"Guguły" (Czarne 2014) to najbardziej utytułowana książka Wioletty
Grzegorzewskiej. Nominowana do najważniejszych polskich nagród literackich, Nike i Gdyni, i do kilku zagranicznych, w tym tak prestiżowej jak międzynarodowy Booker. Ten zbiór opowiadań, a może powieść, znalazł się na długiej liście nominowanych. Razem ze "Stancjami" i ostatnio wydaną "Wilczą rzeką" stanowi trylogię - historię Wioli, alter ego autorki. "Guguły" to historia jej dzieciństwa i wczesnej młodości, "Stancje" czas studiów w Częstochowie, wreszcie "Wilcza rzeka" opowieść o nieudanym małżeństwie, doświadczeniu emigracji i tułaczce w czasach pandemii. Kilka lat temu sięgnęłam po "Stancje", które mnie zachwyciły, a ostatnio przeczytałam najpierw "Wilczą rzekę", a zaraz po niej "Guguły".Cóż, muszę przyznać, że trochę się rozczarowałam. Nie żeby książka była słaba, nie żebym żałowała, ale po znakomitych "Stancjach" i przy tak rozbudowanych oczekiwaniach spodziewałam się czegoś poruszającego i fantastycznie napisanego. Tymczasem czuję niedosyt. Zastanawiam się, co w tej książce aż tak zachwyciło, że zyskała tyle nominacji. Może czas jej sprzyjał? Może w roku 2014 opowieść o doświadczeniach dziewczynki mieszkającej w małej wiosce na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, w kamiennym, zawilgoconym domu, wychowującej się w prostej rodzinie była czymś świeżym w literaturze? Czytając, miałam wrażenie, że już to znam - dziecięcą naiwność, smutki i radości, wydarzenia zabawne i tragiczne, rodzinne historie, peerelowski kontekst i peerelowskie paradoksy, pierwsze rozczarowania, pierwsze seksualne doświadczenia i pierwsze próby z używkami i molestowanie. Nową figurą jest tylko ojca, który zmusza Wiolę, aby pomagała mu patroszyć i wypychać martwe ptaki i zwierzęta. Doskonale też wiem, jak trudno będzie odnaleźć się starszej już Wioli w szkole średniej i na studiach w Częstochowie, bo nie da się zasypać tego braku kulturowego backgroundu, którego nie dostała w swoim rodzinnym domu. Wiem to od Didiera Eribona i Edouarda Louisa, których w międzyczasie przeczytałam, oraz od Elizabeth Strout (za nią akurat nie przepadam). No i od samej Grzegorzewskiej z jej "Stancji", gdzie to doświadczenie obcości, nieprzystawalności, gorszości i zagubienia jest oddane bardzo mocno.
Tymczasem czytałam "Guguły" z przyjemnością, ale bez emocji. Może przeszkadzała mi forma - krótkie opowiadania zawsze zakończone jakąś puentą, raz dowcipną, celną, raz mniej. Może po "Stancjach" spodziewałam się czegoś ciekawszego językowo, obrazowego stylu - większego nagromadzenia metafor i porównań, co przenosi prozę w inne, nie tak dosłowne, rejony. Niby to wszystko w "Gugułach" jest, ale ciągle mi mało. A może mitologizuję "Stancje" i każde porównanie z tamtą powieścią musi wypaść niekorzystnie? Albo ta proza wymaga większego skupienia, a ja z braku czasu czytałam z doskoku? Może lepiej tę krótką książkę połknąć na raz? Jak widać więcej tym razem pytań niż odpowiedzi, ale to najlepiej świadczy o moim odbiorze "Guguł". Jeśli książka zrobi na mnie wrażenie, pisze się samo, słowa swobodnie płyną spod palców. Tym razem czuję, że niewiele mam do powiedzenia. Dopiero dwa ostatnie opowiadania wznoszą tę prozę na wyżyny. Jest w nich to coś, czego tak łaknę w literaturze. Coś, co sprawia, że zwyczajne zdarzenia zyskują moc prawdy, przejmują.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz