Filmowe remanenty - "Tamte dni, tamte noce", "Najlepsze polskie 30

W kinach żniwa. Nowość goni nowość, a wiele z nich to must see filmowego maniaka.  Nie nadążam. W tym tygodniu byłam w kinie dwa razy, a i tak na razie opuściłam węgierską "Duszę i ciało", może jeszcze się uda. A przyszły weekend to premiera najnowszego Zwiagincewa, o którym już od dawna głośno, no i amerykańskie "Trzy billboardy za Ebbing Missouri", podobno też bardzo dobre. I jak to wszystko ogarnąć? A dzisiaj polecać będę ze wszystkich sił  głośne już "Tamte dni, tamte noce" i "Najlepsze polskie 30'", brzmi tajemniczo, ale kto się kinem interesuje, wie, o co chodzi, a tych, którzy nie mają pojęcia, proszę o chwilę cierpliwości.

Od jakiegoś już czasu o "Tamtych dniach, tamtych nocach" mówiło się i pisało dużo i bardzo dobrze, więc wiedziałam, że trzeba trzymać rękę na pulsie, ale kiedy tydzień temu odkryłam, że film powstał według scenariusza niegdyś mojego ulubionego reżysera Jamesa Ivorego, który w czerwcu skończy dziewięćdziesiąt lat, co mnie zaskoczyło i zmartwiło, no bo pewnie już nic nie nakręci, a kanwą dla scenariusza była powieść francuskiego pisarza Andre Acimana (właśnie się ukazała, nie omieszkam przeczytać), którego świetną książkę "Wyjście z Egiptu" czytałam kilka lat temu, wiedziałam, że jestem w domu. No więc poszłam i zachwyciłam się, wzruszyłam i bardzo mocno przeżyłam. Być może kogoś "Tamte dni, tamte noce" znudzą, bo to film do kontemplowania. Taki, gdzie najwięcej dzieje się gdzieś pomiędzy - w gestach, w spojrzeniach, w obrazie. Jest tak zmysłowo piękny, jego akcja rozgrywa się w tak sielskich i pięknych krajobrazach północnych Włoch, gdzieś w Lombardii, w starej włoskiej willi, na obrzeżach pięknego miasteczka, a przez chwilę w zielonych górach, że aż dech zapiera. A ponieważ matka siedemnastoletniego Elio, głównego bohatera, jest tłumaczką literatury niemieckiej, a ojciec profesorem archeologii, a i sam Elio to chłopak niezwykły, komponuje, słucha muzyki, jest wyczulony na sztukę, więc i widz obcuje ze sztuką - słucha literackich cytatów, ogląda reprodukcje antycznych rzeźb, muskularnych, nagich męskich ciał. Film jest pięknie fotografowany, wiele w nim zmysłowych metafor. A to wszystko wbrew pozorom nie ocieka lukrem, nie ma w tym ani deka hollywoodzkiej gładkości, filmowego fałszu. Patrzymy na stary, pełen dzieł sztuki, piękny dom, w którym normalnie się żyje, w pokojach bywa bałagan, a elewacja w niektórych miejscach się łuszczy. Jest niezwyczajnie i zwyczajnie zarazem. Na tym tle toczy się opowieść o dojrzewaniu, o budzeniu się zmysłów, o pierwszych seksualnych doświadczeniach i pierwszej wielkiej miłości, no i o odkrywaniu seksualnej orientacji. Bo przecież niczego nie zdradzę, jeśli napiszę, że jest to gejowska love story. Ale miłość jest miłością, obojętnie, kogo spotyka, czy dwóch mężczyzn, czy dwie kobiety, czy kobietę i mężczyznę, więc, czytelniku tej notki, obojętne jakiej orientacji jesteś, jeśli tylko w tym obrazie szczęśliwej-nieszczęśliwej miłości odnajdziesz swoje doświadczenia, to film trafi cię na pewno w jakiś czuły punkt. Im boleśniejsze były, tym mocniej. Ale chociaż teraz ci smutno, to przecież dlatego, że kiedyś byłeś szczęśliwy. A może jesteś już w innym momencie życia i myślisz o tamtej szczęśliwej-nieszczęśliwej miłości tylko z czułością, bo ból uleczył miłosierny czas? I o tym też opowiada ten film. Przypomina tę stoicką (?) mądrość, o której w czasach, kiedy nie wolno nam cierpieć, kiedy musimy się uśmiechać i udawać, że wszystko jest ok, lubimy zapominać. Ale dość już pisania, bo "Tamte dni, tamte noce" trzeba kontemplować, a nie o nich gadać. Żadne słowa nie oddadzą urody tego filmu, jego mądrości i wzruszenia, jakie niesie.

A teraz już krócej o "Najlepszych polskich 30'-ach". Cóż to takiego? Otóż po raz pierwszy do kin weszły zebrane w jedną całość trzy filmy debiutujących reżyserów, trzydziestki, nazywane tak z tego prozaicznego powodu, że trwają mniej więcej pół godziny każdy. Warto na nie zapolować, bo owszem wchodzą do kin, ale pokazywane są raczej na pojedynczych seansach, a nie w ramach regularnego repertuaru. Bardzo chciałam je zobaczyć ze względu na "Najpiękniejsze fajerwerki ever" Aleksandry Terpińskiej, o których już dawniej słyszałam. Film nagradzany, żyjący festiwalowym życiem. I rzeczywiście robi wrażenie ta chłodna, nieco odrealniona opowieść o młodych ludziach, których nagle zaskakuje raczej nie wojna, bardziej chyba jakiś krajowy kryzys, rewolta. A oni nie potrafią w nią uwierzyć, przejąć się, porzucić swojego zwykłego życia i przyjmują wszystko z niedowierzaniem. Ignorują to, co się dzieje, i uciekają w swój świat. Ale prawdziwym zaskoczeniem, pewnie dlatego, że nic o nich nie wiedziałam, były dwa inne filmy. "60 kilo niczego" Piotra Domalewskiego, który w międzyczasie zdążył już nakręcić pełnometrażową fabułę, czyli znakomitą "Cichą noc". Przejmujący film o tym, jak traktowani są ukraińscy robotnicy w Polsce. Z ostro zarysowanym dylematem moralnym, trochę w stylu dawnych obrazów Zanussiego. Drugi to świetny, wzruszający, bezpretensjonalny dokument Marka Skrzecza o chłopaku z małego miasteczka, który marzy o tym, aby trenować wrestling. Te filmy może właśnie ze względu na lapidarność wymuszoną ograniczonym czasem walą jak obuchem w głowę. Są takim destylatem - krótko, zwięźle, dosadnie. Stawiają problem, moralny dylemat, szkicują go i zmuszają do myślenia. Pozostawiają z rozdziawioną gębą. Pewnie gdyby nie sława "Najpiękniejszych fajerwerków ever", nie wybrałabym się na nie i wiele bym straciła. Warto wspomnieć, że w w obu fabułach grają znakomici aktorzy - Justyna Wasilewska, mniej znany Piotr Polak, świetny Grzegorz Damięcki, a w rolach odrażających typów Andrzej Grabowski i Tomasz Schuchardt. Żałuję tylko, że ze względu na późną porę nie mogłam zostać na spotkaniu z Aleksandrą Terpińską, jakie odbywało się po seansie. Szukajcie "Najlepszych polskich 30'-ek'". Warto.

Miljenko Jergovic "Psy nad jeziorem"

Bałkańskiego pisarza Miljenka Jergovicia wielbię za dwie powieści. To "Ruta Tannenbaum" i "Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki". Za tę drugą dostał kilka lat temu Angelusa, pierwsza, według mnie jeszcze lepsza, była do nagrody kiedyś nominowana, ale chyba nie znalazła się w ścisłym finale. Bardzo lubię też i cenię esej "Ojciec", historię rodzinną pisarza. Wysoko stawiam zbiór opowiadań "Drugi pocałunek Gity Danon". Ale dwie jego samochodowe opowieści już mnie tak nie zachwyciły, szczególnie "Buick Riviera", "Wołga, Wołga" jest znacznie lepsza, ale jednak to nie powieść klasy dwóch pierwszych wymienionych przeze mnie. O wszystkich pisałam. Na lekturę czeka jeszcze "Wilimowski" i "Freelander", trzecia z serii samochodowej. Teorię mam taką, że najlepiej wychodzą Jergovicowi powieści grube.

No a teraz sięgnęłam wreszcie po "Psy nad jeziorem" (Czarne 2017; przełożyła Magdalena Petryńska). Tłumaczka dopięła swego i doprowadziła do wydania kolejnej powieści pisarza, a wiem, bo miałam okazję chwilę z nią rozmawiać  po spotkaniu z Jergoviciem, które współprowadziła, że nie było to takie proste. Jeśli ktoś nie zetknął się dotąd z prozą bałkańskiego pisarza, a chciałby spróbować, to namawiam go koniecznie na "Rutę Tannenbaum" i "Srdę". Wzięcie na pierwszy ogień "Psów nad jeziorem" może nie okazać się tak fascynujące, bo nie ma co kryć, to książka nie jest książka klasy tamtych dwóch. Ja oczywiście nie żałuję, że ją przeczytałam, znalazłam tu to, co cenię u pisarza najbardziej, czyli żywioł nieskrępowanej opowieści, ale jednocześnie nie mogę powiedzieć, aby "Psy nad jeziorem" wywarły na mnie większe wrażenie. Mam też poczucie, że być może jakaś warstwa powieści jest dla mnie niedostępna, a to dlatego, że, jak pisze autor w krótkiej odautorskiej nocie, "Psy nad jeziorem" to ćwiczenie stylistyczne na marginesie serialu telewizyjnego "Zagubieni" i powieści Roberta Bolano "Dzicy detektywi". Tak, słusznie w tym momencie domyślasz się czytelniku tej notki - serialu nie widziałam, Roberta Bolano nie czytałam w ogóle. Zostawiam więc ten wątek i przyznaję, że pewnie ktoś, kto obie pozycje zna, będzie miał z "Psów nad jeziorem" więcej satysfakcji.

A co zostało dla czytelnika takiego jak ja? Żywioł opowieści i poczucie, że świat jest jednym wielkim chaosem i padołem łez. Tyle tu bólu, zbrodni, bezsensownej przemocy, wojen, chorób i śmierci. Jako realistka, co niektórzy mylą z pesymizmem, i pilna obserwatorka przeszłej i obecnej rzeczywistości zgadzam się z taką diagnozą, ale ... Ale mam takie wrażenie, że albo autor pisze pod tezę, albo wyrzucił z siebie całą złość i całe przerażenie złem, jakie pleniło się i pleni na świecie. Raczej stawiałabym na to drugie. Niemal wszystkie opowieści, jakie snuje dwóch bohaterów, jeden, pogrążony w śpiączce bałkański pisarz, i drugi, recepcjonista z belgradzkiego hotelu, który go znalazł, dotykają wojennych zbrodni, śmierci, choroby, przemocy. Jergovic w swojej powieści stale wraca do historii Bałkanów, do drugiej wojny, czasów komunizmu, najnowszych wojen. Jest dosadny i ironiczny, w lapidarny sposób wyrzuca światu niepamięć i obojętność. Jego bohaterowie nie są w stanie uniknąć śmierci, nawet jeśli bardzo przed nią uciekają. Za to zbrodniarze często kary unikają i dożywają swych dni gdzieś w Ameryce Południowej jako szanowani obywatele. Nawet dzieciństwo kryje mroczne tajemnice.  Wszystkie opowiadane historie, a jest tu ich kilka, podporządkowane są kanonom gawędy. Recepcjonista wymyśla historię swojej kuzynki, ale snuje ją w miarę logicznie i składnie, od początku do końca. Inaczej jest z opowieściami pisarza pogrążonego w śpiączce. Jego historie są chaotyczne, skacze od jednej do drugiej, nie wiadomo, co jest prawdą, co sennym majakiem. Trzeba się tym gawędom podporządkować, poddać, pozwolić uwieść, poczuć przyjemność, jaka płynie z opowiadania. Czasem nawet jest śmiesznie, bo tak to u Jergovicia bywa, śmiech miesza się z trwogą. 

 

Jarosław Kamiński "Tylko Lola"

Po książkę Jarosława Kamińskiego „Tylko Lola” (W.A.B. 2017) sięgnęłam, bo usłyszałam entuzjastyczną recenzję Justyny Sobolewskiej. Szczerze mówiąc, byłam pewna, że to debiut - wyznaję ze wstydem, wcześniej o autorze nie słyszałam. Tymczasem, jak się okazuje, ma na koncie dwie powieści, ta jest trzecia. Wszystkie wydane w tym samym wydawnictwie. Nie tylko Justyna Sobolewska wysoko ocenia kolejną powieść Kamińskiego, jak się zorientowałam, „Tylko Lola” zbiera pozytywne recenzje, chociaż jakiegoś wielkiego publicity nie ma. Na próżno szukałam wywiadu z autorem. Jak widać, akcja promocyjna na pstrym koniu jeździ. Czasem pisarz ze swą książką wyskakuje z przysłowiowej lodówki, innym razem głucha cisza. Ale do rzeczy. Nie będę tu robić podchodów, efektownych wstępów, tylko napiszę od razu, że książka spełniła moje oczekiwania. To znakomita lektura, która daje czytelnikowi satysfakcję, jaką sprawia czytanie świetnie skonstruowanej opowieści i świadomość, że oprócz trzymającej w napięciu story dostajemy znacznie więcej.

„Tylko Lola” to historia dwóch kobiet. Lidii, urodzonej gdzieś około roku 1918, wywodzącej się z nizin społecznych, i Niny, młodszej od niej o dwadzieścia lat, kobiety wykształconej, z dobrego domu. Narracja prowadzona jest dwutorowo – na przemian dostajemy opowieść jednej albo drugiej. Każdy rozdział będący fragmentem ich uzupełniających się wspomnień opatrzony jest datą i miejscem. Jądrem wydarzeń jest rok 1967 i atmosfera, jaka poprzedziła marzec 68 roku. Ale akcja cofa się w przedwojenną przeszłość, zahacza nawet o wojnę domową w Hiszpanii, i wybiega w przyszłość, kończy się zasadniczo w roku 1988, kiedy komunizm w Polsce powoli dogorywa.

Co łączy prostą, z gruba ciosaną, chociaż wrażliwą Lidię, która swoją zawodową karierę w rodzącej się dopiero telewizji zawdzięcza partii, z żywiołową, błyskotliwą, nowoczesną, zanurzoną w świecie sztuki Niną? Początkowo praca w telewizji, potem dziwna przyjaźń, w rzeczywistości u źródeł ich znajomości stoi przeszłość. To z przeszłości wyłania się tytułowa, tajemnicza Lola, kuzynka Michała, ojca Niny, i wielka miłość Lidii. Wszystko, co robi Lidia dla Niny na prośbę jej ojca, robi w gruncie rzeczy z powodu Loli, bo tylko kiedy jest blisko jej krewnych, kiedy się z nimi spotyka, ukochana wraca do niej z przeszłości.

Zasadniczy konflikt w powieści związany jest z antysemicką nagonką, jaka rozpętała się w Polsce w wyniku partyjnych rozgrywek w roku 1967. Jego kulminacją były wydarzenia znane w historii jako marzec 68. Zwalnianie z pracy ludzi o żydowskich korzeniach, kreowanie atmosfery, która zmusiła wielu z nich do wyjazdu z Polski. Bardzo szybko dostawali potrzebne dokumenty – paszport, wizy, ale była to dla nich droga w jedną stronę. Sprzedawali wszystko, czego nie dało się zabrać, kupowali na czarnym rynku dolary i złoto. Dorobek życia okazywał się równowartością kilkuset zielonych, bo taki był ich czarnorynkowy kurs, i dwóch złotych obrączek. Jak zacząć wszystko od nowa ze stu dwudziestoma dolarami i jedną obrączką, bo drugą skonfiskowali celnicy? Nie chcę odnosić się więcej do treści książki, bo w historii Niny, jej ojca, Lidii i Loli jest wiele zagadek, które stopniowo odkrywamy, byłoby więc niewybaczalną zbrodnią pozbawianie kogoś, kto powieści nie czytał, przyjemności lektury.

O czym jest powieść Jarosława Kamińskiego? Jak już wspominałam, jedna jej warstwa dotyka historii Polski. Autor świetnie oddaje atmosferę i realia lat przedwojennych, ale szczególnie okres zgrzebnego, polskiego komunizmu. Czasem tylko szkicuje, robi to jednak w takim stopniu, że czytelnik może zanurzyć się w tamten świat, innym razem kreuje przeszłość dokładniej. Opisuje mieszkania, ulice, atmosferę w pracy, życie towarzyskie. Naradom przy powstawaniu nowego programu towarzyszą kłęby papierosowego dymu wydmuchiwane przez bohaterów, którzy palą jak smoki. Kto w tamtych czasach myślał o tym, że palenie szkodzi? Czasem Lidia i Nina wpadają do słynnego warszawskiego SPATIF-u, gdzie nie żałują sobie alkoholu. Ta pierwsza, która mimo stanowiska w telewizji pozostaje mieszkanką warszawskiej Pragi, w chwilach kryzysów wpada na melinę, gdzie daje się sponiewierać wódce i przygodnym mężczyznom.

Powieść stawia ważne pytania i prezentuje różne postawy. Mnie najistotniejszy wydał się problem tożsamości i związany z tym wybór drogi życiowej. Nina nieświadomie powiela gest swojego ojca z czasów młodości. Tak jak on ucieka, buduje swoje życie na nowo. Michał uciekając z żydowskiego sztetla, odcinając się od ojcowskiego sklepiku ze śledziami, małego, ciemnego i cuchnącego, zbudował sobie polską tożsamość, która stała się dla niego wybawieniem i pułapką. Ponieważ głównymi bohaterkami są kobiety, bardziej domyślamy się niż wiemy, że ojciec Niny powielił los tych Żydów, którzy się zasymilowali. Nie był ani stamtąd, ani do końca stąd. Jedni go odrzucili, inni nie do końca przyjęli. Niby wszystko było w porządku, ale kiedy demony odżyły, okazało się, że jest niczyj. Przeszłość już nie istniała, rozwiała się w dymie wydobywającym się z krematoryjnych kominów, a Polacy uznali, że tak naprawdę nie jest jednym z nich. Rozczarowany, poraniony, zrozpaczony nie potrafiłby rozpocząć po raz drugi nowego życia. Wciąż na nowo rachowałby się ze swoją polskością, powielałby polskie rytuały, które z czasem stałyby się tylko śmiesznym, nic nieznaczącym gestem. W otchłań polskości pociągnąłby za sobą córkę. Zostając, stał się postacią tragiczną, gdyby wyjechał, osunąłby się w groteskę. Gdziekolwiek by się znalazł, stałby się Polakiem rodem z gombrowiczowskiego „Transatlantyku”. A Nina chciała inaczej. Wyjazd był dla niej szansą. Mogła uciec od polskiego kotła, od wiecznego babrania się w przeszłości, mogła stać się każdym, zamieszkać gdziekolwiek i najważniejsze -  wreszcie sama decydować o sobie. Sobie zawdzięczać sukcesy i samodzielnie odpowiadać za porażki.

Inne ważne pytanie dotyczy tego, czy wolno ratować kogoś, pogrążając przy okazji innych? Na jak daleko idące kompromisy można iść? Czy można je zawierać z siłą iście diabelską? Z ludźmi, którzy grają nieczysto? Czy można być tak naiwnym? Chociaż dylemat postawiony przed Lidią wykańcza ją psychicznie, mnie odpowiedź w tych okolicznościach wydaje się oczywista – w końcu tym razem nie chodziło o ludzkie życie.

Powieść Kamińskiego jest też studium samotności. Nina, jej ojciec, Lidia są przeraźliwie samotni. Nie potrafią sobie pomóc, rozmawiać szczerze, ukrywają to, co najważniejsze, nie umieją o tym mówić. Pogrążają się w depresji, topią rozpacz w alkoholu, w ramionach przygodnych mężczyzn, zwijają się w kłębek na kanapie, ich ciała rozrywa ból. Kiedy noga im się powinie, świat robi się wrogi, nikt ich nie zauważa, stają się przezroczyści. Czytając, miałam wrażenie, że ich życie spowija mrok.

Ale „Tylko Lola” to przede wszystkim pełnokrwisty, pełnowymiarowy portret dwóch kobiet, Niny i Lidii. Budowany także poprzez język. Inaczej opowiada Nina, innego języka używa Lidia. I tu moja pierwsza wątpliwość – chociaż doceniam kunszt językowy autora, to jednak wydaje mi się, że nie jest to język takiej kobiety jak Lidia, prostej, z gruba ciosanej. Dostrzegam tu raczej echa znane mi ze sztuk Pawła Demirskiego, z „Pawia królowej” albo „Dwojga biednych Rumunów mówiących po polsku” Masłowskiej. Ale może jestem w błędzie, bo nie mam niestety ucha do języka. A skoro o wątpliwościach mowa, to muszę napisać o jeszcze jednej. Otóż zupełnie nie rozumiem, dlaczego w epilogu autor postanowił wyłożyć czytelnikowi interpretację swojej powieści. Expresis verbis. Dlaczego nie zaufał jego inteligencji? Ponieważ bardzo mnie to zirytowało, celowo pominęłam w moich rozważaniach ten wątek interpretacyjny.

 

"Atak paniki"

Rozczarowanie - to czuję po obejrzeniu "Ataku paniki", debiutanckiego filmu Pawła Maślony. Do piątkowego wieczoru, kiedy to obejrzałam jak zwykle Tygodnik Kulturalny, byłam przekonana, że "Atak paniki" musi mi się podobać, bo od czasu gdyńskiego festiwalu zewsząd słyszałam głosy zachwytu. Brawurowy debiut - tak między innymi pisano o filmie. Nic dziwnego, że kinowej premiery wyczekiwałam niemal jak kania dżdżu. Dopiero różnica zdań we wspomnianym Tygodniku Kulturalnym zasiała ziarenko niepokoju, ale przecież o niczym nie przesądzała. Przeciwnie, moja ciekawość wzrosła. Tym bardziej, że wątpliwości zgłaszał Grzegorz Brzozowicz, krytyk muzyczny, który lubi w dyskusji na  temat filmu czy teatru przyjmować pozycję szarego widza i marudzić, a nawet obśmiewać. Nie zawsze się z nim zgadzam. Drugim kręcącym nosem był poważny jak zawsze Adam Gawęda znawca komiksu. Twierdzili, że "Atak paniki" jest nieśmieszny i ma dłużyzny, bo dialogi ciągną się w nieskończoność. Chociaż, jak już zdradziłam, i ja jestem rozczarowana, to jednak z trochę innych powodów. Ale po kolei.

Otóż nie nudziłam się, przeciwnie, obejrzałam film z przyjemnością. Czasem się uśmiechnęłam, ale nie śmiałam się w głos, do łez. Nie ja jedna. Na sali przeważało milczenie, z rzadka było słychać parsknięcia śmiechem, raczej pojedyncze. Owszem, reżyser i scenarzyści zgrabnie żonglują kilkoma równolegle prowadzonymi wątkami. Jak to w takich filmach bywa, historie bardziej lub mniej zazębiają się dzięki bohaterom, aż wreszcie mają spleść się w zgrabną całość. Tu dodatkową trudnością i przyjemnością dla widza jest też mieszanie czasu. Wątki nie są pokazywane w porządku chronologicznym, więc tym bardziej trzeba sobie te puzzle składać. Świetni są aktorzy, nie tylko nagrodzona w Gdyni Magdalena Popławska, także Artur Żmijewski, rzadko oglądana na ekranie Małgorzata Hajewska-Krzysztofik i przede wszystkim Dorota Segda, która gra powściągliwie, ale za to jak. Jak dotąd wszystko było w porządku, bo o to, że nie ryczałam ze śmiechu, pretensji nie mam. Rozczarowanie przyszło na końcu. To już? - pomyślałam. Tylko tyle? Dla mnie problem tego filmu tkwi w scenariuszu, a ściślej w jego finale. Tym historiom brakuje puenty. No bo to, że na końcu okazuje się, iż wszyscy bohaterowie jakoś są ze sobą powiązani, to przecież za mało. Tego oczekujemy po tak skonstruowanym filmie. No i co z tego, że ten jest bratem tej, że tamta jest jej szkolną koleżanką, ktoś byłym mężem innej bohaterki i tak dalej. To za mało. Twórcy filmu i krytycy, których słyszałam, twierdzą, że bohaterowie z własnej winy, z powodu zaniechań i błędów doprowadzają się do stanu, kiedy to wpadają w panikę. Moim zdaniem nie istnieje taki prosty związek pomiędzy tym, co robili wcześniej, a tym, co się im przydarza albo tym, jak reagują na sytuację, w jakiej się znaleźli. Może najklarowniejsza pod tym względem jest historia nałogowego gracza komputerowego.

Po wyjściu z kina zadałam sobie pytanie - po co to wszystko? Tylko dla zabawy? Dla mnie tak, ale twórcy "Ataku paniki" mają chyba pretensje do czegoś więcej, takie mam wrażenie po wysłuchaniu kilku wywiadów z nimi. To również zdają się sugerować zachwyceni filmem krytycy. Problem w tym, że na głębszym poziomie nie potrafię współczuć bohaterom ani przejąć się ich losem, ani nawet kpić z nich jakoś bardzo. Niewiele mnie oni obchodzą, a przecież powinni. Na tym polega moc sztuki - porusza mnie czyjś los, czyjaś postawa, nawet jeśli jego doświadczenia są mi obce. Nie przeżyłam też żadnego ataku paniki, nie pomogła ani narastająca w finale muzyka, ani szybki montaż. Zresztą mam wrażenie, że nie zawsze o panikę tu chodzi, czasem po prostu bohaterowie mają zwyczajnie dość, a to nie to samo, co panika. Ale nie czepiajmy się słówek.

"Atak paniki" ze względu na temat bywa porównywany do "Dzikich historii". Chociaż nie byłam jakąś wielką entuzjastką tamtego filmu, to teraz widzę różnicę, niestety na niekorzyść debiutu Pawła Maślony. Opowieści z "Dzikich historii" wybrzmiewają, kończą się klarowną puentą, nie wszystkie są oczywiście równe. Pewnie to łatwiejsze, bo tamten film składa się z osobnych nowel. Przypomina mi się też moje ulubione "Zero" Pawła Borowskiego, film oparty na podobnej konstrukcji jak "Atak paniki". Tam wszystko zostało przeprowadzone jak w zegarku, wszystko razem zagrało, a całość była przejmująca i przygnębiająca.

Na koniec, jak zawsze w podobnych sytuacjach, kiedy ze zdziwieniem stwierdzam, że nie zachwyca, skoro zachwycać powinno, podzielę się lekkim niepokojem. Może to ze mną jest coś nie tak? Może jestem za mało wrażliwa, nie dość inteligentna, aby pojąć, odczuć, a na końcu wybuchnąć entuzjazmem? Ale zaraz przychodzi otrzeźwienie. Przecież mam prawo do mojego zdania i mojego votum separatum, które niniejszym zgłaszam.

Renata Lis "W lodach Prowansji. Bunin na wygnaniu"

Od dawna zbierałam się, aby przeczytać książkę Renaty Lis „W lodach Prowansji. Bunin na
wygnaniu” (Sic! 2015), która w 2016 roku zdobyła nominacje do dwóch ważnych nagród literackich, Nike i Gryfii. Dużo się o niej wówczas mówiło, a że wcześniej zachwyciłam się „Późną godziną” - emigracyjnymi opowiadaniami Bunina i fragmentami jego dziennika z czasów rewolucji (trochę mniej) w tłumaczeniu i opracowaniu właśnie Renaty Lis, zatem nic dziwnego, że chciałam sięgnąć po książkę o ich autorze. Celowo nie używam słowa biografia, bo „W lodach Prowansji” biografią nie jest. Po pierwsze autorka śledzi życie Bunina przede wszystkim w latach 1940-1944, kiedy mieszkał w Grasse na południu Francji, sięga też trochę wstecz i wybiega do przodu (śmierć pisarza), ale zajmuje się tylko okresem, kiedy przebywał już na emigracji, nie wraca do lat spędzonych w Rosji. Po drugie ta książka jest czymś więcej niż fragmentem biografii, jeśli by takie założenie przyjąć. Bo Renata Lis ucieka w liczne dygresje, nawet współczesne dotyczące dzisiejszej Rosji, najczęściej bardzo ciekawe. Kiedy na przykład opowiada o ucieczce Bunina i jego świty z Grasse zaraz po zajęciu Francji przez Niemcy, przywołuje obficie fragmenty „Szkiców piórkiem” Bobkowskiego z tego samego okresu. Stara się porównać ich doświadczenia, zastanawia się, czy mogli się spotkać gdzieś na drogach Francji ogarniętej paniką. Kilkakrotnie pisze o swoich wizytach w miejscach związanych z Buninem albo jego twórczością. Raz będzie to Grasse, innym razem klasztor Marty i Marii w Moskwie pojawiający się w jednym z opowiadań emigracyjnych, które w różnych ilościach i zestawieniach funkcjonują pod tytułem „Ciemne aleje”, a których wybór (czternaście) stanowi pierwszą część wspomnianej „Późnej godziny”. Jednak przede wszystkim główny temat książki to Bunin - pisarz emigrant. Ale siłą rzeczy jest to też opowieść o rosyjskiej emigracji, bo w takim środowisku niemal wyłącznie obracał się pisarz. Bo chociaż mieszkał we Francji, w Paryżu albo w Grasse, żył życiem rosyjskim. Mentalnie dawnej Rosji nigdy nie opuścił. Nie interesowała go Francja ani Francuzi. Tęsknił za Rosją, ale za Rosją sprzed rewolucji. Jego słowa o tym, że chciałby wrócić do domu, narobiły wiele szumu. Interpretowano je jako chęć powrotu do ojczyzny. Trzeba wiedzieć, że sowieckie władze robiły wiele, aby ściągnąć do kraju z emigracji znanych pisarzy, także jego. Renata Lis twierdzi, posiłkując się odpowiednią argumentacją, że Bunin nigdy nie miał takiego zamiaru.

Wątek emigracyjny wpisuje się w dzisiejszą dyskusję o uchodźcach i imigrantach. Jeśli ktoś wyobraża sobie, że życie Bunina, jego najbliższych, jego znajomych i innych rosyjskich emigrantów było usłane różami, to srodze się myli. Najpierw poniewierka w Turcji, kwarantanny, obozy przejściowe, straszne warunki, życie w barakach, w ścisku, bez miejsca na intymność, samotność. A potem we Francji ciągła walka o pieniądze. Raz było lepiej, raz gorzej. Nic dziwnego, że od jakiegoś czasu każdej jesieni Bunin i jego żona Wiera wyczekiwali werdyktu noblowskiej akademii, bo nazwisko pisarza pojawiało się w spekulacjach. Nie bez podstaw, bo zabiegano o nagrodę dla niego. Nobel ustawiłby go finansowo, zdjął odium proszalnika, bo tak często to wyglądało – pisarz zabiegał o pożyczki. Jak wiadomo Bunin Nobla dostał w roku 1933 i przez chwilę był królem życia, chociaż używał materialnych rozkoszy też na kredyt - a konto przyszłego czeku. Trwało to jednak krótko, korona szwedzka stała wówczas słabo, pieniądze rozchodziły się szybko, zainteresowanie wywołane nagrodą minęło, po jakimś czasie znowu miał problemy z wydawaniem swoich książek, a w latach 1940-1941, których przede wszystkim dotyczy książka Renaty Lis, po pieniądzach nie zostało nawet wspomnienie. To czas wyjątkowo dla mieszkańców graskiej Żanety, tak nazywała się willa, w której mieszkali, trudny. Drożyzna, brak jedzenia, srogie zimy. Bunin albo jego bliscy w rozmaitych zachowanych wspomnieniach czy listach piszą o trudnościach ze zdobyciem jedzenia na kartki, bo na czarnorynkowe nie było ich stać, o monotonnej diecie, o przeraźliwym zimnie panującym w domu. Do tego wojenny strach o siebie, o innych rozsianych po Europie, samotność, tęsknota. Takie to było życie. Zapomniany pisarz zmagający się z trudami codzienności. Do tego dochodził paniczny lęk przed śmiercią, o której myślał nie tylko w czasie wojny, ale i wcześniej, i później. Renata Lis próbuje dociec, z czego ta obsesja wynikała. Ostatni rozdział swojej książki poświęca autorka śmierci pisarza i temu, co się z nią wiązało.

Ale czasy wojenne są dla pisarza bolesne z jeszcze jednego powodu – ostatecznie opuściła Żanetę jego ukochana, Galina. Co prawda ich związek rozpadł się w roku 1933, kiedy poznała śpiewaczkę Margę i dla niej rzuciła Bunina, ale w ciągu tych lat często mieszkały z pisarzem, jego żoną Wierą i innymi rezydentami pod dachem Żanety. To też było dla niego bolesne, ale miał ją przynajmniej blisko. Renata Lis próbuje zrozumieć sytuację, w jakiej przez lata znajdowali się Bunin, jego żona Wiera i Galina. Szczególnie stara wczuć się w położenie Wiery, którą mąż postawił niegdyś przed faktem dokonanym i oświadczył, że zamieszka z nimi Galina. Co innego wiedzieć o romansie męża, co innego mieszkać z jego ukochaną w jednym mieszkaniu czy domu na oczach świata. Wiera pozornie pogodziła się z sytuacją, przynajmniej taką twarz pokazywała światu, ale jak dowodzi autorka, musiała cierpieć. Kochała go, a i on ją kochał. Niektórym trudno to zrozumieć, ale z uczuciami się nie dyskutuje. Tak było, tak żyli. Renata Lis tropi podobne trójkąty w opowiadaniach pisarza i znajduje ich sporo. Widać, że było to dla Bunina ważne. Niewiele jednak wiemy o tym, co czuli, jak to przeżywali. Bunin spalił dzienniki z tego okresu, a w swoich „Graskich dziennikach” Galina była bardzo dyskretna. Starannie wypreparowała ten temat.

Wiele miejsca poświęca autorka książki analizie emigracyjnych opowiadań Bunina. Dostrzega w nich to, czego zwyczajny czytelnik raczej nie ma szans zauważyć. Dopiero dysponując taką erudycją, wiedzą, znajomością języka, takim analitycznym okiem, można wynieść z ich lektury to, co dla zwykłego mola książkowego niedostępne. Szkoda. Jeszcze bardziej zmartwiła mnie informacja, że czytając Bunina w przekładzie, tracimy wiele. Pisarz operował ogromnym bogactwem językowym na polski trudno przekładalnym. To, co po rosyjsku brzmi niebanalnie, dojmująco, intrygująco, po polsku często zamienia się w kicz. Dlatego na pewno warto sięgnąć po „Późną godzinę” w tłumaczeniu Renaty Lis.

Oprócz spraw poważnych, analiz, erudycyjnych dociekań, dygresji, znajdziemy w książce Renaty Lis wiele ciekawostek z życia codziennego w Żanecie. Te drobiazgi ubrane są w formę czasem zabawnych, czasem smutnych miniatur. Dopełniają one portret Bunina. Zastanawiam się, czy go polubiłam. Nie wiem, ale na pewno mu współczułam.

Kto zna Bunina, kto lubi rosyjską literaturę, kto literaturę traktuje poważnie, powinien koniecznie sięgnąć po książkę Renaty Lis. A wcześniej, a może lepiej potem, koniecznie należy przeczytać „Późną godzinę” i delektować się opowiadaniami pisarza, które mnie jakiś czas temu zachwyciły. Chociaż na pewno nie wydobyłam z nich tyle, ile ich tłumaczka i popularyzatorka, to i tak lektura sprawiła mi wielką radość.

 

Ludwika Włodek "Cztery sztandary, jeden adres"

Miłośników odkrywania białych plam, zwiedzania terra incognita, dowiadywania się czegoś nieoczywistego o czymś, co wydawało się dotąd oczywiste i nieskomplikowane, namawiam, aby koniecznie sięgnęli po reporterską książkę Ludwiki Włodek „Cztery sztandary, jeden adres” (Wydawnictwo Literackie 2017). Ponieważ, jak to czasem bywa, nie od razu po skończeniu lektury udało mi się, coś o niej napisać, z konieczności, bo pamięć i emocje już nie tak świeże, wpis będzie krótki i może trochę powierzchowny. Mimo wszystko chciałam koniecznie zwrócić na ten reportaż uwagę.

Autorka zaprasza czytelnika do zgłębienia skomplikowanej historii Spisza, poznania jego mieszkańców i ich kultury, ale przede wszystkim próbuje odpowiedzieć na kilka pytań. Czyj jest Spisz – polski czy słowacki? Kim są Spiszacy – Polakami, Słowakami, a może Rusinami? A gdzie Węgrzy i Cyganie? A Niemcy sprowadzeni tam w XIII wieku? A Wołosi, którzy osiedlali się na Spiszu dwa  wieki później? A Żydzi, którzy do drugiej wojny też tam żyli? Ktoś taki jak ja, dla kogo nazwy Niedzica, Jurgów, Frydman, Łapsze, Kieżmark, Lubowla, Lewocza i Spisz niekoniecznie oznaczały jedno, dzięki książce Ludwiki Włodek otworzy oczy ze zdumienia i będzie miał poczucie, że wkracza na zupełnie nieznany dla siebie teren.

Skomplikowana historia powodowała, że Spisz kilkakrotnie w ciągu wieków zmieniał przynależność państwową, był dzielony pomiędzy różne państwa, wielokrotnie dokonywano korekty granic. To wszystko sprawiło, że ci, którzy tam mieszkali, a to ulegali madziaryzacji, a to słowakizacji albo musieli dokonywać wyboru, gdzie chcą mieszkać – w Polsce czy na Słowacji, co niekoniecznie oznaczało, że czuli się Polakami lub Słowakami. Szczególnie zmiany granic po pierwszej i drugiej wojnie światowej sprawiały, że dzielono gospodarstwa i rodziny. Autorka pokazuje, jak wszystko jest ulotne, jak często decyduje przypadek. To, kim Spiszak się czuł, zależało choćby od wyboru szkoły, w której uczono albo po węgiersku, albo po słowacku, albo po polsku. Dlatego dzieliły się rodziny, bywało, że jeden syn czuł się Słowakiem, drugi Polakiem. Potrzeba określania swojej narodowości zaczęła pojawiać się dopiero w dziewiętnastym wieku i później wraz z procesami, jakie toczyły się w całej Europie. Na Spisz przybywali tak zwani budziciele, którzy krzewili wśród miejscowych polskość albo słowackość czy węgierskość. Ludwika Włodek sporo miejsca poświęca najnowszej historii i pokazuje walkę o Spisz Polaków i Słowaków. Nie ucieka od niezbyt chlubnych kart naszej przeszłości, pisze o wykorzystaniu przez Polskę sytuacji i zajęciu części spornych terenów po traktacie monachijskim w 1938 roku. Pokazuje, jak na ziemiach przygranicznych niesnaski narodowościowe są żywe do dziś.

Ale „Cztery sztandary, jeden adres” to nie podręcznik do historii. Ta książka jest przede wszystkim opowieścią o ludziach, niezwykle barwną i zajmującą. Poznamy między innymi historię rodzin, które były właścicielami zamków w Lubowli i w Niedzicy oraz wielu innych ciekawych postaci związanych ze Spiszem. Ludwika Włodek pisze też o tym, jak dziejowe zawieruchy burzyły spokojne życie zwyczajnych ludzi. Opowiada o Żydach, którzy kiedyś żyli na Spiszu, a których już tu nie ma, i o Niemcach wysiedlanych po drugiej wojnie. O zsyłkach na Syberię po wkroczeniu Armii Czerwonej i prześladowaniach w komunistycznej Słowacji. Próbuje dociec, jakim cudem na Spiszu zachowała się do dziś jedna niemiecka wieś. Sporo miejsca poświęca Cyganom mieszkającym na Słowacji w miejscach, których nie da się nazwać inaczej niż getta. Pisze o księżach, którzy z nimi pracują, i o skomplikowanych problemach społecznych.

Po prostu jest to książka pasjonująca i naprawdę warto po nią sięgnąć.

 

Anna Bikont "Sendlerowa. W ukryciu"

Od kiedy tylko pojawiły się wieści, że Anna Bikont pracuje dla Czarnego nad książką o Irenie Sendlerowej, wiedziałam, że będę chciała ją przeczytać. Biografia miała się ukazać znacznie wcześniej, datę wydania przesuwano, w końcu "Sendlerowa. W ukryciu" (Czarne 2017) wyszła jesienią. Nie dziwi mnie, że książka powstawała tak długo - jestem pełna podziwu dla ogromu drobiazgowej pracy, jaki wykonała autorka. Przekopanie się przez tysiące dokumentów i wiele książek to robota iście benedyktyńska. Świadectwem tego są obszerne przypisy i pokaźna bibliografia. Myślę sobie, że mnie niestety nie starczyłoby cierpliwości, także talentu i determinacji, co stwierdzam z żalem. Dlatego nie ja piszę takie książki, tylko dzielę się refleksjami o nich. Cóż, pozostaje odrobina zazdrości i podziw dla tych, którzy to robią, no i oczywiście czytanie efektów ich mrówczej pracy.

Kiedy słuchałam o planach wydawniczych, a nawet kiedy książka się ukazała, nie miałam pojęcia, że narobi tyle szumu. Dlaczego? Bo sama byłam ignorantką, bo sama uległam mitowi Ireny Sendlerowej, która uratowała dwa i pół tysiąca żydowskich dzieci, osobiście wyprowadzała je z warszawskiego getta przez gmachy sądów na Lesznie, ich nazwiska zapisała na bibułkach i ukryła w słoiku zakopanym pod jabłonką, po wojnie żyła w zapomnieniu, niedoceniana, a w czasach stalinowskich prześladowana. Polska i świat o niej zapomnieli i byłoby tak po wiek wieków, gdyby nie kilka amerykańskich uczennic, które natknęły się na jej historię i w ramach szkolnego projektu przygotowały sztukę teatralną o Irenie Sendlerowej, i szczęśliwym zbiegiem okoliczności przypomniały ją światu. Prawda, że piękne i wzruszające? Łzy same cisną się do oczu. Tymczasem, jak się okazuje, gdzieś dzwonią, ale nie w tym kościele, nie rozdają rowerów, tylko kradną. Anna Bikont pokazuje, jak było naprawdę i naraża się na krytykę, bo nic tak dobrze nie robi na dobre samopoczucie jak piękny mit. Niektórzy twierdzą, że nie należało go burzyć. Jak mówiła sama Sendlerowa, kiedy dzięki amerykańskim uczennicom pod koniec życia eksplodowała jej sława, stała się doskonałym antidotum na "Sąsiadów" Grossa. Przyznam, że nie rozumiem zarzutów kierowanych pod adresem książki Anny Bikont, nie zgadzam się z nimi. Bo po pierwsze nie ma co dyskutować z faktami, a po drugie te fakty niczego Irenie Sendlerowej nie ujmują, przeciwnie dopiero teraz jest postacią z krwi i kości, a przez swoją wielkość i słabość, przez swoje wybory życiowe, przez swoje skomplikowane życie osobiste fascynującą.

Co w takim razie jest prawdą, a co miejską legendą stworzoną częściowo przez samą Sendlerową? Tak, ratowała żydowskie dzieci i nie tylko dzieci, robiła to, pracując w Wydziale Opieki, najpierw trochę na własną rękę, potem działając w Żegocie. Ale nie wyprowadzała ich osobiście, nie było ich aż dwa i pół tysiąca, nie ma też żadnej listy zakopanej w słoiku pod jabłonką. Irena Sendlerowa zajmowała się logistyką całego przedsięwzięcia. Szukała miejsc, gdzie dzieci można było ukryć, przekazywała na ten cel pieniądze, nieraz zawoziła je osobiście pod wyszukany adres. Takich kobiet jak ona, pracujących w tym samym Wydziale Opieki i współpracujących z Żegotą, kiedy powstała, było kilkanaście. Współdziałały ze sobą, przyjaźniły się, tworzyły całą siatkę pomocy. Jeśli chodzi o te mityczne dwa i pół tysiąca, to Anna Bikont udowadnia, że to po prostu niemożliwe. Wystarczy uświadomić sobie, że z miliona żydowskich dzieci wojnę  przeżyło pięć tysięcy. To dane szacunkowe, ile było ich dokładnie, nie wiadomo. Autorka próbuje dociec, kiedy i w jakich okolicznościach pojawiła się ta powielana potem liczba, w którą bezmyślnie wierzyliśmy. Czy to Irenie Sendlerowej coś ujmuje? Uratowanie jednego Żyda, jednej żydowskiej rodziny, to bohaterstwo, dzięki jej systemowej działalności i innych dzielnych kobiet ocalało ich kilkadziesiąt. To mało, żeby uznać kogoś za bohatera? A że nie wyprowadzała ich osobiście? Te sądy na Lesznie i inne sposoby tak działają na wyobraźnię! Tymczasem wyprowadzić, nie było taką sztuką, za to ocalić po aryjskiej stronie było rzeczywiście i sztuką, i bohaterstwem. I o tym też bardzo szeroko pisze Anna Bikont w swojej książce.

Co jeszcze jest mitem w opowieści o Irenie Sendlerowej? Jej historia powojenna. To, że nie była doceniana, zanim nie odkryły jej historii amerykańskie uczennice. Anna Bikont bardzo skrupulatnie przytacza dowody na to, że mówiono o niej, pisano, odznaczano. Faktem jest natomiast, że rzeczywiście dzięki amerykańskim uczennicom wybuchła na jej punkcie histeria. To wtedy powstał i utrwalił się jej mit, którego częścią było komunistyczne prześladowanie, co akurat nie jest prawdą. Drzwi do jej mieszkania, a potem do jej pokoju w domu opieki nie zamykały się, tylu przychodziło gości. Pisano o niej, przeprowadzano wywiady, kręcono filmy, odznaczano. Ba, została nawet zgłoszona do pokojowego Nobla, czym wyrządzono jej niezwykłą krzywdę. Dlaczego? Po szczegóły odsyłam do książki. Irena Sendlerowa w tamtych czasach sama przyczyniła się do powstania swojej legendy. Skrupulatnie czuwała nad piarem na swój temat, czego przykładem jest pełna nieścisłości i przekłamań poprzednia jej biografia pióra Anny Mieszkowskiej. Dlaczego to robiła? Nad tym też zastanawia się Anna Bikont i próbuje zrozumieć.

Tymczasem prawdziwa Irena Sendlerowa jest postacią fascynującą nie tylko ze względu na to, czego dokonała w czasie okupacji, ale także dlatego, że była kobietą skomplikowaną, pełną sprzeczności, dokonywała wyborów, które budzą sprzeciw. Żeby ją zrozumieć, trzeba sięgnąć do jej młodości. Otóż jej działalność wojenna i powojenny akces do nowych władz (z partii, czytaj z PZPR-u, nie wystąpiła nigdy, czego dowodzi Bikont), to efekt lewicowych poglądów. Tak, Sendlerowa już przed wojną była człowiekiem lewicy, dlatego zajmowała się opieką społeczną, dlatego w czasie wojny pomagała Żydom, dlatego po wojnie w komunistycznym państwie dalej robiła to, na czym znała się najlepiej i co było jej bliskie. Dopiero po latach w liście do jednej z żydowskich przyjaciółek pisze krytycznie o swoich powojennych wyborach. Trzeba też przyznać, że w czasie antysemickiej kampanii 68 roku zachowywała się bardzo przyzwoicie, co oczywiste w kontekście jej biografii. Równie skomplikowane, a przez to niepasujące do mitu, było jej nieudane życie osobiste. Bikont w swojej książce odkłamuje mity, odkrywa prawdziwą Sendlerową i stara się ją zrozumieć. Naprawdę niczego jej to nie odbiera.

Ale ta książka jest czymś znacznie więcej niż biografią tej konkretnej osoby. To także opowieść o polskim antysemityzmie, o tym, jak właśnie z tego powodu trudno było pomagać Żydom. Wrogiem Żydów i tych, którzy starali się ich ratować, byli niestety sami Polacy. Nie tylko szmalcownicy, ale ta milcząca większość, która szeptała między sobą, wskazywała, roznosiła plotki. To przez takich ludzi zlatywali się później szmalcownicy. To Polak był wrogiem i Polaka, i Żyda. A wystarczyłoby, żeby nie szeptali, żeby nie przeszkadzali. Opowiadając konkretne historie uratowanych przez Sendlerową dzieci, Bikont pokazuje, jak trudne było samo pomaganie i jak potworny był los ratowanych. Jak żyły w ciągłym lęku przenoszone z miejsca na miejsce, osamotnione, oddzielone od rodziców, wśród niekoniecznie życzliwych ludzi. Jak musiały udawać, że są kimś innym, często wielokrotnie zmieniając tożsamość, jak musiały wysłuchiwać antysemickich uwag, zapomnieć, kim są. Już sama decyzja o przekazaniu dziecka na aryjską stronę była nieprawdopodobną tragedią. No i tragedie powojenne. Co robić? Oddawać dzieci ich ocalałym krewnym, czy zostawić w rodzinie, która pokochała, albo u sióstr w klasztorze? Dziś te decyzje mogą wydawać się proste, ale trzeba pamiętać o niepewnych czasach, w jakich je podejmowano, i pozostałych okolicznościach.

Jest wreszcie książka Anny Bikont opowieścią o dzielnych ludziach, głównie kobietach, z Wydziału Opieki i z Żegoty, co często szło ze sobą w parze, które ratowały Żydów. I o innych, bywa, że bezimiennych, którzy im pomagali. Lektura obowiązkowa!!!!!!!

"I tak cię kocham"

Od jakiegoś czasu kilkakrotnie w moim ulubionym kinie widywałam zwiastun amerykańskiej komedii romantycznej "I tak cię kocham", więc pomyślałam sobie - jeśli będzie miała dobre recenzje, to się wybiorę. I stało się - recenzje dobre, nic innego wartego uwagi nie grali ("Party" podobno teatralne i niewykorzystany pomysł, "Gra o wszystko" przegadana; taki film musiałby być rewelacyjny, abym się skusiła.), a ja po "Dzikich różach" i "The Florida Project", i o tej  paskudnej porze roku potrzebowałam czegoś takiego. Lżejszego, inteligentnego, zabawnego, miłego. Więc poszłam.

Historia, jak wiadomo, oparta jest na faktach, jej bohater, amerykański aktor pakistańskiego pochodzenia Kumail Nanjiani gra siebie, jest jednocześnie współautorem scenariusza i niby wszystko się zgadza. Film przyjemny, inteligentny, zaskakujący, akcja napisana przez życie nie rozwija się w sposób przewidywalny, w ramy romantycznej komedii wtłoczono znacznie więcej - różnice kulturowe, ona Amerykanka, on zasiedziały w Stanach Pakistańczyk, konflikt rodzinny, dylemat, co wybrać miłość czy familię, z której kulturowo się wyrosło, ale którą się kocha, problemy małżeńskie. Ogromną przyjemnością jest też podziwianie Holly Hunter w świetnej roli. W ogóle wątek rodziców Emily i ich relacji z Kumailem poprowadzony jest bardzo ciekawie. No więc niby wszystko jest w porządku, niby powinno zachwycać, no może bez przesady - bardzo się podobać, a jednak nie zachwyca. Nie powiem, obejrzałam bez przykrości, ale też bez wielkiego entuzjazmu. Gdybym nie poszła, dziury w niebie by nie było, gdybym nie była w nastroju, pewnie bym żałowała. Nie wstawię "I tak cię kocham" na moją, krótką, listę filmów lekkich, które oglądam niemal za każdym razem, kiedy nadarza się okazja. Co na niej jest? "Notting Hill". "Cztery wesela i pogrzeb", "Wpływ księżyca", rzadko pokazywana "Zielona karta", może jeszcze coś.

Dlaczego "I tak cię kocham" nie dołączy do tego żelaznego repertuaru? No cóż, nie ma między nami chemii. Żeby film rozrywkowy porwał mnie, musi rzeczywiście być czymś niezwykłym, poprzeczka zawieszona jest wysoko. Po prostu za dużo w swoim życiu nachodziłam się do kina. Powiem szczerze, trochę się nudziłam - szczególnie pokazywane kilkakrotnie występy Kumaila i jego przyjaciół, wszyscy są komikami uprawiającymi mało w Polsce popularny stand up, również ich rozmowy dawały mi się we znaki. No i rozwleczone zakończenie, miałam wrażenie, że już, już, a tu jeszcze nie. Odradzać nie będę, jeśli ktoś ma ochotę na miłą, inteligentną komedię romantyczną nieociekającą lukrem, to proszę bardzo. Może to tylko ja marudzę.

"Dzikie róże"

Końcówka roku pożegnała mnie świetnymi filmami. W 2017 bywało różnie, zdarzały się okresy, że w kinie nie byłam kilka tygodni, co w moim przypadku jest sytuacją wyjątkową, a teraz taki miły akcent. Przed tygodniem "The Florida Project", tym razem "Dzikie róże" Anny Jadowskiej, o których od Nowych Horyzontów było już głośno. W Gdyni film trafił do sekcji Inne Spojrzenie zamiast do konkursu głównego, co raczej uznano za nieporozumienie. Odebrało to też Marcie Nieradkiewicz szansę na nagrodę aktorską, a gra w "Dzikich różach" rewelacyjnie. Nie tylko tu zresztą. To świetna aktorka. A sam film jest bardzo poruszający. Takie lubię najbardziej. Stawia dużo pytań, nie daje jednoznacznych odpowiedzi, zostawia pole do interpretacji. Długo o nim myślałam. To kameralna, rozpisana na kilku aktorów historia trzydziestoletniej Ewy mieszkającej na wsi gdzieś daleko od szosy - jeśli ktoś nie ma samochodu, skazany jest na łaskę sąsiadów lub kilkukilometrowy marsz i łapanie okazji. Ewa ma zrzędząca matkę, dwoje dzieci, męża pracującego za granicą i niewykończony dom, w którym da się już mieszkać, ale to wieczna prowizorka. Monotonna, męcząca codzienność i ogromna samotność. Więcej nie mam prawa zdradzić. Nie jest to oczywiście kino akcji, chociaż emocji nie brakuje. Ta rozgrywana w powolnym tempie, ale bez przesady, historia niesie ze sobą kilka suspensów. Ostatni, który jeszcze inaczej oświetla opowieść, na końcu. Trafił mnie niczym grom z jasnego nieba. Najważniejsze jest w tym filmie to, co rozgrywa się pomiędzy bohaterami. Ewą, jej mężem, matką i małą Marysią. Kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy, kto w kinie nie był, niech koniecznie "Dzikie róże" obejrzy".

"Dzikie róże" świetnie rymują się z "Cichą nocą" Piotra Domalewskiego. Podobnie jak tamten film są opowieścią o polskiej prowincji i odwiecznym polskim problemie - rozłące spowodowanej emigracją zarobkową. Andrzej, mąż Ewy, pracuje za granicą, podobno w Norwegii, tak głoszą filmowe materiały, ale z ekranu chyba ta informacja nie pada. Zarabia na lepsze życie dla całej rodziny, dla dzieci, jak mówi. Ale jakim kosztem? Takim jak zawsze. Nieobecny, wpada do domu na tydzień, jest gościem. Codzienne problemy, wychowywanie dzieci, być może kończenie domu, spadają na Ewę. Jak to wygląda? Wystarczy popatrzeć, ile zachodu, mitręgi i jakiej logistyki wymaga wyprawa po płatki jadalnej róży, które Ewa, tak jak inni mieszkańcy wioski, zbiera i sprzedaje. A zakupy? Gdzie jest sklep? Jak poradzić sobie bez samochodu? A lekarz? Wizyta w szpitalu to wyprawa jak na drugi kontynent. Co robić, takie życie. Andrzej pewnie nie ma pracy w najbliższej okolicy, a przynajmniej tak dobrze płatnej. Gdyby nie wyjechał, może jakoś wiązaliby koniec z końcem, ale musieliby mieszkać z matką, nie budowaliby domu. Chcą samodzielności, lepszego życia, ale to pułapka. Matka Ewy pewnie powiedziałaby, że taki los kobiety, że trudno - coś za coś, że tak zawsze było. Ewa niby się godzi, ale nie wytrzymuje. Samotność popchnęła ją w ramiona dużo młodszego od niej Marcela, jeszcze ucznia. I tu widz natrafia na pierwszy dyskomfort - o ile łatwiej, a może po prostu łatwo, byłoby nam zaakceptować romans z dorosłym facetem, o tyle taki układ budzi opór. No bo jak to, nie dość, że młodszy, to jeszcze uczeń. Jakbyśmy takiej sytuacji nie oceniali, takie historie się zdarzają, znałam parę, która spotkała się w dość podobnych okolicznościach, o ile wiem, są razem do dzisiaj. Trzeba wiele silnej woli i samozaparcia, aby oprzeć się uczuciowemu szaleństwu, co nie znaczy, że czasem nie powinno się próbować. Oczywiście odwrotna relacja, on starszy, ona uczennica, jest jakoś akceptowalna, bywa wdzięcznym tematem literackim i  filmowym. Jakie szanse ma taki związek jak Ewy i Marcela, jaką przyszłość? Raczej żadnej, ale nad tym nikt się nie zastanawia, przynajmniej na początku. Zresztą, czy Ewa chciałaby odejść od męża? Są przecież dzieci, jest dom, jest wspólna przeszłość, pewnie miłość. Może nadal go kocha. Wszyscy cierpią. Ewa, rozdarta między Marcelem a mężem, Andrzej (świetny Michał Żurawski), który powoli zaczyna się orientować, że coś jest na rzeczy, a przecież żonę kocha, i Marcel. Czy jego cierpienie jest mniej warte? Bo młody, więc zapomni, bo może myli pożądanie z miłością?

Ale to, co się dzieje, odbija się przecież także na dzieciach. szczególnie na Marysi, która przygotowuje się do pierwszej komunii. Z jednej strony martwi się o zdrowie mamy, nie wie, dlaczego była w szpitalu. Z drugiej buntuje się, mówi, że chciałaby, aby w tym szpitalu umarła. Miota się, stara się ściągnąć na siebie  uwagę i uczucia. Buntuje się też przeciwko komunii, do której ma przystąpić. Jaki wpływ na to ma sytuacja w domu? Nie wiemy. Zadaje podstawowe pytanie - co to właściwie jest komunia? Niewielu z praktykujących katolików zastanawia się, jaki sens ma przyjmowanie tego sakramentu przez dzieci, które go nie rozumieją. Powtarzają wyuczone formułki, ważne są prezenty i strój. Marysia zachwyca się suknią, nie chce wianka, bo jest nie taki, jak mają koleżanki, i oczekuje, że dostanie komputer. Komunia, która podobnie jak Wigilia w "Cichej nocy", ma być rodzinnym świętem, staje się grą pozorów. Wszyscy próbują udawać, że nic się nie stało. Coś jednak się dzieje. Ale na wspólnym zdjęciu wszystko wyjdzie doskonale. Prawie, bo przecież  Ewa właściwie się nie uśmiecha, podobnie jej matka.

I kolejne pytanie - ile wiedzieli sąsiedzi? O romansie na pewno. Ale czy o ciąży? Może się tylko domyślali? Szeptali pomiędzy sobą, ale pewności nie mieli? To całkiem prawdopodobne. Jeśli Ewa miała szczęście i brzuch był niewielki, to być może jakoś dało się go zamaskować. Takie przypadki przecież się zdarzają. A mąż? Czego się dowiedział po przyjeździe, czego zaczyna się domyślać? W takiej małej społeczności z jednej strony nic się nie ukryje, z drugiej o problemach się milczy, najwyżej ktoś coś komuś powie w tajemnicy, ten następnemu, tamten kolejnemu i tak dowiedzą się niemal wszyscy, ale głośno mówić się nie będzie. W końcu Ewa zmienia decyzję - postanawia wziąć dziecko, które chciała oddać do adopcji. Pod wpływem czego? Emocji związanych z poszukiwaniem zaginionego synka? A może to był impuls - zdecydowała się dopiero w samochodzie, kiedy doszło do drobnego wypadku? Kiedy w tych końcowych scenach patrzyłam na Ewę wychodzącą z domu, pomyślałam, że ucieka. Że ma dość. Ale równie dobrze mogła jechać coś gdzieś załatwić, a może jednak od razu wybierała się do szpitala, aby powiedzieć to, co w ostatniej scenie mówi. Co ją czeka? Jak zareaguje mąż? Próba wmówienia mu, że to jego dziecko, jest chyba z góry skazana na niepowodzenie. Nawet gdyby uwierzył, to  jego gniew z powodu tego, że ciążę przed nim ukryła, a dziecko oddała do adopcji, byłby niewyobrażalny. A może już mu powiedziała i wspólnie podjęli taką decyzję? To najmniej prawdopodobne. A reakcja sąsiadów? A Marcel? Wiele pytań i wiele problemów.

Jedną z zalet "Dzikich róż" jest kompozycja. Wiemy, że coś  się stało, ale nie wiemy co. Stopniowo zaczynamy się domyślać, że chodzi o ciążę. Byłam przekonana, że Ewa poroniła, bo raczej nie usunęła. W polskich warunkach w szpitalu niemal niemożliwe. Ostatnia scena spada jak grom z jasnego nieba, ale wtedy wszystko zaczyna się układać. Rozumiemy, dlaczego Ewa jest taka słaba (Czy z tego powodu zemdlała w kościele, czy tylko udawała, żeby uniknąć dwuznacznej sytuacji, kiedy nie przyjmie komunii?), dlaczego ściera z materaca plamę krwi, rozumiemy wreszcie słowa matki - nic złego nie zrobiłaś, przecież mogłaś usunąć. Cytat z zawodnej pamięci. Jeszcze lepiej uświadomiłam sobie, z czym zmagała się Ewa. Po porodzie sama wraca do domu, musi podjąć normalne obowiązki, udawać, że nic się nie stało, nie ma prawa poleżeć, odpocząć. I jeszcze przyjazd męża.

Świetny film, świetnie zagrany, niejednoznaczny, prowokujący do stawiania pytań, bo tak dużo dzieje się pomiędzy słowami.

Popularne posty