Jakub Małecki "Dygot"

Kiedy w 2015 roku w wydawnictwie Sine Qua Non ukazała się powieść Jakuba Małeckiego "Dygot", mówiło się o niej dużo i bardzo dobrze. Zastanawiałam się nawet, czy nie przeczytać, ale dałam sobie spokój, bo na mojej opasłej liście książek, które chcę przeczytać były pilniejsze lektury. Potem wyszły "Ślady", chyba mniej entuzjastycznie przyjęte, ale teraz nominowane do Nike. Z czasem o książkach Małeckiego przestałam myśleć, bo wypychały je pozycje nowsze i nowsze. Do czasu. Bo nagle polecił mi je znajomy. Nie ma to jak osobista rekomendacja innego książkoholika, którego gustom literackim się wierzy. Kiedy nadarzyła się atrakcyjna promocja, kupiłam, a teraz jestem już po lekturze "Dygotu".

Trzeba przyznać, że powieść Małeckiego czyta się znakomicie. Wciąga, hipnotyzuje, trochę jak "Morfina" Twardocha. To dwutorowo prowadzona historia dwóch wiejskich rodzin, Łabendowiczów i Geldów. Długo nic o sobie nie wiedzą, mieszkają w innych wsiach gdzieś w okolicy Koła. Szybko domyślamy się, że ich losy muszą się spleść i tak rzeczywiście się stanie. Historia zaczyna się jeszcze przed drugą wojną, kończy w latach dziewięćdziesiątych. Co jakiś czas narrator zaznacza upływ czasu, przywołując jakieś istotne zdarzenia z dwudziestowiecznej historii, na przykład poznański czerwiec. Ale nie jest to powieść polityczna. Czemu służą te odwołania? Może przekornemu zakorzenieniu fabuły w świecie realnym? Chciałoby się napisać w tu i teraz, ale raczej należałoby powiedzieć w tam i wtedy. Użyłam słowa przekornemu, bo w powieści Małeckiego realizm łączy się z żywiołem metafizycznym. Nie wiem, czy można "Dygot" nazwać realizmem magicznym, nie bardzo się na tym znam. No może w takim potocznym znaczeniu tego pojęcia. Jedną z rodzin ściga klątwa, losy drugiej przepowiedział Cygan. Niby jest to opowieść mocno osadzona w wiejskiej i prowincjonalnej rzeczywistości - bohaterowie zmagają się z codziennymi problemami, pracują na gospodarce, prowadzą w mieście sklep warzywny, zmagają się z kłopotami finansowymi, posyłają dzieci do szkół, piją, łajdaczą się i tak dalej, i tak dalej. Sporo tu jednak dziwności. W rowie mieszka straszydło, człowiek - nieczłowiek, zwany przez jednego z bohaterów Strzępkiem. Syn Łabendowiczów  jest albinosem, wyrzutkiem, nieakceptowanym przez wiejską i małomiasteczkową społeczność. Na rzeczywistość patrzy w dziwny sposób, miewa wizje, świat mu się przelewa przed oczyma. Potem znajdzie się na to medyczne wytłumaczenie - albinosi mają problemy ze wzrokiem. Po wsi chodzi wiejska wariatka, Dojka, która wszystko widzi i wszystko wie. W domu mieszka oswojona sowa zwana Durną. W innym domu wybuchnie granat. Silne są tu związki z przyrodą - ze zwierzętami, z ziemią. A to przecież nie wszystko. Wiele tu dziwnych zbiegów okoliczności, a wszystkie przysłowiowe strzelby wybuchają.

Ale  najważniejszy jest pesymizm. Przekonanie, że choćby nie wiem jak się człowiek starał i tak dopadną go wszystkie nieszczęścia świata. Bo świat jest prawdziwym łez padołem. Na bohaterów czyha Historia, choroby, nawet zwykły ból zębów okaże się dopustem Bożym, cierpienia, niespełnione miłości, ścigają ich wyrzuty sumienia, które nie dają spać po nocy, sąsiedzi są gotowi wbić nóż w plecy, dzieci albo same sprowadzają na siebie nieszczęścia i schodzą na złą drogę, aby, gdy jest już za późno, cierpieć, albo rodzą się dziwne (Wiktor - albinos), albo ulegają nieszczęśliwym wypadkom. A na końcu i tak śmierć każdemu pisana. To  tragiczne spojrzenie na ludzką egzystencję symbolizuje tytułowy dygot. Strach przed ludźmi, przed losem, przed cierpieniem, przed nieznanym. Bo człowiek to tylko trzcinka na wietrze, igraszka w ręku mrocznych sił.

Jak wspomniałam, książkę pożera się jednym tchem. A jednak wyczuwam w niej jakiś fałsz. Chociaż podobnie patrzę na świat, chociaż jestem realistką do bólu, co niektórzy mylą z pesymizmem, to jednak nieobce mi są radości. To one chronią przed ostatecznym zwątpieniem. Tymczasem czytając "Dygot", miałam wrażenie, że bohaterów dosłownie ścigają nieszczęścia. Ta kondensacja wszystkiego, co ciemne, losy trzech, a właściwie czterech pokoleń, rozpisane są przecież na niecałych czterystu stronach, z jednej strony wywołuje pożądany efekt - przekonanie, że świat jest miejscem  strasznym, z drugiej po jakimś czasie miałam wrażenie przesytu, sztuczności. Jednym słowem czułam, że mam do czynienia z literackim konceptem. Zaczęłam widzieć szwy. Dlatego książkę, chociaż zgrabna, zręcznie napisana, momentami zniewalająca urodą języka, skończyłam czytać z niedosytem. Jeśli, czytelniku tej notki, musisz z braku czasu starannie wybierać lektury, to sięgnij po Myśliwskiego, a potem po "Skoruń" Macieja Płazy. Te książki są prawdziwe, nie ma w nich żadnej fałszywej nuty.

PS. Przywołałam akurat tych autorów, bo obaj piszą o wsi i o prowincji.


Ann Reid "Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988-2015"

Po przeczytaniu zbioru reportaży Katarzyny Kwiatkowskiej-Moskalewicz „Zabić

smoka.Ukraińskie rewolucje” rzuciłam się na inną książkę o Ukrainie, która od dawna leżała sobie na mojej wirtualnej półce książek oczekujących na przeczytanie. Chodzi o „Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988-2015” (Wydawnictwo Literackie 2016; przełożył Wojciech Tyszka) napisaną przez brytyjską dziennikarkę i historyczkę Ann Reid. Pretekstem było szukanie odpowiedzi na pytanie, czy Ukraina to rzeczywiście kraj, w którym trudno żyć, bo rządzą nim przemoc i bezprawie. Właśnie taki obraz naszego wschodniego sąsiada wyłaniał się z mojej poprzedniej lektury. W gruncie rzeczy wiedziałam, że pełnej odpowiedzi nie dostanę, bo „Pogranicze” to połączenie współczesnego reportażu z książką historyczną. Dlatego między innymi kilka miesięcy temu je kupiłam, bo, wstyd się przyznać, ale o historii Ukrainy wiedziałam tyle, co nic.

Książka Ann Reid składa się z dwóch części. Pierwszej, znacznie dłuższej, która powstała w połowie lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, kiedy Ukraina odzyskała niepodległość. Autorka podróżując przez historię kraju, szuka jednocześnie odpowiedzi na pytanie, jaka będzie jego przyszłość. Jak sama pisze w przedmowie do polskiego wydania, niektóre jej prognozy nie sprawdziły się, inne okazały się trafione. Mam wrażenie, że w przyszłość patrzyła bardziej optymistycznie, chociaż dostrzegała problemy związane z Krymem, Donbasem, widziała, jak politycy marnują kolejne szanse. Najbardziej chwaliła mądrą politykę narodowościową, dzięki której łagodzono napięcia pomiędzy Ukraińcami a mieszkającymi w Ukrainie Rosjanami.

Druga część "Pogranicza" powstała specjalnie na potrzeby wydania polskiego. Trudno przecież było opublikowaną w roku 2016 książkę zakończyć w połowie lat dziewięćdziesiątych. Od tamtej pory minęła cała epoka. Epoka rozczarowań, nadziei, dwóch rewolucji, epoka zakończona wojną domową. Ta część to już nie historia, a rzetelna opowieść o Pomarańczowej Rewolucji, Majdanie, utracie Krymu i wojnie w Donbasie. Kończy ją rozdział, w którym Ann Reid powtórnie stawia pytania  o przyszłość Ukrainy. Pisze, jak wiele zależy od Putina i Europy. Czy Unia zechce zrozumieć, że silna Ukraina jest naszemu kontynentowi potrzebna i dlatego trzeba ją wesprzeć? Żeby tak się stało, nie można patrzeć na ten kraj oczyma rosyjskich ekspertów, a dziś często tak się dzieje. Jednak najwięcej zależy od samych Ukraińców. Jeśli i tym razem z reform nic nie wyjdzie, kraj pogrąży się w marazmie albo w odmętach kolejnej rewolucji. Taką diagnozą kończy swoją książkę Ann Reid.

Równie ciekawa jest część pierwsza, do której teraz wrócę. To podróż przez historię Ukrainy. Podróż w sensie dosłownym. Autorka wędruje od miasta do miasta, a każde z nich jest pretekstem do przyjrzenia się kolejnej epoce z dziejów terenów, na których dziś znajduje się Ukraina. Napisałam to w sposób nieco zawikłany, ale inaczej się nie da. Bo stwierdzenie, że to kolejne etapy w dziejach Ukrainy, byłoby po prostu nieprawdziwe. Fenomen tego kraju polega bowiem na tym, że właściwie go nie było. Jeśli się pojawiał, to dosłownie na chwilę, a pomiędzy krótkimi okresami państwowego bytu nie było żadnej ciągłości. Ukraińcy odwołują się do Rusi Kijowskiej, którą uważają za kolebkę swojej państwowości. Nie zgadzają się z tym oczywiście Rosjanie. Pytanie, kto jest spadkobiercą Rusi Kijowskiej, wśród historyków pozostaje otwarte. Tak czy inaczej Ukraina zawsze była czyjaś - polska, rosyjska, kozacka, habsburska, Krym, matecznik Tatarów Krymskich, związany był z Imperium Osmańskim. Inny był wschód, inny zachód, jeszcze inne południe. Historia tych ziem zmieniała się jak w kalejdoskopie. Do czego wobec tego może odwoływać się współczesna Ukraina, skoro ukraińska świadomość narodowa zaczęła się odradzać dopiero w XIX wieku? Do Rusi Kijowskiej? Spuścizny po Kozakach? Krótkiego okresu niepodległości w roku 1918? Bardzo to wszystko ciekawe. Wędrując po miastach, autorka przygląda się przeszłości, ale opisuje także dzień dzisiejszy.

Po książkę warto także sięgnąć z jeszcze jednego powodu. Ponieważ nasza historia splata się z historią Ukrainy, mamy okazję przyjrzeć się polskiej przeszłości obcymi oczami. Inne rozłożenie akcentów jest bardzo pouczające i ciekawe. 

PS. Wpis powstał w roku 2017, książka jeszcze wcześniej. Kiedy teraz przeczytałam go ponownie, uderzyło mnie zdanie, że wśród historyków sprawa Rusi Kijowskiej jest otwarta. Nie wymyśliłam tego, przytoczyłam za autorką książki. Dziś fakt, że Ruś Kijowska to kolebka Ukrainy, wydaje się nie podlegać dyskusji. Tak twierdzą sami Ukraińcy, a ja nie słyszałam żadnego zdania sprzeciwu wyrażonego przez historyka. Przeciwnie. Natomiast bardzo trafne okazały się przestrogi autorki, aby nie patrzeć na Ukrainę oczyma rosyjskich ekspertów. Do czego to doprowadziło, widzimy. (listopad 2022)

Małgorzata Czyńska "Kobro. Skok w przestrzeń"

Po obejrzeniu "Powidoków" Wajdy i spektaklu Teatru Telewizji pod tym samym tytułem, po przeczytaniu kilku artykułów i wysłuchaniu audycji radiowych postanowiłam sięgnąć po książkę Małgorzaty Czyńskiej "Kobro. Skok w przestrzeń" wydaną w 2015 roku przez wydawnictwo Czarne. Chociaż w galeriach malarstwa mogę spędzać godziny, to nie ma co czarować  - nie sztuka awangardowa mnie tam przyciąga. Nie rozumiem czarnych kwadratów na białym tle, przez sale z awangardą przemykam, omiatając obrazy tępym wzrokiem. Nie ukrywam, że Katarzyną Kobro zainteresowałam się nie z powodu jej twórczości. Moją ciekawość wzbudził film Wajdy i dyskusja wokół niego. Czuję się więc trochę jak podglądaczka, trochę jak czytelniczka plotkarskich pism czy portali, powiedzmy takich ambitniejszych. To nieco prowokacyjne zdanie oddaje mój stan ducha, w żadnym wypadku nie dotyczy książki, o której dziś piszę. Tu dygresja - dla porządku informuję, że ta notka powstała w lutym, niedługo po obejrzeniu "Powidoków".

Gdybym przyrównała biografię rzeźbiarki pióra Małgorzaty Czyńskiej do rzeczonych pisemek i portali, wyrządziłabym jej wielką krzywdę. Autorka zajmuje się przecież nie tylko prywatnym życiem Katarzyny Kobro. Bohaterka interesuje ją jako kobieta, żona, matka, ale przede wszystkim jako bezkompromisowa artystka oddana sztuce swojej i swojego męża, Władysława Strzemińskiego. W książce znajdziemy historię ich drogi artystycznej, obfite cytaty z artykułów, manifestów i wypowiedzi obojga artystów, ale także historyków sztuki, którzy zajmowali się ich twórczością. Czyńska pisze o niezrozumieniu ich twórczości, złych recenzjach, twórczej samotności i stopniowym zyskiwaniu uznania. Przyznaję, że chociaż czytając, bardzo się starałam, nadal pozostaję gdzieś obok tego, co tworzyli. Autorka mocno akcentuje ich pasję pedagogiczną i starania, aby w przedwojennej Łodzi stworzyć pierwszą w Polsce kolekcję sztuki awangardowej.

Sztuka sztuką, a życie życiem. Długo udawało im się nie dostrzegać uciążliwej codzienności. Potem coś pękło. Czyńska próbuje odpowiedzieć na pytanie, dlaczego  uwielbiany przez innych Strzemiński, nagle w domu zmienił się w potwora. Co się stało, że swoją żonę nazywał wściekłą Kobrą, chciał jej odebrać dziecko, uniemożliwił pracę na uczelni i znęcał się nad nią fizycznie. Dlaczego ta szczęśliwa kiedyś para zaczęła się tak bardzo nienawidzić, bo trzeba uczciwie przyznać, że i Katarzyna Kobro pisała o nim w niewybrednych słowach. Czyńska stawia tezę, że to konflikt na tle religijnym i drugi związany z tożsamością narodową stały się przyczyną nieszczęścia. Katarzyna Kobro była Rosjanką, być może o niemieckich korzeniach, przywiązaną do religii prawosławnej. W tajemnicy przed mężem ochrzciła córkę w cerkwi, w czasie wojny w Łodzi podpisała listę rosyjską, co w tym kontekście nie powinno dziwić. Podobnie zrobił Strzemiński, który też przecież urodził się w Rosji i mieszkał tam jeszcze po rewolucji. Z czasem stało się to przyczyną jego wyrzutów sumienia i doprowadziło go do obsesji na tym tle.

Osobną kwestią, która zajmuje Czyńską, jest obraz rodziców, jaki stworzyła w swojej książce i licznych innych wypowiedziach Nika Strzemińska, która stała się kustoszką  pamięci o nich. Z jednej strony walczyła o recepcję ich twórczości, o pamięć, z drugiej konfrontowała się z bolesną przeszłością. Autorka często przeciwstawia opowieść Niki opowieści najbliższych przyjaciół czy sąsiadów Strzemińskich. Często dostajemy dwie odmienne wersje, słowo przeciwko słowu. Czyńska stara się odpowiedzieć na pytanie, gdzie jest prawda. Wszak to Nika Strzemińska stworzyła białą i czarną legendę swoich rodziców.

Wiele jest niedopowiedzeń w dramatycznej historii Katarzyny Kobro. Bardzo to smutna opowieść. O trudnym życiu, zakrętach historii, niejasnej tożsamości narodowej, dramatycznych wyborach, artystycznej pasji, bezkompromisowości i samotności, o niedocenieniu, małżeństwie, które z sielanki zamieniło się w piekło, wreszcie o macierzyństwie. Kobro umiera w biedzie,  bardzo cierpiąc. W nieszczęściu wspiera ją Nika i grono oddanych przyjaciół. Warto przeczytać książkę Małgorzaty Czyńskiej, nie tylko po to, aby skonfrontować ją z filmem Andrzeja Wajdy.

Artur Domosławski "Śmierć w Amazonii. Nowe eldorado i jego ofiary"

Do książki Artura Domosławskiego "Śmierć w Amazonii. Nowe eldorado i jego ofiary" (Wielka Litera 2013; ostatnio ukazało się kolejne wydanie) przymierzałam się od dawna, ale wyszło jak zawsze. To, że ją w końcu kupiłam i przeczytałam, jest pokłosiem arcyciekawego spotkania z autorem, na którym byłam jesienią. Za jednym zamachem stałam się też posiadaczką "Wykluczonych", a po lekturze "Śmierci w Amazonii" na pewno sięgnę po "Gorączkę latynoamerykańską".

"Śmierć w Amazonii" to książka, której nie da się czytać spokojnie. Złość, przerażenie, bezsilność i poczucie, że nieświadomie prawdopodobnie i my uczestniczymy w tym paskudnym procederze. A co najgorsze, nie bardzo można tego uniknąć. No bo wytworzenie znacznej ilości rzeczy, w których jest choćby odrobina stali albo odrobina złota, zostało okupione krzywdą mieszkańców Ameryki Południowej. Najczęściej tych najbiedniejszych. Nie możemy też mieć pewności, że drewno, z którego zrobiono nasze meble czy podłogi, nie pochodzi przypadkiem z lasów Amazonii. Domosławski opowiada w swoim reportażu o nierównej walce, jaką toczą ludzie mieszkający w brazylijskiej części Amazonii, w okolicach peruwiańskiego miasta Cajamarca i w rejonie Lago Agrio w Ekwadorze. To walka z wielkimi koncernami wypłukującymi złoto ze skał (Peru), wydobywającymi ropę z dzikich niegdyś okolic (Ekwador), eksportującymi drewno, to także walka z wielkimi hutami wytapiającymi surówkę, z wytwórcami węgla drzewnego potrzebnego tym hutom, z hodowcami bydła (to wszystko brazylijska część Amazonii). W sukurs możnym tego świata idą skorumpowani politycy i policjanci, kuci na cztery nogi prawnicy i przestępcy, którzy za pieniądze gotowi są zastraszać, śledzić, pobić, torturować, a nawet zabić lokalnych liderów czy ekologów ośmielających się protestować.

Konsekwencją wycinania lasów, pozyskiwania złota czy wydobycia ropy jest oczywiście katastrofalne zniszczenie środowiska - zatrucie wody i gleby, dewastacja krajobrazu. Za tym idą choroby. A to nie koniec listy nieszczęść. Mieszkańcy tracą swoją ziemię, ogranicza im się dostęp do miejsc, z których wcześniej swobodnie korzystali. Wszystko w imię rozwoju kraju. I nawet jeśli na papierze wszystko się zgadza, tak było w Ekwadorze, który dzięki wydobywaniu ropy z okolic Lago Agrio przez amerykański koncern Texaco (potem Chevron) poprawił swoje ekonomiczne wskaźniki, to nijak nie przekłada się to na wzrost poziomu życia tych najbiedniejszych. Oczywiście nie chodzi o to, aby w ogóle nie wydobywać i nie produkować, ale żeby wielkie, ponadnarodowe koncerny stosowały takie same standardy, jakie stosują na przykład w Stanach, czyli nazywając rzecz po imieniu, dbały o środowisko. Tymczasem traktują kraje Ameryki Południowej jak kolonie. Za zgodą miejscowych polityków. Ale to wszystko nie jest oczywiście takie proste. Kiedy jedni się burzą, buntują, toczą nierówną walkę, inni w zamian za pracę, często niewolniczą, gotowi są nie zwracać uwagi na koszty. Dlatego ekolodzy, działacze NGS-ów, lokalni aktywiści nie przez wszystkich są popierani.

Domosławski operuje konkretami, opowiada o głośnych sprawach, które zbulwersowały opinię publiczną, pisze o ludziach. O zamordowanych Jose Claudio i Marii, ekologach z Praia Alta w Amazonii, o Marco i Mirth'cie z Cajamarci i wreszcie o Pablo z Lago Agrio. Szczególnie ta ostatnia historia jest niesamowita. To opowieść o chłopaku z ubogiej rodziny, który pracując, utrzymując młodszych braci, zdobywał jednocześnie wykształcenie, a potem, kiedy został prawnikiem, rzucił rękawicę amerykańskiemu koncernowi. Proces wygrał, ale walka o odszkodowanie jeszcze się nie zakończyła.

Książka Artura Domosławskiego mimo nutki optymizmu jest jednak bardzo przygnębiająca. Bo walka, nawet jeśli zwycięska, trwa latami, okupiona jest cierpieniem i morderczą pracą wielu ludzi, a wreszcie często bywa wygrana tylko na papierze.


"Mali mężczyźni"

Kiedy zobaczyłam zapowiedź "Małych mężczyzn", pomyślałam, to nie dla mnie, bo nie lubię filmów o dzieciach. Ale po raz kolejny dałam się przekonać dyskutantom z Tygodnika Kulturalnego i poszłam do kina, chociaż nie miałam tego w planach. Nie zawsze się z nimi zgadzam, bywa, że nasze gusta rozjeżdżają się zupełnie, ale tym razem mieli rację. To film mądry i jednocześnie taki, który bardzo dobrze się ogląda. Świetnie pasuje do niego określenie, ładny. Ładne miasto, ładne wnętrza, ładni bohaterowie. Żadnych brudów, chropowatości. Ładnie o ważnych sprawach, można by powiedzieć. A te ważne sprawy to dorastanie, szczerość w relacjach rodzinnych, trudne finansowe decyzje, gentryfikacja miasta. Dlatego da się "Małych mężczyzn" bez obawy polecić na weekend tym wszystkim, którzy nie lubią z kina wychodzić przygnębi. No może odrobinę się zasmucą i zadumają, ale na pewno nie zdołują. Dla mnie to oczywiście nie ma znaczenia, nie wybieram filmów, kierując się takimi kryteriami, ale znam wielu, którzy w kinie szukają mądrej przyjemności, a już szczególnie w weekend. A na koniec dla porządku krótko, o czym "Mali mężczyźni" są. To opowieść o dwóch kilkunastolatkach, Jake'u i Tonim, których dość przypadkowo zetknął los. Pochodzą z różnych środowisk - matka Toniego, chilijska imigrantka, krawcowa, prowadzi niewielki butik z odzieżą w domu, który odziedziczyli rodzice Jake'a, aktor i lekarka. Tak rodzi się przyjaźń między chłopcami, ale kiedy rodzice skonfliktują się, nie pozostanie to bez wpływu na ich znajomość. W żadnym razie nie jest to sentymentalna opowiastka. Tyle we wstępie, a ciąg dalszy dla tych, którzy film już widzieli. Zapraszam.

"Mali mężczyźni" to kolejna opowieść o dzieciach, których życie demolują decyzje ich rodziców. I nic nie można na to poradzić. Sytuacja wydaje się bez wyjścia. Każdy ma tu swoje racje. Oczywiście w idealnym świecie Kathy i Brian, rodzice Jake'a, okazaliby się szlachetni i nie podnieśliby czynszu za lokal wynajmowany przez Leonor, mamę Toniego, a jeśli już to na tyle  nieznacznie, aby mogła się utrzymać. Ale życie jest życiem i trudno ich nie zrozumieć. Pomieszczenie generuje jakieś koszty, których czynsz, niezmieniany od wielu lat, na pewno nie pokrywa. Trudno do niego dopłacać. Tym bardziej, że nie do końca mają wpływ na swoje decyzje. Jest jeszcze siostra Briana, która też chce mieć udział w spadku po ojcu i to ona nalega na szybkie działanie. Muszę przyznać, że to jedyna niesympatyczna postać w filmie. Robi wrażenie bezwzględnej, takiej, co to po trupach do celu. Kathy i Brian próbują sprawę załatwić spokojnie, polubownie. Trzeba przyznać, że Leonor nie ułatwia im tego. Początkowo unika spotkania, kręci, wymawia się. Czy można się dziwić? Dobrze wie, co ją czeka. Potem próbuje argumentów sentymentalnych, a może zwyczajnie ludzkich. Opowiada o przyjaźni z  ojcem Briana, powołuje się na jego pamięć. Wreszcie przechodzi do kontrataku. Wypomina, że nie utrzymywali z nim bliższych relacji, by w końcu zadać cios poniżej pasa – ośmiesza Briana, wypominając mu, że spełnia się jako artysta, a ponieważ nie zarabia, wszystko zawdzięcza żonie. Czy trafia w czuły punkt? Czy Brian też tak o sobie myśli? Czy może on i Kathy nie mają z tym problemu? Jeśli to ich wspólna decyzja, to co innym do tego? Może stąd chłodne relacje z ojcem, bo nie akceptował postawy syna? Przecież taka niemęska.

Przyznam, że z czasem zaczęłam się zastanawiać, czy Leonor jest rzeczywiście ofiarą zmian, jakie zachodzą w dzielnicy, czy może jest po prostu sprytna i stara się obrócić sytuację na swoją korzyść? Czy latami wykorzystywała naiwnego, starszego, dobrodusznego człowieka, który nie bacząc na prawa ekonomii, nie podnosił jej czynszu? Kiedy zacina się w swoim uporze, kiedy zatrudnia nową pracownicę, kiedy idzie w zaparte, przestaje robić sympatyczne wrażenie. Prawdopodobnie jednak rzeczywiście nie stać jej na taki czynsz. Próbuje się bronić, walczy, jak potrafi. W tej sytuacji wszyscy wydają się zagubieni, poza siostrą Briana, która doskonale wie, czego chce. A ofiarami wojny dorosłych są dzieci. Ich przyjaźń wystawiona zostaje na próbę i nie przetrwa jej. Trudno im się buntować. Próbują, ale przecież są na przegranej pozycji. W grę wchodzi przecież także lojalność wobec rodziców, uczucia. Czy byłoby im łatwiej, gdyby dorośli rozmawiali z nimi szczerze? Ale jak rozmawiać z dziećmi o takich trudnych sprawach? Wszystko to bardzo pogmatwane, przyspieszona lekcja życia, pożegnanie z dziecięcymi złudzeniami, kiedy świat wydaje się nieskomplikowany. Bo prosta recepta Jake'a, cudowne rozwiązanie problemu, widocznie jest niemożliwe. Pewnie Kathy i Brian rzeczywiście nie są aż tacy zamożni, jak to się pozornie wydaje, i nie mogą sobie pozwolić na powrót do poprzedniego mieszkania. I tak Jake i Tony, dwaj wrażliwi, sympatyczni chłopcy, rozdzieleni przez problemy dorosłych pójdą swoją drogą. Coś się zaczęło, coś się skończyło. Bywa. A życie toczy się dalej. Dużym atutem filmu są młodzi aktorzy grający przyjaciół. Jest w nich coś magnetycznego. To oni sprawiają, że nie można oderwać się od ekranu.



 

 

Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz "Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje"

Od czasu ogłoszenia długiej listy tytułów (długiej w tym wypadku oznacza dziesięć)

nominowanych do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego sięgałam do mojej wirtualnej półki książek oczekujących na przeczytanie po kolejną z nich, bo tak się w tym roku złożyło, że większość z nominowanych pozycji już na niej miałam a niektóre zdążyłam poznać wcześniej. Zbiór reportaży z Ukrainy autorstwa Katarzyny Kwiatkowskiej-Moskalewicz zatytułowany „Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje” wydany przez Czarne (2016) zostawiłam na koniec. Teraz już wiem, że nie ma go na liście krótkiej (pięć pozycji), ale i tak postanowiłam go przeczytać.

Chociaż wyboru lektur dokonuję bardzo świadomie, chociaż ostateczną decyzję o zakupie podjęłam po wysłuchaniu wywiadu z autorką, to od tamtej pory trochę czasu upłynęło i pewnie dlatego przystępując do lektury, spodziewałam się czegoś nieco innego. Myślałam, że, jak to często bywa, dostanę mieszankę literatury faktu i refleksji historycznej, politycznej, społecznej. Tymczasem „Zabić smoka” to klasyczny zbiór reportaży, przynajmniej w części już gdzieś publikowanych. Ja na pewno czytałam jeden z nich, a pamiętam go tak dobrze, bo długo nie mogłam przestać o nim myśleć, co nieczęsto się zdarza w wypadku pojedynczych tekstów. To opowieść o Irynie Dowhań z Donbasu, nazwanej kobietą spod słupa. Uwięziona za pomoc ukraińskim żołnierzom walczącym z separatystami została pewnego dnia wyprowadzona do miasta, a gapiom pozwolono się nad nią znęcać, lżyć i poniżać. Najbardziej utkwiła mi w pamięci scena, kiedy to jakaś zwyczajna kobieta przechodząca obok z całej siły kopnęła ją w brzuch, co zresztą Irinę uratowało, bo zdjęcie zrobione w tym momencie przez zachodniego dziennikarza obiegło internet i przyczyniło się do jej uwolnienia. To, co tu przed chwilą napisałam o książce, nie jest w żadnym wypadku zarzutem, tylko stwierdzeniem faktu. Bo po reportaże Katarzyny Kwiatkowskiej-Moskalewicz na pewno warto sięgnąć.

Czyta się te teksty znakomicie, chociaż słowo znakomicie nie pasuje do tych przygnębiających opowieści. Każdy z reportaży zebranych w tym zbiorze to historia człowieka, czasem bohaterów jest kilku, tak na przykład jest w reportażu o Majdanie. Zostały ułożone mniej więcej chronologicznie, od Pomarańczowej Rewolucji, która przyniosła Ukraińcom nadzieję, że nie będzie korupcji, bezprawia, rządów oligarchów, przez głęboki zawód, który w rezultacie doprowadził do wybuchu kolejnej rewolucji,  Majdanu, aż po wojnę w Donbasie. To, co w czasie lektury uderza jak obuchem, to, co sprawia, że otwierałam oczy ze zdumienia, że kręciłam głową z niedowierzaniem, że byłam przerażona, jest obraz świata.

Czytałam już niejedną książkę o Ukrainie, niejeden reportaż, ale chyba w żadnej to, co się tam działo i dzieje, nie był odmalowany tak czarnymi barwami. Korupcja, wszechwładza policji i polityków, tych większych i tych lokalnych, bezprawie, przemoc, chaos, cynizm dziennikarzy i speców od marketingu politycznego. To kraj, gdzie zwykły człowiek w nieszczęściu pozostawiony jest sam sobie. Kiedy dzieje mu się krzywda, nie ma co liczyć na policję i na powołane do tego instytucje. Nagle bez powodu może zostać pozbawiony wszystkiego przez bogatego biznesmena albo przez gangsterów, żeby nie powiedzieć mafię. Ale to jeszcze nie wszystko. Równie nagle może zostać oskarżony o nie swoje winy i wsadzony do więzienia, a na tam hulaj dusza, piekła nie ma. Policja zrobi wszystko, aby uwięziony przyznał się do nie swojej winy. Nie każdy ma w sobie taki hart ducha, tyle samozaparcia jak Bohdan Chmielnicki, bohater jednego z reportaży, aby to przetrwać, a potem skończyć prawo i pomagać innym znajdującym się w podobnej sytuacji. Sporo tu tekstów o zbrodniach, w które często zamieszani są policjanci, sporo o przemocy. Tylko jeden reportaż, o obronie odeskiej fabryki Stalkanat i jej właścicielu Wołodymyrze Nemyrowskim, jest jednoznacznie optymistyczny, ale i on w innym tekście znajduje pesymistyczne dopełnienie. Jeżeli coś niesie jakąś nutę nadziei w tym morzu korupcji, przemocy, bezprawia, to opowieści o ludziach, którzy nieszczęście, jakie ich dotknęło, potrafią przekuć w coś dobrego. Najczęściej jest to pomoc innym znajdującym się w podobnej sytuacji, czasem tylko, albo aż, wsparcie dla współtowarzyszy niedoli.

Kiedy czytałam te reportaże tak jednoznacznie czarne, przygnębiające, opowiadające o sprawach strasznych, jak zawsze w podobnej sytuacji zaczęłam się zastanawiać, na ile taki obraz świata jest prawdziwy. Oczywiście te historie zdarzyły się naprawdę i każda z nich jeży włos na głowie. Ale zebrane razem obezwładniają. Czy Ukraina rzeczywiście jest tylko taka? Czy tam się nie da żyć? Czy najlepszym rozwiązaniem jest ucieczka? Robi tak zresztą wielu, co słychać przecież na ulicach polskich miast. W moim język rosyjski czy ukraiński w autobusach, na ulicach, w okolicy, w której mieszkam, nie jest już niczym egzotycznym, nie dziwi. Dlatego, aby szukać odpowiedzi na dręczące mnie pytanie, po skończeniu książki Katarzyny Kwiatkowskiej-Moskalewicz natychmiast rzuciłam się na kolejną, która leżała sobie na mojej wirtualnej półce. To „Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988-2015” napisane przez brytyjską dziennikarkę i historyczkę Annę Reid. Ale o niej innym razem, bo jeszcze ją czytam.

 

Filmowe remanenty - "Zud", "Porto"

Wygłodniała kina wybrałam się na kolejne filmy. Pierwszy to „Zud” fabularny debiut dokumentalistki Marty Minorowicz. Słyszałam o nim już wcześniej, bo pokazywany był w ramach jednej z sekcji zeszłorocznego Berlinale, dostał też wyróżnienie w Gdyni w konkursie Inne Spojrzenie. Wtedy myślałam, że to propozycja nie dla mnie. Mongolia, życie koczowników, chłopiec przygotowujący się do konnego wyścigu – to nudne, nieatrakcyjne, niszowe, festiwalowe kino. Niszowe i festiwalowe na pewno, a czy nudne i nieatrakcyjne? Nie ma się co oszukiwać, dla wielu tak. Wielkiej frekwencji „Zud” się na pewno nie doczeka. Trzeba wiedzieć, co nas w kinie spotka i zdecydować się na ryzyko. Ja, zachęcona głosami recenzentów, podjęłam wyzwanie i nie żałuję. Kiedy już poddałam się powolnemu rytmowi tego surowego, prawie pozbawionego dialogów filmu, który przypomina raczej dokument niż fabułę, kiedy weszłam w jego świat, nie pozostałam obojętna. „Zud” zmusza do namysłu, refleksji, stawia pytania, a przede wszystkim wywołuje ciekawość. Mongolia, która zawsze wydawała mi się krajem nieatrakcyjnym, nudnym, nieinteresującym, nagle za sprawą tego filmu przynajmniej na chwilę przyciągnęła moje zainteresowanie. Dlatego potem przeczytałam bardzo interesujący wywiad z Martą Minorowicz na portalu Gazeta.pl, który jest znakomitym uzupełnieniem filmu. Bo „Zud” to przecież filmowa impresja dająca asumpt do dalszych poszukiwań. Opowieść o rodzinie mongolskich koczowników żyjących w stepie, hodowców owiec i innych zwierząt. Role w rodzinie są ściśle podzielone, matka zajmuje się domem i dziećmi, ojciec dogląda gospodarstwa, starszy syn, kilkunastoletni Sukhbat, pomaga mu. A praca jest bardzo ciężka, efekty niepewne, uzależnione od kaprysów przyrody. Tytułowy zud to zimny wiatr sprawiający spadek temperatury i zwierzęta, dla których z braku pieniędzy nie buduje się krytych zagród, giną, a hodowcy wpadają w finansowe tarapaty. To właśnie spotyka rodzinę Sukhbata. Jedynym rozwiązaniem, jakie widzi ojciec, jest udział syna w konnych wyścigach dla dzieci masowo organizowanych w Mongolii, dodajmy nielegalnych. Jeśli wygra, uratuje byt rodziny, jeśli noga mu się powinie, prawdopodobnie będą musieli przenieść się do miasta, zasilić rzesze ubogich mieszkańców żyjących w jurtowych slumsach. „Zud” to opowieść o potędze przyrody, kruchości ludzkiego losu, wzajemnej zależności człowieka i zwierzęcia, które w tych warunkach traktowane jest użytkowo, bo musi człowiekowi służyć, a wreszcie to opowieść o dziecku, które w tej kulturze szybko staje się dorosłe i współuczestniczy w życiu rodziny, jest za nią współodpowiedzialne. Kiedy Sukhbat musi pomagać ojcu, kiedy przygotowuje się do wyścigu, nie chodzi do szkoły, chociaż chciałby. Jedyne chwile dziecięcej beztroski to spotkania z kolegą, rozmowy, pięknie fotografowane. Jedna z takich scen budzi skojarzenia  z obrazami Józefa Chełmońskiego. Praca przy zwierzętach i przygotowania do wyścigu są bardzo ciężkie. Chłopiec musi okiełznać konia, oswoić się z nim, a potem trenować i trenować, a wynik przecież niepewny. Na dziecku spoczywa ogromna odpowiedzialność. Film nie jest oskarżeniem rodziców. Po prostu tak tam się żyje, ci ludzie nie widzą innego rozwiązania, nikt im nie pomaga, radzą sobie, jak potrafią. Pociechy nie przynosi nawet krajobraz, surowy, bardziej brzydki niż piękny. To oczywiście moje spojrzenie. Spojrzenie kogoś, kto spodziewał się zniewalająco pięknego stepu. Jego mieszkańcy pewnie inaczej postrzegają miejsce, w którym żyją.

Drugim filmem, na który się wybrałam, jest „Porto”, debiut filmowy Gabe'a Klingera. Na marginesie dodam, że większość źródeł podaje informację, że to brazylijski krytyk i dokumentalista, ale według recenzenta z portalu miesięcznika Kino Gabe Klinger to kobieta. Chyba jednak ta pierwsza wersja jest prawdziwa. Zostawmy to jednak, a wróćmy do filmu. Już sam tytuł przywodzący na myśl piękne portugalskie miasto, ewentualnie produkowany tam alkohol o tej samej nazwie, wywołał dreszcz emocji i sprawił, że miałam ochotę obdarzyć film kredytem zaufania i wybrać się do kina bez względu na wszystko. A i sam temat kusił. To opowieść o Jake'u i Mati. On, dziwak, samotnik i outsider, Amerykanin, syn dyplomatów, który postanowił zostać w Portugalii na zawsze. Chwyta się dorywczych prac, żyje z dnia na dzień. Ona, Francuzka, archeolożka, kiedyś związana z portugalskim profesorem, pracuje na miejscowym uniwersytecie. Spotykają się na wykopaliskach, potem przypadkowo w pociągu i w kawiarni, wpadają sobie w oko i przeżywają przygodę na jedną noc. Takich historii kino pokazywało już wiele, więc aby widza po raz kolejny nią skusić, trzeba mieć jakiś pomysł. I Gabe Klinger miał. Historię poznajemy z dwóch punktów widzenia, raz Jake'a, raz Mati, albo patrzymy na nią obiektywnie, a może lepiej powiedzieć z boku, z dystansu, nie ich oczyma. Kiedy punkt widzenia zawęża się do jednego z bohaterów, zwęża się też ekran, kiedy perspektywa jest neutralna, obraz wraca do normalnych rozmiarów. Historii kochanków na jedną noc nie poznajemy też chronologicznie. Dlatego kilkakrotnie wracają te same sceny, te same dialogi, te same obrazy. Za każdym razem jednak dowiadujemy się czegoś nowego o bohaterach, o ich uczuciach, motywacjach, dzięki temu jesteśmy zaskakiwani. Kiedy już wydaje się, że wszystko wiemy, nagle okazuje się, że to nie tak. Czym jest ich krótki związek, ta przygoda jednej nocy? Miłością od pierwszego wejrzenia? Początkiem dłuższej relacji? A może tylko zatraceniem, jak mówi jedno z nich. I czy dla każdego jest tym samym? Ale największą zaletą filmu jest jego klimat. Smutny, melancholijny, nostalgiczny. Dużo tu scen kręconych nocą, we mgle, ekran chwilami staje się brudny, ziarnisty, obraz nieostry. Czy to jawa, czy sen? Czy naprawdę to przeżyli, czy tylko sobie wyobrazili? Dlatego kupiłam tę historię, poddałam się jej klimatowi, dlatego mogłabym obejrzeć ten film jeszcze raz. No i Porto rzeczywiście jest trzecim bohaterem. Na szczęście to nie miasto z widokówek, ale prawdziwe, tajemnicze, nieco oczywiście podkręcone, chropawo piękne. Na koniec łyżeczka dziegciu – dialogi chwilami rażą pretensjonalnością, są sztuczne, papierowe. Na szczęście tylko chwilami.

 

Popularne posty