Almudena Grandes "Pacjenci doktora Garcii"

"Pacjenci doktora Garcii" (Sonia draga 2019; przełożyły Zofia Siewak-Sojka, Magdalena Olejnik) to druga powieść hiszpańskiej pisarki Almudeny Grandes wydana w Polsce. Chociaż pierwsza, "Pocałunki składane na chlebie", trochę mnie rozczarowała, postanowiłam sięgnąć po kolejną z dwóch powodów. Po pierwsze temat - hiszpańska wojna domowa, a po drugie bardzo ciekawe spotkanie z autorką na krakowskim Festiwalu Conrada, na który nie zaprasza się byle kogo. Śmiało mogę powiedzieć, że Almudena Grandes tym, co mówiła, ale także sposobem bycia, zrehabilitowała się w moich oczach. 

I rzeczywiście "Pacjenci doktora Garcii" to książka bardzo ciekawa i zdecydowanie lepsza niż wspomniane "Pocałunki składane na chlebie". Warto po nią sięgnąć choćby ze względów poznawczych. A czyta się znakomicie, bo akcja wpisana została w ramy powieści szpiegowskiej. Co prawda trudno mi wyrokować, jak sama intryga ma się do najlepszych wzorców gatunku, bo z braku czasu nie czytam takiej literatury, więc nie mam do czego porównać. Poza tym nie z powodu szpiegowskiej intrygi zainteresowałam się powieścią Almudeny Grandes. Dla mnie, o czym już wspominałam,  magnesem był temat - wojna domowa w Hiszpanii. 

Akcja "Pacjentów doktora Garcii" toczy się na przestrzeni wielu lat. Rozpoczyna się w Madrycie w roku roku 1936, kończy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych już po śmierci generała Franco w czasach rozpoczynającej się transformacji. Powieść ma dwóch głównych bohaterów. Tytułowy to doktor Guillermo Garcia Medina, chirurg pracujący w jednym z madryckich szpitali opowiadający się zdecydowanie po stronie Republiki. Drugim jest Manuel Arroyo Benitez, wywodzący się ze społecznych dołów republikański dyplomata. Ich losy splotą się nieoczekiwanie w wojennym Madrycie, kiedy to Guillermo ocali Manuelowi życie. Po upadku Republiki przyjaciel odwdzięczy mu się tym samym - wręczając fałszywe papiery i ofiarowując nową tożsamość, która uratuje go przed więzieniem albo nawet śmiercią. Po kilku latach spotkają się znowu i tak zacznie się szpiegowska intryga. 

Jak widać hiszpańska wojna domowa to zaledwie punkt wyjścia. Potem zaczyna się to, co najciekawsze, bo, przynajmniej dla mnie, nowe. Jakoś nigdy ani nie zastanawiałam się, ani nie czytałam o tym, co nastąpiło potem. Moja uwaga z racji lektur skupiła się na okrucieństwach samej wojny, ale po upadku Republiki i zwycięstwie generała Franco wcale nie było lepiej. Nastąpiły lata dyktatury, która w bezwzględny sposób rozprawiała się ze swoimi przeciwnikami, skazując ich na wieloletnie więzienie, obozy pracy albo śmierć. Gdyby doktor Garcia nie porzucił swojego dotychczasowego życia, tak by właśnie skończył. Porzucić oznaczało nie tylko przyjąć nową tożsamość, ale także opuścić wygodne mieszkanie, utracić wszystko i pożegnać się z pracą w szpitalu. I tak główny bohater ze świetnie zapowiadającego się chirurga stał się urzędnikiem firmy przewozowej. 

Kolejny ważny temat tej powieści, też dla mnie nowy, to rola Hiszpanii w ukrywaniu zbrodniarzy z czasów drugiej wojny światowej, którzy tu byli więcej niż tolerowani. Dla znacznej części z nich to przystanek w drodze do Argentyny, gdzie znaleźli ostateczne schronienie. Stało się tak dzięki działalności Clary Stauffer, falangistki i nazistki, zwolenniczki Franco i Hitlera, kobiety o niemiecko-hiszpańskich korzeniach. To postać autentyczna jak wiele innych w powieści. Na ile słabo w Polsce rozpoznana najlepiej świadczy fakt, że kiedy wpisałam jej nazwisko do wyszukiwarki, wyskoczyły materiały po hiszpańsku, niemiecku i angielsku. Po polsku pojawia się tylko w kontekście tej powieści! To właśnie wokół działalności założonej przez nią organizacji pomagającej szukającym ratunku w Hiszpanii zbrodniarzom wojennym osnuta jest szpiegowska intryga. 

"Pacjenci doktora Garcii" to bardzo gorzka powieść. Nie będzie happy endu, bo być nie może. Ani w planie osobistym, ani  w ściśle z nim splecionym politycznym. Nie dokona się dziejowa sprawiedliwość, nie spełnią się marzenia bohaterów książki o upadku dyktatury, o potępieniu jej przez międzynarodową społeczność. Bo wielka polityka jak zwykle zwyciężyła - w czasach zimnej wojny świat zaczął przymykać oczy na rządy generała Franco, a rola hiszpańskich władz w pomaganiu nazistom została przemilczana. Strach przed rozszerzaniem się komunistycznej zarazy zrobił swoje, a głównym wrogiem stał się Związek Radziecki. Stąd niechlubna rola Stanów Zjednoczonych w popieraniu południowoamerykańskich dyktatur, o czym także opowiada ta powieść. Kto chce wiedzieć więcej, niech koniecznie zajrzy do znakomitego reportażu Artura Domosławskiego "Gorączka latynoamerykańska", o którym nie tak dawno pisałam.

Ale wątek szpiegowski to nie tylko intryga. To także bardzo ciekawy problem etyczny i moralny. Tajna operacja, w której biorą udział bohaterowie, wymaga od nich zanurzenia się w środowisku, które jest im z gruntu obce i obrzydliwe, zajmowania się działalnością przynoszącą korzyści materialne zbrodniarzom wojennym i zacierającą ślady dokonywanych przez nich grabieży, podejmowania trudnych decyzji i wykonywania zadań, z których trudno się otrząsnąć. Najsmutniejsze jest to, że ich wieloletnie wyrzeczenia, narażanie życia na niewiele się zdają. Szczególnie Manuel czuje się przegrany. Bardzo gorzko wypada jego rozliczenie z własnym życiem. 

Powieść Almudeny Grandes ma wiele wątków, wielu bohaterów, jej akcja toczy się nie tylko na przestrzeni lat, ale również w rozmaitych miejscach. Oprócz Hiszpanii to także Związek Radziecki, Estonia, Francja, Anglia, Szwajcaria, Argentyna i Niemcy. Szczególnie epizody rozgrywające się w tych dwóch ostatnich krajach są bardzo ciekawe. Niezwykle interesujący jest obraz powojennego Berlina. Pokonanego, zrujnowanego, biednego i głodnego. Warto wspomnieć, że pomiędzy intrygę autorka wplotła rozdziały z innego porządku. Znajdziemy w nich wiadomości historyczne związane z tematem powieści - informacje o autentycznych postaciach pojawiających się na kartach książki czy kulisy politycznych wydarzeń.

Tak się świetnie złożyło, że również niedawno ukazała się reporterska książka Katarzyny Kobylarczyk "Strup. Hiszpania rozdrapuje rany" zahaczająca o temat hiszpańskiej wojny domowej. I tak miałam zamiar ją przeczytać, ale w tej sytuacji sięgnęłam po nią od razu po lekturze "Pacjentów doktora Garcii". Znakomicie ją uzupełnia, o czym za tydzień.

PS. Przy okazji chciałabym polecić inną powieść o hiszpańskiej wojnie domowej. To "We mgle czasów" Antonia Munoza Moliny. Zrobiła na mnie duże wrażenie.

"Młody Ahmed"

Lubię kino braci Dardenne. Nie powiem, abym oglądała ich filmy od zawsze, ale od jakiegoś czasu staram się nie opuszczać żadnego. Tworzą obrazy minimalistyczne, trochę bliskie dokumentowi, interesują ich problemy społeczne, na bohaterów wybierają zwykłych ludzi, raczej z dołów drabiny społecznej. Kto lubi Kena Loacha, ten powinien zainteresować się braćmi Dardenne. Szczególnie ich dwa poprzednie filmy zrobiły na mnie duże wrażenie - "Nieznajoma dziewczyna" i "Dwa dni, jedna noc". Może dlatego, że starsze, "Milczenie Lorny" i "Syna", pamiętam słabiej. Dlatego nie mogłam opuścić ich najnowszego filmu - "Młodego Ahmeda", który na tegorocznym festiwalu w Cannes zdobył Złotą Palmę. Dyskusja w Tygodniku Kulturalnym jeszcze podsyciła moją ciekawość, bo zdania były podzielone. Zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że nie jest to najlepszy film braci Dardenne, dwa poprzednie, które tu przywoływałam, zrobiły na mnie znacznie większe wrażenie, ale to wszystko nie znaczy, że "Młodego Ahmeda" można sobie darować.


To historia czternastoletniego chłopca o arabskich korzeniach mieszkającego w Belgii, który pod wpływem miejscowego imama staje się coraz bardziej religijny, aż w końcu zaczyna się radykalizować. Wzorem staje się dla niego kuzyn, który zginął jako męczennik, być może gdzieś w Syrii. W filmie nie znajdziemy odpowiedzi, dlaczego tak się dzieje. Ahmed pochodzi z zadomowionej w Belgii rodziny, która nie jest zbyt religijna. Matka i siostra nie noszą hidżabów, brat też nie jest specjalnie gorliwy. Pewną niewiadomą stanowi ojciec chłopca nieobecny w jego życiu. Co się z nim dzieje? Czy jego brak miał jakiś wpływ na rosnącą gorliwość religijną Ahmeda? Czy szukał w imamie wzorca mężczyzny, którego nie miał w domu? Czy po prostu tak się czasem zdarza bez wyraźnego powodu, że ktoś ulega czyimś wpływom? Sądzę, że to celowy zabieg - braci Dardenne nie interesowały przyczyny, skupili się na samym procesie. Ahmed jest nie tylko głównym bohaterem, ale z czasem to na nim przede wszystkim skupia się uwaga twórców. Obserwujemy jak rośnie jego fanatyzm i do czego prowadzi. Nie znamy przyczyn, ale potem doskonale możemy odczytać motywy, które kierują jego działaniami, doprowadzając do nieoczekiwanych zdarzeń. W tym sensie jest to kino psychologiczne. 


Chociaż Ahmed w swoim fanatyzmie posuwa się bardzo daleko, raczej mu współczujemy niż czujemy do niego niechęć. Dlaczego? Bo jest dzieckiem, ofiarą imama, który sprytnie nim manipuluje, podsuwając dosłowne, najprostsze rozumienie Koranu. Chłopiec pozostaje głuchy na wszelkie inne argumenty. Chciałoby się krzyczeć - edukacja, edukacja, edukacja! Co jednak zrobić, kiedy ktoś nawet mając możliwość, nie chce słuchać, bo wie swoje? Czy mało mamy przykładów fanatyzmu wokół siebie? Czy mało znamy ludzi odpornych na wszelkie argumenty, które nie zgadzają się z ich widzeniem świata? Dlatego film braci Dardenne chociaż opowiada konkretną historię, można odczytać uniwersalnie jako rzecz o uleganiu fałszywym autorytetom.

Wbrew temu, co może się wydawać, "Młody Ahmed" trzyma w napięciu, momentami ociera się o kino sensacyjne czy thriller psychologiczny i prowadzi do zaskakującego finału. Czy daje jakąś nadzieję? Jeśli tak, to jest to nadzieja okupiona tragedią. 

Przy okazji tego filmu warto przypomnieć znakomity reportaż Wojciecha Jagielskiego "Wszystkie wojny Lary", który porusza podobny temat. Autor stara się dociec przyczyn radykalizacji dwóch młodych chłopaków - synów tytułowej Lary.

Juliusz Strachota "Turysta polski w ZSRR"

Po "Turystę polskiego w ZSRR" (Korporacja Ha!art 2018) Juliusza Strachoty sięgnęłam z dwóch powodów. Po pierwsze znalazła się w finale Nagrody Nike, a po drugie poleciła mi ją bliska osoba, z której opinią się liczę. Wcale jednak nie jest pewne, czy sięgnęłabym po książkę, gdyby nie ebook w bardzo promocyjnej cenie. To ostatecznie przesądziło sprawę. 

Weszłam w lekturę gładko, bardzo gładko. Czytałam z dużym zainteresowaniem. Ile było w tym mojego zachwytu, a ile czarodziejskiej mocy Nike i sugestii bliskiej mi osoby, nie mam pojęcia. Bo po jakimś czasie coraz bardziej miałam wrażenie, że znam ten sposób pisania doskonale, że już to czytałam niejeden raz i że inni zrobili to znacznie lepiej. Do kogo podobieństwo dostrzegłam? Przede wszystkim do prozy Krzysztofa Środy i Andrzeja Stasiuka. 

Podobnie jak oni narrator podróżuje w sposób nieoczywisty. Jego celem jest zaliczenie wszystkich miejsc uwiecznionych na zdjęciach w starym przewodniku po ZSRR, który znalazł na półce w szpitalu psychiatrycznym, kiedy przebywał tam na odwyku. Nie zwiedza systematycznie, dokładnie, dogłębnie, czasem wpada do jakiejś miejscowości tylko na parę godzin. Refleksje, zdziwienia, drobne obserwacje, rozmyślania o sobie, wspomnienia z przeszłości. Wszystko to miesza się w jego narracji. Tyle tylko, że Środa i Stasiuk są o niebo głębsi, wrażliwsi, są lepszymi obserwatorami, ich proza jest gęsta, język piękniejszy. Pamiętam, z jakim zachwytem czytałam pierwszą książkę Środy "Podróże do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych". U Stasiuka porwała mnie umiejętność zrobienia czegoś z niczego - o miejscu, gdzie jest jedno wielkie nic, potrafi pisać niezwykle. U Strachoty wszystko leży na wierzchu, nic nie kryje się gdzieś pomiędzy słowami. Owszem, bywa dowcipnie, zabawnie. Czasem uwodzi język - raz poetycką frazą, raz językową zabawą opartą na kolokwializmach. Na dowód wypisałam sobie kilka przykładów. Wychodzę, żeby schwytać ten wrzesień. Wsiadło i przyjechało mi się. Jak czegoś nie ma, to ja od razu bardziej jestem. Jednak im dłużej czytałam, tym bardziej byłam zniechęcona i znużona. Nie, wcale się nie męczyłam, ale nie miałam poczucia, że czytam coś istotnego, coś, co ze mną zostanie.

Powieść Strachoty, mocno oparta na jego własnych doświadczeniach i przeżyciach, to nie tylko historia obsesyjnego podróżowania. To także rzecz o wychodzeniu z nałogu, porządkowaniu życia, które od dzieciństwa było zmyślone, oparte na bujaniu w obłokach, na uciekaniu od rzeczywistości, codzienności. Teraz narrator próbuje ją obłaskawiać, chociaż te podróże to też próba ucieczki, odwleczenia posadowienia się w domowych pieleszach, w pracy od do. I tak to się snuje i miesza - epizody warszawskie, wspomnienia, rodzinne historie i gonienie za ulotnym, ciągły ruch. Problem w tym, że rozterki bohatera i jego życie jakoś niewiele mnie obchodzą. Konkluzja - jednak rozczarowanie. Cóż zrobić - nie zachwyca, chociaż powinno. Najlepszym dowodem na to, jak niewiele ta książka mnie obeszła, jest długość tej notki.

Magdalena Grochowska "W czasach szaleństwa. Hertz, Fiłosofow, Stempowski, Moltke"

Po przeczytaniu znakomitej biografii Jerzego Giedroycia pióra Magdaleny Grochowskiej ("Jerzy Giedroyc. Do Polski ze snu") wiem, że po książki tej autorki mogę sięgać w ciemno. Nic dziwnego, że jakiś czas temu bardzo ucieszyła mnie informacja o kolejnej, która miała się wkrótce ukazać. To "W czasach szaleństwa. Hertz, Fiłosofow, Stempowski, Moltke" (Agora 2019) - biografia czterech osób, a właściwie pięciu, bo czwarty rozdział poświęcony jest małżeństwu Helmutowi i Frey'i von Moltke. Bardzo byłam ciekawa tej książki, dlatego szybko kupiłam i nie zwlekałam z lekturą, a teraz polecam, chociaż zdaję sobie sprawę, że takie pozycje krąg czytelników zawsze będą miały ograniczony. 

Kto zna poprzednie książki Grochowskiej, na pewno sięgnie. Kogo interesuje epoka, kto nie zraża się trudnościami, jakie momentami mogą towarzyszyć lekturze, niech też śmiało czyta. Nie trzeba znać twórczości Pawła Hertza czy Jerzego Stempowskiego, tym bardziej publicystyki Dymitra Fiłosofowa, można nic nie wiedzieć o małżeństwie von Moltke, a i tak książka Magdaleny Grochowskiej sprawi wielką przyjemność. Chociaż zawsze w takich wypadkach zastanawiam się, czy słowo przyjemność jest odpowiednie. Przecież bohaterowie tej opowieści żyli w czasach trudnych, mieli za sobą pierwszą wojnę, rewolucję październikową, drugą wojnę, więzienia, zsyłki, a na końcu najczęściej czekała ich samotność. Mimo tego książka pochłonęła mnie całkowicie. Niemal za każdym razem trudno było mi przerwać lekturę. Bo autorka nie tylko opowiada o ludziach, ale też odtwarza ich świat.

Co wcześniej o nich wiedziałam? Najwięcej o Jerzym Stempowskim, który jako stały współpracownik paryskiej Kultury pojawił się na kartach biografii Giedroycia, a i wcześniej jego nazwisko nie było mi całkiem obce. W tej samej książce pojawia się również Dymitr Fiłosofow, ponieważ w międzywojennej Warszawie w jego skromnym mieszkanku na organizowanych przez niego dyskusjach bywali Józef Czapski, Jerzy Stempowski i wiele innych znanych postaci. O Pawle Hertzu wiedziałam właściwie tyle, że poeta, no i jakiś czas temu czytałam poświęcony mu rozdział  w "Homobiografiach" Krzysztofa Tomasika. Tylko małżeństwo von Moltków stanowiło białą plamę. Gdzieś w zakamarkach pamięci kołatało mi się to nazwisko, ale nie byłam pewna, czy słusznie kojarzę je z Krzyżową. Okazało się, że tak.

Co łączy te postacie? Przecież niektóre z nich nigdy się ze sobą nawet nie zetknęły. Dlaczego wobec tego Magdalena Grochowska postanowiła złączyć je w jednej książce? Ten wspólny mianownik to czasy, w jakich żyli, te tytułowe czasy szaleństwa. Przeczucie apokalipsy, rewolucyjne i wojenne zawieruchy, emigracja, samotność, próba ułożenia sobie życia w takich warunkach, jakie są, i nieobojętność na świat, na ważne problemy. Ta nieobojętność realizowała się najczęściej w publicystyce czy w innej twórczości. Inaczej było w wypadku Helmuta von Moltke, który był jednym z filarów Kręgu z Krzyżowej, grona ludzi, którzy nie akceptowali polityki Trzeciej Rzeszy i spotykali się, aby planować, jaka będzie przyszłość Europy i Niemiec, kiedy skończy się szaleństwo wojny, kiedy upadnie władza Hitlera. Przyszło im za to zapłacić najwyższą cenę - cenę życia. Przejmująca jest opowieść Magdaleny Grochowskiej o ostatnich miesiącach Helmuta von Moltke spędzonych w więzieniu, o procesie, przejmująca jest próba odtworzenia tego, co czuł i myślał. Sporo wiadomo, bo prowadził korespondencję z żoną, pisał do synów, rozmawiał z pastorem, który był dla skazanych duchową podporą. Od początku wiedział, na co się porywa, miał świadomość ceny, jaką może zapłacić, ale uważał, że to jego obowiązek. Nic dziwnego, że już wcześniej towarzyszyło mu przeczucie, że niewiele czasu przed nim, dlatego starał się cieszyć życiem - ukochaną żoną, synami, przyjaciółmi, czasem spędzanym w Krzyżowej. Grochowska nie ucieka od trudnych pytań i sprzeczności w jego biografii. Zastanawia się, jak potrafił łączyć ze swoimi przekonaniami i działalnością pracę urzędnika Trzeciej Rzeszy, spotykać się zawodowo z ludźmi, którzy mieli krew na rękach, w czasie służbowego pobytu w okupowanej Warszawie jeść wykwintne potrawy i mieszkać w eleganckim hotelu. 

Jeszcze więcej sprzeczności jest w biografii Pawła Hertza.  W latach międzywojennych kiedy był młodym człowiekiem poglądy endeckie nie były mu całkiem obce, a po Marcu legitymizował swoją osobą spotkanie z jedną z ciemnych postaci ze świata literackiego. A przecież był Żydem, pochodził z bardzo bogatej żydowskiej rodziny, w czasie wojny stracił niemal wszystkich najbliższych. On ocalał, bo uciekł do Lwowa. Przypłacił to jednak sowieckim więzieniem i zsyłką do obozu pracy. Niechętnie dzielił się tym, co przeżył. Po wojnie próbował jakoś odnaleźć się w nowej rzeczywistości - uciekał w literaturę. Pisał, tłumaczył, redagował. Dla mnie i on, i pozostali bohaterowie książki Grochowskiej to postaci tragiczne, którym życie przetrąciła apokalipsa, a oni potem jakoś próbowali się odnaleźć. 

Tak było z rosyjskim filozofem, publicystą, wydawcą, który z rewolucyjnej Rosji uciekł do Warszawy i tu do końca swoich dni - zmarł w roku 1940 - wiódł los wygnańca, emigranta. Z trudem wiązał koniec z końcem, nieraz musiał pożyczać pieniądze od swoich najbliższych polskich przyjaciół, Stanisława Stempowskiego (ojciec Jerzego) i towarzyszki jego życia Marii Dąbrowskiej. A wydawanie kolejnych gazet to już prawdziwa ekwilibrystyka. A mimo to nie ustawał w pracy. Stale coś organizował, spotykał się, pisał, siał umysłowy ferment. Starał się łączyć Polaków i Rosjan. Dowodził swoją postawą, że zbliżenie między ludźmi jest możliwe mimo niesprzyjających wiatrów historii. Był wielkim autorytetem dla dużo od siebie młodszego Józefa Czapskiego, którego w tamtym okresie ukształtował. I on był świadom nadchodzącej apokalipsy, a przecież jedną miał już za sobą.

Z tej czwórki chyba najbliższy jest mi Jerzy Stempowski. Przez swoją osobność, tragiczną miłość, samotność, niezależność, melancholię i pesymizm. I on miał przeczucie katastrofy. Od drugiej wojny pędził życie emigranta - mieszkał w Szwajcarii. Brzmi to atrakcyjnie, ale oznaczało biedę, skromną egzystencję, niepewność, bo po wojnie Szwajcarzy najchętniej pozbyliby się wszystkich, którym udzielili azylu. Przez długi czas utrzymywał się z ... chałupniczej produkcji szczotek (albo czegoś podobnego, nie zapamiętałam). A przecież pochodził z zamożnej rodziny, w międzywojennej Polsce pracował w jednym z ministerstw i na innych posadach urzędniczych. Wojna zmieniła wszystko. Zachęcona książką Grochowskiej mam wielką ochotę zmierzyć się z jego eseistyką. Muszę jeszcze dodać, że jego życie obfitowało w niesamowite epizody. Taka była ucieczka przez zieloną granicę w czasie wojny czy powojenna podróż przez zrujnowane Niemcy i Austrię.

Rozsiane gdzieś po internecie biogramy tej czwórki brzmią z konieczności sucho, nie oddają całej komplikacji i tragizmu ich losów, nie przybliżają świata, w którym żyli. Ja też poświęciłam im w mojej notce tylko trochę miejsca, też z konieczności. Żeby dowiedzieć się więcej, trzeba sięgnąć po książkę Magdaleny Grochowskiej. Zachęcam, naprawdę warto zmierzyć się z ta lekturą.

Deborah Levy "Płynąc do domu"

Nie lubię takich rozczarowań. Sięgam po jakąś książkę, bo słyszę, że jest znakomita, czytam i ... nic. Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca, że niezbyt dokładnie sparafrazuję słowa gombrowiczowskiego profesora Bladaczki skierowane do krnąbrnego ucznia Gałkiewicza. Gdyby nie zgodny chór dyskutantów w moim ulubionym Tygodniku Kulturalnym, który zachwycał się książką Deborah Levy "Płynąc do domu" (Znak 2019; przełożył Marcin Sieduszewski), nawet przez myśl by mi nie przeszło, że mam do czynienia z powieścią co najmniej bardzo dobrą. Minęło parę dni od lektury, a ja już prawie jej nie pamiętam. Oczywiście potrafię odtworzyć fabułę, dość wątłą zresztą, bo nie o nią ma chodzić, co rozumiem i szanuję, ale książka nie rezonuje. Nie odcisnęła się na moich emocjach, przeszłam obok niej, pozostałam obojętna. Mogę spekulować na temat jej głębszych sensów, problem w tym, że ich zupełnie nie czuję. Żałuję, że skasowałam nagranie tamtego odcinka Tygodnika, bo oczywiście nie pamiętam już, co tak bardzo zachwyciło jego uczestników. A teraz czas na konkrety.

Akcja tej niewielkich rozmiarów powieści rozgrywa się w roku 1994 w okolicach Nicei. To tam w małej wiosce spędzają wakacje w wynajętym domu dwa angielskie małżeństwa. Joe Jacobs, wybitny poeta o żydowsko-polskich korzeniach, zmagający się z holokaustową traumą. Jego żona, Isabel, dziennikarka, korespondentka wojenna. Ich czternastoletnia córka Nina. Druga para to Laura i Mitchell, właściciele sklepu z dizajnerskimi rzeczami. (Być może pamięć mnie zawodzi i nie chodzi o dizajn. W każdym razie to nie sklep z marchewką.) Jest jeszcze Jurgen, ktoś w rodzaju dozorcy, złotej rączki w wynajmowanych przez bogatą Angielkę domach. Zupełnie się do tej roli nie nadaje. To niebieski ptak, podstarzały hipis. No i Claude, właściciel miejscowej knajpy, łakomie spoglądający na długonogą Ninę. I stara Angielka, lekarka, która spędza swoją emeryturę na południu Francji. W to towarzystwo wpada z wielkim przytupem, w okolicznościach, które początkowo wydają się dramatyczne, młoda kobieta, rudowłosa Kitty Finch. Botaniczka, miłośniczka poezji Joe'go, aspirująca poetka, dziwaczka, ekscentryczka, nieco niezrównoważona. Powoduje ferment i zamęt. Stanie się katalizatorem rozmaitych zdarzeń, które rozsadzą ten świat. Kim jest? Jakie ma zamiary? Jakie tajemnice kryje? Niektóre się wyjaśnią, inne nie. Jednych ekscytuje, przyciąga, innych niepokoi. Dlaczego Isabel pozwoliła jej zostać? Dlaczego Joe nie może przestać o niej myśleć? Nie, nie chodzi tylko o sprawy męsko-damskie. Dlaczego tak fascynuje Ninę? Chociaż fabuła nie jest tu najważniejsza, trudno przecież ją zdradzać.

Sporo w tej powieści psychologii, nastroju, trochę pomieszania realizmu z onirycznymi scenami. Jakie jest głębsze dno tej historii? Pesymistyczne. Chodzi o nietrwałość, niepewność egzystencji, która i tak zawsze zmierza do śmierci. Nie przypadkiem Isabel jest korespondentką wojenną spędzającą czas na wojnach, zamiast w domu z mężem i córką. Nie przypadkiem Joe ciągnie za sobą bagaż wojennej traumy, który starannie ukrywa przed światem, grając rolę poety-celebryty, playboya, dobrego ojca. Nie przypadkiem Jurgen nie potrafi zwyczajnie żyć i szuka ukojenia w narkotykach, a jego kumpel Claude wodzi oczami za nastolatką. Nie przypadkiem obserwująca to towarzystwo Angielka jest starą kobietą beznadziejnie tęskniącą za urokami życia. Nie przypadkiem Laura i Mitchell też mają problemy, które niszczą ich uporządkowaną, starannie zaplanowaną egzystencję. W końcu również nie przypadkiem trafia w ten świat taka osoba jak Kitty Finch. 

Pozostaje pytanie, czy doszukiwałabym się w tej powieści jakichś głębszych sensów, gdyby nie zachwyty w Tygodniku Kulturalnym i posłowie, gdzie jako inspiracja dla autorki przywołani zostają Lacan, Barthes, Gertruda Stein, Margeruite Duras, Kafka, Freud, Duchamp i kilka innych osobowości, których nazwiska już kompletnie nic mi nie mówią? Pewnie jednak tak. Problem w tym, że mnie to wszystko nie rusza. Rozumiem, ale nie czuję. A przecież sama dotkliwie odczuwam tragizm egzystencji, staję się coraz większą pesymistką i katastrofistką, karmię się książkami, które o tym traktują, głęboko emocjonalnie je przeżywając, czemu nie raz dawałam wyraz w tych notkach. Ale nie tym razem. Cóż zrobić, kiedy nie zachwyca! Nie zabraniam jednak innym sprawdzić - może kogoś zachwyci. Przeciwnie, bardzo jestem ciekawa.

PS. Od momentu napisania tej notki minęło sporo czasu. Gdyby nie jej treść, niewiele pozostałoby po lekturze "Płynąc do domu". Wrażenia zatarły się zupełnie.

"Historia małżeńska"

Na szczęście nie muszę już wybierać, na co iść do kina, nie muszę oglądać dwóch filmów w ciągu jednego weekendu. Liczba interesujących premier wyraźnie przyhamowała. Tym razem wybrałam się na "Historię małżeńską" ze Scarlett Johansson i Adamem Driverem. To opowieść o rozpadającym się małżeństwie z dziesięcioletnim stażem. Ona (Nicole) pochodzi z Los Angeles, co okaże się istotne w przebiegu konfliktu, a właściwie wojny, jaka między rozwodzącymi się małżonkami wybuchnie. On (Charlie) z amerykańskiej prowincji, ale od dawna czuje się nowojorczykiem. Mają syna, mieszkają i pracują w Nowym Jorku - Charlie jest reżyserem teatralnym, Nicole gra w jego zespole teatralnym. Przed obojgiem rysują się nowe perspektywy zawodowe. Ona dostała propozycję pracy w serialu, który kręcony jest w jej rodzinnym mieście, on ma szansę po raz pierwszy pracować ze swoim teatrem na Broadway'u. Tocząca się sprawa rozwodowa wywróci ich życie do góry nogami, szczególnie jego. 


"Historię małżeńską" ogląda się znakomicie. Trochę przypomina kino Woody Allena - dużo inteligentnego gadania, nieco nowojorskich plenerów i atmosfery, poważne problemy przełamywane humorem. Historię Charliego śledziłam ze zdumieniem, złością, współczuciem i zwyczajną ciekawością. Jak się skończy? Czy wybrnie z kłopotów, w które wpakowała go Nicole, a przy okazji siebie też, jedną nierozsądną decyzją, że sprawa rozwodowa będzie toczyła się z udziałem adwokatów. W tym momencie rusza prawnicza machina, której konsekwencje wprawiają w osłupienie nie tylko Charliego, ale i polskiego widza nieobeznanego z amerykańskim systemem sprawiedliwości. Nie chcę spojlerować, ale taki rozwód to prosta droga do finansowej ruiny, nabijanie kabzy sprytnym prawnikom i zupełna dezorganizacja życia. A stawką jest opieka nad dzieckiem. Świetną scenę prawniczego pojedynku na argumenty i riposty oglądałam z mieszaniną podziwu, zdumienia i złości. Charlie znalazł się w iście kafkowskiej sytuacji, której długo nie rozumie, nie zdaje sobie sprawy z jej konsekwencji dla swojego życia i z której nie ma wyjścia. W końcu musi skapitulować, podporządkować się i spełniać kolejne, często absurdalne, wymagania, aby w oczach sądu stać się perfekcyjnym ojcem. Sprawa rozwodowa sprawia, że relacje między Nicole i Charliem stają się coraz gorsze, a porozumienie niemożliwe. Wcześniej był chłód i uprzejmość, teraz są kłótnie, pretensje, obwinianie się. Ta sytuacja odbija się oczywiście na dziecku. Obserwujemy, jak się zmienia i oddala się od ojca. Czy to wina matki? Czy zmiany środowiska?


Ale dość tych zachwytów. Bo im bliżej końca, tym bardziej uświadamiałam sobie, że poza zdumieniem, ciekawością i złością nic innego nie czuję. Jakoś nie poruszyły mnie głębiej problemy Nicole i Charliego. Czegoś mi w ich historii zabrakło, pozostawałam obok. Przypomniałam sobie znakomity "Boyhood" Richarda Linklatera, może dlatego, że też opowiada o rozbitej rodzinie. Tamten film mnie autentycznie poruszył, był prawdziwy i głęboki. W tym zestawieniu "Historia małżeńska" wypada blado. Świetnie zrobiona, świetnie zagrana, ale to tylko filmowa konfekcja. 


Jednak to nie wszystkie moje zarzuty pod adresem "Historii małżeńskiej". Było jeszcze coś, co mi przeszkadzało, a nawet drażniło. Otóż mimo że film ma dwoje bohaterów, od jakiegoś momentu miałam wrażenie, że historia opowiadana jest z punktu widzenia Charliego. To jemu współczułam, to on wydawał mi się ofiarą, to jemu kibicowałam, to jego racje wydawały mi się prawdziwe. Właściwie trudno powiedzieć, czy za decyzją Nicole o odejściu od męża stoją poważne powody, czy to to tylko chwilowy kryzys, który można by rozwiązać. Miałam wrażenie, że sama nie wie, czego chce, jest osobą chwiejną, ulegającą wpływom innych. A chyba nie takie były intencje twórców filmu. Podejrzewam, że racje miały być rozłożone, a perspektywa, z której widz spogląda na problem, zmieniać się. Nie wiem, czy to wina Scarlett Johanson, czy scenariusza, czy reżysera. Mnie ta dominująca męska perspektywa przeszkadzała bardzo. A może to tylko moje wrażenie? 

Mimo tych uwag nie odradzam obejrzenia "Historii małżeńskiej". Chociaż według mnie to tylko świetnie zrobiony ładny film o poważnych sprawach.

Popularne posty