Kolejna książka reporterska Artura Domosławskiego, którą przeczytałam. Niestety na razie ostatnia. Mam nadzieję, że będą kolejne. Po "Śmierci w Amazonii" i "Wykluczonych" przyszedł czas na pierwszą w kolejności - "Gorączkę latynoamerykańską" (Wielka litera 2017). Niestety od skończenia lektury do powstania tej notki upłynęło trochę czasu, więc z konieczności wrażenia będą przefiltrowane przez zawodną pamięć. Zastanawiałam się nawet, czy pisać, ale każda książka Artura Domosławskiego warta jest polecenia. Dla ciekawych świata, dla chcących zrozumieć skomplikowane procesy polityczne i społeczne, dla wrażliwych na niesprawiedliwość, biedę i wykluczenie to lektura obowiązkowa. Trudno pozostać obojętnym na to, co Domosławski pisze. Dlaczego? Ponieważ emocjonalnie angażuje się w sprawy, które porusza. Jego książki są czymś więcej niż reportażem. Często opatruje je odautorskim komentarzem (co najbardziej widoczne jest w "Wykluczonych"), dlatego czytelnik nie ma wątpliwości, że reporter opowiada się po stronie słabszych, skrzywdzonych, wyzyskiwanych, wykluczonych. Jest jeszcze coś, za co cenię jego pisarstwo. Domosławski nie twierdzi, że wie najlepiej, że znalazł rozwiązanie. Rozważa, rozmyśla, staje bezradny wobec poruszanych problemów. Czytajcie jego książki!
A teraz czas przejść do sedna, czyli do pozycji, którą zajmuję się dzisiaj. Ameryka Łacińska to specjalność Domosławskiego, co nie znaczy, że nie zdarza mu się pisać o innych rejonach świata. Tak było w "Wykluczonych". "Gorączka latynoamerykańska" poświęcona jest jednak w całości temu regionowi świata. Tytuł jest nieprzypadkowy. W swoich reportażach autor opowiada o rewolucjach, o krwawych prawicowych dyktaturach, a potem o odbiciu neoliberalnym, jakie nastało po ich obaleniu, i jego skutkach. Gorączka, bo tu nic nie jest letnie, wszystko wrze i kipi. Opowiada, oddając głos ludziom o rozmaitych poglądach i punktach widzenia. Zwyczajnym, przeciętnym, ale też działaczom zaangażowanym w walkę albo intelektualistom czy pisarzom.
Książka zaczyna się od opowieści o Kubie, a ściślej o kubańskiej rewolucji, o jej przywódcy Fidelu Castro i o Che Guevarze, któremu później poświęca więcej miejsca, zastanawiając się nad jego fenomenem. Najpierw się nieco żachnęłam, bo jakoś temat Kuby nie wydawał mi się specjalnie interesujący. Oczywiście myliłam się, przede wszystkim okazało się, że niewiele na ten temat wiedziałam, a o Che Guevarze, jego związkach z kubańską rewolucją i jej przywódcą, o jego życiu jeszcze mniej. Właściwie był dla mnie tylko encyklopedycznym hasłem. Ot, rewolucjonista kochany przez jednych, znienawidzony przez innych, bo przecież to komunista wysługujący się kubańskiemu reżimowi. A mój stosunek do niego był żaden.
Domosławski nieprzypadkowo rozpoczyna swoją książkę od kubańskiej rewolucji, bo odcisnęła swoje piętno na tym, co działo się później w wielu krajach Ameryki Łacińskiej - wszystkie prawicowe dyktatury były potem jej efektem. Strach, że lewicowa rebelia rozleje się na inne kraje kontynentu, strach przed utratą przywilejów i władzy prowadził do wojskowych przewrotów, których efektem były krwawe rządy prawicy. Swoją niechlubną rolę odegrały też oczywiście zakulisowe działaniach Stanów Zjednoczonych. Rzecz jasna sytuacja nie jest prosta - zawsze jako kontrargument podaje się działania lewicowych bojówek, które wcale nie obchodziły się ze swoimi przeciwnikami w białych rękawiczkach, albo negatywne skutki gospodarcze rządów lewicowych (Chile za Salvadora Allende czy Argentyna za czasów Perona). Zapomina się jednak, że do lewicowych przewrotów doprowadzały olbrzymie nierówności społeczne, bieda, wykluczenie, brak perspektyw. No i sprawa najważniejsza - wszystkie prawicowe dyktatury w Ameryce Łacińskiej były niebywale krwawe, czy w Chile za Pinocheta, czy w Argentynie, czy w Brazylii. Niby o tym wiedziałam, zwłaszcza o sytuacji w pierwszym z wymienionych krajów, ale to, co znalazłam w książce Domosławskiego, przerosło moje wyobrażenie. Już o tym kiedyś pisałam, ale powtórzę - mam wrażenie, że czytałam o wszystkich niegodziwościach, jakie człowiek może zrobić człowiekowi w amoku politycznej walki. Tymczasem co jakiś czas dowiaduję się o jeszcze wymyślniejszych okrucieństwach. Tak było i tym razem. Polowanie na ludzi, dosłownie, masowe rozstrzeliwania, zniknięcia, a przede wszystkim trudne do wyobrażenia tortury.
Szczególne wrażenie robi opowieść o dyktaturze Pinocheta, o której wiedziałam najwięcej, i o rządach generałów w Argentynie, a największe noc ołówków. To porwania uczniów szkół średnich, które miały miejsce 16 września 1976 roku w argentyńskim mieście La Plata. Ich winą było to, że działali w związku Uczniów Liceów i domagali się obniżenia cen biletów, które nagle stały się dwa razy droższe. Większość z tych uczniów nigdy nie wróciła do domów. Powiększyła grono tak zwanych znikniętych, istną plagę Ameryki Łacińskiej. Co się z nimi działo? Aresztowani, torturowani, gwałceni, osadzeni w obozach, a na końcu rozstrzelani, pochowani w masowych grobach. Szczegóły są jeszcze bardziej wstrząsające. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie coś jeszcze - kiedy w najlepsze trwała w Argentynie krwawa dyktatura generałów, w roku 1978 odbyły się tam kolejne Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej. I nikomu to nie przeszkadzało. Przeciętny człowiek, przeciętny kibic pewnie nic nie wiedział o tym, co dzieje się w Argentynie. Ale przywódcy państw siedzący na trybunach? Sportowe federacje?
Bardzo ciekawe są rozważania Artura Domosławskiego dotyczące polskiej oceny dyktatury Pinocheta, który często ma w naszym kraju dobrą prasę. Jego obrońcy zdają się zapominać, jak okrutny był to czas w dziejach Chile. Dla nich ważne jest, że generał powstrzymał lewicowe szaleństwo, które mogło doprowadzić do rewolucji i całkowitej destabilizacji kraju. Argumentem za jego rządami jest rozwój gospodarczy kraju, ale tę tezę Domosławski obala. Autor przedstawia afirmatywny, a nawet apologetyczny, stosunek niektórych polskich publicystów czy polityków do Pinocheta i próbuje go zrozumieć, co nie znaczy, że aprobuje i podziela.
W drugiej części książki Domosławski zajmuje się tym, co stało się w Ameryce Łacińskiej po obaleniu prawicowych dyktatur. I wcale niestety nie jest to obraz optymistyczny. Bo potem nastąpił czas bezkrytycznego neoliberalizmu, a z nim powiększenie się społecznych nierówności, obszarów biedy i wykluczenia, które to zjawiska szczególnie dotykają ludność rdzenną. Co z tego, że mityczne PKB rośnie, skoro nie przenosi się to na poprawę życia całych rzesz społeczeństwa. Kolejnym problemem jest panoszenie się wielkich koncernów, które za przyzwoleniem rządzących, cichym lub jawnym, drenują niektóre kraje. Nie bacząc na szkody wyrządzane środowisku, wydobywają surowce, eksploatują uprawy. Robią coś, na co nie poważyłyby się na przykład w Stanach. Dokładniej tym problemem zajmował się Domosławski w "Śmierci w Amazonii".
Ameryka Łacińska stale wrze, stale się w niej kotłuje. Krajów o stabilnej sytuacji, gdzie żyje się w miarę bezpiecznie i dobrze, nie ma wiele. Zmiany zachodzą ciągle. Tak jest choćby w Brazylii, gdzie po lewicowym eksperymencie Luli i rządach jego następczyni, do władzy doszedł Jair Bolsonaro. Powiedzieć o nim populista, to nic nie powiedzieć, że posłużę się frazą klasyka. O nim oczywiście Domosławski nie pisze, bo pierwsze wydanie "Gorączki latynoamerykańskiej" to rok 2004. Dlatego czekam na jego kolejne książki.
PS. Ta notka powstała w lipcu. Od tej pory wiele się wydarzyło. Ameryka Południowa znowu kipi - protesty w Chile, w Boliwii, niekończący się konflikt w Wenezueli, wybory w Argentynie. A sytuacja w Chile jest znakomitym przykładem tego, do czego prowadzi skrajny liberalizm gospodarczy.