Skuszona entuzjastyczną recenzją jednego z cenionych przeze mnie
krytyków sięgnęłam po powieść "Zadupia" słabo znanego w Polsce portugalskiego pisarza Antonia Lobo Antunesa (Noir sur Blanc 2021; przełożył Wojciech Charchalis). Przed wielu laty, ściślej rzecz biorąc na początku naszego wieku, ukazały się w innym wydawnictwie jego dwie książki, a potem cisza. Nie przypuszczam, aby dziś ten sam wydawca, który w międzyczasie przekształcił się w koncern wydawniczy, zdecydował się na publikację tych tytułów. Ciekawa jestem, czy Noir sur Blanc pójdzie za ciosem i doczekamy się innych książek tego ważnego dla literatury portugalskiej pisarza. W tym miejscu kilka słów o nim. Urodził się w roku 1942, z wykształcenia jest lekarzem psychiatrą. Ma za sobą, jak całe pokolenie portugalskich mężczyzn, traumatyczne doświadczenie wojny w Angoli, która przez wiele lat usiłowała wyrwać się spod portugalskiego kolonialnego buta. W swojej twórczości rozlicza się właśnie z przeszłością swojego kraju. A "Zadupia" są opowieścią o dewastującej sile wojny. Dodajmy - bezsensownej wojny. Dla Portugalczyków.
Od razu napiszę, że nie jest to rzecz dla każdego. Ze względu na formę i język wymaga skupienia i wysiłku. Nie można jej czytać z doskoku, ale też nie da się tej ledwie ponad dwustu stronicowej książki połknąć w dwa, trzy dni. Lektura stawia opór i z konieczności jest powolna. Kłopot przede wszystkim sprawia język - najczęściej, bo nie zawsze, nasycony metaforami i porównaniami. Do tego długie, wielokrotnie złożone zdania z dowolnie traktowaną interpunkcją. Nie raz, nie dwa wracałam do początku, aby złapać ich sens, aby zrozumieć, czemu służy rozbuchane obrazowanie. Ten nadmiar może razić, ale jest przecież celowy. Wydaje mi się, że właśnie dzięki temu autor osiąga melancholię i smutek, jakie przenikają tę książkę. Słychać dźwięki portugalskiego fado. Do tego dochodzi dystans do opowiadanych zdarzeń, ale z drugiej strony nieprawdopodobnie silne emocje, które co jakiś czas dają o sobie znać. ... proszę przedstawić jakieś wyniki, które można pokazać - przemawiał pułkownik, a my mieliśmy do pokazania tylko amputowane nogi trumny żółtaczki malarie zmarłych pojazdy zmienione w harmonię rupieci. (interpunkcja oryginału) Melancholia i dystans przywołują skojarzenia z "Casablancą". W pewnym momencie narrator porównuje się do Humphrey'a Bogarta. Ale uwaga - w żadnym razie nie jest to wzruszający, wyciskający łzy melodramat. Chyba że a rebours - bo miłości bohatera rozpadały się w nie tak romantyczny sposób. Zniszczyła je wojna i jej skutki.
Ale trud włożony w czytanie tej powieści zostaje wynagrodzony. To rzeczywiście rzecz znakomita i niepozostawiająca czytelnika obojętnym. Proza tak skondensowana i gęsta, że aż roi się od celnych stwierdzeń. Zaznaczyłam sobie wiele cytatów i chętnie przywołałabym tutaj wszystkie, no ale ze względu na szczupłość miejsca i wytrzymałość osób czytających tę notkę nie zrobię tego. Ale jakieś (jeszcze) będą.
Narratorem jest mężczyzna opowiadający przygodnie spotkanej kobiecie, z którą spędzi noc, swoje wspomnienia z wojny, swoje życie. Robi wrażenie człowieka starego, który wszystko ma już za sobą, chociaż jeśli uważnie śledzi się tok narracji, można się zorientować, że opowiada o zdarzeniach, które miały miejsce sześć lat wcześniej. A na wojnę poszedł, mając dwadzieścia kilka lat! Dlaczego tak jest? Bo wojna zdewastowała jego życie, sprawiła, że stał się ruiną człowieka. Pozbawiła go planów, marzeń, sensu, zniszczyła rodzinę. ... mam dwadzieścia kilka lat, jestem w połowie życia i wszystko wydaje mi się zawieszone wokoło mnie ... Marzył o zostaniu pisarzem, ale Nigdy słowa nie wydawały mi się tak powierzchowne jak w tym czasie popiołów, pozbawione sensu, który zwykle im nadawałem ... Chociaż od powrotu z Angoli minęło kilka lat, wciąż wracają do niego te same obrazy śmiertelnie rannych kolegów - żołnierza, który strzelił sobie w głowę, ale zrobił to tak nieumiejętnie, że umierał kilka godzin, innego, który błagał go o to, aby wymyślił mu jakąś chorobę, która odeśle go do domu, bo jeśli nie, to skończy ze sobą, jeszcze inny siedział przy drodze i rękami podtrzymywał swoje wnętrzności, bo pocisk rozerwał mu brzuch. A on, wojskowy lekarz, nie był w stanie im pomóc. Niewiele mógł zrobić. Jak pisze, naprawiał igłą i nitką bohaterskich obrońców imperium.
Jak już wspominałam, z jednej strony jest to opowieść nasycona smutkiem, melancholią, cynicznym dystansem, z drugiej wściekłością. Wściekłością na bezsensowną wojnę, na zmarnowane życie. Dawno nie czytałam książki, która w tak znakomity sposób obnażałaby absurdy wojny. Szczególnie takiej - kolonialnej, niesprawiedliwej, toczonej z powodu widzimisię polityków, którzy nie potrafią wyrzec się mocarstwowych zachcianek i ambicji. Bohater pisze wprost, że to nie jego wojna, że został do niej zmuszony jak tysiące innych portugalskich mężczyzn. Ale przecież, jak zawsze, są równi i równiejsi. Politycy, bogaci przemysłowcy i ich synowie nie muszą walczyć. Ci pierwsi decydują o losie innych, ci drudzy na wojnie zbijają majątki. Kto tak naprawdę morduje bohatera i współtowarzyszy jego losu - partyzanci czy Lizbona w imię wielkiej polityki? Narrator wyrzuca z siebie swój gniew, jakby wyrzygiwał wściekłe słowa. Nagle kunsztowny język pełen poetyckich obrazów zostaje rozbity przez dosadne słownictwo skurwysyny, dojebać [polityków] w dupę. Po chwili znów jest sobą - ... co oni zrobili z moim narodem, co oni zrobili z nami, że tak siedzimy (...) na ziemi, która do nas nie należy, umieramy na malarię i od kul ...
Autor znakomicie oddaje absurd wojny. Narrator nagle zostaje wyrwany ze swojego świata i przeniesiony dziesięć tysięcy mil od Lizbony, Portugalii, rodziny i trafia w miejsce zupełnie mu obce. Obce pod każdym względem - klimatycznym, krajobrazowym, kulturowym. I musi się bić, bronić sprawy, która nie jest jego sprawą. I znowu jak we śnie wracają obrazy, tym razem nędzy i cierpienia miejscowej ludności. Absurd jest podwójny - bo z jednej strony dla niego wieści z domu są jak wiadomości z innego świata, z drugiej strony jego bliscy, którzy zostali w Portugalii, nie są w stanie wyobrazić sobie, co przeżywa on i współtowarzysze jego losu. Nikt, kto tam nie był, nie zrozumie, z czym się mierzyli, czego świadkami byli. To niemożliwe. Ta niekompatybilność doświadczeń czyni z niego i takich jak on ludzi samotnych, oderwanych od świata, wyobcowanych. Tym dotkliwsza jest trauma, bo nikt jej nie rozumie. Dla rodziny, rodziców, ciotek, wujków, babek i dziadków był powodem do dumy. Wojna miała zrobić z niego mężczyznę. Tymczasem wykorzeniła go z poprzedniego życia, nigdzie już nie należy, jest potwornie samotny. Wrócił chudy, co z przykrością stwierdzili rozczarowani krewni. A przecież miał stać się mężczyzną! Nie zdają sobie sprawy, że chudość to jego najmniejszy problem.
Bo jakiego mężczyznę miała z niego zrobić wojna? Nieczułego, bezrefleksyjnego, posłusznie podporządkowującego się rozkazom z Lizbony? Tchórzliwego oportunistę, który nie stanie w obronie gnębionych, upokarzanych i mordowanych, bo chce wrócić z tej wojny do swojego świata? Okrutnego i bezwzględnego? Takiego, z którego wychodzi zwierzę? Który gwałci, poniża, upokarza i morduje? Jeśli o taką męskość chodziło, to się udało.
... wojna (...) skazywała nas na nędzę rozpaczy i czyniła z nas ponure, rozżalone bydlęta, gwałcące kobiety oparte o zimną, lustrzaną biel glazury ...
Znakomita, dająca do myślenia, działająca na emocje pacyfistyczna powieść. I nie ma znaczenia, że opowiada o jakiejś konkretnej wojnie. Jest po prostu uniwersalna. Może także dzięki swojej formie, która przenosi doświadczenia bohatera w rejony szersze niż tylko portugalskie. Warto zadać sobie trud, znaleźć czas i skupienie, aby ją przeczytać.
PS. Świetny jest też wstęp Wojciecha Charchalisa, który przystępnie i zwięźle pokazuje tło historyczne, z którego wyrasta ta powieść - odkrycia geograficzne, kolonialne podboje, czasy dyktatury Salazara, Nowego Państwa, a wreszcie konwulsji kolonialnego, imperialnego świata.