"Manchester by the Sea" okazał się filmem całkiem innym niż myślałam. Czytając opis dystrybutora, spodziewałam się, że będzie to opowieść o mężczyźnie, który nagle musi porzucić dotychczasowe życie i zaopiekować się swoim osieroconym bratankiem. Początkowo nieufni, niechętni, z czasem przezwyciężą problemy, wszystko się ułoży i happy end gotowy. Ileż to takich filmów ku pokrzepieniu serc nakręcono, szczególnie w Ameryce. Na szczęście nic bardziej błędnego. Zakończenie jest szczęśliwe, ale tylko połowicznie. Bo "Manchester by the Sea" to film o stracie, którą każdy odbiera inaczej. Czasem przezwyciężenie jej, pogodzenie się z sytuacją bywa niemożliwe. Tak jest tu. Lee nie potrafi pokonać swojej traumy i na powrót zamieszkać w uroczym nadmorskim miasteczku, bo wszystko przypomina mu tam tragiczne zdarzenia z przeszłości. Śmierć dzieci jest czymś koszmarnym, a śmierć w pożarze, o spowodowanie którego bohater się obwinia, jest koszmarem, jaki trudno sobie wyobrazić. Lee dla dobra bratanka próbuje. Kiedy zrozumie, że wyrywając go z jego środowiska, myśli tylko o sobie, stara się, ale nie daje rady. Nie będzie takiego happy endu, jakiego się spodziewamy. Na szczęście. Wróci do swojego samotniczego, ascetycznego życia. Ale ze stratą każdy radzi sobie inaczej. Randi, jego była żona, po latach ułożyła sobie życie. Zapomnieć się nie da, ale można budować na nowo. Jeszcze inaczej przeżywa śmierć ojca Patrick. Pozornie żyje jak dawniej. Spotyka się z przyjaciółmi, z dziewczynami. Usilnie walczy o siebie, chce ocalić swój świat. Próbuje odbudować relacje z matką. Ale to spokój pozorny. Nie może ścierpieć myśli, że ciało ojca jest przechowywane w chłodni. Moc tego filmu nie wynika tylko z poruszającego tematu. Wielką przyjemność sprawia obserwowanie relacji między bohaterami. Tego, co mówią, i tego, o czym milczą. Gesty, spojrzenia to wszystko jest istotne w tym niespiesznym filmie. Dramat, tragedia przeplatają się z humorem i dowcipem. Ja zdecydowanie wyżej stawiam ten film niż "Pattersona" czy "Pokój". Zestawiam je, bo należą do kategorii ładnych i było o nich głośno. "Manchester by the Sea" po prostu mnie obchodzi. Na tym polega jego tajemnica.
Jak pisałam we wstępie, "Toni Erdmann" obdarzam uczuciami mieszanymi. Do pewnego momentu oglądałam ten film z dużym zainteresowaniem. Poruszała mnie relacja córki i ojca. On jej nie rozumie, martwi się o nią, nie akceptuje jej życia skupionego tylko na pracy, drażni go, że stale rozmawia przez telefon, załatwia jakieś sprawy, trudno z nią porozmawiać, ona ma dość jego obciachowych, nieprzewidywalnych wygłupów, luźnego, spontanicznego podejścia do życia, irytuje ją, wstydzi się go nawet, a w dodatku nie ma mu nic do powiedzenia. Najchętniej pozbyłaby się go z Bukaresztu, bo ani nie ma dla niego czasu, ani nie bardzo wie, o czym z nim rozmawiać. Ale rodzinna poprawność polityczna nie pozwala jej na to, więc robi dobrą minę do złej gry. Kapitalne są sceny w jej bukaresztańskim mieszkaniu, kiedy usiłują ze sobą rozmawiać, ale nie potrafią, nie mają o czym. Potem jednak wszystkiego jest za dużo. A już celebrowana w nieskończoność scena, kiedy ojciec przebiera się za niedźwiedzia, jest po prostu irytująca. Ckliwie sentymentalna i patetyczna zarazem. Dopiero zakończenie wprowadza film z powrotem na właściwe ścieżki. Inez po chwilowym wybuchu szaleństwa zdobywa to, czego pragnęła - posadę w Singapurze i jestem pewna, że będzie żyła jak dotąd. Inaczej nie potrafi, a może po prostu nie chce. Trzeba się pogodzić z tym, że każdy idzie swoją drogą. Nie da się uszczęśliwić kogoś na siłę.