"Ajami". Nie tylko gangsterska historia.

W kinie mnóstwo premier, trudno nadążyć, z czegoś trzeba zrezygnować. Pominęłam "Czarnego łabędzia" i "Mamuta", poszłam na "Ajami" - film produkcji izraelsko-niemieckiej, którego akcja rozgrywa się w Izraelu, przede wszystkim w Ajami, arabskiej dzielnicy Jaffy. Mimo że film został osadzony bardzo mocno w realiach izraelskich, jest to kino uniwersalne. Można je czytać na wielu płaszczyznach: jako opowieść o Arabach i Żydach mieszkających w jednym państwie, jako historię gangsterską, wreszcie jako opowieść o roli przypadku, który przez splot kilku drobnych zdarzeń doprowadza do nieszczęścia. Film wymaga od widza natężenia uwagi, bo historia została opowiedziana nielinearnie. Scenarzyści zastosowali tu chwyty, które znamy z filmów, do których scenariusz napisał (niektóre też reżyserował) Guillermo Arriaga (m.in. "21 gramów", "Amores perros", "Babel", "Granice miłości", "Trzy pogrzeby Melquidesa Estrady"). Kto widział przynajmniej niektóre z nich, na pewno wie w czym rzecz. Dodatkowa trudność to arabski i hebrajski, którymi posługują się bohaterowie. Polski widz jest informowany o tym, w jakim języku toczy się dialog, napisem pojawiającym się przed rozmową. Dość łatwo to przeoczyć. Tyle uwag technicznych, czas na konkluzję. Film jest mocny, ponury, ale bardzo dobry. Polecam! A tych, którzy widzieli, zapraszam dalej.

Zacznę może od kontekstu obyczajowego, bo to chyba główny powód, dla którego od razu wiedzialam, że ten film chcę obejrzeć niezależnie od ocen (no chyba żeby recenzje były miażdżące). To zupełnie inny Izrael niż ten znany z obrazów pojawiających się ostatnio na polskich ekranach ("Meduzy", "Przyjeżdża orkiestra", "Oczy szeroko otwarte"). Akcja rozgrywa się głównie w dość ponurej arabskiej dzielnicy Jaffy. Sama Jaffa jest turystyczną atrakcją, niedaleko strzelają w niebo nowoczesne wieżowce Tel Awiwu, ale widz ogląda miejsca, do których raczej jako turysta niekoniecznie chciałby trafić. Mieszkają tu przede wszystkim Arabowie i to raczej nie najbogatsi. Przestępczość jest wysoka, a policja  bezradna. "Jak w Gazie" powie jeden ze stróżów prawa patrolujących dzielnicę (cytat z pamięci). Policjanci nie są tu panami sytuacji: mieszkańcy solidarnie staną w obronie sąsiada, jeśli trzeba, umożliwią mu ucieczkę. Tak jak w całym Izraelu mieszają się tu narodowości i wyznania. Bo chociaż Arabowie stanowią większość, to mieszkają w Jaffie również Żydzi. Za ludzkim konglomeratem podąża konglomerat wyznań: islam, judaizm i chrześcijaństwo. Na tym tle dochodzi do konfliktów. Skrywana nienawiść, pogarda, uprzedzenia czają się gdzieś pod powierzchnią. Nawet jeśli młode pokolenie jest gotowe bariery przekraczać, to rodzice nie godzą się na to. Młodzież bawi się w dyskotekach Tel Awiwu, nie zważając na to, kto jest kim, ale Abu-Lias, bogaty właściciel restauracji i cieszący się autorytetem członek arabskiej społeczności, jednocześnie chrzescijanin, nie zgodzi się na małżeństwo swojej córki z arabskim muzułmaninem. Dando, żydowski policjant, żywi w stosunku do Arabów uprzedzenia, które zamienią się w jawną nienawiść, kiedy o zabójstwo jego młodszego brata będą podejrzewani właśnie oni. Jest też problem palestyński: granicę Strefy Gazy przekraczają nielegalnie Palestyńczycy, aby szukać w Izraelu zarobku. Oczywiście będzie to praca na czarno, a zdemaskowanie grozi konsekwencjami nie tylko Palestyńczykom, ale i zatrudniającym ich miejscowym. Dlatego szesnastoletni Malek jest właściwie więźniem swojego życzliwego pracodawcy, który otacza go opieką. Bieda, drobna przestępczość, zabójstwa (te z przypadku i te z mafijnych wyroków), kruchość życia, bezsensowność i przypadkowość śmierci, ludzkie nieszczęście i brak nadziei na jakąkolwiek odmianę to wszystko oglądamy na ekranie. Ale jest jednocześnie w bohaterach jakiś upór i wiara, że można swój los odmienić. Także pogoda ducha, która wyraża się skłonnoscią do choćby chwilowej zabawy. Film nie tryska jednak optymizmem. Mroczną atmosferę podkreśla sceneria: wąskie, klaustrofobiczne uliczki i mieszkania, mrok nocy, świat pokazywany najczęściej od zaplecza: kuchnie, kontenery, śmietniki, garaże.

Druga warstwa filmu to historia gangsterska, uniwersalna. Pokazana opowieść mogłaby rozegrać się wszędzie: w Ameryce albo w Polsce. Oglądamy świat rodzin, klanów, gdzie obowiązuje prawo wendety, która dosięgnie każdego przedstawiciela rodu. Nieważne, że do gangsterskich porachunków doszło gdzieś w Nablusie, na Zachodnim Brzegu Jordanu. Zemsta będzie ścigać tych, którzy mieszkają w Jaffie, tylko dlatego że należą do rodziny. I nie ma znaczenia, czy są dziećmi czy dorosłymi. Skomplikowane negocjacje między klanową starszyzną prowadzone przez miejscowy autorytet, wspomnianego już Abu-Liasa, mogą wyrok odsunąć w czasie albo cofnąć, ale pod słonymi finansowymi warunkami. I tak młody, dziewiętnastoletni zaledwie, Omar zostaje wplątany w gangsterskie porachunki. To on musi przyjąć na siebie ciężar obrony honoru i życia rodziny, bo jest właściwie najstarszym mężczyzną z rodu (dziadek z niedowładem się nie liczy). Dotąd wiódł zwyczajne chłopackie życie, nagle znajduje się w sytuacji praktycznie bez wyjścia, która prowadzi go na drogę przestępstwa. Jedynym rozwiązaniem  wydaje mu się handel narkotykami, bo tylko to może przynieść szybkie, duże pieniądze. Po raz kolejny przypadek decyduje o czyimś losie, a Omar zostaje wrzucony w wir zdarzeń, których sam na siebie nie sprowadził. Jest tylko trybikiem w machinie, którą nie on uruchomił i nawet ucieczka mu nie pomoże, o czym jest głęboko przekonany. Gdzieś ktoś podejmuje decyzje, które zmieniają jego życie w koszmar. Wrogi los w tym filmie przybiera szatę klanowej wendety, innym razem może to być przekleństwo historii. Przypadek raz uruchomiony, działa dalej: splot rozmaitych ludzkich historii i zbiegów okoliczności doprowadza do nieszczęścia. Gdyby jedna śrubka wypadła z tej machiny zdarzeń, do takiego kataklizmu pewnie by nie doszło. Zawsze fascynuje mnie takie nagromadzenie przypadków. Gdyby ..., wówczas ..... Na ile Omar sam wpakował się w taką sytuację, na ile przypadek doprowadził go w miejsce, w którym się znalazł? Jaki będzie jego los? Czy ma jakiekolwiek szanse? Co się z nim stanie? Czy już zawsze będzie uciekał? Machina zdarzeń wciąga w swoje miażdżące tryby nawet dzieci. Młodszy brat Omara zostaje zarażony przeczuciem klęski i on również, chcąc ratować sytuację, zabija. Też znalazł się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu.

I jeszcze słów parę o formalnej stronie filmu. "Ajami" z jednej strony przypomina dokument. Kamera trochę beznamiętnie rejestruje zdarzenia, przygląda się rozmawiającym bohaterom. Z drugiej strony kompozycja jest bardzo wyrafinowana: kilka równoległych wątków, które początkowo nie mają ze sobą nic wspólnego, nagle łączy się w jedną, trgiczną całość, puzzle zostają złożone, wszystko do siebie pasuje, nic nie jest przypadkowe. W dodatku historię opowiada się nielinearnie, niechronologicznie. Oczywiście wszystko to już w kinie było, dlatego zastanawiałam się, czemu służy ten trochę zgrany zabieg. Otóż widz dostępuje kolejnych stopni wtajemniczenia. Początkowo oglądamy tylko to, co widoczne dla każdego. Tak odbieramy świat, tak interpretujemy zdarzenia: Malek jest przekonany, że Binj handluje narkotykami, Dando jest pewien, że Malek musiał mieć coś wspólnego ze śmiercią jego brata itd., itd. Ale prawda jest inna: Binj nie jest dilerem, Malek kupił zegarek gdzieś od ulicznego handlarza. Najczęściej widzimy tylko tę pierwszą warstwę, nie poznajemy prawdy, mylnie interpretujemy to, czego jesteśmy świadkami. W filmie dzięki demiurgowi, jakim jest scenarzysta, prawda zostanie przed nami odkryta i po raz kolejny okaże się, że nic nie jest takie, jak początkowo się wydaje. A ja kolejny raz piszę o tym samym, bo w sztuce wszystko już było. Nie szkodzi, ważne, żeby poruszyło odpowiednie struny. I tak jest z tym filmem. We mnie porusza. 



"Zrób sobie raj" Mariusza Szczygła. Reportaże nie tylko dla czechofilów.

Po sporej dawce beletrystyki czas najwyższy na literaturę faktu. Sięgnęłam po zbiór czeskich reportaży Mariusza Szczygła. Zainteresowani pewnie świetnie wiedzą, że ten znakomity reporter, od kilku (kilkunastu?) lat jest zagorzałym czechofilem. Do tego stopnia zafascynowali go nasi południowi sąsiedzi, że z  miłości do nich nauczył się czeskiego. Owocem tego płomiennego uczucia, pozwolę sobie użyć tej wyświechtanej frazy, był obsypany nagrodami "Gottland" (Czarne 2006) i wydany późną jesienią "Zrób sobie raj" (Czarne 2010). Kto jest zainteresowany, a nie zna poprzedniej czeskiej książki Szczygła, powinien koniecznie najpierw sięgnąć po nią. "Gottland" odniósł sukces nawet w Czechach, nie tylko literacki, ale i teatralny. Niedawno zbiór reportaży polskiego dziennikarza został przeniesiony na deski teatru w Ostrawie. Właśnie przed chwilą słyszałam w radiu  Joannę Derkaczew, która po obejrzeniu spektaklu, dzieliła się ze słuchaczami swieżymi, pozytywnymi refleksjami. "Gottland" to opowieść o czasach przedwojennych, stalinowskich i komunistycznych, chociaż nie tylko. Kraj poznajemy przez ludzi obdarzonych niezwykłymi życiorysami (np. Tomasz Bata, twórca bucianego imperium, czy rzeźbiarz, który zaprojektował największy pomnik Stalina,  wątpliwą ozdobę Pragi) i miejsca (np. słynny praski pałac Lucerna). To książka śmieszno-smutna,  takie też są często losy opisywanych postaci. Polecam!

Polecam też oczywiście najnowsze reportaże Szczygła. Niekoniecznie trzeba być czechofilem (temu, jak ich rozpoznać poświęcony jest pierwszy, króciutki rozdział), aby zachwycić się tą książką. Mimo że uwielbiam czeskie kino i pokochałam miłością głęboką dwie książki Skvoreckiego, za czechofilkę wcale się nie uważam. Ale "Zrób sobie raj" połknęłam w kilka dni i otworzyłam buzię ze zdumienia. Dlaczego? Przyczyn jest kilka, ale jedna zasadnicza: otóż autor odkrywa dla czytelnika zupełnie nieznaną twarz Czechów. To jak spotkanie z innym, z narodem niby bliskim, ale mentalnie zupełnie odmiennym od nas Polaków, zresztą chyba nie tylko od nas.

Ten zbiór reportaży to opowieść o współczesności. Chociaż kiedy Szczygieł portretuje, jak w "Gottlandzie", niezwykłe, znane osobowości (filozofa Egona Bondę, słynnego fotografa Jana Saudka, skandalizującego rzeźbiarza Davida Czernego czy pisarkę, najśmieszniejszą czeską kobietę, Halinę Pawłowską) z konieczności sięga w przeszłość. Niech nikogo nie zrazi fakt, że niektóre teksty ujrzały już światło dzienne na łamach Dużego Formatu, reporterskiego dodatku Gazety Wyborczej, bo na użytek tej książki zostały nieco zmienione i często rozszerzone.

Wrócę teraz do tego, co mnie wydało się istotą tych tekstów: Czesi jako inni. Dlaczego? Co ich odróżnia? Na przykład to, że dla naszych południowych sąsiadów nie istnieje żadne tabu. Wszystko można obśmiać, obrazić, skrytykować: każdą świętość, każdy autorytet. To dlatego możliwe są tam rzeźby Davida Czernego, którego kilka polskich miast się przestraszyło, czy książki Haliny Pawłowskiej. Kolejna odmienność to całkowity ateizm, wręcz wtórne pogaństwo. Czesi są nie tylko narodem prawie w stu procentach niewierzącym, ale nie ma w nich również żadnych duchowych czy mistycznych tęsknot i potrzeb. Dla nich brak Boga w życiu jest czymś oczywistym, normalnym, niepodlegającym dyskusji. Odwrotnie, dziwi ich zdziwienie reportera taką postawą. Szczygieł opowiada o przebiegu wizyty Benedykta XVI w Czechach i jego relacja dla kogoś, kto mieszka w Polsce, może być szokująca: żadnego zainteresowania, żadnego tłumu, żadnych czołówek w prasie czy telewizji, życie toczy się normalnie, ot, wizyta jak każda inna. Równie szokujący jest reportaż o człowieku, który odzyskał wiarę. W tym oczywiście nic dziwnego nie ma, za to nieprawdopodobne jest to, że ów człowiek ten fakt głęboko ukrywa. Boi się przyznać, że chodzi do kościoła, boi się społecznego, towarzyskiego ostracyzmu. Czy lęk jest uzasadniony? Nie wiem, w każdym razie jego zwierzenia brzmią wiarygodnie. Szczygieł wskazuje odległe, historyczne przyczyny czeskiego odwrócenia się od Boga sięgające Husa, monarchii austro-węgierskiej, czasów stalinowskich i komunistycznych. Ale najbardziej szokujący jest stosunek Czechów do zmarłych i ich pochówku. Ostatnie, wstrząsające, rozdziały poświęcone tej tematyce  pozostawiły mnie w niemym zdumieniu. I trudno to, o czym pisze w nich Szczygieł, tłumaczyć tylko ateizmem. Problem jest głębszy. Celowo nie zdradzam szczegółów, bo to trochę tak, jak zdradzić zakończenie kryminału. Cóż, nie jest ten obraz  ani miły, ani przyjemny. Problem niewiary i jej konsekwencji to chyba najważniejsza z czeskich odmienności, może dlatego stanowi tak obszerną część tego zbioru. Pozostałe to rozbrajanie wszystkiego śmiechem, uwielbienie świętego spokoju, niechęć do cierpienia i stawiania sobie poważnych, egzystencjalnych pytań.

Jednym z bohaterów tej książki jest też reporter, Mariusz Szczygieł, który opowiada o swoich czeskich fascynacjach, o ulubionych miejscach, o spotkaniach z ludźmi. Przygląda się wszystkiemu z ciekawością, ze zdziwieniem, ale z wyraźną sympatią, nie ocenia, nie krytykuje. Tylko w ostatnich rozdziałach, tych, które tak mnie zszokowały, milczy. Oddaje głos anonimowym rozmówcom, którzy opowiadają chłodno, rzeczowo, czasem tylko wyrażając swoją opinię. Czy to przypadek, czy zamierzona strategia? Czy czechofil nie chce albo nie potrafi skomentować tego, czego właśnie dowiedział się o swoich ukochanych Czechach? Staje bezradny wobec niemiłej prawdy?

Książkę czyta się znakomicie. Napisana w charakterystycznym dla autora stylu: dowcipnie, lekko, trochę ironicznie, z niewielkim dystansem, nie pozwala się tak łatwo porzucić. Ale ta lekkość nie przeszkadza autorowi mówić o problemach najistotniejszych, dotykających sedna ludzkiej egzystencji. Jeszcze raz powtórzę: kto przeczytał "Gottland" i podzielił powszechny entuzjazm dla tej lektury, tego z pewnością nie trzeba przekonywać, aby sięgnął po kolejny tom reportaży. Kto nie zna tamtej książki, a czuje, że jest dla niego, niech zacznie właśnie od niej, a  dopiero potem przeczyta "Zrób sobie raj". Pozycje obowiązkowe nie tylko dla czechofilów.   

"Hadewijch". Niestety rozczarowanie.

Wielki zawód!!! Film wychwalany przez krytyków, pokazywany na festiwalu Era Nowe Horyzonty rozczarował mnie tym bardziej, że naprawdę spodziewałam się czegoś wyjątkowego. Mam jeszcze w pamięci znakomite "Lourdes" o trochę podobnej tematyce. Gdzież jednak "Hadewijch" do tamtego obrazu. Najbardziej irytuje mnie, pewnie świadome, lekceważenie zasad prawdopodobieństwa: sceny, które nie wpisują się w ciąg zdarzeń. Miały miejsce? Kiedy? Jak? Śniły się głównej bohaterce? Ale nic nie wskazuje na poetykę snu czy fantazji. Lubię w kinie niedopowiedzenia, ale są jakieś granice i tu zostały, moim zdaniem, przekroczone. To nie jedyne wady, ale one zirytowały mnie najbardziej. Jak zawsze winna jestem przynajmniej krótką informację o treści. Bohaterką filmu jest Celine, studentka teologii, córka ministra, która tak bardzo kocha Boga, że pragnie zostać zakonnicą (Hadewijch to jej zakonne imię). Z zakonu zostaje jednak wydalona, moim zdaniem słusznie. Film jest opowieścią o jej dalszych losach i zmaganiach z wiarą. Kto widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Dawno nie spotkałam bohaterki, która byłaby tak irytująca (rzecz jasna irytująca postać może być bohaterem znakomitego filmu). Wiara Celine jest bardzo egzaltowana. Jej modlitwy to zbiór górnolotnych wyznań i próśb, rodzaj religijnych frazesów, a nie prawdziwej rozmowy z Bogiem. Pości, a właściwie głoduje, umartwia się. Kocha Boga, ale nie wystarcza jej Bóg bezcielesny, duchowy, niematerialny, ona pragnie dotykać go, odczuwać jego fizyczną bliskość. Pewnie dlatego przybrała imię Hadewijch, średniowiecznej mistyczki i poetki, która odczuwała podobnie. Kiedy się modli albo przebywa w klasztorze, na jej twarzy widać ciągłe napięcie, rodzaj zacięcia, jest stale zgarbiona, jakby skurczona, głowę chowa w ramionach. Szybkim, nerwowym krokiem przebywa rzadki las, aby dojść z klasztoru do starego kościółka, gdzie znajduje się otoczona kultem figura Chrystusa, w którą uporczywie się wpatruje. Czasem modli się tam albo płacze. Jej wiara jest naznaczona cierpieniem spowodowanym tęsknotą za boską cielesnością. Nie ma dla niej miejsca w zakonnej wspólnocie, zakonnice zarzucają jej dumę i pychę. Być może jej miejsce jest w zakonie kontemplacyjnym.

Jej wiara, mimo że tak żarliwa, jest pusta, chciałoby się rzec, czysto teoretyczna. Kocha Boga, ale czy kocha bliźniego? Kiedy już w Paryżu zaprzyjaźni się z Yassinem, arabskim chłopakiem z przedmieścia, nie będzie jej przeszkadzało, kiedy on ukradnie motor tylko dlatego, że jego właściciel krzywo na niego spojrzał. Uda się wraz z nim na szaloną przejażdżkę, która o mały włos nie skończy się wypadkiem, a ona całe zajście skwituje słowami: "Jesteś szalony." (cytat z pamięci). Ale nie pozwoli mu się dotknąć, bo jej ciało należy do Boga. Mogę szanować taką postawę, ale nie rozumiem niekonsekwencji: jeśli się tak bardzo wierzy, nie można przymykać oka na kradzież, a nawet w pewnym sensie mieć w niej swój udział. Taka wiara jest martwa. Ale dla niej liczy się tylko miłość do Boga, nie zastanawia się, co powinno z niej wynikać. Dlaczego taka jest? Skąd ten głód miłości? Wyjaśnienie jest oczywiście banalne: wystarczy przyjrzeć się rodzicom Celine, aby wiedzieć. Szuka u Boga tego, czego nie zaznała w domu.

Ma tam wszystko oprócz miłości rodziców. Ojciec, minister zajęty pracą, zdystansowany, chłodno uprzejmy. Matka, która nie pracuje, też zajmuje się swoimi sprawami, córce nie poświęca specjalnie dużo czasu, jest zimna i wyniosła. Może dlatego Celine wszędzie zabiera ze sobą pieska, bo tylko on potrafi odwzajemnić uczucia. Chłód podkreśla także miejsce: bogate mieszkanie na wyspie świętego Ludwika, bardziej przypominające pałac niż dom. W takim starym, zabytkowym, muzealnym wnętrzu pełnym przepychu trudno pewnie czuć się swojsko. Najbardziej dziwi, że rodzice Celine w ogóle nie komentują jej wyborów ani tego, co się z nią dzieje. Kiedy opuszcza klasztor, ojciec uprzejmie odwozi ją do domu. Ani on, ani matka nie będą na ten tamat rozmawiać. Nie interesuje ich też chyba, co Celine robi. Oczywiście ona nie jest już dzieckiem, ale  brak rozmowy, więzi, zainteresowania jest uderzający.

Trochę to jednak trąci schematem, tak jak i dalsza droga Celine. Odrzucona przez klasztor (czytaj: kościół), odrzucana przez rodziców, lgnie do Nassira, który prowadzi religijne islamskie spotkania. Jej podoba się jego religijna żarliwość i zainteresowanie, jakim ją obdarza. Ma dla niej czas, jest cierpliwy, umie pocieszyć, wytłumaczyć, rozumie jej lęki, osamotnienie i pragnienie Boga. W końcu Celine dostrzega w jego i swojej wierze wspólną płaszczyznę: chce tak jak on i jego bracia służyć Bogu. Raz pada pytanie o przemoc, ale Celine bez zastrzeżeń przyjmuje wyjaśnienia Nassira: najważniejsze to służyć Bogu. Jest tak zaślepiona wiarą? Spotykają się dwa fanatyzmy? Nassir łowi ją niczym zbłąkaną owieczkę. Pytanie dlaczego? Nie stara się nawrócić jej na islam, za to próbuje wykorzystać ..., no właśnie, do czego? Tu zaczynają się moje najpoważniejsze zarzuty pod adresem filmu. Sceny, które następują potem, pojawiają się znikąd, co odbiera im prawdopodobieństwo. Gdzie nagle znajdują się Celine i Nassir? Pewnie gdzieś na Bliskim Wschodzie. O jakim bombardowaniu mowa? A zamach w Paryżu? Jak się domyślam, została wykorzystana do niego Celine, ale może to nie ona? Dlaczego potem wraca do klasztoru? Chce się tam ukryć? Ucieka przerażona tym, co zrobiła? Czy policjanci, którzy zjawiają się w klasztorze to goście, których zapowiada zakonnica (ale ona mówi o gościu, używa liczby pojedynczej)? Czy próbuje popełnić samobójstwo ze strachu przed konsekwencjami swojego czynu? A może z zupełnie innego powodu? Może źle zrozumiałam pokazaną sekwencję wydarzeń? Jak już pisałam we wstępie, moim zdaniem granice prawdopodobieństwa, filmowego skrótu zostały tu przekroczone. I jeszcze jeden zarzut: historia robotnika pracującego w klasztorze, który ratuje Celine, wydaje mi się wprowadzona do filmu na siłę. Zakończenie wypada bardzo naiwnie. Wiem oczywiście, że ten wątek stanowi kontrapunkt dla opowieści o głównej bohaterce. To ten prosty człowiek, grzesznik (za coś odsiadywał wyrok) uratuje ludzkie życie. Modlitwy jego matki zostaną wysłuchane. Ich prosta, ufna wiara triumfuje. Pięknie to brzmi, ale na ekranie szeleści papierem.

"Good night, Dżerzi" Janusza Głowackiego.

Muszę się tu do czegoś przyznać: właściwie nie czytam polskiej literatury współczesnej. To nie jest tak, że taką mam zasadę, że jestem uprzedzona czy może z góry zakładam, że nie warto. Po prostu bardzo rzadko znajduję coś, na co miałabym ochotę. Trochę nieściśle się wyraziłam: nie czytam beletrystyki, natomiast bardzo chętnie sięgam po literaturę faktu. Ale od każdej reguły są wyjątki, więc i od tej również. Lubię na przykład Eustachego Rylskiego i Janusza Głowackiego, dlatego zachęcona bardzo pozytywnymi (wręcz entuzjastycznymi) głosami w moim ulubionym Tygodniku Kulturalnym w TVP Kultura sięgnęłam po najnowszą książkę tego ostatniego "Good night, Dżerzi" (Świat Książki 2010). Nie żałuję, że przeczytałam, ale entuzjazmu nie podzielam.

Czyta się to oczywiście znakomicie, właściwie jednym tchem (jeśli czas pozwala). Kto zna prozę Głowackiego, kto czytał lub słuchał wywiadów z nim, pewnie wie dlaczego. Dowcip, ironia, lekki styl, dystans do świata i siebie samego, odrobina cynizmu, potoczny, swobodny język to znaki firmowe jego pisarstwa. W podobnym tonie i duchu udziela wywiadów albo wypowiada się w telewizji czy radiu. To wszystko znajdziemy oczywiście w najnowszej książce pisarza. Ja jednak wysłuchawszy peanów na cześć "Good night, Dżerzi", spodziewałam się literatury głębokiej (tak wynikało z dyskusji) podanej w charakterystyczny dla Głowackiego sposób. Tymczasem moim zdaniem jest to znakomite czytadło z ambicjami. Tylko tyle i aż tyle.

Czym jest ta książka? Jak ją nazwać? Powieścią? Ile tu kreacji a ile prawdy? To historia o Januszu Głowackim piszącym na zlecenie bogatego niemieckiego przedsiębiorcy, który właśnie przedzierzgnął się w producenta,  scenariusz filmu o Jerzym Kosińskim. Ale opowieść o tym, jak do tego doszło, o procesie twórczym, o pracach nad przygotowaniami i o kręceniu filmu stanowi tylko ramę dla tekstu właściwego: fragmentów rzekomego scenariusza, dziennika Maszy i wreszcie zwierzeń Klausa W., który w tej historii odegrał bardzo ważną rolę. Kompozycja przypomina mi trochę filmy, w których jest wielu bohaterów nie mających ze sobą nic wspólnego, ich wątki prowadzone są równolegle, widz nieco się gubi, aż wreszcie wszystko splata się razem: bohaterowie spotykają się w jednym miejscu i czasie, ich historie jakoś się o siebie zazębiają. Tak jest i tu, bo oprócz opowieści o Kosińskim, Maszy i Klausie, mamy tu jeszcze i co nieco o samym autorze, i równoległy wątek Iriny i Zachara, opowiedziany lekko, dowcipnie z ironicznym dystansem, który stanowi tło, dopełnienie dla historii Kosińskiego.

Podstawowe pytanie, jakie stawia Głowacki w swojej książce brzmi: ile w życiu Kosińskiego przypadku, a ile przeznaczenia. Czy, jak w antycznej tragedii, historia musiała się tak skończyć, czy też wszystko było dziełem przypadku i mogło potoczyć się zupełnie inaczej? Czy los zadrwił sobie z Kosińskiego: najpierw darował mu życie, ratując z Holocaustu, pozwolił rozwinąć skrzydła, a potem upomniał się o niego, co z góry było zaplanowane? Oczywiście pytanie nie do rozstrzygnięcia. Kosiński jawi się w tej opowieści jak diabeł, który nie oglądając się na nic, sięga po czyjąś duszę, wciąga ją do swego ciemnego świata, pokazuje go, nurza w nim, wysysa niczym wampir, doprowadza do destrukcji, a kiedy się znudzi tą zabawą, porzuca zniszczoną i nieszczęśliwą. Ale podobnie postąpiła z Kosińskim Ameryka. Pozwoliła mu dostać się na swoje salony, pokazała zasady, jakie w nich obowiązują. Powiedziała: nie, takich historii jak twoja nasłuchaliśmy się mnóstwo, pokaż nam coś straszniejszego, coś, czego jeszcze nie było. I kiedy wykreował swoje życie naznaczone traumą dzieciństwa i Holocaustu, zdemaskowała wszystko, okryła śmiesznością, zniszczyła i porzuciła. Bo książka Głowackiego obnaża też mechanizmy, jakie żądzą krytyką i publicznością, które domagają się coraz więcej i więcej okropności, cieszą się, kiedy ją otrzymują, nie zważając na to, że jest fałszywa. Ale kiedy się noga powinie, zapomną o tym, czego żądały, i zniszczą, nie bacząc na to, że same nie są bez winy.

Kosiński w opowieści Głowackiego nie budzi mojej sympatii. Jest tak bardzo demoniczny, tak bardzo manipuluje ludźmi, że nie sposób mu współczuć. Nie dostrzegam w nim tragizmu. Tragiczne postacie to Masza i Klaus W., równoprawni bohaterowie tej książki. To on zwrócił się do Głowackiego z prośbą o napisanie scenariusza do filmu i wyłożył pieniądze na produkcję. Dlaczego to zrobił, jakie były jego prawdziwe intencje, tego zdradzić nie mogę. W każdym razie Klaus, który początkowo wydaje się być postacią drugoplanową, wyrasta na jednego z równoprawnych bohaterów tej książki, a jego życie kryje w sobie tajemnicę. To również historia w pewnym sensie równoległa do opowieści o Kosińskim, bo i on został naznaczony przez to, co zdarzyło się w dzieciństwie. Czy zwierzając się Januszowi w swoim liście, pisze prawdę czy kreuje swoje traumy, tego oczywiście nie wiadomo.

Bardzo ważną postacią jest Masza, Rosjanka, którą Klaus wydostał z Rosji, ale ona o tej Rosji zapomnieć nie może. Wszystko wraca we wspomnieniach i snach. Ogrywa tu Głowacki zderzenie duszy i mentalności rosyjskiej z mentalnością amerykańską czy niemiecką. Masza to postać tragiczna, może najbardziej z całej trójki. Ta delikatna, wątła, śliczna kobieta zostaje wciągnięta w świat ciemny i mroczny. Ocalała, aby w innym miejscu wrócić do piekła. Czy i ją los najpierw zbawił, żeby potem się o nią upomnieć? Czy to jednak przypadek postawił na drodze Maszy i Klausa diabła w postaci Kosińskiego?

Jest to także opowieść o wielkiej, tragicznej miłości, która niszczy i naznacza na całe życie, a zapomnieć o niej nie sposób.

Niby wszystko tu mamy: wielką, tragiczną miłość, ciekawych bohaterów splecionych ze sobą w morderczym uścisku, historię wielkości i upadku, Holocaust, pytania o to, co wolno artyście, filozoficzny dylemat, rosyjską duszę i barwne nowojorskie tło, ale czegoś jednak brakuje. Być może to owa lekkość stylu, dowcip, dystans i ironia, tak charakterystyczne dla pisarza, odbierają głębię poruszanym problemom. Może za mało tu narracyjnego mięsa, za dużo literackiej zgrywy. Jakby jednak nie było, po książkę Głowackiego sięgnąć, mimo wszystko, warto.

"Nie bój się, Bi". Poetycki film z Wietnamu.

Tym razem znowu będzie o filmie, ale nie o komedii. Obejrzałam właśnie wietnamski obraz "Nie bój się, Bi". Lubię azjatyckie kino obyczajowe, niestety rzadko gości na ekranach, a jeśli już, to najczęściej jest to kino chińskie (też lubię). To chyba trzeci film wietnamski, jaki udało mi się zobaczyć (niestety nie pamiętam tytułów poprzednich). Wszystkie miały pewne wspólne cechy. Za każdym razem była to obserwacja rodziny, ale rodziny rozumianej szerzej: nie tylko rodzice i dzieci, także siostry, bracia, dziadkowie. Wspólne było też raczej wolne tempo, niewiele zdarzeń, więcej nastroju, kontemplacji, chwytania ulotnych chwil. Jeśli miałabym je jakoś określić, to powiedziałabym, że były poetyckie, mimo że rejestrowały wietnamską codzienność. "Nie bój się, Bi" to opowieść o życiu rodziny, której rutyna zostaje zaburzona nagłym powrotem z zagranicy chorego ojca. Obserwujemy relacje między siostrą, bratem, jego żoną, ich synkiem (tytułowy Bi) i ojcem. Niewiele się dzieje, dużo tu niedopowiedzeń, sporo pozostawiono domyślności widza (lub jego dowolnej interpretacji), bardzo dużo można wyczytać ze spojrzeń i gestów. Film ciekawy, chociażby tylko ze względu na egzotyczną dla nas wietnamską obyczajowość. Tym, których nie zniechęciły moje dotychczasowe uwagi, polecam. Tych, którzy już obejrzeli, jak zawsze zachęcam do przeczytania dalszego ciągu.

Ten wietnamski film trochę przypomina mi niedawno obejrzany "Miód". I tam i tu bohaterem jest kilkuletni chłopiec. Świat poznajemy jego oczami, w życie obu wkracza śmierć, filmy są poetyckie, skupione na obserwacji, na obrazie, na pokazywaniu detalu,  wiele w nich niedopowiedzeń. Tyle skojarzeń. Sporo jednak te filmy różni. Przede wszystkim w "Nie bój się, Bi" znacznie więcej się dzieje, przysłuchujemy się rozmowom toczonym przez bohaterów, podczas gdy w filmie tureckim często towarzyszy widzowi cisza. No i tytułowy Bi nie jest głównym bohaterem tej opowieści. Wszyscy są tu ważni: i jego matka, i ojciec, i ciotka, i dziadek. To opowieść o tych ludziach, o wzajemnych relacjach rodzinnych, także o  dzieciństwie, radosnym odkrywaniu tajemnic i niezwykłości świata.

Rodzina, której życie obserwujemy, to rodzina toczona przez kryzys. Myślę jednak, że nie jest to jakiś kryzys chwilowy, a raczej trwalszy stan. Ojciec chłopca właściwie wraca do domu tylko na noc i wcale nie dlatego, że dużo pracuje. Najprawdopodobniej znudzony rodzinnym życiem i żoną popołudnia i wieczory woli spędzać albo w knajpie w towarzystwie kolegów, pijąc piwo i jedząc, albo odwiedzając młodą fryzjerkę, która nie tylko myje męskie głowy, ale również oferuje ich masaż. Zaniedbuje żonę, która wyraźnie jest tym zawiedziona, ale nie robi mu wymówek czy awantur. Zresztą nikt tu nikomu niczego nie wypomina, nie wyraża pretensji, nie mówi o swoich uczuciach czy problemach. Być może jest to cecha azjatyckich społeczeństw, ale za mało wiem na ten temat, aby wyrokować. To że ojciec Bi zaniedbuje żonę i marzy o innej, nie jest w końcu niczym nadzwyczajnym. Czymś dużo boleśniejszym i dziwnym jest jego stosunek do  chorego ojca, który wprawdzie nie jest na stałe przykuty do łóżka, ale wymaga  opieki i pielęgnacji. Syn go po prostu ignoruje. Nie rozmawia, nie przychodzi na wspólne posiłki. Obserwując jego zachowanie, czasem odnosiłam wrażenie, że go po prostu nie lubi (nie kocha, a może nawet nienawidzi), ma jakiś żal, a czasem, że się go obawia, chociaż chory starzec nic mu zrobić nie może. Jedynie nocami ukradkiem zakrada się do jego pokoju i podgląda go w czasie snu. Z lękiem? Z satysfakcją, że chory ojciec nic już nie może, że los go pokarał, wziął na nim odwet? Ale za co? Pozostają nam tylko przypuszczenia. Dzięki opowieści starej służącej dowiadujemy się, że większość swego życia spędził za granicą, a kiedy wracał, nie poświęcał specjalnie dużo czasu swojej rodzinie. Czy syn ma o to żal, czy zaszło coś poważniejszego? Ale teraz sam powiela zachowanie ojca, zaniedbując najbliższych. Kiedy ojciec umrze, do czego chyba się przyczynił, nie udzielając mu pomocy, pójdzie na pogrzeb, ale odmówi udziału w stypie. Podobnie  jego siostra.

Ona również nie bardzo chce zajmować się chorym. Nie robi tego aż tak ostentacyjnie jak jej brat, nie unika wspólnych posiłków, ale nie poświęca mu czasu ani się nim nie opiekuje. To potwierdzałoby przypuszczenia o  zadawnionych żalach czy urazach. A może po prostu i syn, i córka nie czują  żadnej więzi z ojcem, bo go właściwie nie znali? W pewnym momencie ktoś, nie pamiętam kto, mówi, że stary mężczyzna nie wróciłby pewnie do domu, gdyby nie choroba. Ciotka Bi też ma swoje problemy. Jest samotna, łyka jakieś lekarstwa, często sprawia wrażenie słabej czy zmęczonej. ale to raczej choroba duszy, niż ciała. Szwagierka próbuje ją swatać z pewym budowlańcem, ale ona, mimo że się z nim spotyka, marzy o młodym uczniu ze szkoły, w której uczy. Gotowa jest na każde szaleństwo. Minie jednak rok i pogodzi się z rzeczywistością: porzuci fantazje o młodym, ślicznym chłopaku i zaakceptuje budowlańca w roli przyszłego męża. Z miłości czy z rozsądku?

Chorym ojcem zajmują się właściwie tylko dwie osoby: wnuk, mały Bi, i jego matka. Chłopiec nawiązuje więź z dziadkiem. Przygląda mu się ciekawie, przychodzi do jego pokoju, rozmawia, zbiera liście, które mu potem przynosi. Dziadek pewnie wypełnia lukę po ojcu, którego w życiu Bi właściwie nie ma. A może to tylko ciekawość, z jaką penetruje cały świat, sprawia, że tak chętnie przebywa z dziadkiem? Może stary mężczyzna jest dla niego taką samą atrakcją jak pracujący w fabryce wytwarzającej bryły lodowe młodzi mężczyźni, których odwiedza? Jak starsi chłopcy ze szkoły, którzy grają w piłkę na błotnym boisku? Jak umazani błotem mężczyźni, których obserwuje w nadrzecznych szuwarach? Dzieciństwo Bi wydaje się być radosne i swobodne. Całymi dniami włóczy się po okolicy, z ciekawością obserwując wielkimi, czarnymi oczami świat i ludzi, dokonując drobnych odkryć. Na przykład że jabłko wrzucone do wody, z której powstanie lodowa sztaba, zabłyśnie w niej niczym klejnot. Podobnych eksperymentów dokonuje z liśćmi w domowej lodówce. Nikt mu niczego nie zabrania, nikt nie ma pretensji, wystarczy, że zjawi się w końcu w domu na wieczorny posiłek. To takie dzieciństwo, jakie my dziś znamy już chyba tylko z książek. W naszym cywilizowanym, ale pełnym prawdziwych i urojonych niebezpieczeństw świecie, dzieciom z porządnych domów nikt nie pozwoli na takie samodzielne odkrywanie świata.

Drugą osobą, która opiekuje się chorym, jest matka Bi. To ona, a nie córka czy syn, pielęgnuje chorego. Myje go, stara się ulżyć bólowi, sprząta. Jest cierpliwa i czuła, nie skarży się na obowiązki, które na nią spadną. Rok później w rocznicę jego śmierci to ona i Bi pójdą na jego grób odprawić tradycyjne rytuały.

A ojciec? Jak już wspomniałam, niewiele o nim wiemy. Prawie się nie odzywa, z pokorą i w milczeniu znosi swoją chorobę, ból i fizyczne poniżenie. Rodzinie pokazuje spokojną, chociaż  kamienną twarz. Dopiero kiedy zostaje sam, w nocy wykrzywia się w niemym cierpieniu. Ten milczący, zamknięty w sobie, tajemniczy, dumny mężczyzna tylko z wnukiem i synową nawiązuje bliższą więź, ale może dlatego, że tylko oni tego pragną?

W rok po jego śmierci rodzina i znajomi zbierają się w domu, aby zgodnie z tradycją uczcić jego pamięć. Co się zmieniło? Czy kryzys został zażegnany? Trudno powiedzieć. Wszyscy czczą zmarłego, nawet córka i syn, którzy rok wcześniej nie zostali na pogrzebowej kolacji. Teraz syn oddaje cześć nieżyjącemu ojcu. Czy robi to z potrzeby serca? Czy coś zrozumiał? Czegoś żałuje? Czy raczej jest to pusty gest? Tradycja?

Na co jeszcze zwróciłam uwagę?

Fizjologia. Seks i fizyczny ból zostały w tym filmie zrównane. Sceny seksu pokazywane są nieładnie, zwierzęco, bez czułości i miłości, tylko jako zaspokojenie fizycznego pożądania. Montaż sprawił, że przeplatają się ze scenami bólu, fizycznego cierpienia. I tu, i tu jęki, konwulsyjne, gwałtowne ruchy. Jedno i drugie to tylko fizjologia w tym świecie pozbawionym uczuć.

Woda. Rzeka, morze, ale przede wszystkim bryły lodu: te z lodówki i te z fabryki. Lód się topi, daje chłód, studzi zmysły, przynosi ulgę ludziom rozpalonym upałem i pożądaniem, którego z różnych przyczyn nie mogą zaspokoić. Zimne woreczki z wodą zmniejszają fizyczny ból, który męczy chorego. Kilkakrotnie oglądamy te same obrazy: brzuch ojca, masowany woreczkami z wodą, i jego syna, po którego ciele spływa woda z topniejących brył lodu wyciąganych z lodówki. Ale w tych samych bryłach Bi zatapia swoje skarby: liście i jabłko. A dorośli rozbijają iluzję, rozłupując je i uwalniając zatopione skarby.

Sceneria. Dużą przyjemność sprawiło mi oglądanie pokazywanego na ekranie świata: miasta, ulic, knajp, nadrzecznych terenów, wnętrz domów, dziwnych piwnic. W brzydocie, szarości, zgaszonych barwach, liszajach pokrywających ściany, pamiętających dawną świetność meblach, nawet w błocie jest jakieś piękno i urok. Przynajmniej ja je dostrzegłam.

Tyle, chociaż to pewnie nie wszystko i być może uważny widz dostrzeże jeszcze więcej. Polecam ten egzotyczny, niespieszny, kontemplacyjny film o szczęśliwym dzieciństwie i nieszczęśliwej dorosłości. Czy tylko dzieciństwo może być szczęśliwe, pełne uroku, cudów i ciekawości świata? Kiedy je tracimy? Dlaczego?




"Soul kitchen". Zupełnie inny Fatih Akin.

Tym razem nie dzielę wpisu na dwie części, jak to mam w zwyczaju, pisząc o filmie, bo trudno snuć jakieś nadzwyczajne refleksje na temat "Soul kitchen". Zastanawiałam się nawet, czy tym razem nie darować sobie notki i wcale nie dlatego, że film mi się nie podobał. Najnowszy obraz Fatiha Akina to po prostu komedia i tylko komedia (żeby było jasne: nie mam nic przeciwko temu gatunkowi). Kto widział jego poprzednie filmy, "Głową w mur" i "Na krawędzi nieba", ten może być zdziwiony. Niemiecki reżyser tureckiego pochodzenia przyzwyczaił nas do zupełnie innego kina, kina na serio, opowiadającego o  Turkach  mieszkających w Niemczech i w swojej ojczyźnie. Pokazuje w nich  problemy z integracją,  odmienność kultur,  poszukiwanie tożsamości. Zarzuca  bogatej Europie jak niewiele wie na temat politycznych problemów tureckiego społeczeństwa i jakie ma naiwne recepty na ich rozwiązanie. Myślę, że Turcja i Turcy mieszkający w Niemczech to tylko pretekst do rozmowy na temat innych mniejszosci, które Europa w pewnym okresie tak ochoczo do siebie przyjmowała, a teraz się od nich odwraca. Filmy Akina poruszają też podstawowe problemy egzystencjalne. Pełno w nich mocnych, dosadnych, brudnych scen, nieobliczalnych bohaterów, którzy sami siebie stawiają na marginesie społeczeństwa i, przynajmniej w pierwszym momencie, niekoniecznie budzą sympatię widza. I chociaż nie kończą się rozumianym potocznie happyendem, to niosą w sobie jakiś optymizm, trudny, niełatwy, ale jednak optymizm. Oba filmy należą do moich ulubionych, szczególnie "Glową w mur" tkwi we mnie bardzo mocno. Kto nie widział a nie boi się kina nieprzyjemnego, ale mądrego i poruszającego do głębi, powinien zobaczyć koniecznie.

Nie o tamtych filmach mam jednak pisać, więc wracam do "Soul kitchen". Idąc, niby wiedziałam, że zobaczę komedię, bo tak głoszą wszelkie zapowiedzi, ale te często bywają nieprawdziwe, więc oglądając, długo myślałam, że reżyser myli tropy i w pewnym momencie film zabrzmi tonacją serio. Tak się jednak nie dzieje i "Soul kitchen" do końca pozostaje komedią. Owszem, odnajdziemy tu motywy znane z jego poprzednich obrazów, ale podane lekko. Mamy więc bohaterów wywodzących się ze środowisk imigranckich, tym razem są to Grecy: dwaj bracia Zinos i Illias, zadomowieni w Niemczech na dobre. Mamy przestępstwo (raczej drobnego kalibru), za które ktoś musi odpokutować w więzieniu. Jest i miłosny zawód. Pełno tu zwariowanych postaci, które żyją po swojemu, pod prąd mieszczańskiemu społeczeństwu, na jego marginesie, ale w zgodzie z własnym sumieniem. Zinos, właściciel tytułowej knajpy, kucharz Shayn (w tej roli Birol Unel znany z "Głową w mur"), kelnerka Lucia za wszelką cenę chcą pozostać wolni i spełniać swoje marzenia. Obce są im kompromisy, nawet jeżeli oznacza to utratę dobrej pracy. Można oczywiście w tej sympatycznej komedii doszukać się poważnych problemów. Jest więc, przeciwstawiony tamtym bohaterom podstępny łajdak, który gotów jest na wszystko, aby tylko dostać swoje i zarobić na tym. Jest robiący z nim interesy bezwzględny biznesmen, któremu obce są jakiekolwiek etyczne standardy. Ale to wszystko oczywiście, zgodnie z prawami gatunku, podane jest lekko, nieco absurdalnie, w sposób trochę przerysowany. A kiedy już uwierzymy, że tym razem Fatih Akin naprawdę nakręcił komedię, nie musimy niepokoić się o losy sympatycznych bohaterów. Przecież wiemy, jak się to wszystko skończy, możemy jedynie zastanawiać się, jak reżyser wraz ze scenarzystą doprowadzą do szczęśliwego finału. Całość okraszona jest dużą dawką muzyki, która nieodłącznie związana jest z knajpą głównego bohatera, no i podziwiać możemy całą galerię najrozmaitszych potraw: od zwykłych frytek i hamburgerów po wymyślne dania przygotowywane przez szalonego Shayna.

Nie jest to oczywiście arcydzieło, ma swoje wady. Często zbyt łatwo można przewidzieć następstwo zdarzeń, za szybko domyślamy się, kto z kim zostanie połączony, a kto będzie podstępnym, czarnym charakterem w skórze baranka. Nietrudno też od pewnego momentu odgadnąć, jak Zinos poradzi sobie ze swoim problemem. Inną słabością filmu jest Birol Unel, który tworzy postać za bardzo przerysowaną i groteskową. I ostatnia słabość: w pewnym momencie film w swym chaosie, natłoku zdarzeń staje się odrobinę nużący. Moim zdaniem na dobre by mu wyszło, gdyby był odrobinę krótszy. Na szczęście jednak pod koniec znowu odzyskuje formę.

Mimo tych słabości warto pójść do kina i spędzić tam przyjemne (prawie)  dwie godziny. Ja jednak mam nadzieję, że Fatih Akin tym filmem zrobił sobie, dla złapania oddechu, króciutką przerwę i powróci do poważnych problemów dręczących współczesną multikulturową Europę podanych w ostrej formie.         

Pożegnanie z Wallanderem. Henning Mankell "Niespokojny człowiek"

Dziś będzie krócej, bo nad kryminałem trudno się rozwodzić. "Niespokojny człowiek" to już niestety ostatni tom z mojego ulubionego cyklu o komisarzu Kurcie Wallanderze z Ystad. Mankell nie pozostawił wątpliwości, że żegna się z melancholijnym policjantem ze Szwecji. To niepowetowana strata. Jakie kryminały będę teraz czytać? Już tu kiedyś wspominałam, że jakoś nie potrafię natrafić na kolejny cykl, do którego tak bym się przywiązała. A szkoda, bo od czasu do czasu lubię sięgnąć po dobry kryminał.

Za co pokochałam cykl o komisarzu Wallanderze? Chyba najbardziej za głównego bohatera. Wallander to zdolny policjant z dużym doświadczeniem i doskonałą intuicją. Kochający i równocześnie często niecierpiący swojej pracy, która tak go jednak absorbuje, że nie ma czasu ani na życie prywatne, ani na dbanie o swoje zdrowie. Prowadzi niehigieniczny tryb życia (mało ruchu, nieregularne posiłki) i stale obiecuje sobie, że musi się za siebie zabrać, ale oczywiście kończy się jak zwykle na dobrych chęciach. Jego życie prywatne to katastrofa. Po rozwodzie z żoną mimo prób nie potrafi związać się z żadną kobietą, a jedyna wielka miłość  kończy się rozstaniem. Gdyby chcieli być razem, jedno z nich (raczej ona) zbyt wiele musiałoby poświęcić. Wallander stale czuje się samotny i stary. Kiedy poznajemy go w "Mordercy bez twarzy", pierwszym tomie cyklu, dobiega czterdziestki, ale już wtedy boryka się z uciekającym czasem. I nie udało mu się z tym pogodzić w ciągu tych dwudziestu lat, jakie dzielą część pierwszą od ostatniej. Kiedy tak przyglądam się jego życiu, to mam nieodparte wrażenie, że w sferze osobistej nie było ono zbyt udane. Problemy ze starzejącym się zdziwaczałym ojcem, który nigdy nie zaakceptował faktu, że Kurt został policjantem, niepokój o córkę, nikły kontakt z jedyną siostrą, właściwie brak przyjaciół, zero życia towarzyskiego. I tylko opera, której jest miłośnikiem, czasem dodaje mu blasku. Za to spełnia się w pracy, jest bardzo dobrym  policjantem, chociaż nie zawsze docenianym przez szefów. Śledztwo to mozół, który często ciągnie się długo, a rozwiązanie trzeba wykuwać niczym kamień w skale. Tylko czasem przychodzi błysk, iluminacja, najczęściej jednak to żmudne dobijanie się do prawdy. Wallander narzeka na coraz gorszą organizację pracy w policji, na niekorzystne zmiany, jakie zachodzą w szwedzkim społeczeństwie, na trapiące je problemy. Cóż, jak widać nie są to powieści optymistyczne, ale, przynajmniej w opisie sfery osobistej i społecznej, bardzo prawdziwe i nieulukrowane.

Nie wszystkie lubię jednakowo, najmniej te o charakterze szpiegowskim, bardziej sensacyjnym niż kryminalnym. Moje ulubione to "Morderca bez twarzy", "Fałszywy trop". "Piąta kobieta", "O krok", no i ostatnia, którą właśnie skończyłam. Tak bardzo przywiązana jestem do papierowj wersji historii o Wallanderze, że nie mogłam oglądać żadnej z filmowych adaptacji: ani szwedzkiego serialu, ani brytyjskiego. Ginęło w nich to (takie prawa filmu), co ja lubię w tych książkach najbardziej: płynący czas.

Popełniane zbrodnie są w tych powieściach dość wymyślne, zwykle nie kończy się na jednej, a śledztwa, o czym wspominałam, długie, żmudne i skomplikowane. Policjanci muszą ścigać się z czasem, gdyż często zdają sobie sprawę, że na jednym zabójstwie pewnie się nie skończy. Jeśli jakiś miłośnik kryminału nie sięgnął dotąd po te książki, w co trudno mi uwierzyć, radzę czytać według kolejności (nie wiedzieć dlaczego w Polsce cykl nie ukazywał się po kolei).

A teraz trochę o ostatniej części. Znajdziemy tu wszystko to, co charakterystyczne dla całego cyklu. Skomplikowaną zagadkę, mylenie tropów, śledztwo, które wymaga licznych podróży (to też bardzo lubię w tych książkach), no i Wallander. Dobiega sześćdziesiątki i zupełnie nie potrafi pogodzić się ze zbliżającą się starością. Zastanawia się, co będzie robił, kiedy w końcu przejdzie na emeryturę, za czym specjalnie nie tęskni. Dotkliwie odczuwa swoją samotność, wspomina przeszłość, wraca pamięcią do dawnych śledztw, do ludzi, których już nie ma. Nękają go problemy ze zdrowiem, nie bardzo potrafi dogadać się z córką, która staje się coraz bardziej obcesowa i apodyktyczna. Na komendzie czuje się chyba  wyobcowany, bo większość kolegów, z którymi przez lata pracował, odeszła. Pozostał jedynie Martinsson i ponury Nyberg, a sam Wallander nie dowodzi już, jak dawniej, prowadzonymi dochodzeniami, nie on kieruje słynnymi zebraniami, robią to młodsi od niego. Upływający czas, przemijanie to równoprawni bohaterowie tej powieści. A w smutnym życiu Wallandera są na szczęście trzy radości: dom na wsi, który nagle zdecydował się kupić, pies Jussi i wnuczka Klara. Dużo to czy mało?

Tyle, więcej nie mogę zdradzić, aby nie psuć przyjemności czytania tym, którzy tego dotąd nie zrobili. I jeszcze o jednym, co tak bardzo podoba mi się w tej książce: mamy tu do czynienia z taką zagadką, która dla większości na zawsze pozostanie niewyjaśniona. Wallander dowie się najwięcej, ale i jemu nie uda się odpowiedzieć na kilka pytań nękających jego i innych. Nie wszystko jest takie, jak się wydaje - jedna z moich ulubionych życiowych prawd może z powodzeniem służyć za motto tej powieści.

Miłośników książek Mankella na pewno nie muszę namawiać, aby przyczytali, szczególnie, że to część wieńcząca cały cykl. Innych fanów kryminału, którzy dotąd nie poznali Kurta Wallandera (Są tacy? Watpię.) namawiam, aby koniecznie nadrobili braki. Ja, sięgając po "Niespokojnego człowieka", nie zawiodłam się. Szkoda tylko, że to już koniec.

A w sobotę wracam do filmu. Szykuje się kilka interesujących premier (przynajmniej tak się wydaje na podstawie zapowiedzi). 

"Spokój doskonały" Amosa Oza, kolejna świetna powieść izraelskiego pisarza.

To już siódma powieść Amosa Oza, jaką przeczytałam, i znowu coś zupełnie innego. Tym razem różne jest nawet miejsce: akcja toczy się w kibucu w roku 1966 i 1967. Już tylko dzięki temu książka byłaby bardzo interesująca, a to przecież zaledwie dekoracja. Czytelnik poznaje życie codzienne kibucników, świat zupełnie inny i nieznany. Mieszkańcy tworzą wspólnotę, wprawdzie żyją oddzielnie, w swoich własnych niewielkich mieszkankach, ale tak naprawdę trudno tu o samotność, izolację, intymność. Życie toczy się na oczach innych, nawet posiłki jada się wspólnie w kibucowej stołówce, zarząd decyduje o tym, do jakiej pracy ktoś zostanie skierowany. Niby można prosić o inne zajęcie, ale pole manewru jest jednak ograniczone. Pełno tu plotek, komentarzy, ludzkiej zawiści. O skandalach pamięta się całe lata. Mimo to niektórzy robią to, co chcą, nie przejmując się ludzkim gadaniem. Większości życie we wspólnocie bardzo odpowiada, ale nie wszystkim.

Jednym z bohaterów powieści jest dwudziestokilkuletni Jonatan, który marzy o wolności. Jonatan czuje, że musi coś w swoim życiu zmienić. Od pewnego czasu dusi się w kibucu, dusi się też w swoim małżeństwie, które on, bo nie jego żona, uważa za nieudane. Ma dość rutyny, zajęć, które go nie interesują i tego, że inni decydują za niego, mówią mu, co powinien zrobić, jak postępować, jaką pracę wykonywać. On chciałby żyć inaczej: może studiować, może podróżować, może poznać inny świat, inne kraje a nawet kontynenty. Jest naznaczony wojną i śmiercią. Jak każdy młody mieszkaniec Izraela służył w wojsku, ale ma też za sobą epizod wojenny, bo to lata konfliktu z Syrią. Poznał walkę, zobaczył śmierć towarzyszy, zabijał, sam o mało nie zginął. Tamte wspomnienia powracają. Wojna i zagrożenie ze strony sąsiednich państw są stale obecne nie tylko w życiu Jonatana, ale i w życiu innych mieszkańców wspólnoty. Mówi się o dywersantach, szpiegach, w pobliżu znajduje się spalona arabska wioska, której ruiny straszą niczym wyrzut sumienia. Ktoś tam kiedyś mieszkał, dziś spalone, porośnięte zielenią domy i meczet są celem wycieczek w wolne dni. Na zgliszczach urządza się pikniki. Nie rozmawia się o tych, którzy tu kiedyś mieszkali, a niektórzy zieją nienawiścią do arabusów, jak ich pogardliwie nazywają. Oczywiście sytuacja nie jest czarno - biała: taką samą nienawiść do Żydów żywią Arabowie. Wiadomo, konflikt nie do rozwiązania. Wojsko jest stale obecne w książce. Kiedy Jonatan nagle opuści kibuc, weźmie ze sobą cały swój żołnierski ekwipunek, łącznie z bronią, wszędzie będzie na swojej drodze spotykał żołnierzy, szukać go będzie między innymi jego dawny dowódca. Kiedy żyje się w poczuciu zagrożenia, ciągłej bojowej gotowości, kiedy się walczyło, użycie broni jest niezwykle proste. Chwilami wydaje się, że Jonatan z wielką łatwością zrobi użytek ze swojego karabinu, niczym desperat, o jakim czasem słyszymy. Tak, on jest takim desperatem, który dotąd wiódł na pozór spokojne życie, ale czara zawiedzionych nadziei, niespełnionych marzeń i tęsknot przelała się i coś pcha go ku szaleństwu.

Przeciwieństwem Jonatana jest Azaria, który pewnej deszczowej, zimnej nocy zjawia się w kibucu i koniecznie chce w nim zostać. On, samotny rosyjski Żyd, doświadczony przez życie, o nie do końca odkrytej, ale strasznej, przeszłości, marzy o życiu we wspólnocie, a idea ruchu kibucowego wydaje mu się wspaniała. Azaria, jak Jonatan, jest marzycielem. Bez przerwy wyobraża sobie swoją wspaniałą przyszłość, uznanie, jakie zdobędzie w świecie polityki i w Izraelu. Wydaje mu się, że posiadł prawdę, znalazł panaceum na bolączki swojej ojczyzny (w tym trochę przypomina Fimę, bohatera powieści Oza pod takim właśnie tytułem, o której jakiś czas temu pisałam). Jeśli w tym momencie ktoś nabral przekonania, że Azaria jest pyszałkowatym, niesympatycznym, zadufanym w sobie człowiekiem, popełnia błąd. Jego rojenia i przemowy nie mają w sobie nic z zadufania. To nieszczęśliwy, samotny, pełen kompleksów i poczucia winy człowiek, którego życie nie oszczędzało, łaknący ludzkiej życzliwości, zainteresowania i miłości. Życzliwy ludziom i szczerze skory do pomocy. Nie poznamy przyszłości Jonatana i Azarii (ten drugi traktuje tego pierwszego jak brata i przyjaciela), śledzimy tylko rok z ich życia, ale wydaje sie, że z nich dwóch to ten tajemniczy przybysz jest w stanie do czegoś w życiu dojść, zrealizować przynajmniej cząstkę swoich marzeń.

Inny ważny problem poruszany w powieści to odwieczny konflikt pokoleń. Jolek, ojciec Jonatana, nie rozumie nie tylko swojego syna, ale i jego rówieśników. Zarzuca im bezideowość, życie dniem codziennym, pogoń za przyjemnościami, myślenie o sobie, a nie o wspólnocie (wspólnota to nie tylko kibuc, ale przede wszystkim Izrael), jakąś wewntętrzną słabość, miękkość, brak zdecydowania, roztkliwianie się nad sobą. Jolek należy do pokolenia pionierów, tych, którzy byli świadkami powstania państwa, o którym marzyli i o którego kształcie decydowali. Ma poczucie klęski: państwo wprawdzie powstało, ale pierwsze pokolenie urodzone w wymarzonej ziemi obiecanej jest nie takie, jak miało być. I to oni je takim stworzyli, chcąc im oszczędzić trudów, które sami ponosili. Jolek to kolejna ciekawa postać w tej powieści. Dawny lewicowy polityk, zasiadał w Knesecie, był ministrem jednego z rządów, teraz jest sekretarzem kibucu, który zakładał. Głosi zdecydowane poglądy, również na temat bieżącej polityki. Jest szanowany i podziwiany. Ale ma swoje drugie, domowe oblicze. Żona, przynajmniej chwilami, go nienawidzi, uważa, że zmarnowała przez niego życie. Takich wybuchów nienawiści, jakie od czasu do czasu prezentuje Chawa, dawno w literaturze nie spotkałam. Syn również ma do ojca pretensje i żal.

W powieści Oza aż roi się od nietuzinkowych, barwnych, niezwykłych, dziwacznych postaci. Niektóre poznajemy bliżej, inne zaznaczone są cienką, subtelną kreską, ale nawet  kilka informacji sprawia, że bohater żyje, jest postacią z krwi i kości. Chciałabym tu jeszcze wspomnieć o Rimonie i Sruliku.

Rimona jest żoną Jonatana, cichą, uległą, spokojną. Ona jedna rozumie odejście swojego męża, nie rozpacza, bo wie, że tego potrzebował. Kiedy zechce, wróci. Godzi się ze światem, nie buntuje, przyjmuje to, co życie jej przynosi, także cierpienie i drugą miłość. Chce wszystkimi się opiekować i wszystkim pomagać. Swoją uległością może drażnić i irytować. Przez większość traktowana jest pobłażliwie lub wręcz niechętnie jako osoba trochę dziwna, może nawet niespelna rozumu. Ale Rimona, trochę duże dziecko, ma swoją wrażliwość, mądrość i głębię. Słucha muzyki, szczególnie Bacha, i jest zafascynowana życiem wielodzietnej rodziny kompozytora. Może tu tkwi klucz do tej postaci? Rimona mówi o nich:

" Pani Bach, z tymi dziećmi na głowie, nie miała czasu, żeby się nim zajmować. Na pewno musiał pomagać w praniu i gotowaniu, pożyczać pieniądze, kupować węgiel, bo to działo się zimą, w Niemczech. Było mu bardzo ciężko, a jednak czasami udało mu się wyrazić tak intensywną radość."

Może tu tkwi remedium na niepokoje Jonatana i Azarii? Może tylko od naszej woli i samozaparcia zależy, czy mimo codziennej rutyny, w którą jesteśmy uwikłani, uda  się stworzyć coś, spełnić przynajmniej cząstkę marzeń i nie dać się przyziemnej egzystencji?

I jeszcze Srulik, z pokolenia pionierów, przyjaciel Jolika, wiecznie w cieniu innych, na drugim planie, samotny. Zastanawia sie nad przemijającym czasem i nad tym, czy nie zmarnował życia. czy mógł je przeżyć inaczej? Nie bardzo rozumie ludzi, ale przygląda się im z życzliwością, nawet jeśli nie pochwala ich wyborów. Tacy jesteśmy, trudno, trzeba się z tym pogodzić, zdaje się myśleć. Kiedy trzeba będzie, przejmie odpowiedzialność za kibuc i ku swojemu zdumieniu nauczy się decydować. W pierwszej części powieści nieco w cieniu, w masie innych postaci, w drugiej wyrasta na jednego z ważniejszych bohaterów. To jego dziennik, który poznajemy w drugiej części, jest źródlem refleksji o życiu, cierpieniu, istocie zła, przemijaniu, rutynie, powtarzalności, rozpadzie. I chociaż w takiej wyliczance brzmi to banalnie, banalne nie jest. Czy istnieje miłość? Jak jest możliwa, skoro wszystko stoi z nią w sprzeczności? Skoro krzywdzimy siebie i nienawidzimy? Jak złagodzić ból istnienia: samotnością czy ekstazą? Oto pytania, które stawia sobie Srulik i chyba nie tylko on.

Kończę ze świadomością, że nie wyczerpałam tematu i nie odkryłam calego bogactwa i mądrości powieści Amosa Oza. Jak zawsze raczej smutnej, niż wesołej, melancholijnej, niż pogodnej, ale dotykającej spraw najważniejszych. A symbolem smutku i melancholii jest deszcz padający na spowity w ciemności kibuc.  

Popularne posty