"Fuga"

Z wielkim opóźnieniem wybrałam się wreszcie na "Fugę" Agnieszki Smoczyńskiej. Szłam do kina z ciekawością pomieszaną z rezerwą. Po pierwsze nie należę do entuzjastów jej pierwszego filmu, "Córek dancingu". Zupełnie nie chwyciłam konwencji, historia bohaterek nie obeszła mnie ani odrobinę. Po drugie większość głosów o "Fudze" była entuzjastyczna, na długo przed premierą słyszało się, że Smoczyńska zrobiła kolejny świetny film, ale pojawiały się też recenzje sceptyczne. I jaki werdykt?

Cóż, najwyraźniej z twórczością Agnieszki Smoczyńskiej mi nie po drodze. Obejrzałam bez znużenia i bez przykrości, ale historia Kingi-Alicji, która zapadła na bardzo rzadką chorobę, fugę dysocjacyjną, kompletnie mnie nie poruszyła. Gorzej, nie obszedł mnie ważny przecież temat tego filmu - pytanie o rolę kobiety w rodzinie, o jej wolność, o jej prawa, o jej podmiotowość, o opresyjność uświęconej w naszej tradycji rodziny. Bo choroba jest tu przecież tylko pretekstem dla postawienia właśnie tych kwestii. Kinga, która w jej wyniku straciła nie tylko pamięć, ale całą swoją dotychczasową osobowość i tożsamość, musi stworzyć siebie na nowo, znaleźć swoje miejsce w świecie, w rodzinie. Chce być Alicją. Kiedy jakoś się otrząśnie, zadaje sobie pytanie, w wyniku jakiej traumy utraciła pamięć.

Ja, która z mitem matki-Polki nie mam nic wspólnego (zawsze, trochę żartem, ale przecież w gruncie rzeczy na serio, powtarzam, że instynktu macierzyńskiego starczyło mi zaledwie na jedno dziecko), którą ten mit tylko irytuje, ja, która dostaję piany na ustach, kiedy widzę, jak moje niektóre koleżanki, kobiety światłe, samodzielne, energiczne a czasem niesamowite, nie potrafią wyzwolić się z patriarchalnych układów w swoim małżeństwie, ani nie jestem zszokowana zakończeniem filmu (nie zdradzam, chociaż mam wrażenie, że kto na bieżąco śledzi filmowe życie, ten je zna, bo recenzenci bez skrępowania o nim mówią), a co gorsza pozostaję obojętna wobec tych wszystkich zagadnień, o których traktuje  "Fuga". Nie czuję się ani zbulwersowana, ani poruszona, ani wściekła, nic, zero emocji. Dlaczego?

Albo to wina mojej intelektualnej tępoty i braku wrażliwości (zawsze tak o sobie myślę, kiedy nie zachwyca, a przecież powinno), albo błędy tkwią w scenariuszu. Rzecz w tym, że każe mi się wierzyć, iż rodzina Kingi-Alicji była opresyjna, ale właśnie tylko wierzyć. Za mało o niej wiem, aby mieć pewność. Owszem, szwagier jest wyjątkowym chamem i strasznym macho (narysowanym tak grubą krechą, że aż zęby bolą), siostra uległą idiotką (mogę powtórzyć to samo), ale już o rodzicach i mężu właściwie nic nie wiem, no może poza tym, że gust mają okropny i mieszkają w strasznych domach, w których ja z pewnością nabawiłabym się depresji. Tymczasem powinnam przyjąć za pewnik, że Kinga wyszła za mąż być może tylko dlatego, że tak przecież trzeba, takie jest powołanie kobiety, ale potem w małżeństwie była nieszczęśliwa i nie spełniała się jako żona, może też jako matka, tego ostatniego akurat trudno być pewnym. I dopiero teraz będzie wreszcie sobą, Alicją. Cóż, pewnie się czepiam, bo jak twierdzą niektórzy krytycy, nie należy traktować "Fugi" jak filmu realistycznego, wobec tego moje zarzuty nie mają sensu. Ale dlaczego niby? Tak, jest w filmie kilka scen onirycznych, odrealnionych, ale wszystkie one mają jednak wytłumaczenie w chorobie Kingi, całość trzyma się konwencji realistycznej. Tyle, nie mam więcej nic do dodania, co wymownie świadczy o tym, że "Fuga" mnie nie obeszła.

Amos Oz

Wczoraj umarł Amos Oz, mój ukochany pisarz. Ciężko pomyśleć, że już nigdy nie napisze nic nowego. A przecież ostatnia powieść, "Judasz", należała do najlepszych w jego literackim dorobku. Mógł więc jeszcze śmiało stworzyć kolejną poruszającą, ważną książkę. Nie dostał Nobla, co uważam za skandal. Podobnie jak, również już nieżyjący, mój drugi ukochany, Philip Roth. Różnica między nimi jest taka, że twórczość Amosa Oza znam niemal w całości, a Rotha odkryłam później i sukcesywnie poznaję, co jakiś czas czytając jego kolejną powieść. Ale wracam do Oza. Jeśli ktoś nie zetknął się dotąd z jego twórczością, to mu zazdroszczę, że tyle wspaniałych książek przed nim. Bo czytać go trzeba koniecznie. Chyba za każdym razem, kiedy o nim pisałam, apelowałam czytajcie Amosa Oza. Pisał o Izraelu, gdzie urodził się i mieszkał, i o rodzinie, nieszczęśliwej, bo jak kiedyś powiedział, nie ma szczęśliwych rodzin. Jego proza jest gęsta, ma swój gatunkowy ciężar, ale nie elitarna, nie hermetyczna. Nie eksperymentował z formą, zero postmodernizmu za to, jak często w literaturze izraelskiej, sporo w jego twórczości biblijnych odniesień, aluzji i tropów. A teraz subiektywny top sześć (tak mi wyszło) najważniejszych książek Amosa Oza. Wskazówka dla tych, którzy go nie czytali, a chcieliby ten skandaliczny brak nadrobić.

Ex aequo "Opowieść o miłości i mroku" (jeden z pierwszych wpisów na blogu) i "Judasz". Zacząć należy od tej pierwszej, żeby wiedzieć, skąd wziął się Amos Oz, gdzie ma źródło jego twórczość. To niesamowita historia przodków pisarza, którzy jeszcze przed wojną wyjechali do Palestyny, historia jego rodziców, jego dzieciństwa i młodości. W tle Jerozolima, Palestyna, a potem świeżo powstały Izrael. Smutne, poruszające, fascynujące, piękne. "Judasz", ostatnia powieść. Bardzo klimatyczna, melancholijna, też smutna, znowu z Jerozolimą w tle. O nieszczęśliwej miłości studenta do dojrzałej kobiety i intelektualna dyskusja o konflikcie izraelsko-palestyńskim. To ostatnie brzmi być może mało zachęcająco, ale takie nie jest, bo Amos Oz jest mistrzem.

Na trzecim miejscu stawiam "Fimę". Powieść, o której rzadziej się wspomina, dlatego bardzo się zdziwiłam i ucieszyłam, kiedy znalazłam ją na drugim miejscu w zestawieniu, jakie zrobił Michał Nogaś. Rzecz o nieszczęśliwym, wiodącym samotne życie dojrzałym mężczyźnie, marzycielu, wiecznym chłopcu, o jego relacjach z przyjaciółmi. I znowu Jerozolima w tle.

Potem dwa zbiory opowiadań. "Sceny z życia wiejskiego" i "Wśród swoich". To dziwne, bo nie jestem miłośniczką tej formy literackiej, raczej od niej stronię. Ale te opowiadania są genialne. Tym razem za tło mają niewielką galilejską wioskę (pierwszy zbiór) i kibuc (drugi). Bardzo smutne, poruszające. Jest w nich coś nieuchwytnego, metafizycznego. Udało się Amosowi Ozowi uchwycić w nich cały ból istnienia, nieznośny ciężar bytu.

"Mój Michael". Od tej powieści zaczęła się moja przygoda z twórczością pisarza. Czytałam ją kilkanaście lat temu (dlatego nie ma o niej notki na moim blogu), powinnam przeczytać ponownie. O kobiecie przechodzącej kryzys, osobisty i małżeński.

To nie oznacza, że nie polecam innych jego książek. Wszystkie są warte lektury. Wyróżniłabym jeszcze "Poznać kobietę" (też z epoki przedblogowej). Jakoś we mnie utkwiła, chociaż dziś już nie umiem odtworzyć dlaczego. Nie znam kilku starszych zbiorów opowiadań, esejów i książki reporterskiej. Szczególnie opowiadania chciałabym przeczytać. A z półki zdjęłam powieść "Dotknij wiatru, dotknij wody", której dotąd nie przeczytałam. I to będzie moja najbliższa lektura. A co z innymi, których tyle czeka w czeluściach czytnika? Kiedy doczekają swojego czasu? Ratunku!!!

PS. Kto chce dokładniejszych informacji i więcej refleksji o książkach Amosa Oza, może wpisać w wyszukiwarkę na moim blogu imię i nazwisko pisarza.

"Roma"

Z lekkim opóźnieniem, znowu, wybrałam się na "Romę" meksykańskiego reżysera Alfonso Cuarona. Nie będę udawać, że dobrze znam jego twórczość. Przeciwnie. Nie widziałam najbardziej cenionego (chyba) jego filmu "I twoją matkę też", mocno się zdziwiłam, kiedy teraz odkryłam, że to on reżyserował "Grawitację" (widziałam). Niezły rozstrzał. Jeśli dodać do tego ekranizację któregoś "Harrego Pottera", jakieś seriale, jedną nowelę w "Zakochanym Paryżu" to Cuaron wydaje się być zdolnym reżyserem, który dał się uwieść Hollywood, gdzie stał się rzemieślnikiem. Przynajmniej tak to wygląda z mojej perspektywy, nie wiem, co na to filmoznawcy. Ale czarno-biała, niespieszna, nostalgiczna "Roma" to powrót do kina autorskiego. Wyprodukowana przez Netflix, pokazywana na festiwalu w Wenecji, nagrodzona Złotymi Lwami. O ile pamiętam, to o nią rozpętała się awantura, no może dyskusja - czy pokazywać na festiwalach filmy wyprodukowane przez platformy filmowe, nieprzeznaczone do dystrybucji kinowej. Na szczęście "Roma" trafiła do niektórych kin, bo pewnie inaczej bym jej nie obejrzała. Pod tym względem jestem tradycjonalistką - filmy oglądane na ekranie telewizora jakoś nie smakują mi tak samo jak w kinie. O "Romie" mówi się jeszcze, że to konkurentka do oskarowych nominacji dla "Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego. Dlaczego nie można nominować obu? Jak wybierać? A "Ajka" Dworcewoja, która też znalazła się na krótkiej liście? W podobnych sytuacjach współczuję tym, którzy będą musieli zdecydować. Ale w przypadku Oskarów i tak najważniejsze są pieniądze wywalone na marketing, a tych Netflix ma nieporównanie więcej niż nasz PISF. A "Roma" jest rzeczywiście znakomita. To film osobisty, w którym reżyser odwołuje się do swojego dzieciństwa - kilkanaście miesięcy z życia pewnej meksykańskiej rodziny z klasy średniej. Wyjaśnię jeszcze, skąd ten dziwny tytuł nijak niekojarzący się z Meksykiem - otóż Roma to nazwa dzielnicy w Mexico City, w której mieszkają bohaterowie. Gorąco namawiam, aby ten film obejrzeć, a kto już widział, może czytać ciąg dalszy, gdzie garść refleksji. Zapraszam.

Zaczyna się jak sielski obrazek, nostalgiczne wspomnienia świata, jakiego już na pewno nie ma. Meksyk lat siedemdziesiątych. Warstwa polityczna filmu jest oczywiście dla przeciętnego widza z innych krajów nieczytelna, ale broni się swoją uniwersalnością. Broni się - to mało powiedziane. Spleciona z historią bohaterów robi wrażenie. Ale wracam do sielskiego obrazka.

Początkowo obserwujemy codzienność meksykańskiej rodziny. Dzień jak każdy. Najpierw budzą się dwie służące, przygotowują śniadanie, zrywają dzieci z łóżek. Każdy rozchodzi się do swoich obowiązków. Starsze dzieci do szkoły, rodzice do pracy, w domu zostaje najmłodsza latorośl, babcia i służące. Spokojną ulicą maszeruje orkiestra, ale muzycy muszą rozstąpić się, żeby przepuścić samochód, którym jedzie mąż Sofii. To metaforyczna zapowiedź rodzinnych turbulencji. Ale o tym przekonamy się potem. Póki co trzeba wyprowadzić psa na spacer, ogarnąć dom, otworzyć bramę, aby wypuścić, a po paru godzinach wpuścić samochód. Od czasu do czasu w tej rutynie następuje jakiś wyłom - wycieczka nad morze, hucznie obchodzony Sylwester gdzieś poza miastem. Ale nieoczekiwanie ten spokojny świat zaczyna się walić. Na naszych oczach rozgrywa się kilka tragedii jednocześnie. Cleo, jedna z dwóch służących, zostaje porzucona przez chłopaka, kiedy mówi mu, że jest w ciąży. Sposób, w jaki to zrobił, mógłby nawet śmieszyć, gdyby to była komedia, gdzie w końcu wszystko znalazłoby swój szczęśliwy finał. Ale to nie komedia, to życie. Jednocześnie kryzys dosięga rodzinę, dla której pracuje. Od Sofii odchodzi mąż, a ona nie potrafi się z tym pogodzić. Cleo, biedna służąca, która, jak wiele jej podobnych dziewczyn, przybyła do stolicy ze wsi w poszukiwaniu pracy, początkowo przeżywa swój dramat w samotności. Musi przecież nadal pracować, nie może pozwolić sobie na rozpacz. Ale nieoczekiwanie obie tragedie łączą służącą i jej państwa. Trzy kobiety, bo jest jeszcze babcia, wspierają się wzajemnie, są dla siebie oparciem. Muszą być silne.

Ale świat jest kruchy, wszystko niepewne. Kiedy po turbulencjach życie jakoś zaczyna iść swoim nowym torem, daje znać o sobie Historia. Kobiety, zajęte kupowaniem łóżeczka dla mającego przyjść na świat dziecka, stają się świadkiem brutalnie stłumionej manifestacji studenckiej. Na ich oczach giną ludzie. Jednym z bojówkarzy okazuje się Fermin, który porzucił Cleo. Jej tragedia splata się z tragedią manifestantów. Znowu potrzebne są siła ducha i opanowanie. Jakoś trzeba sobie poradzić. Sielskie obrazki codzienności zostają zburzone przez obrazy cierpienia. Śmierć studentów, rozpacz i bezradność tych, którzy stracili kogoś bliskiego, nagła świadomość Cleo, kim jest ojciec jej dziecka, i wreszcie jej osobista tragedia - śmierć córeczki. Tym większa, że Cleo obwinia się o nią, bo, jak powie później, nie chciała jej. Brzmi irracjonalnie, ale to znany mechanizm. Więzi między kobietami zacieśniają się jeszcze bardziej. Cleo znajduje pociechę w rodzinie, u której pracuje, staje się jej częścią. Dzieci Sofii traktuje jak własne. Nic dziwnego, że w chwili zagrożenia zachowa się tak, jakby sama była ich matką - mimo że nie potrafi pływać, rzuci się w fale, aby je ratować. To kolejna dramatyczna scena. Nakręcona tak, jakbyśmy sami zmagali się z falami. Naprawdę nie byłam pewna, czy jej się uda. Potem następuje wyciszenie. Film kończy się katharsis. Sofia wprowadza nowe porządki, dla dzieci to kolejna przygoda, a życie znowu wskakuje w swoje tory i toczy się dalej. Ulicą maszeruje ta sama orkiestra. Tym razem jednak nie musi ustępować miejsca jadącemu samochodowi. Życie zatoczyło koło. Wszystkiego codziennego, do kolejnych turbulencji.

Jednak coś mi nie daje spokoju. Dręczą mnie pytania. Przecież Cleo nigdy nie stanie się równoprawnym członkiem rodziny. Jest ukochaną nianią dla dzieci, pomocą i może oparciem dla Sofii. Tyle. Nie ma swojego życia, jej los jest ściśle spleciony z ich losem. Czy to jej wybór? Czy ma jakiś inny? Jak wyglądałaby jej historia, gdyby spróbowała żyć na własny rachunek? Być może gorzej. Być może harowałaby w jakiejś fabryce, mieszkała w jakiejś norze. To nostalgiczne spojrzenie w przeszłość konserwuje taki obraz świata. Niby jakiś postęp się dokonał. Cleo nie jest już anonimową służącą obsobaczaną przez panią za to, że nie posprzątała po psie. Ale jest w tym domu jeszcze druga służąca. O niej nie wiemy nic. Gdzieś mignął mi tytuł recenzji "Romy" - "Siostrzeństwo". Tak, ale w ściśle zakreślonych granicach. Nie wiem, czy celem reżysera było sprowokowanie w widzu tego typu refleksji, ale ja nie potrafię się im oprzeć, szczególnie po lekturze "Służących do wszystkiego" Joanny Kuciel-Frydryszak, o których już wkrótce.

Georgi Gospodinow "Fizyka smutku"

Już dawno nie spotkałam się z tak mylącą informacją od wydawcy. "Fizyka smutku" Georgija Gospodinowa (Wydawnictwo Literackie 2018; przełożyła Magdalena Pytlak) reklamowana jest jako historia wielopokoleniowej rodziny, która wpisuje się w dzieje Europy Środkowo-Wschodniej, a nad wszystkim metaforycznie unosi się postać greckiego Minotaura. Co najpewniej wyobraża sobie czytelnik, kiedy to przeczyta? Sagę rodzinną. Przynajmniej ja tak sobie pomyślałam. Kto wiedziony takim wyobrażeniem sięgnie po książkę Gospodinowa, może srodze się zawieść, chyba że .... chociaż nie dostanie tego, czego oczekiwał, da się uwieść, tak jak ja. Przyznaję, bez reszty pozwoliłam się porwać "Fizyce smutku". Ale uwaga! To na pewno nie jest powieść dla masowego czytelnika, a przynajmniej nie w całości. Owszem, miłośnik literatury lżejszej znajdzie tu jakieś fragmenty dla siebie, ale znudzi się pewnie całą resztą.

Czym jest w takim razie powieść bułgarskiego pisarza? Nie mam nawet pewności, czy można ją nazwać powieścią. Może raczej zbiorem opowieści? Ale przecież nie tylko. To także obszerne fragmenty rozważań, bardzo ciekawych i inspirujących, o losie mitycznego Minotaura, o czasie, o smutku czy o fizyce kwantowej. Narrator zastanawia się, jakby to było, gdyby życie ludzkie poddane zostało prawom fizyki kwantowej - wybacz mi, czytelniku tej notki, nie jestem w stanie odtworzyć jego rozumowania. Fizyka nigdy nie była moją mocną stroną niestety (w przeciwieństwie do matematyki, do czasu). Zaczyna się rzeczywiście jak historia rodzinna. Przepraszam, pomyłka, tak zaczyna się pierwszy rozdział, ale przed nim jest prolog i już w trakcie jego lektury czytelnikowi ma prawo zapalić się czerwona lampka. Później jednak następuje znieczulenie i przez jakiś czas możemy odnosić wrażenie, że rzeczywiście czytamy rodzinną sagę. A potem albo damy się uwieść, albo rzucimy "Fizykę smutku" w kąt.

Narrator, pisarz, który w dzieciństwie i młodości z powodu nadmiaru empatii miał niezwykłą umiejętność współodczuwania losu nie tylko innych ludzi, ale także pozostałych istot, na przykład ślimaków, rzeczywiście zaczyna od wspomnień rodzinnych sięgających czasów pierwszej wojny światowej, by potem przemknąć przez historię dziadka, a w końcu skupić się na swoim życiu - dzieciństwie, młodości, latach dojrzałych. Jednak nie układa się to wszystko w jakąś całość. Narrator jest kapryśny - raczy czytelnika zaledwie fragmentami historii rodzinnej i swojej własnej. Rozpoczyna jakiś wątek, by porzucić go czy to dla innego, czy to dla opowieści o Minotaurze, czy to dla sporządzenia listy na przykład zawartości różnych kapsuł czasu albo osób porzuconych, czy to dla przeglądu miast w Europie, w których niegdyś  pomieszkiwał. Bywa, że jego wiedza jest niepełna - to casus wojennej tajemnicy dziadka, którą bardziej sobie wyobraził niż poznał, kiedy po jego śmierci udał się na Węgry, aby odszukać adres, jaki znalazł na wciśniętej mu ukradkiem kartce. A może po prostu zmyślił  opowieść o tej wyprawie? Czasem snuje jakieś zabawne albo smutne anegdoty o osobach, które znał w dzieciństwie czy młodości. Świetny jest rozdział o kupcu cudzych opowieści, o ludziach sprzedających pisarzowi jakieś historie, niekoniecznie swoje. Czy prawdziwe? Kto to wie? Dużo tu ironicznych i śmiesznych anegdot z czasów szkolnych narratora spędzonych w komunistycznej Bułgarii obnażających absurdy tamtych lat. Często jest to bardzo zabawne, na przykład kiedy narrator cytuje fragmenty tajnego poradnika, jaki pisał z myślą o tych nielicznych szczęściarzach (albo raczej pechowcach), którzy ocaleją po katastrofie nuklearnej, jaką sprowadzą na świat niecni imperialiści w postaci amerykańskich prezydentów. Wszak dzieciństwo narratora przypadło na wyścig zbrojeń i bronią już nie tylko atomową, ale nuklearną komuniści straszyli, aż miło. Ale tytuł, "Fizyka smutku", nie wziął się przecież znikąd, dlatego dużo tu też melancholii.

Jej źródłem jest, chciałam napisać - główny temat, ale to jednak nieprawda, a więc jeden z tematów - historia Minotaura, która pojawia się na różnych poziomach - symbolicznych obrazów, metafor, a wreszcie mitu. Narrator dokonuje jego reinterpretacji. Minotaur nie jest w jego wersji potworem, ale dzieckiem (jak w micie z głową byka) porzuconym przez matkę i dlatego zamkniętym w labiryncie. Jest postacią głęboko nieszczęśliwą i tragiczną. Ze względu na wyjątkową zdolność współodczuwania, o której już wspominałam, narrator często identyfikuje się z Minotaurem, stąd jego upodobanie do zamkniętych pomieszczeń, najlepiej piwnicznych, i samotniczego życia. Dlatego też często, przynajmniej w pierwszej części powieści, powraca motyw porzucenia. Porzucony został również Edyp, ale także Jaś i Małgosia, pradziadek narratora (chociaż ta historia znalazła szczęśliwy finał, a i tak jest przerażająca), ale przede wszystkim porzuceni zostali ci wszyscy znani mu i nieznani.

I tak snuje się ta opowieść, czasem czyta się ją lekko, czasem wymaga trudu, ale warto, bo wciąga i fascynuje. Dodatkową zaletą jest jej język. Nieraz konkretny i prosty, innym razem kunsztowny, zachwycający urodą, celnością lub odkrywczością sformułowań. Wynotowałam sobie kilka cytatów.

Nikt nie wymyślił maski i schronu przeciwczasowego. Jeśli człowiek odpowiednio się postara, aby wyglądać na normalnego, zaoszczędzi sporo czasu, w którym spokojnie będzie taki, jaki chce być. (...) i wycelował pistolet w kłębek ciał, który teraz zatrzymał się osłupiały. I już naprawdę ostatni - Coś się zacięło w czasie i jesień nie chce odejść, każda pora roku to jesień. Jesień światowa. 

Marek Szymaniak "Urobieni. Reportaże o pracy"

Po przeczytaniu książki Olgi Gitkiewicz "Nie hańbi" o sytuacji na polskim rynku pracy nie mogłam nie sięgnąć po reportaże Marka Szymaniaka "Urobieni. Reportaże o pracy" (Czarne 2018). Ale to nie jedyny powód - po prostu temat mnie interesuje, wydawnictwo zacne, więc i tak bym przeczytała, a że obie rzeczy wyszły niemal równocześnie, tym bardziej należało iść za ciosem. No ale od zakupu do lektury droga bywa długa, więc dopiero teraz skończyłam czytać. I tak w miarę szybko.

Nie da się spokojnie przejść nad takimi książkami - ciśnienie się podnosi, pięści same się zaciskają, a rozmaite grube słowa cisną się na usta. O ile Olga Gitkiewicz pisała nie tylko o tym, jak jest teraz, ale także o tym, jak było przed wojną i potem w latach PRL-u, o tyle Marek Szymaniak skupił się na okresie po roku 1989, najwięcej tekstów dotyczy oczywiście lat ostatnich. Najważniejsze pytanie, jakie przewija się przez jego książkę, brzmi następująco - jak to się stało, że pracownik na polskim rynku pracy jest nikim. Że słabo się go wynagradza, że haruje, że najczęściej jest na śmieciówce, że pracodawca nim gardzi, źle traktuje, a jego prawa pracownicze to fikcja, bo związki zawodowe są mało liczne, słabe, a jeden z nich stał się rządową przystawką, bo wreszcie Państwowa Inspekcja Pracy jest w praktyce bezzębna i nic nie może. Kiedy coś poszło nie tak? Dlaczego wybraliśmy drogę kapitalizmu neoliberalnego, a nie na przykład skandynawskiego? I czy można było inaczej? A jeśli wtedy, w roku 1989, było to niemożliwe, to dlaczego po jakimś czasie nie przestawiono wajchy i nie zaczęto wprowadzać korekt? Dlaczego pozwoliliśmy sobie wmówić, że niewidzialna ręka rynku załatwi wszystko i im mniej państwa, tym lepiej, bo i tak każdy jest kowalem swojego losu, a komu się nie udało, ten na pewno leń i nieudacznik. Przyznam, że i ja kiedyś dałam się uwieść tej ideologii, ale teraz myślę zupełnie inaczej, cóż z czasem stałam się lewaczką i nikt mnie tym słowem nie jest w stanie obrazić. Ale dość osobistych wycieczek, wracam do książki Marka Szymaniaka.

Odpowiedzi na zadawane w reportażach pytania szuka autor w arcyciekawym wywiadzie, który kończy książkę. Jest to rozmowa z profesorem Andrzejem Szahajem z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Być może wtedy w roku 1989 rzeczywiście inny kapitalizm z różnych względów nie był możliwy, ale na pewno potem dało się wprowadzić korekty. I, jak twierdzi profesor, tłumaczenie, że byliśmy za biedni, aby wprowadzać rozwiązania skandynawskie, nie jest prawdziwe, bo kiedy na taką drogę wchodziła na przykład Szwecja, to też była krajem biednym. Wina leży nie tylko po stronie polityków, ale i społeczeństwa, któremu wszystko, co lewicowe, kojarzyło się automatycznie z komunizmem i z PRL-em. Dopiero od jakiegoś czasu odczarowujemy słowo lewica i wiemy, że  nie jest tożsame ze słowem komuniści. Jak widać, to wszystko nie takie proste.

Zanim jednak nastąpi wspomniana rozmowa, czytamy jedenaście reportaży - każdy poświęcony innemu aspektowi rynku pracy. Każdy zbudowany został na podobnej zasadzie - najpierw dwie, trzy historie, potem garść statystyki, trochę danych, trochę wiedzy ekonomicznej. Połyka się jednym tchem, chociaż, jak już wspominałam, nie jest to miła lektura. O czym pisze Marek Szymaniak? O pracownikach wypchniętych przez firmy do agencji pracy tymczasowej, czyli o outsourcingu. To zjawisko, jak wiemy, dotyczy na przykład salowych, sprzątaczek, także na szacownych uczelniach. O pracy w sferze kultury, szczególnie w rozmaitych organizacjach pozarządowych i fundacjach. Temat stosunkowo mało rozpoznany, a bulwersujący. O pracy w call center. O sytuacji Ukraińców na polskim rynku. O tym, dlaczego Polacy dla pracy wybierają emigrację i że nie zawsze bywa różowo. O  sklepach wielkopowierzchniowych rujnujących małe sklepiki i swoich dostawców. O wałbrzyskiej fabryce Toyoty i specjalnych strefach ekonomicznych. (Ten tekst i drugi o traktowaniu ukraińskich pracowników zrobiły na mnie największe wrażenie.) O pracownikach ochrony. O związkach zawodowych, ich walce o prawa pracownicze i bezsilności, i o tym, dlaczego Polacy tak niechętnie zapisują się do nich. O nieuczciwych pracodawcach i bezzębnej inspekcji pracy. Jest wreszcie reportaż o tych, którym się udało i o przedsiębiorcy szanującym swoich pracowników.

Czytając reportaże Marka Szymaniaka, wielokrotnie zadawałam sobie dość podobne pytania. Co myśli kobieta, która pracującą u niej w domu Ukrainkę traktuje jak niewolnicę? Co myślą ci wszyscy bossowie, którzy w takich miejscach jak fabryka Toyoty śrubują wymagania ponad wytrzymałość przeciętnego pracownika, a w ogóle mają go za nic, bo bez trudu mogą wymienić na nowego? Co myślą wielcy prezesi, którzy tną koszty w swoich firmach, redukują zatrudnienie, ale ich poziom życia nie obniża się ani na jotę? Co myśli rektor uczelni, którą sprzątają wyoutsourcingowane kobiety? Że on nie podejmuje takich decyzji, tylko dyrektor administracyjny? Udaje, że nie wie? Bo co myśli pracownik call center, który najpierw wciskał ludziom, przepraszam, nie ludziom, ale rekordom, rozmaite shity, a potem w pocie czoła awansował i zaczął wyciskać swoich podwładnych jak cytryny, wiem, bo to on opowiada swoją historię. Ofiara systemu, która staje się jego częścią. A to tylko przykłady. Bo przecież Marek Szymaniak mógłby na pewno napisać kolejne reportaże, ot choćby o Amazonie albo o kurierach rozwożących towary. Najgorsze jest to, że i my, konsumenci, stajemy się częścią tego chorego systemu. Gdzie się nie ruszysz, obsługują cię ludzie na śmieciówkach, słabo opłacani, źle traktowani. Jak żyć? Nurtuje mnie jeszcze jedno pytanie - czy sytuacja pracowników chociaż trochę się zmieniła, kiedy bezrobocie znacznie spadło i niemal na każdym sklepie i na każdej knajpie widać ogłoszenia o poszukiwaniu ludzi do pracy? Czy dotyczy to tylko dużych miast?

"Ajka"

"Ajka" Siergieja Dworcewoja to nie jest kino lekkie, łatwe i przyjemne. Przeciwnie to film ciężki, mroczny, wyprowadzający widza ze strefy komfortu, a ze względu na sposób filmowania (zdjęcia Jolanty Dylewskiej) nie najłatwiejszy w oglądaniu. Dużo tu scen rozgrywanych w ciemności, w półmroku, kamera często pozostaje blisko bohaterów, szczególnie w ciasnych, mrocznych wnętrzach, czasem zdjęcia kręcone są z ręki, tak to się chyba nazywa, efektem jest niestabilny, ruchomy obraz. Mimo tego należy ten film obejrzeć. Oczywiście mogę sobie tak pisać, mogę namawiać, ale i tak na "Ajkę" wybierze się garstka zapaleńców. Każdy ma swoje kłopoty, po co się jeszcze katować problemami, które nas nie dotyczą. A jednak przywołam tu (niedokładnie) cytat z nie pamiętam kogo, w każdym razie kogoś mądrego, który usłyszałam w jednej z audycji radiowych Tomasza Stawiszyńskiego - musisz to przeczytać i musisz z tym żyć. Tu czytać należy oczywiście zastąpić czasownikiem obejrzeć.

"Ajka" to opowieść o ludziach niewidzialnych, o równoległym świecie, którego syci mieszkańcy Moskwy nie znają. Widzą ich na ulicach, w metrze, w autobusach, widzą, jak sprzątają ulice, odgarniają śnieg, wykonują inne najrozmaitsze prace, za które nikt inny się nie chwyci. Widzą, ale nie dostrzegają. Czy wiedzą, jak żyją? Gdzie mieszkają? W jakich warunkach? Nie zastanawiają się nad tym. Kim są ci oni? To przybysze z Kirgizji, Turkmenistanu, Kazachstanu, Uzbekistanu i innych państw Azji Środkowo-Wschodniej, które kiedyś były republikami Związku Radzieckiego. Przyjeżdżają do Moskwy za pracą. Młode pokolenie nie zawsze mówi już nawet po rosyjsku. Kiedyś w jednym państwie, dziś budzą w najlepszym razie niechęć. Pogardzani, wykorzystywani, wielu mieszkańców stolicy boi się ich, żyją swoim życiem. Żyją? Raczej wegetują. Na peryferiach Moskwy, po kilkanaście osób w jakimś najpodlejszym hostelu. To hostel tylko z nazwy. W rzeczywistości zatłoczona, ciemna, duszna nora, w której mowy nie ma o przyzwoitych warunkach, o odrobinie intymności. Walczą o pracę, jakąkolwiek. Ponieważ często zatrudniani są nielegalnie, bo dawno już skończyło się im pozwolenie na pobyt, padają ofiarą oszustów, którzy ulatniają się w momencie, kiedy trzeba zapłacić. Toczy się bezwzględna walka o byt. Każdy czyha na czyjeś potknięcie. Człowiek człowiekowi wilkiem. Koleżanka skorzysta z okazji, aby wygryźć tę drugą z pracy, szczególnie jeśli ta praca jest chociaż trochę lepsza. Wykorzystują ich Rosjanie i swoi, którzy są wyżej w hierarchii. Często to mafiosi. Trudno w takich warunkach zachować godność i człowieczeństwo.

A Ajka? To jedna z nich, a jej sytuacja jest nie do pozazdroszczenia. Ma długi i nóż na gardle, bo kiedyś marzyła o własnym biznesie. Pewnie naiwnie, być może, ktoś ją oszukał, nie zmierzyła sił na zamiary, rzuciła się z motyką na słońce. Jakby tego było mało, właśnie urodziła dziecko, które zostawia w szpitalu, bo nie widzi innego wyjścia. Kto jest ojcem? Historia, jaką opowiada, może być przez nią zmyślona, ale jest bardzo prawdopodobna. Chce za wszelką cenę spłacić gangsterów, dlatego mimo fizycznej słabości wraca do pracy. Ale wypadła z obiegu, miejsca, w których pracowała, są już zajęte. Ajka jest stale w biegu, przemierza ulice zasypanej śniegiem, zimnej Moskwy, którą dotknęła akurat wyjątkowo sroga zima. Zmarznięta, słaba, zmęczona, głodna, spragniona i chora. Czujemy jej zmęczenie, jej strach, fizyczne dolegliwości. Jest jak kropla w morzu, ziarnko piasku na plaży. Niewidzialna, przezroczysta. Z wszystkich kobiet w biegu - pędzących filmowych bohaterek z nożem na gardle, które muszą załatwić jakąś sprawę w ciągu bardzo krótkiego czasu (bułgarska "Lekcja", "Dwa dni, jedna noc" braci Dardenne), sytuacja Ajki jest najbardziej beznadziejna. Samotna, bezradna, zagubiona w miejskiej dżungli, której właściwie nie zna. Grozi jej prawdziwe niebezpieczeństwo. Znikąd pomocy i ratunku. Jak w takiej sytuacji myśleć jeszcze o dziecku? Wyjście z sytuacji, jakie zrezygnowana znajduje, szokuje, ale czy możemy ją potępiać, my syci ludzie Zachodu? Jak się jej historia skończy? Finał jest niejednoznaczny, widz nie dostaje rozstrzygnięcia.

Kiedy wyszłam z kina, przytłoczona, rozjechana, zgnębiona, miałam poczucie wyjątkowej nieprzystawalności świata, w którym żyję, do tego, jaki zobaczyłam na ekranie. Nie od razu doszłam do siebie. Czasem mi się to przytrafia po wyjątkowo mocnym filmie. Cóż, musisz to obejrzeć i musisz z tym żyć. Przynajmniej tyle.

Filmowe remanenty - "Siłaczki", "Over the Limit"

Ostatnio znowu zrobiło się filmowo. Dopiero byłam na "Sofii", a tu nieoczekiwanie w sobotę wybrałam się do kina aż dwa razy. Taki eksces już dawno mi się nie zdarzył. Od jakiegoś czasu staram się dokonywać wyboru i chodzić tylko na jeden film w ciągu weekendu, bo wyprawa do kina pociąga za sobą konieczność pisania i czasu na czytanie nie zostaje wiele. Ale tym razem sytuacja była wyjątkowa. Miałam iść na "Eter", ale okazało się, że w moim ulubionym kinie jest pokaz "Siłaczek", fabularyzowanego dokumentu Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego, a w Tygodniku Kulturalnym wysłuchałam rozmowy z Anną Prus, reżyserką dokumentu "Over the Limit" i postanowiłam go zobaczyć. I tak najnowszy film Krzysztofa Zanussiego będzie musiał trochę poczekać, pod warunkiem, że nie zniknie z ekranów.

O "Siłaczkach" opowiadających o polskich sufrażystkach, które walczyły o prawa kobiet, przede wszystkim o możliwość studiowania na polskich uczelniach, a potem o prawa wyborcze, słyszałam już dawno temu. Nie wiem, czy ten film wejdzie do regularnej dystrybucji, a powinien, bo przywraca pamięć o dzielnych, zdeterminowanych kobietach mieszkających na terenie różnych zaborów, w różnych miastach, które dzięki swojemu uporowi, mrówczej pracy i odwadze osiągnęły cel. Mija właśnie sto lat od uzyskania praw wyborczych przez Polki. A to wszystko samo się nie zrobiło, z nieba nie spadło. Kiedy rozpoczynały swoją walkę, sprawa wydawała się beznadziejna, a jednak udało się. Kim były aktywistki z przełomu wieków wygumkowane z podręczników historii? Kazimiera Bujwidowa - dzięki jej uporowi na Uniwersytecie Jagiellońskim pojawiły się pierwsze studentki, początkowo tylko trzy. Maria Dulębianka, partnerka Marii Konopnickiej - autorka zakrojonego na szeroką skalę happeningu wyborczego. Zorganizowała swoją kampanię do sejmu krajowego we Lwowie w czasie, kiedy kobiety nie miały jeszcze praw wyborczych. Justyna Budzińska-Tylicka, lekarka, działaczka społeczna - stanęła na czele delegacji do Józefa Piłsudskiego. Paulina Kuczalska, siostry Aniela i Zofia Tułodzieckie, Zofia Daszyńska-Golińska, Narcyza Żmichowska. W ich role wcieliły się między innymi Maria Seweryn, Klara Bielawka, Marta Ojrzyńska oraz liczne grono współczesnych aktywistek. Warto przytoczyć garść haseł, jakimi się posługiwały Ludźmi jesteśmy i ludzkich praw żądamy! Chcemy całego życia! Bez różnicy płci! Odważmy się być wolnymi! Praw się nie dostaje! Prawa się zdobywa w walce! Film się świetnie ogląda. Komentarze i garść niezbędnej wiedzy historycznej przekazywanej przez współczesne naukowczynie, aktywistki, dziennikarki na temat polskich sufrażystek i ich ruchu przeplatają się z inscenizowanymi scenami spotkań w kobiecych czytelniach, rozmaitych dyskusji, wiecu wyborczego Marii Dulębianki, manifestacji o prawa wyborcze kobiet, pielgrzymek Kazimiery Bujwidowej na Uniwersytet Jagielloński i wielu innych działań. Te inscenizowane fragmenty miały zastąpić zdjęcia archiwalne, których właściwie nie ma. W filmie wykorzystano artykuły, manifesty i rozprawy, jakie pisały, dlatego te kobiety przemawiają do nas swoim głosem. Na tym tle nieco sztucznie brzmią inscenizowane rozmowy i dyskusje toczone współczesnym językiem. Rozumiem zamysł, ale niestety brzmi to papierowo. Na szczęście to mój jedyny zarzut pod adresem filmu. Muszę wstydliwie wyznać, że "Siłaczki" zwyczajnie mnie wzruszyły. Duże wrażenie robią sceny manifestacji. Są inscenizowane, ale we współczesnych realiach. Dlatego miejsca, stroje i, co najważniejsze, hasła sprzed ponad wieku mieszają się z tymi, które wykrzykiwane są w czasie manif czy akcji organizowanych przez Strajk Kobiet i inne organizacje kobiece. To wzmacnia wymowę filmu, przypomina, że dużo jeszcze przed nami, że prawa nie są dane raz na zawsze, że ciągle jest o co walczyć. Ale daje nadzieję i energię, którą "Siłaczki" są naładowane.

I drugi dokument - "Over the Limit" Marty Prus. Film ma już na koncie kilka nagród Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Nie zwróciłabym na niego uwagi, gdyby nie Tygodnik Kulturalny i chwała mu za to, bo jest wart obejrzenia. To historia rosyjskiej gimnastyczki artystycznej Margarity Mamun, która przygotowuje się do olimpiady w Rio de Janeiro. Robi to pod okiem dwóch trenerek. Film opowiada o morderczej pracy i ogromnym wysiłku, jaki dwudziestoletnia zawodniczka musi włożyć, aby osiągnąć sukces, który przecież nie jest pewny. Nie zależy tylko od jej chęci, motywacji, formy fizycznej i psychicznej. Ale przede wszystkim jest to opowieść o kosztach psychicznych, jakie płaci Margarita. Wiecznie krytykowana, poniżana, dyskredytowana, obrażana przez jedną z trenerek, postać iście demoniczną, potwora. Żadnej pozytywnej motywacji, tylko krytyka, obraźliwe epitety, krzyk, wytykanie błędów. Trenerka jest oczywiście autorytetem i ma na koncie sukcesy. Dlatego nikt się nie skarży, nikt nie ośmieli się nic powiedzieć. Droga Rity do sukcesu to droga przez mękę, pot i łzy. Skupienie, wysiłek, zero uśmiechu, ból, zmęczenie. W tle rozgrywa się jej osobista tragedia, która na pewno ma wpływ na kondycję. Uderza jej osamotnienie. Jest zamknięta w sobie, sama musi radzić sobie z psychiczną presją, z bólem ciała, tęsknotą za bliskimi i strachem o nich. Robi wrażenie kontrast między tym, co dzieje się na treningach, na zapleczu, a samymi występami, które są spektaklem odgrywanym dla publiczności i sędziów. Na ile szczery jest uśmiech Rity, kiedy odbiera medal? Dla mnie nie ma w tym spontanicznej radości, są wyuczone gesty i uśmiechy, jakby zawodniczka nie potrafiła się już cieszyć. To tylko chwila poprzedzona najeżoną kolcami drogą. Czy warto płacić taką cenę?

"Sofia"

Zawsze warto przyglądać się kinu, które przybywa do nas spoza głównego nurtu, czytaj spoza Europy i Stanów. Takim filmem jest "Sofia" marokańskiej reżyserki Meryem Benm'Barek-Aloisi pokazywana w Cannes w sekcji Un Certain Regard i nagrodzona tam za scenariusz. Obraz zdążono już porównać do filmów Farhadiego ("Rozstanie", "Co wiesz o Elly?", "Przeszłość", "Klient") i chociaż rzeczywiście konstrukcja opowieści, zaskakujące zwroty akcji, i portret rodziny na tle społecznym przypomina jego kino, to jednak "Sofia" nie osiąga tego poziomu mistrzostwa. Nie znaczy to jednak, że film jest nieciekawy. Przeciwnie, naprawdę warto go obejrzeć. Już samo tło społeczne, obyczajowe i polityczne jest bardzo interesujące. Podobnie jak akcja, która trzyma w napięciu i kilkukrotnie zaskakuje. Nic nie okazuje się takie, jak się początkowo wydaje. No i wreszcie jest o czym pomyśleć, jest o co się pokłócić, bo postawy bohaterów i motywy ich działania wcale nie są jednoznaczne. Punkt wyjścia - dwudziestoletnia Sofia rodzi nieślubne dziecko i nie chce zdradzić, kto jest jego ojcem - w Europie banalny, ale nie w Maroku, gdzie za uprawianie pozamałżeńskiego seksu grozi więzienie. Co ma zrobić dziewczyna, która właśnie zaczyna rodzić? Sytuacja jest bez wyjścia, a dalej nie będzie łatwiej. Do tego różnice społeczne, które w filmie też mają swoje znaczenie. Tyle mogę zdradzić tym, którzy "Sofii" jeszcze nie widzieli. Tych, zapewne niezbyt licznych, którzy w kinie już byli, zachęcam do przeczytania ciągu dalszego, gdzie więcej refleksji.

Sofia skomplikowała życie nie tylko sobie, ale też rodzinie. Gdybym nie widziała wcześniej zwiastuna, już na początku mogłabym się obawiać o to, czy w ogóle uda jej się wyjść z tej katastrofy z życiem. Jak twierdzi jej kuzynka, która skończyła medycynę, Sofia wyparła ciążę, w dodatku boi się powiedzieć cokolwiek rodzicom. Boi się ich gniewu i komplikacji, jakie nastąpią. Jak poradziłaby sobie, gdyby nie Lena i jej kontakty w szpitalu? Czy urodziłaby na szpitalnym korytarzu i została aresztowana? A może wykrwawiłaby się na śmierć w swoim pokoju lub w łazience? A może sama uszłaby z życiem, ale porzuciła albo zabiła urodzone dziecko? Przecież, kiedy nie widzi wyjścia, kiedy nie może, albo nie chce, odnaleźć Omara, kiedy boi się gniewu rodziców, jest gotowa zostawić córeczkę w kartonie gdzieś na ulicy i wrócić do domu, jakby nic się nie stało. Rodzice łyknęliby bajeczkę o poszukiwaniu otwartej apteki i wizycie w szpitalu z powodu zatrucia. Gdyby nie Lena, która jest przerażona i stanowczo protestuje, pewnie tak by się właśnie skończyła ta historia.

Można powiedzieć, że Sofia ma szczęście. Bo ma zaradną kuzynkę i bogatą ciotkę, która nie pożałuje pieniędzy na łapówkę, pożyczy na wesele i załatwi, co trzeba. Jak radzi sobie w podobnej sytuacji dziewczyna z biednej rodziny? Piekło kobiet. Ale pieniądze nie załatwią wszystkiego. Pozostaje strach przed społecznym ostracyzmem. Nie dość, że urodziła nieślubne dziecko, to jeszcze jako ojca wskazała Omara, chłopaka z ubogiej dzielnicy z biednej rodziny. Zszokowani rodzice muszą jeszcze przełknąć taki afront. Już nie pamiętam, czy pada tam zarzut o brak rozumu, czy może pełne rezygnacji stwierdzenie, że zadała się z chłopakiem z takiej dzielnicy! I to w momencie dla rodziny najważniejszym - kiedy kroi się świetny rodzinny interes. Wreszcie mogą się dorobić, wreszcie nie będą żyć w cieniu bogatych krewnych. Bo chociaż rodzice Sofii mieszkają w centrum Casablanki, co z wyższością oświadczają matce Omara, to jednak ich status materialny i społeczny ma się nijak do statusu rodziców Leny, którzy żyją w bogatej, nadmorskiej dzielnicy w efektownej willi. To dlatego Sofia wykrzyczy Lenie - ty nic o mnie nie wiesz. Może nie tyle nie wiesz, ile nie rozumiesz mnie. Bo ty skończyłaś medycynę i nie musisz pracować, spotykasz się z chłopakami, a kiedy zdarzy się jakaś wpadka, będziesz miała pieniądze, aby wyjechać do Europy i sprawę załatwić, tym bardziej, że twój ojciec jest Francuzem. A ja musiałam pracować w call center, gdzie sobie nie radziłam, więc mnie wyrzucili i jedyną osobą, która miała dla mnie życzliwe słowo, był Omar. Sofia oczywiście nie mówi tego wszystkiego, ale wyobrażam sobie, że tak właśnie myśli. 

Jednak prawdziwa ofiara tej sytuacji to Omar, który wcale nie jest ojcem dziecka. To on, Bogu ducha winny, znalazł się w matni. W starciu z silniejszym, czytaj, bogatszym, przeciwnikiem jest bez szans. Pytanie, czy mógłby próbować udowodnić, że to nie jego dziecko, robiąc test genetyczny? Przyznam, że dopiero teraz przyszła mi do głowy ta wątpliwość. Czy to niedoróbka w scenariuszu, czy marokańskie realia? Na pewno jest pod presją swojej rodziny, bo dzięki małżeństwu z Sofią dostanie pracę, będzie mógł pomóc matce i bratu, może siostrze. A jeśli rodzinny biznes stulecia wypali, to ho, ho, dopiero mu się poszczęści. W taki właśnie sposób Sofia, jej matka i ciotka tłumią wyrzuty sumienia, kiedy prawda o tym, kto rzeczywiście i dlaczego jest ojcem dziecka, wyjdzie wreszcie na jaw. Tylko Lena wydaje się być cały czas w szoku. W gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do pieniędzy. Ahmedowi, bogatemu biznesowemu partnerowi rodziny, gwałt ujdzie na sucho, bo wsadzony do więzienia nie mógłby prowadzić interesów, a jeśliby jakoś dzięki pieniądzom się wywikłał, na pewno nie chciałby mieć z nimi nic wspólnego. Tym bardziej, że ma rodzinę. Sofia złoży prawdę w ofierze, aby ocalić rodzinę, matka i ciotki chętnie na to przystaną. Czy tylko o rodzinę chodzi? Pewnie wierzy, że w taki sposób ułoży sobie wygodne życie. Wierzy, że miłość przyjdzie z czasem. Czy zresztą o miłość tu idzie? Jej ciotka, matka Leny, żona francuskiego biznesmena, w chwili zwierzeń wyznaje córce, że nie wyszła za mąż z miłości. Czy dokonała złego wyboru? Skąd. Mają pieniądze i wygodnie się im żyje. Nie muszą się o nic martwić. Czy można te kobiety potępiać? I tylko Omar jeszcze się buntuje. Czy pieniądze sprawią, że kiedyś wybaczy?

Magdalena Grochowska "Jerzy Giedroyc. Do Polski ze snu"

Ostatnio pisałam o powieści Manueli Gretkowskiej "Poetka i książę", której bohaterami byli Agnieszka Osiecka i Jerzy Giedroyc, założyciel i redaktor paryskiej Kultury. Nie ma sensu w tym miejscu pisać o tej pozycji więcej, kto ciekaw, a nie słyszał, może przeczytać mój poprzedni wpis, który jej właśnie dotyczy. Lektura książki Gretkowskiej miała taki dobry skutek, że wstyd mi się zrobiło, iż właściwie niewiele wiem o Giedroyciu i jego środowisku. Na szczęście gdzieś w zakamarkach pamięci kołatała się myśl, że chyba kilka lat temu ukazała się biografia Redaktora. Poszukałam i okazało się, że miałam rację. A że szczęście, tak jak pech, lubi chodzić parami, kupiłam ebook po bardzo korzystnej cenie i natychmiast po odłożeniu "Poetki i księcia" zabrałam się za książkę Magdaleny Grochowskiej "Jerzy Giedroyc. Do Polski ze snu" (Wielka Litera 2014).

Od razu złożę dwa oświadczenia. Pierwsze - mimo niesprzyjających warunków (sporo pracy, dwa towarzysko zarwane weekendy), czytałam kiedy i gdzie się dało, bo tak ciekawa to lektura. Drugie - nie jest to oczywiście rzecz dla każdego. Książka Grochowskiej to coś więcej niż tylko biografia jednego człowieka. To również portret całego środowiska związanego z paryską Kulturą, kawał polskiej i nieco europejskiej historii, ale przede wszystkim prezentacja poglądów i sporów politycznych oraz światopoglądowych, jakie Jerzy Giedroyc i jego współpracownicy toczyli z emigracją londyńską, z różnymi środowiskami w kraju, a wreszcie pomiędzy sobą. Kilka przykładów - stosunek do pisarzy i ludzi kultury w kraju na przykład do Iwaszkiewicza, do polskiego kościoła, do kolejnych polskich przełomów, rola emigracji. Rozumiem doskonale, że kogoś może to zwyczajnie nie interesować albo znużyć. 

Kim są bohaterowie tej książki? To oprócz postaci najważniejszej, Jerzego Giedroycia, pozostali mieszkańcy Maison-Lafitte potocznie zwanego w książce Lafitem, czyli Zofia i Zygmunt Hertzowie, Józef Czapski i jego siostra Maria oraz najważniejsi współpracownicy - Juliusz Mieroszewski, Jerzy Stempowski, Konstanty Jeleński, Andrzej Bobkowski i Gustaw Herling-Grudziński. A poza tym przewijają się Czesław Miłosz, Witold Gombrowicz, Marek Hłasko, Leszek Kołakowski, Aleksander Smolar, Adam Michnik, żeby wymienić tylko najbardziej znanych, bo przecież pisarzy, publicystów, naukowców i polityków, którzy otarli się o to środowisko, jest u Grochowskiej znacznie więcej. Książka zaopatrzona jest w notki biograficzne najważniejszych z nich, szkoda, że nie ma indeksu, przynajmniej w wersji elektronicznej, oraz w dokładne kalendarium. Każdy mieszkaniec Lafitu i każdy z najważniejszych współpracowników Kultury doczekał się w tej książce osobnej opowieści. Już tylko te historie są ciekawe i dla takiego czytelnika jak ja, który coś tam wiedział, ale w sumie niewiele, odkrywcze.

Życie jak w zakonie - praca, praca, praca. Czapski, który czuł się wykorzystywany i niedoceniany. Zygmunt Hertz tęskniący od czasu do czasu za inną egzystencją. W pewnym sensie poświęcił się dla żony, która nie wyobrażała sobie, jak Giedroyc poradzi sobie bez niej. Mroki życia w kołchozie, jakim dla jego stałych mieszkańców było Maison-Laffit. Henryk Giedroyc, młodszy brat Redaktora, uciekł stamtąd do Paryża. Smutne życie Stempowskiego, barwne Jeleńskiego, Mieroszewski, no i Herling-Grudziński. Byli w różnym wieku, ale Grochowska pokazuje, jak ocierali się o siebie, jak się mijali, przypadkiem spotykali w przedwojennej Warszawie, aż w końcu losy większości z nich splotły się w czasie wojny w Armii Andersa, chociaż nie wszyscy przeszli cały jej szlak. Giedroyc zaczął od Bukaresztu, gdzie pracował w polskiej ambasadzie u boku Rogera Raczyńskiego, potem, kiedy na Bliskim Wschodzie wstąpił już do wojska, zajmował się głównie pracą oświatową i kulturalną.

Nie sposób w takiej notce opowiedzieć o wszystkim, bo, jak pisze Grochowska, Maison-Laffite i paryska Kultura jest jak labirynt - każda kolejna odnoga to nowy, fascynujący temat zasługujący na osobną rozprawę. Na koniec autorka wymienia zagadnienia, których nie poruszyła. Wobec ogromu materiału i wrażeń krótko wspomnę o tym, co poruszyło mnie i zainteresowało w szczególny sposób, co było odkrywcze i ciekawe. Nastroje w przedwojennej Europie, dość powszechne przyzwolenie dla ruchów faszystowskich - Nałkowska w czasie swojej podróży do Włoch zachwycała się porządkami zaprowadzonymi przez Mussoliniego. Nawet Giedroyc i jego warszawskie środowisko uważało, że najlepszym rozwiązaniem kwestii żydowskiej byłaby emigracja Żydów do Palestyny. Niechęć, a nawet wrogość, francuskich lewicowych elit do polskiej emigracji i Lafitu. Sprawa Miłosza - jego decyzja pozostania na Zachodzie, strach i ostracyzm, jaki jej towarzyszył. Konflikt ideowy między środowiskiem paryskiej Kultury, a emigracją londyńską. Ci drudzy odsądzali tych pierwszych od czci i wiary. Z wzajemnością. Wreszcie zawikłana historia i konflikt między Giedroyciem, a Herlingiem-Grudzińskim, który ostatecznie doprowadził do ich zerwania. Ale może najbardziej uderza trafność wielu sądów, bo nie wszystkich, z niektórych po jakimś czasie się wycofywał, Giedroycia o polskim społeczeństwie i kościele. O tym, że w dużej części jest endeckie, nacjonalistyczne, a kościół zaściankowy, zamknięty, antysemicki, koniunkturalny, dbający o swój interes. Książka została wydana w roku 2014, dziś ta diagnoza, z konieczności sprowadzona przeze mnie do minimum, jest jeszcze bardziej aktualna. Niestety. No i profetyzm (?) Redaktora, wiara w wolną Polskę, Ukrainę, Litwę i Białoruś. Przez wszystkie długie lata. Jego wizja polityki wschodniej.

I na sam koniec jeszcze coś - przemijanie, starość, śmierć. Odchodzili po kolei, niekoniecznie według starszeństwa, chorowali i cierpieli, nielicznym dane było umrzeć we śnie ze starości, zostawiali po sobie pustkę, niezabliźnione miejsce. Niby taka kolej rzeczy, niby można te wszystkie fakty sprawdzić, ale zrobiło mi się jakoś smutno i melancholijnie. Może dlatego, że listopad, może dlatego, że byłam na uroczystości rodzinnej, na której też coraz więcej pustych miejsc.

Manuela Gretkowska "Poetka i książę"

Nie, nie sięgnęłam po tę książkę dla Manueli Gretkowskiej. Nie czytałam niczego, co napisała, znam ją tylko z wywiadów. Dlaczego? Nie sposób czytać wszystkiego, powtarzam to do znudzenia. To po pierwsze. A po drugie widocznie nie przekonała mnie tym, co mówi, nie zachęciły mnie informacje na skrzydełkach książek, dziś raczej w internecie, nie spotkałam nikogo, kto by mnie namawiał, abym sięgnęła po coś, co Manuela Gretkowska  napisała. Może to błąd, trudno. "Poetka i książę" (Znak 2018) to jednorazowy incydent. Co sprawiło, że, niemal natychmiast po wysłuchaniu dwóch wywiadów z autorką, kupiłam książkę i prawie od razu przeczytałam? Temat. Ciekawość. Nie będę ukrywać, taka, hmm, trochę spod znaku tabloidu. Na swoje usprawiedliwienie dodam - tabloidu z wysokiej półki. Literackiej, inteligenckiej, intelektualnej. Cokolwiek to znaczy. Bo bohaterowie powieści Manueli Gretkowskiej to nie postacie wymyślone. To ludzie z krwi i kości. Ikony - polskiej kultury wysokiej i myśli politycznej, to Jerzy Giedroyc, założyciel Instytutu Literackiego, paryskiej Kultury i niezliczonej liczby książek, które w czasach Polski peerelowskiej nie mogły się w kraju ukazać. To między innymi jemu zawdzięczamy, nie tylko my, także światowa kultura, Gombrowicza. I  bohaterka druga - ikona polskiego tekściarstwa (?), polskiej piosenki, polskiej kultury popularnej, ale tej wysokiej  (na chybcika tworzę jakieś nieistniejące kategorie), STS-u, owiana legendą femme fatale - Agnieszka Osiecka. Co mają ze sobą wspólnego? Okazuje się, że całkiem sporo.

Ona młoda, on prawie trzydzieści lat starszy. Wtedy w 1957 roku! Ona studentka, jeden z filarów STS-u, rozwichrzona, spontaniczna, imprezowiczka, łamaczka męskich serc, on intelektualista, wielki Redaktor, melancholijny, poważny, poślubiony pracy, swojej misji, bez życia osobistego. Ona z Warszawy, on emigrant. Tak różni spotkali się w Paryżu, kiedy Agnieszka Osiecka przyjechała tam na chwilę, przemycając przy okazji rękopis powieści Marka Hłaski, swojego ówczesnego narzeczonego. Coś podobno zaiskrzyło. Czy można mówić o miłości? Może o wzajemnej fascynacji? Fakty są takie, że kiedy Agnieszka Osiecka z Paryża pojechała na jakiś czas do ciotki do Londynu, Giedroyc, który nieczęsto ruszał się z miejsca, pojechał tam również. Spotkali się. Potem, gdy ona wróciła do Polski i przez siedem kolejnych lat nie mogła dostać paszportu, pisali do siebie listy, tak, listy, papierowe, o poczcie elektronicznej, o sms-ach, nikt jeszcze nie śnił. Znajomość podtrzymywali całe życie. A w ostatnim numerze Kultury, który wyszedł już po śmierci Giedroycia, zgodnie z wydaną przez niego dyspozycją ukazał się jej wiersz dedykowany jemu, napisany i podarowany mu wtedy, kiedy się spotkali. Przez te wszystkie lata spoczywał w jego szufladzie. Jak najdroższa pamiątka? Na tej podstawie, po dogłębnych studiach, między innymi w archiwum Osieckiej, Manuela Gretkowska napisała "Poetkę i księcia".

Drugi raz zdarzyło mi się czytać powieść, której bohaterami są znane postacie, a tematem fakty z ich życia. Całkiem niedawno pisałam tu o fabularyzowanej biografii Karen Blixen. I wtedy, i teraz towarzyszyły mi podobne odczucia - jakbym czytała wypracowanie bardzo zdolnej uczennicy. Nie mogłam się pozbyć wrażenia pewnej sztuczności. Nie wiem, czy życie tak dosłownie przepisane na powieść zawsze będzie trącić papierem? Brzmieć fałszywie? Czy sprawia to konieczność wykładania wszystkiego czytelnikom, którzy niekoniecznie wiedzą cokolwiek o bohaterach, szczególnie o Giedroyciu i jego środowisku? Jednak najbardziej drażniły mnie dialogi. Wymyślone przez Gretkowską, bo przecież ich zapis się nie zachował. Egzaltowane, trochę o niczym. Miały pewnie oddać atmosferę flirtu. Czy ludzie tak ze sobą rozmawiają? Może, ale na papierze brzmi to wszystko nienaturalnie.

Czy wobec tego nie warto sięgać po "Poetkę i księcia"? Przeciwnie. Po pierwsze powieść świetnie się czyta, a po drugie, ważniejsze, to znakomity wstęp, aby pójść dalej tropem paryskiej Kultury i tropem Osieckiej, którą Gretkowska stara się odczarować, pokazać jako postać tragiczną, skomplikowaną, targaną rozmaitymi uczuciami, sprzecznościami, pełną kompleksów wywiedzionych z zawodów doznanych w dzieciństwie. W jednym z dwóch wywiadów, jakich wysłuchałam, autorka powiedziała, że przywykliśmy traktować Osiecką dość płytko, raczej w tonie sensacji, w aurze towarzyszących jej skandali, jako tekściarę. Że gdyby była mężczyzną, miałaby inny wizerunek, interesowano by się nią poważne. Pewnie ma rację, nie mnie oceniać. Nie czytałam dzienników, które ukazują się co jakiś czas,  systematycznie, podobno są świetne, dojrzałe nad wiek. Nie czytałam nic innego. Znam ją z piosenek, z opowieści o niej, z artykułów. Powinnam to zmienić. Jednak póki co ruszyłam tropem paryskiej Kultury i Jerzego Giedroycia. Zrobiło mi się zwyczajnie wstyd, że tak mało na ten temat wiem. Moi oczytani, kiedyś, bo dziś niestety niekoniecznie, znajomi spojrzeliby na mnie ze zdziwieniem. Nie wiesz?  Naprawdę? Dlatego czym prędzej sięgnęłam po biografię Giedroycia pióra Magdaleny Grochowskiej wydaną kilka lat temu, nominowaną w roku 2010 do Nike. Nawet jeżeli ktoś po przeczytaniu "Poetki i księcia" nie pójdzie dalej, poprzestanie na powieści Gretkowskiej, to i tak trochę się dowie, jakoś liźnie temat. Bo ta książka jest czymś więcej niż tylko romansem, historią miłości niemożliwej, nieważne - prawdziwej czy wyobrażonej. To oprócz wnikliwych portretów dwojga bohaterów, szczególnie Osieckiej, świadectwo tamtych lat, historia środowiska paryskiej Kultury. Na kartach powieści pojawiają się Czapski, Hertzowie, Miłosz i wielu innych. Wreszcie jest to świadectwo dylematu - zostać na emigracji czy wracać do kraju? Nie muszę chyba dodawać, że wybór emigracji i związanie się z tym środowiskiem oznaczał w tamtych czasach zatrzaśnięcie drzwi do Polski. To był bilet w jedną stronę.
PS 1. Wiosną ma się ukazać tom dzienników Osieckiej obejmujący ten okres jej życia. Wszyscy sarkający na egzaltowane dialogi czytelnicy mają się po ich lekturze przekonać, że ona w taki sposób pisała, tak relacjonowała swój afekt. Tako rzecze Magdalena Felberg-Sendecka redaktorka dzienników. Wie, co mówi, przecież już je czytała, bardzo jestem ciekawa.
PS 2. Jestem już po lekturze książki Magdaleny Grochowskiej. Zastanawiałam się, czy w ogóle wspomni o tej znajomości. Otóż poświeciła jej nawet sporo miejsca, nie spodziewałam się, że aż tyle. I muszę wyznać, że ta historia opowiedziana piórem biografistki Giedroycia zrobiła na mnie o wiele większe wrażenie. Dotknął mnie jej tragizm. Po prostu wzruszyła, czego nie mogę powiedzieć o powieści Gretkowskiej.

Filmowe remanenty - wokół "53-ech wojen" i "Dziedziczki"

Dawno nie byłam w kinie. To efekt dwóch towarzysko zarwanych weekendów i intensywnego czasu w pracy. Wiele chyba nie straciłam, może obejrzałabym "Jeszcze dzień życia", ale ponieważ recenzje były różne, postanowiłam się w tej sytuacji jakoś specjalnie nie spinać i przeznaczyć wolne chwile na lekturę.

Najbardziej żałuję, że z wyżej wymienionych powodów nie udało mi się napisać o "53-ech wojnach" Ewy Bukowskiej, które obejrzałam już jakiś czas temu. Dlatego dziś kilka refleksji bardziej wokół niż o filmie inspirowanym historią Grażyny i Wojciecha Jagielskich, opartym ne jej książce "Miłość z kamienia". Przejmujący, poruszający, mroczny, bardzo intensywny obraz popadania w depresję spowodowaną panicznym strachem o męża, reportera wojennego, i destrukcji rodziny. Opowieść o cenie, jaką płaci się za miłość i pasję. I ważne pytania. Czego możemy wymagać od partnera? Czy jest możliwy kompromis? Czy człowiek z taką pasją powinien zakładać rodzinę? Bohater filmu wielokrotnie podkreśla, że najbliżsi są dla niego biletem powrotnym. Nic mu się stać nie może, bo oni czekają. To jego perspektywa. A jej? Ona umiera z niepokoju. Strach narasta, aż w końcu nie radzi sobie z rzeczywistością. Obsesyjnie czeka na telefon, nie zajmuje się dziećmi, które też płacą cenę, szczególnie starszy syn, bo przejmuje rolę głowy rodziny, na ile oczywiście jest w stanie. Poruszającym dopełnieniem filmu był dla mnie wywiad z Grażyną Jagielską, jaki przy okazji ukazał się w Wysokich Obcasach (chyba w wersji Ekstra, ja czytałam go w internecie). Cenę za pracę męża płaci do dziś, być może już nigdy nie będzie całkiem zdrowa. To po pierwsze. A po drugie wyraźnie mówi, że ratunkiem dla niej byłoby postawienie wyraźnego zakazu zaraz na początku jego drogi dziennikarskiej. tymczasem ona w geście protestu rozbiła tylko talerz. Wtedy mógł się jeszcze zająć inną działką, nie musiał jeździć na wojny, był początkującym dziennikarzem, bakcyl reportera dopiero zaczął w nim kiełkować. I tu rodzą się refleksje. Bo rzeczywiście to uratowałoby Grażynę Jagielską przed syndromem stresu bojowego, którego się nabawiła z powodu pracy męża, ale nas, czytelników, pozbawiłoby znakomitych książek Wojciecha Jagielskiego. Nie powstałaby "Modlitwa o deszcz" czy "Wszystkie wojny Lary". Ale może napisałby inne książki? Diabelskie dylematy. Warto poszukać tego wywiadu, tak jak warto obejrzeć film Ewy Bukowskiej. Także dla znakomitej roli Magdaleny Popławskiej. Tyle wokół "53-ech wojen".

A teraz o "Dziedziczkach", które obejrzałam z poślizgiem z powodu zawirowań z czasem (wolnym oczywiście). Warto zobaczyć ten paragwajski film, którego reżyser, debiutant, Marcelo Martinessi zdobył w Berlinie Srebrnego Niedźwiedzia za reżyserię i nagrodę FIPRESCI. Na tym samym festiwalu nagrodzona została także Ana Brun grająca główną rolę, Cheli. Od razu zaznaczę, że na pewno nie jest to film dla masowej widowni. Niewiele się dzieje, wszystko toczy się niespiesznie, gdzieś pomiędzy słowami, w gestach, spojrzeniach. Kamera skupia się na szczegółach wydobywanych z cieni i półcieni, a nawet z mroku. Nie ma tu szerokich planów, wszystko rozgrywane jest w zbliżeniach, a dodatkową trudnością jest półmrok często panujący w pomieszczeniach. Widzimy tyle, ile widzą bohaterki, kiedy wątłe światło wydobywa z cienia jakieś szczegóły - tacę z filiżankami i napojami, obraz na sztalugach, jakiś cenny mebel, pomarszczone twarze bohaterek, odłażącą ze ściany tapetę. Przyznam, że początkowo taki sposób filmowania bardzo utrudniał mi oglądanie filmu. Więcej, irytował. Dawało to mniej więcej taki efekt jak widziane na marnej jakości telewizorze sceny dziejące się nocą czy w ciemnym pomieszczeniu. Ale z czasem przyzwyczaiłam się chyba albo mroku było mniej. "Dziedziczki" to opowieść o dwóch starzejących się, mieszkających razem kobietach, Cheli i Chiquicie, które z powodu problemów finansowych zmuszone są sprzedawać cenne rodzinne meble, naczynia, obrazy i pamiątki. Stare, zaniedbane, niegdyś zamożne mieszkanie, powoli pustoszeje. Chela przypłaca tę sytuację depresją, energiczna i bardzo praktyczna Chiquita radzi sobie znacznie lepiej. Nawet kiedy za długi trafia do więzienia, przyjmuje ten fakt jak kolejne zadanie do wykonania. Ale jest to też film o, może nie tyle toksycznym, ile nadopiekuńczym związku i o budzeniu się z letargu. Uwaga! Teraz będzie spojler, w kwadratowym nawiasie i mniejszą czcionką! [Chiquita z troski o swoją partnerkę usuwa jej spod nóg wszelkie przeszkody. Dba o wszystkie wygody, wie, kiedy podać lekarstwa, jakie napoje lubi pić, sama prowadzi negocjacje z potencjalnymi kupcami, sama decyduje, co sprzedać, nie chce narażać na jeszcze większy stres. Chela jest jak dziecko albo może jak rozkapryszona dziedziczka? Nie wiemy, co jest przyczyną, a co skutkiem. Czy stała się taka bezwolna, bo zdominowała ją Chiqiuta? Czy może jest odwrotnie? Od dzieciństwa przyzwyczajona do wygód, pozwala układać sobie życie. Dopiero kiedy zabraknie Chiquity, powoli budzi się do życia. Na oczach widza rozgrywa się dramat. Starzejąca się kobieta stopniowo zaczyna interesować się sporo młodszą od siebie Angy. Wysłuchuje jej opowieści i zwierzeń, chce być jak najbliżej, zaczyna zwracać uwagę na swój wygląd, jest zazdrosna o jej dość powikłane życie osobiste. Pewnie zdaje sobie sprawę, że nie ma szans na związek między nimi, tym bardziej, iż wszystko wskazuje na to, że Angy jest heteroseksualna. Ale na uczucie nie ma mocnych. Być może też ta sytuacja pozwala jej uwolnić się od nadopiekuńczej Chiquity. Dlatego jej powrót z więzienia zamiast radością jest dla Cheli katastrofą. Jeszcze większą planowana sprzedaż samochodu, który stał się dla niej synonimem wolności. Przejmujący jest ten dramat starzejącej się kobiety nieszczęśliwie zakochanej w innej, dużo młodszej od siebie.] Wszystko rozegrane zostało bardzo subtelnie. Widz musi się domyślać, spekulować, śledzić grymasy twarzy, gesty, drobiazgi. Ciekawa jest jest też warstwa społeczna filmu, dla widza z Ameryki Południowej pewnie oczywista, dla widza z Europy niekoniecznie. Różnice społeczne - bogate kobiety, upadłe dziedziczki starych fortun i służące, dziewczyny z prowincji, analfabetki. Przestępczość - to dlatego Chela może dorabiać, wożąc samochodem swoje bogate znajome, które boją się korzystać z usług taksówkarzy. I wszechobecny strach, z którym wszyscy nauczyli się jakoś żyć. Bardzo ciekawy film.

Almudena Grandes "Pocałunki składane na chlebie"

Książka Almudeny Grandes "Pocałunki składane na chlebie" (Sonia Draga 2017; przełożyła

Katarzyna Okrasko) zmaterializowała się dla mnie z książkowego niebytu dzięki radiowej audycji. Szybko też okazało się, że autorka będzie gościła na festiwalu Literacki Sopot. Chodzi oczywiście o jego zeszłoroczną edycję poświęconą literaturze hiszpańskiej. W tym roku zaproszeni zostali Francuzi. Zainteresowałam się książką ze względu na temat - hiszpański kryzys. Ileż ja się na nią napolowałam, ileż się naczekałam na sensowną cenę. W końcu mniej więcej po roku udało się, kupiłam, no i wreszcie przeczytałam. Czy było warto? Uczucia mam mieszane. To taka powieść, którą pochłania się jednym tchem, po skończeniu lektury może niekoniecznie ma się poczucie zmarnowanego czasu, ale gdybym nie przeczytała, dziury w niebie by nie było. Jednym słowem nie jest to must read mola książkowego.

Początkowo lekturze towarzyszyła irytacja. Nie opuszczało mnie  wrażenie, że czytam szkolną czytankę. Dlaczego? Autorka postanowiła potraktować swoich bohaterów jak przykłady. Zdaje się mówić - Opowiem wam o hiszpańskim kryzysie z punktu widzenia szarego człowieka. O tym, jak sobie radzi albo jak nie radzi z nagłą utratą pracy, mieszkania, z obniżeniem pensji. O tym, jakie zmiany zachodzą w jego najbliższym otoczeniu. W tym celu przez rok będę obserwować życie mieszkańców jednej z madryckich dzielnic. Jest to przeciętna dzielnica w centrum stolicy,  mieszkają tu różni ludzie, często zasiedziali od lat. Ma swój bar, swój zakład fryzjerski, swój ośrodek zdrowia. Mieszkańcy się znają, jedni lepiej, inni tylko z widzenia, ale są u siebie. Gdyby to był film, zobaczylibyśmy, jak kamera zmniejsza kąt widzenia, jak z panoramy miasta wybiera jedną dzielnicę, wyławia konkretne miejsca i konkretnych bohaterów. Podobny zabieg stosuje narrator. Problem w tym, że używa czasu teraźniejszego. I właśnie ten nieznośny, w tym kontekście i w tej ilości, czas teraźniejszy plus czasami sztuczne, deklaratywne dialogi, jakby bohaterowie wygłaszali jakieś tezy, powodowały, że miałam wrażenie, jakbym czytała szkolną czytankę i to raczej z podręcznika dla klas młodszych. Czasem pojawia się też nieznośnie dydaktyczny ton w komentarzach narratora. No ale potem przywykłam, przestałam zwracać na to uwagę i wkręciłam się w losy bohaterów. Na szczęście, kiedy na końcu narratorka żegna się z nimi (w filmie kamera poszerza kąt widzenia, znowu mamy panoramę miasta) i krótko opowiada, jakie były dalsze losy najważniejszych z nich, okazuje się, że nie wszystkim się udało. Nie wszyscy poradzili sobie w czasach kryzysu,  nie wszyscy odnaleźli się w trudnej sytuacji.

Książka ma bardzo wielu bohaterów, tak wielu, że wcale nierzadko musiałam dobrze się zastanowić, o kim mowa. Myliły mi się imiona i postacie, szczególnie na początku. Tym bardziej, że powieść w swojej konstrukcji przypomina mozaikę. Za każdym bohaterem idzie jego historia, a narrator skacze od wątku do wątku. Niektórym bohaterom poświęca więcej miejsca, inni pojawiają się rzadziej. Jak to w takiej konwencji bywa, jedni są przyjaciółmi, inni znają się z baru czy z fryzjerskiego salonu Amalii, ktoś zetknie się z kimś przez chwilę w jakiejś sytuacji, na przykład na manifestacji w obronie likwidowanego ośrodka zdrowia. I tak to się plecie. Polubiłam bohaterów, ale konwencja powoduje, że trudno się z nimi bliżej zżyć. Niektóre wątki są dość przewidywalne, ale czasem zostajemy zaskoczeni.

Tematem książki Almudeny Grandes jest opowieść o tym, jak hiszpański kryzys dotyka zwykłych ludzi i jak próbują sobie radzić w tej sytuacji. Kto czytał znakomity reportaż Aleksandry Lipczak "Ludzie z placu Słońca", temu problemy, jakie dotykają bohaterów, i ich przyczyny, nie są obce. Brak pracy, bezrobocie, zmniejszenie pensji, strata mieszkania, bo bank wszedł na hipotekę, borykanie się z obciążeniem, jakim jest domek nad morzem kupiony w czasach prosperity, praca poniżej kwalifikacji, abdykacja państwa albo władz miasta, które likwidują ośrodek zdrowia w dzielnicy, bo prawdopodobnie chcą sprzedać teren deweloperowi, bezduszność banków, korupcja, nieuczciwa chińska konkurencja. Amalia, właścicielka zakładu fryzjerskiego, naprzeciwko którego powstał chiński salon oferujący bardzo tanio manicure hybrydowy, co spowodowało, że musiała zwolnić dziewczynę zajmującą się u niej tym samym, początkowo jest wściekła i przerażona. Szybko jednak przekonuje się, że inni mają gorzej. Dlaczego właściciel konkurencyjnego zakładu może oferować usługi po tak dumpingowej cenie? Bo Chinki, które u niego pracują, harują po kilkanaście godzin dziennie. Ale kryzys uruchamia w mieszkańcach dzielnicy niezwykłe pokłady życzliwości. Ludzie pomagają sobie nie tylko w drobnych sprawach, ale organizują się w rozmaitych stowarzyszeniach samopomocowych czy inicjatywach. Jedni udzielają pomocy prawnej eksmitowanym mieszkańcom, prowadzą za darmo ich sprawy w sądzie, Amalia zbiera w swoim salonie żywność dla potrzebujących, Paskual, właściciel baru, zgodzi się, aby w czasie wakacji dożywiano w nim dzieci z ubogich rodzin, a Sofia, nauczycielka stojąca za tym pomysłem, już wcześniej rozdawała w swojej szkole drugie śniadania właśnie tym dzieciom. A kiedy władze miasta chcą zlikwidować ośrodek zdrowia, w jego obronie manifestować będą zgodnie lekarze i mieszkańcy dzielnicy. Brzmi jak bajka? Jak piękna utopia? Też bym tak myślała, gdybym wcześniej nie czytała wspomnianego reportażu Aleksandry Lipczak, która pisze w swojej książce o podobnych inicjatywach. Być może Almudena Grandes na użytek swojej powieści nieco podkręciła temat i zebrała w jednej dzielnicy wiele różnych inicjatyw i ruchów, które działają w większym rozproszeniu. Tego nie wiem. Jak by nie było, nie da się ukryć, że książka krzepi, a to, że nie wszystkim się jednak udało, sprawia, że całość postrzegamy jako bardziej prawdopodobną.

Jeśli, czytelniku tej notki, lubisz dobrze napisane czytadła traktujące jednak o poważnych problemach, możesz śmiało sięgnąć po powieść Almudeny Grandes.

Adam Leszczyński "No dno po prostu jest Polska"

Nie mam zwyczaju myśleć rocznicowo, ale tak mi przyszło do głowy, aby właśnie teraz, tuż przed okrągłą ROCZNICĄ wstawić właśnie ten wpis. Jeśli nie teraz, to kiedy będzie bardziej odpowiedni moment dla jego publikacji? A chodzi o najnowszą książkę Adama Leszczyńskiego "No dno po prostu jest Polska" (W.A.B. 2017). Jeśli, czytelniku tej notki, czujesz się zgorszony takim wyborem, to spieszę donieść, że tytuł jest cytatem z wypowiedzi anonimowego internauty z jakiegoś forum, a w książce niczego obrazoburczego nie ma. Autor, historyk i publicysta, którego głos bardzo sobie cenię, postanowił przyjrzeć się naszym polskim autostereotypom, czyli zdać sprawę z tego, co myślimy o Polakach i Polsce. W tym celu przedarł się przez tysiące źródeł, które w swojej książce obficie cytuje i relacjonuje. Przestudiował rzeczy rozmaite - literaturę piękną, publicystykę, wypowiedzi polityków, dzienniki, listy, badania oraz wnioski socjologów i oczywiście internet. Lektura jest bardzo ciekawa, pouczająca, chociaż pewnie lepiej ją sobie dawkować, bo czytana na raz robi się trochę nużąca. Ja niestety nie potrafię skupić się na kilku tytułach jednocześnie, takie próby zawsze kończą się porażką, czyli odłożeniem jednego na wieczne nieprzeczytanie niestety, dlatego książkę Leszczyńskiego przeczytałam po bożemu, w ciągu kilku dni.

Zaraz po wstępie autor postanowił oddać głos Prusowi, tak, tak, Prusowi, który w swoich felietonach chłostał Polaków niemiłosiernie. Temu, co pisarz myślał o rodakach, poświęcił cały rozdział. Znacie? To poczytajcie. Otóż nie znajdziemy tu niczego, czego byśmy na swój temat nie myśleli i dziś. Pisał między innymi o ciemnocie ludu i głupocie elit, narzekał na niską jakość tych ostatnich, na to, że gardzą ludem, że są słabo wykształcone. Ludowi też się dostawało między innymi za demoralizację. Piętnował pazerność i wyzysk, brak skrupułów na przykład właścicieli kamienic, którzy nie mają litości dla lokatorów. Fatalną jakość budownictwa i brak jakiegokolwiek planu, aby problem mieszkaniowy rozwiązać. Mniej więcej to samo na ten temat pisze dziś Filip Springer w swoich "Trzynastu piętrach". Leszczyński oczywiście to zauważa. Mogłabym tak długo jeszcze wymieniać to, co Prus myślał o Polakach, ale czas na najważniejszy wniosek, jaki płynie z dociekań Leszczyńskiego - otóż nasze myślenie o sobie niemal nie zmieniło się od XIX wieku! Może jest jeden wyjątek - ostatnio przestaliśmy postrzegać siebie jako  leniwych. Przeciwnie - uważamy siebie za bardzo pracowitych, harujemy najwięcej w Europie, ale od razu lubimy dodawać, że często mało wydajnie i byle jak. I tu wniosek drugi - Polacy o sobie i o Polsce myślą jak najgorzej! Że państwo źle urządzone i zarządzane (kamieni kupa, że zacytuję Bartłomieja Sienkiewicza, którego Leszczyński akurat nie cytuje, ale pasuje jak ulał), że nic się nie da, że jakoś to będzie, zamiast systematycznego działania, że bezhołowie, że z Polakami nic się nie da zbudować (stąd ciągoty do autorytaryzmu, tak myśleli o nas i Piłsudski, i Dmowski), że chamstwo, brak kultury, że nie czytamy (tak lamentowano i dawniej), że gdzie indziej jest lepiej, że ludzie lepsi (taka opinia w rozmaitych dziennikach, listach, a dziś wypowiedziach na forach wśród emigrantów była i jest powszechna - emigrantom poświęca autor cały rozdział). Zewsząd słychać krzyk - tu się żyć nie da, trzeba wyjeżdżać! Iluż bliższych lub dalszych znajomych tak mówi, iluż wprowadziło te słowa w czyn. Ale na emigracji od rodaków trzymaj się z daleka. Bo będziesz się ich tylko wstydził, bo oszukają, zamiast pomóc. I to nie nowość! Już w XIX wieku w rozmaitych emigranckich świadectwach powtarza się taka opinia. Uderzmy się w piersi - czy tak właśnie o sobie nie myślimy? Kiedy czytałam książkę Leszczyńskiego, stale powtarzałam sobie - jaki autostereotyp, przecież tak właśnie jest, przecież to prawda najczystsza. Tu ważna uwaga - autor zastrzega we wstępie, że nie jest jego celem rozstrzygnięcie, co jest prawdą, a co rzeczywiście tylko powielanym od lat stereotypem.

Jak uleczyć ten straszny naród? Co zrobić, żeby nasz kraj był tak dobrze zorganizowany jak te, które podziwiamy, często bezkrytycznie? I ta recepta jest stała. A właściwie dwie recepty w zależności od poglądów. Jedna głosi - wrócić do korzeni, do tradycji. Druga przeciwnie - otworzyć się na innych, brać od nich to, co dobre, naśladować. Jednym słowem - zaścianek albo oświecenie.

W dwóch ostatnich rozdziałach szuka Leszczyński odpowiedzi na pytanie, skąd taki negatywny autostereotyp się wziął i ... proponuje wielką narodową psychoterapię, aby ten stan rzeczy zmienić. Abyśmy nauczyli się dostrzegać w sobie nie tylko to, co złe, ale też to, co dobre. Przecież Polska i Polacy to nie tylko dno. Coś dobrego też przecież moglibyśmy o sobie, o swojej ojczyźnie powiedzieć. Chodzi zatem o krytyczne myślenie, a nie bezrefleksyjne powielanie tego, co mówią wszyscy. Jak to zrobić? Leszczyński proponuje dwa rozwiązania. Sam zdaje sobie sprawę, że może naiwne, że może zostanie wyśmiany lub zbyty wzruszeniem ramion. Jedno proste do wdrożenia od razu przez każdego - mówmy sobie miłe rzeczy. Niech każdy przynajmniej raz dziennie powie komuś, z kim się zetknie, coś sympatycznego. Drugie, trudniejsze, praca u podstaw obliczona na lata. Pokazywanie tego, co w nas dobre, wzmacnianie dobrych cech i zachowań, dobrego myślenia o sobie. Wpajanie takiego sposobu myślenia od najmłodszych lat. To zadanie dla szkoły i mediów. Leszczyński powołuje się tu na przykład Singapuru, który takie działania wdrożył w latach pięćdziesiątych, co przeorało tamtejsze społeczeństwo. Że takie działania nie mają sensu? Otóż mają. Choćby jeden przykład. Jeszcze piętnaście, dwadzieścia lat temu nikt nie sprzątał po swoim psie. Dziś może nie robią jeszcze tego wszyscy, ale znacznie się w tej dziedzinie poprawiło! Chciałam napisać, że postępuje tak większość, ale tu ugryzłam się w palce biegające po klawiaturze, bo żadnych badań ilościowych na ten temat nie znam, dysponuję tylko własnymi obserwacjami, a więc tworzyłabym kolejny stereotyp.

PS I. Że bezinteresowne mówienie miłych rzeczy się nie sprawdza? Wczoraj (tekst powstał w sierpniu) świeżo po lekturze książki Leszczyńskiego, kiedy maszerowałam przez miasto, nagle od dwóch sympatycznych młodych kobiet, które mijałam, ni z gruszki, ni z pietruszki usłyszałam - jaką ma pani ładną sukienkę. Boże, jak mi się dobrze zrobiło, jak mi się humor poprawił!

PS II. A co dobrego o sobie myśleliśmy i myślimy? Jaki jest ten pozytywny autostereotyp? Otóż uważamy, że jesteśmy odważni, pobożni i szlachetni. Tylko tyle. Reszta to owo tytułowe dno. Jednocześnie jednak rozpiera nas  duma, że jesteśmy Polakami. Dlatego Leszczyński pisze, że żyjemy w wiecznej schizofrenii i dlatego proponuje narodową psychoterapię.

Amanda Michalopoulou "Dlaczego zabiłam moją najlepszą przyjaciółkę"

Już od dawna miałam ochotę sięgnąć po jedną z greckich książek wydawanych przez Książkowe Klimaty. Po pierwsze, bo dzięki  książkom Roberta D. Kaplana i Dionisiosa Sturisa ("Gorzkie pomarańcze" i "Nowe życie") poznałam trochę tragiczną historię Grecji, a po drugie to literatura w Polsce egzotyczna. Pewności nie mam, no bo jak sprawdzić, ale wydaje mi się, że to właśnie Książkowym Klimatom zawdzięczamy fakt, iż literatura grecka zaistniała w naszym kraju. No ale jakoś się nie składało, nie natrafiłam nigdy na rekomendację czy recenzję żadnej z greckich książek, co nie znaczy, że ich nie było. Aż tu nagle okazuje się, że Amanda Michalopoulou, której powieść "Dlaczego zabiłam moją najlepszą przyjaciółkę" ukazała się w Książkowych Klimatach (2016; przełożyła Alicja Kotecka), będzie gościem tegorocznego Festiwalu Conrada. Lepszej rekomendacji być nie mogło, na ten festiwal nie zaprasza się pierwszych lepszych. Nie było na co czekać, no może tylko na sprzyjającą cenę, która szczęśliwie pojawiła się dość szybko, należało skorzystać z okazji i przeczytać jedyną wydaną w Polsce powieść greckiej pisarki. Właśnie skończyłam, połknęłam ją jednym tchem. (Notkę pisałam w sierpniu. Festiwal właśnie się skończył. Spotkanie było niestety średnio ciekawe, bo prowadząca zadawała mocno wydumane pytania. Bez porównania lepsza jest rozmowa w radiu TOK FM prowadzona przez Karolinę Głowacką.)

Lubię takie książki, bo lubię takie bohaterki. Bezkompromisowe, idealistki oddające się jakiejś sprawie, poplątane, zagubione, szukające swojej drogi. Może dlatego, że sama chciałabym taka być, a nie potrafię, bo zbyt cenię sobie moje wygodne życie, no i pochłania mnie czytanie. (Przyznajmy, namiętne czytanie bywa zgubne, bo nie zostawia czasu już na nic innego poza pracą.) A bohaterki są dwie - Maria (narratorka) i Anna, jej przyjaciółka. Poznają się w dzieciństwie w latach siedemdziesiątych w szkole podstawowej. Obie właśnie wróciły do Grecji. Maria spędziła dzieciństwo w Afryce, w Nigerii, gdzie jej ojciec pracował w przemyśle naftowym. Nie umie pogodzić się z wyjazdem, tęskni za Afryką, za eleganckim, wielkim domem, za służącą Gwendolyn. Nie lubi ciasnego ateńskiego mieszkania, w którym słychać szum samochodów dochodzący z ruchliwej ulicy, nie lubi szkoły, w której wszyscy się z niej śmieją, bo nie potrafi się odnaleźć i popełnia gafę za gafą. Tam była kimś, tu jest nikim. Czuje się samotna i nieszczęśliwa, może tylko towarzystwo ciotki Amalii stanowi dla niej jakąś pociechę. Nawet u matki nie znajduje wsparcia, bo i ona jest nieszczęśliwa w nowej sytuacji. W Afryce była białą panią, tu nic nie znaczy. Aż pojawia się Anna, ona również jest nowa. Dotąd mieszkała w Paryżu, jej ojciec to znany  filozof o lewicowych poglądach, matka zajmuje się baletem. Wyjechali pewnie z przyczyn politycznych w czasie rządów czarnych pułkowników. Teraz, kiedy sytuacja się zmieniła, Anna wróciła z matką, ojciec został we Francji. Anna to przeciwieństwo Marii - pewna siebie, narzuca wszystkim swoją wolę i swoje poglądy, pożądana przez dzieci. Każdy zabiega o jej towarzystwo. Tak będzie już zawsze. I staje się cud - Anna wybiera Marię. Odtąd zostają przyjaciółkami.

Piszę tyle o początkach ich przyjaźni, bo tamte zdarzenia wywrą ogromny wpływ na życie Marii, zdeterminują jej drogę. Anna, silna, kapryśna osobowość, kształtuje swoją przyjaciółkę. Narzuca sposób myślenia, postępowania, ubierania. Otwiera jej świat na sprawy, o których wcześniej nie miała pojęcia, bo wywodzi się z zupełnie innego środowiska. Anna jest córką ludzi o lewicowych poglądach, pod silnym wpływem ojca, i sama, początkowo nieświadomie, bez większego zrozumienia, je powiela. Rodzice Marii stoją na przeciwnym biegunie, są beneficjentami poprzedniego systemu. Maria przejmie poglądy przyjaciółki, początkowo też niewiele z nich rozumiejąc. Ale o ile Anna zawsze pozostanie kapryśna, będzie zmieniała pole swoich zainteresowań trochę pod wpływem kolejnych miłości, chociaż na długo zwiąże się z lewicą, o tyle Maria zatrzyma się i będzie bardziej stała w swoich działaniach i poglądach. Na zawsze pozostanie outsiderką, na marginesie mieszczańskiego społeczeństwa, będzie walczyć o prawa pokrzywdzonych, biednych, nieuprzywilejowanych. Kiedy przyjaciółki, które rozstały się pod wpływem pewnego traumatycznego zdarzenia, spotkają się  nieoczekiwanie jako dorosłe kobiety, ich życie będzie diametralnie różne. Marii nadal nieustabilizowane, uczuciowo i materialnie, ale za to oddane sprawie, za to Anna będzie żoną bogatego greckiego architekta. Przyjaciółka zarzuci jej zdradę ideałów, ona i jej mąż będą się bronić w sposób, który wyda się jej bałamutny i pokrętny.

Przyjaźń obu bohaterek nie jest łatwa. Anna zawsze skupia na sobie uwagę, zagarnia wszystkich, podporządkowuje. Maria poznaje dzięki niej mężczyzn, ale często też ich traci, bo zakochują się w jej przyjaciółce albo pozostają pod jej urokiem. Czuje się też kilkakrotnie zdradzona przez Annę i jej rodzinę, co staje się przyczyną jej życiowych kryzysów. A że dręczą ją dwa traumatyczne wydarzenia - jedno z dzieciństwa, drugie, o którym już wspominałam - pogrąża się w marazmie i walczy z demonami przeszłości. Ale to ostatecznie Anna pomoże jej zamknąć dawne sprawy.

Książkę czyta się świetnie, dzięki konstrukcji. Losy obu bohaterek poznajemy naprzemiennie - rozdziały opowiadające o współczesnych losach przyjaciółek (o ile dobrze obliczyłam rok mniej więcej dwutysięczny) przeplatają się z tymi, które opowiadają o przeszłości. Stopniowo poznajemy tajemnicę Marii. Autorka umiejętnie rzuca tropy, na które początkowo nie zwracałam żadnej uwagi. Dopiero potem, po złożeniu puzzli, wszystko staje się jasne. Jest i druga zagadka, o której już dwukrotnie wspominałam - co traumatycznego przydarzyło się Annie i Marii. Pojawia się w pewnym momencie w formie zapowiedzi i oczywiście od tego momentu czytelnik umiera z ciekawości.

Powieść Amandy Michalopoulou łączy w sobie cechy literatury popularnej i ambitnej. Dopuszczam myśl, że mniej wytrwałego czytelnika może czasem znudzić czy zniecierpliwić. Potoczysty styl, umiejętnie dawkowane napięcie, a jednocześnie ważne pytania. Co nas kształtuje? Jak pozostać sobą? Albo jak stać się sobą? Co jest zdradą? Ile można wybaczyć? Czym jest przyjaźń? No a w tle polityka. Grekom rozszyfrowanie tego tła nie sprawi problemów, polski czytelnik musi pogrzebać, aby wiedzieć, jaką rocznicę czczą akurat manifestujący na ulicach albo przeciwko czemu demonstrują. I tu ostatnia uwaga. Może przydałyby się przypisy dotyczące ważniejszych wydarzeń politycznych, o których mowa w  powieści. Z tym łączy się łyżka dziegciu, którą muszę dodać do tej laurki. Przyjemność lektury psują błędy językowe, a nie jest ich niestety mało. W pewnym momencie zaczęłam je nawet notować. Oto przykłady dają mi do odczucia zamiast dają mi odczuć, pozostało mi z dziecięcej upartości zamiast z uporu, siedzimy na niewygodnych szpitalnych ławkach w wąskim korytarzu z brutalnym oświetleniem sklepu mięsnego, no chyba jednak powinno być jak w sklepie mięsnym. A takich kwiatków jest więcej, łącznie z błędami ortograficznymi, które pewnie wzięłabym za literówki, ale w tej sytuacji nie wiem, czy to rzeczywiście tylko zwykłe przeoczenie. Szkoda. Przykro, kiedy takie dobre wydawnictwo wydaje książkę tak niechlujnie.

Marcin Wicha "Rzeczy, których nie wyrzuciłem"

Nie czytałam poprzedniej książki Marcina Wichy, nie planowałam też lektury ostatniej - "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" (Karakter 2017), ale kiedy tyle się o niej mówiło, że zaczęła wyglądać z przysłowiowej lodówki, uległam i w końcu kupiłam. A gdy wreszcie już się za nią zabierałam, Marcin Wicha dostał Nike. Muszę wyznać, że teraz, kiedy już ją znam, uczucia mam mieszane. Nastawiłam się na coś niezwykłego, mocnego, tymczasem nic z tego. Chciałoby się powiedzieć - jak zachwyca, kiedy nie zachwyca. Oczywiście nieco przesadzam, bo to nie jest tak, że się męczyłam, przeciwnie - połknęłam książkę Marcina Wichy w ciągu kilku zaledwie wieczorów, mogę nawet powiedzieć, że chwilami nie potrafiłam się od niej oderwać. Bardzo doceniam językową wirtuozerię, na którą jestem wyczulona. Rzecz w tym, że całość nie wywarła na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia. A chyba powinna, bo dotyka tematu, który znam z własnego doświadczenia.

Punktem wyjścia jest zmierzenie się z likwidacją mieszkania po zmarłej matce. Przedmioty, głównie książki, z którymi trzeba coś zrobić, stają się pretekstem do wspomnień o rodzicach, a przede wszystkim o mamie. To ona jest bohaterką tej niewielkiej książeczki. I trzeba przyznać, że dzięki opowieściom syna-autora staje się dla czytelnika kimś żywym, kimś z krwi i kości, dobrą znajomą niemal. Jest w tych wspomnieniach nieco melancholii i smutku, ale jednak znacznie więcej pogody, jakby autor wyszedł już ze stanu najgłębszej żałoby i przeszedł do fazy, kiedy myślenie o zmarłym sprawia przyjemność, wywołuje czułość. Mocnym akcentem jest wątek żydowski, bo matka Marcina Wichy była Żydówką. Autor wspomina, w jaki sposób w dzieciństwie poznawał swoje korzenie. Od razu przypomniałam sobie dwie wielbione przeze mnie książki Magdaleny Tulli - "Włoskie szpilki" i "Szum", które również dotykają podobnych problemów. Może nie powinnam porównywać książki Marcina Wichy z nimi, bo to przecież i inna liga, i powieści, chociaż silnie zanurzone w doświadczeniu autorki. Ale jakoś porównania nasuwają się same i tym bardziej "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" wypadają na ich tle blado. Nie ma w nich mocy tamtych książek.

A poza tym spodziewałam się, że ten zbiór krótkich raczej esejów niż opowiadań poruszy we mnie najczulsze struny, przywoła wspomnienia, bo, jak pisałam, doświadczenie śmierci rodziców i zmierzenia się z opróżnieniem ich mieszkania jest mi niestety znane. Jak wejść do pustego mieszkania pełnego rzeczy, książek, pamiątek, pełnego wspomnień? Jak zacząć? Co zrobić z tym wszystkim? Nikt tego przecież nie chce. Gromadzimy, gromadzimy i po co? W końcu i tak nie rzeczy okazują się ważne, a wspomnienia. Ale książkę Marcina Wichy przeczytałam na chłodno, bez wzruszeń, nie poruszyła we mnie żadnej struny, nie wywołała łez. Jakoś okazałam się niewrażliwa. Zawsze w podobnej sytuacji mam kłopot -dlaczego innych zachwyca, a mnie nie? Przyznawać się do tego czy udawać i dostosować się do chóralnych zachwytów? To ostatnie pytanie zadaję z przekory, bo oczywiście nigdy nie udaję, piszę szczerze, natomiast mimo że doskonale wiem, iż każdy ma prawo do własnego odbioru, pozostaje gdzieś w głębi, skrzętnie ukryta nutka niepokoju, że może nie dorastam jako czytelniczka, że może po prostu za głupia jestem. Trochę w tych stwierdzeniach kokieterii, ale jednak nie do końca. No cóż, trudno, niech będzie - przeczytałam z przyjemnością, ale bez zachwytu.

"Jak pies z kotem"

Kolejny film z mojej listy będącej pokłosiem gdyńskiego festiwalu i kolejny reżyser, którego bardziej nie oglądałam niż oglądałam. "Jak pies z kotem" Janusza Kondratiuka. Historia niezwykła - bardzo intymna opowieść o relacji z bratem, też reżyserem, Andrzejem Kondratiukiem. Niezwykłość, a jednocześnie kontrowersja, polega na tym, że nikt tu niczego  nie udaje, bohaterowie występują pod prawdziwymi imionami, ba, w filmie samych siebie zagrały dzieci reżysera, a początkowo w rolę samej siebie miała się też wcielić Iga Cembrzyńska. Jest to historia ostatnich miesięcy życia częściowo sparaliżowanego po udarze Andrzeja Kondratiuka i opiekujących się nim brata Janusza oraz jego żony Beaty. Film był kręcony w domu reżysera, nie wiem, czy również w mieszkaniu Igi Cembrzyńskiej i jej męża, ale jest to bardzo prawdopodobne. Być może Janusz Kondratiuk zastosował jakąś cenzurę, ale i tak nie oszczędza nikogo, a szczególnie Igi Cembrzyńskiej, jej siostry i szwagra. Skandalu jednak chyba nie było, Cembrzyńska pojawiła się na gali gdyńskiego festiwalu i razem z innymi widzami oklaskiwała nagrodzonych aktorów - Aleksandrę Konieczną, która ją zagrała, i Olgierda Łukaszewicza wcielającego się w jej męża, Andrzeja. Nagrody jak najbardziej zasłużone, ale przecież i Bożena Stachura w roli Beaty, i Robert Więckiewicz grający Janusza Kondratiuka, są rewelacyjni. Już tylko dla tej czwórki warto wybrać się do kina.

Warto to zrobić także dla tematu - mierzenia się z chorobą i opieką nad obłożnie chorym. Prędzej czy później ten problem dotknie większość z nas. Jakoś trzeba będzie stawić czoła chorobie i opiece nad niedołężnymi rodzicami. Dla mnie to temat bardzo osobisty - stety czy niestety mam to już za sobą. Dobrze wiem, co to znaczy, kiedy nagle w piątkowe popołudnie dowiadujesz się od rzeczowego pana ordynatora, że w poniedziałek wypisują twojego rodzica ze szpitala i nie poradzi sobie pani sama z opieką nad nim, niech pani szuka jakiegoś domu opieki. Te słowa pamiętam do dziś. I jedyne, co jest w stanie dla ciebie zrobić uprzejmy i służbowo współczujący pan ordynator, to pozwolić odebrać ojca w poniedziałkowe popołudnie, a nie w godzinach twojej pracy. Zyskujesz parę godzin. Co dalej? A to już nikogo nie obchodzi. Tamte kilka miesięcy tkwią we mnie do dziś, do dziś się z tamtymi przeżyciami i emocjami nie uporałam, dlatego kończę już te osobiste wycieczki i wracam do filmu.

A znalazłam tu wiele z tego, co sama przeszłam. Szok, bezradność, zmęczenie, rozpacz, poczucie beznadziei, złość, wyrzuty sumienia. Ale jest to nie tylko opowieść o rodzinie, która musi brać się za bary z problemami spadającymi na nią nagle pewnego pięknego dnia. Jej równoprawnym bohaterem jest sparaliżowany brat reżysera, Andrzej. I ta warstwa filmu przygnębia, albo wręcz przeraża, jeszcze bardziej. Dramat człowieka uwięzionego w swoim ciele, upokarzanego przez to ciało, przez jego fizjologię, zdanego na pomoc osób trzecich, co z tego, że najbliższych. Tabu, o którym wolimy nie myśleć. A jeśli już, to chowamy je w najskrytszych, najodleglejszych zakątkach naszego mózgu. Kolejnym dramatem jest historia Igi Cembrzyńskiej. Kobiety zniszczonej przez alkohol, niezdolnej do opieki nad mężem, którego kocha. Niezaradnej życiowo, bujającej w obłokach, żyjącej w swoim świecie, cynicznie wykorzystanej przez siostrę i jej męża. Chociaż czasami irytuje, to mimo wszystko pokazana jest ciepło.

Jeśli po tym wszystkim, co napisałam, ktoś obawia się filmu Kondratiuka, to niepotrzebnie. Bo chociaż reżyser nie upiększa rzeczywistości, nie lukruje jej, jak to potrafią robić Amerykanie w swoich filmach na podobne tematy, to jednak jakoś łagodzi kanty. Może dlatego, że akcja rozgrywa się w ładnym domu otoczonym ładnym ogrodem. Przez szerokie okna widać zieleń i korony rozłożystych drzew pięknie fotografowane przez Witolda Płóciennika. A może dzięki onirycznym wizjom chorego, które rozbijają realistyczną warstwę opowieści. A może dzięki humorowi. Bo chociaż historia jest smutna, to nie brakuje w niej scen śmiesznych i wywołujących uśmiech ironicznych, sarkastycznych dialogów. A to za sprawą chorego Andrzeja Kondratiuka, który wyrywa się do życia. A może wreszcie dlatego jest to film słodki i gorzki zarazem, bo opowiada także o miłości. Tej braterskiej, która sprawdza się w sytuacji granicznej. Chociaż bracia nie kontaktowali się ze sobą przez lata, byli skonfliktowani, to teraz stają się sobie bliscy jak w dzieciństwie spędzonym na zesłaniu w Kazachstanie, do czego w krótkich migawkach odwołuje się film. I tej  małżeńskiej. Na dobre i złe. Bo taka jest miłość Beaty i Janusza. Inne oblicze, bardziej skomplikowane, ma uczucie drugiej pary. Ale to też miłość. Chociaż pisanie o uczuciach, nazywanie ich brzmi sentymentalnie (brrr!!!), to w film na szczęście ckliwy nie jest.

Z tych wszystkich powodów nie należy obawiać się filmu Janusza Kondratiuka, trzeba się z nim zmierzyć, chociaż to słowo jest tu mocno na wyrost. O wiele bardziej przygnębiający i brudny był polski film "Mur" w reżyserii szerzej nieznanego Janusza Glazera z Martą Nieradkiewicz, Tomaszem Schuchardtem i przede wszystkim  ze znakomitą, przejmującą ... Aleksandrą Konieczną. Kilka lat temu przemknął niezauważony przez nasze ekrany, a częściowo opowiadał o tym samym co film Kondratiuka. Ale bohaterowie "Muru" postawieni zostali w jeszcze trudniejszej sytuacji z tej prostej przyczyny, że nie byli ludźmi zamożnymi i nie mieszkali w pięknym domu otoczonym pięknym ogrodem. To oczywiście nie jest żaden zarzut pod adresem Janusza Kondratiuka, tylko proste stwierdzenie faktu. Nie jego wina, że miał trochę lepiej.

Wiesław Myśliwski "Ucho igielne"

Prozę Wiesława Myśliwskiego pokochałam miłością późną, ale wielką. Kiedy dostawał nagrody, wstyd przyznać, jakoś nie byłam zainteresowana, bo kojarzył mi się z nurtem literatury wiejskiej. Jeśli nawet, to co w tym złego? Ale tak myślę dziś, kiedyś byłam głupia, że zacytuję profesora Marcina Króla.  Potem trochę przez przypadek sięgnęłam po "Traktat o łuskaniu fasoli". Poleciła mi ją koleżanka, po której jakoś nie spodziewałam się takiej lektury. No i wpadłam. Szybko przeczytałam "Widnokrąg", a później "Kamień na kamieniu". I tak trwam w zachwycie do dziś. I cieszę się, że kilka lektur jeszcze przede mną. A przypisanie Myśliwskiemu łatki prozy wiejskiej jest sporym uproszczeniem. To raczej powieści o prowincji. Czasem oglądamy ją oczyma bohatera, który wyjechał do dużego miasta na studia, czasem oczyma kogoś, kto na prowincji spędził całe swoje życie. Prawdziwie wiejski jest "Kamień na kamieniu". Piszę tu oczywiście o tym, co znam.

W obliczu takich deklaracji nie ma się w takim razie co dziwić, że bardzo ucieszyła mnie wiadomość sprzed kilku miesięcy, że jesienią wychodzi najnowsza powieść Myśliwskiego "Ucho igielne" (Znak 2018), tym bardziej, że autor, o ile mnie pamięć nie myli, zapowiadał, że już więcej nic nie napisze. A jednak jest. Kiedy tylko zobaczyłam ebook w przedsprzedaży, i to po jakże atrakcyjnej cenie, natychmiast kupiłam. I tak oto udało mi się przeczytać powieść jeszcze przed jej oficjalną premierą, która przypada jutro! (17 października, piszę te słowa 16) Tak na bieżąco chyba jeszcze nigdy nie byłam!

"Ucho igielne" połknęłam jednym tchem, przeczytałam powieść w niecały tydzień i bardzo nie chciałam się z nią rozstawać. Znalazłam tu wszystko, co tak u Myśliwskiego lubię, typowy dla niego, niepodrabialny charakter pisma. Żywioł opowieści, obraz prowincjonalnego świata, zmienność języka w zależności od tego, kto akurat opowiada. Inaczej mówi narrator -profesor historii pochodzący z małego miasta, inaczej jego rodzice, kiedy oddaje im głos, jeszcze inaczej pozostali bohaterowie. Znowu mogłam rozkoszować się charakterystycznymi dla Myśliwskiego frazami, które wciąż brzmią mi w uszach po lekturze  jego wcześniejszych powieści. Znalazłam też znaną mi już z poprzednich książek pisarza konstrukcję całości. Nie ma w jego prozie linearnie rozwijającej się historii. Każdy rozdział stanowi odrębną opowieść, która pączkuje, przekształcając się w kolejną. Nie ma chronologii. Wszystko podporządkowane zostaje wspomnieniom i rządzącej nimi chaotycznie pamięci. Mam wrażenie, że w "Uchu igielnym" jest to jeszcze silniejsze niż w tym, co czytałam dotąd. Ale mimo wszystko historia posuwa się do przodu, łączy się w całość. No i wreszcie jest w tej powieści, tak jak w poprzednich, coś więcej niż tylko ciekawa story.

O czym jest najnowsza książka Myśliwskiego? Jeden z jej tematów to pamięć. Jak pamiętamy? Czy możliwe jest ustalenie jednej wersji przeszłości, skoro każdy pamięta ją inaczej? I nie są to różnice tylko drobne. Jak w takim razie pamiętać o wspólnej przeszłości, skoro mamy problemy z naszą własną? Czy wobec tego wspólna przeszłość istnieje, jeśli każdy zapamiętał ją inaczej? Myśliwski pisze o przypisaniu się do cudzej pamięci, o wciągnięciu się w czyjąś pamięć, a dalej w przeżywanie czyjegoś życia, jakby był naszym dobrym znajomym. Stąd bogactwo historii, mnogość bohaterów, także epizodycznych. Każdy z nich podzielił się z narratorem fragmentem swojego życia, a on opowiada je nam. Opowiada też o swoim dzieciństwie, młodości, o rodzicach, kolegach. Historie, jak już pisałam, pączkują, tworząc barwną mozaikę. Każdy z nas nosi w sobie inne życia, cudze opowieści i historie, cudzą przeszłość i pamięć. Nieliczni potrafią przelać je na papier i wpuścić do pamięci zbiorowej. Ale z pamięci można też wiele wyrzucić. Tak się stało z żydowską przeszłością. Kto chodząc po miasteczku, do którego co jakiś czas wraca narrator, pamięta, że w miejscu, w którym właśnie stoi, była w czasie wojny granica getta? Kto pamięta o jego żydowskich mieszkańcach? Kto wie, co się z nimi stało? Gdzie zniknęli? Wątek żydowski nie jest w powieści nachalny, nawet nie jakoś mocno obecny, a jednak ważny. Nieprzypadkowe jest przecież takie a nie inne, dość zaskakujące zakończenie "Ucha igielnego". Niepamięć dotyczy też spraw o wiele mniej dramatycznych. Zapominamy ludzi, zapominamy miejsca, zapominamy wiele epizodów z naszego życia. Skoro z dzieciństwa pamiętamy podobno tylko około czterysta godzin? Odwołuję się tu do całkiem świeżych "7 uczuć" Koterskiego, o których ostatnio pisałam.

Ale "Ucho igielne" to także powieść o starości. Jak w filmowym "Dniu świstaka" wraca jedna scena - spotkanie starca podpierającego się laską z młodym człowiekiem. Spotkanie na schodach w owym tytułowym uchu igielnym, wąskim przejściu w miejskich murach. Towarzyszą temu spotkaniu te same sceny, te same wspomnienia. O przepowiedni Cyganki, o niespełnionej miłości, o zielonej dolinie, której już nie ma. Kto się z kim spotyka? Podobne pytanie zadawałam sobie, kiedy czytałam "Traktat o łuskaniu fasoli". Tam brzmiało ono trochę inaczej - kto jest tajemniczym gościem narratora? W obu powieściach odnaleźć można metafizyczny ton. Bo tu spotyka się młodość ze starością, narrator stary z sobą młodym. Czy może zmienić bieg jego (swojego) życia? Innymi słowy, czy gdybyśmy w młodości mieli takie doświadczenie jak teraz, czy gdybyśmy wiedzieli wtedy to, co wiemy dziś, postąpilibyśmy inaczej? Uniknęli błędów? Czy stary człowiek jest tym samym człowiekiem, jakim był w młodości? Perspektywa schyłku życia jest w powieści bardzo mocna, może dlatego tyle w niej melancholii.

Jeśli, czytelniku tej notki, przestraszyłeś się, że jest to powieść trudna, na poły filozoficzna, spieszę uspokoić, że nic bardziej błędnego. Myśliwski to przecież, o czym już wspominałam, przede wszystkim wspaniały gawędziarz. Historia goni historię. Jeden z moich ulubionych pisarzy. Koniecznie trzeba go czytać. I "Ucho igielne", i inne powieści. Kolejność nie ma znaczenia.

Popularne posty