kryminalna afera, w którą zamieszani są wykształceni, kulturalni ludzie na stanowiskach wykorzystujący kobiety takie jak Zala. Bardzo dobra, chociaż mroczna powieść. Cóż, każdy kraj ma swoje trupy w szafie. 

Popularne posty