Filmowe remanenty - "Mów mi Marianna", "Moja miłość"

Dziś znowu będzie o dwóch filmach. Pierwszy, fabularyzowany dokument "Mów mi Marianna", obsypany, jak gdzieś usłyszałam, workiem nagród, obejrzeć trzeba koniecznie. To historia czterdziestokilkuletniej kobiety, która przechodzi proces zmiany płci. Reżyserka, Karolina Bielawska, twierdzi, że interesował ją nie tyle problem transpłciowości, ile walka o siebie, o swoją tożsamość i cena, jaką trzeba za to zapłacić. A jest nią samotność. Rodzina - była żona, dzieci i rodzice nie zaakceptowali jej wyboru. Matka nadal zwraca się do niej jak do syna, córki nie potrafiły pogodzić się z sytuacją. Bały się odrzucenia ze strony rówieśników, nie umiały zrozumieć. Jednak jakby reżyserka się nie deklarowała, nie ucieknie od problemu zmiany płci, skoro wybrała taką bohaterkę. I bardzo dobrze, bo temat w Polsce jest nadal tabu, budzi lęk albo jakieś niezdrowe emocje. Wielu ciągle uważa, że problemu nie ma, został wydumany. Tymczasem oczywiście jest, zajmuje się nim medycyna. Najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, jaką tragedię przeżywa człowiek uwięziony w ciele niezgodnym ze swoją płcią, jaką walkę musi stoczyć. Z sobą, z najbliższymi, z otoczeniem. Jakim tabu otoczony jest problem zmiany płci, świadczą perypetie związane z kręceniem filmu. Karolina Bielawska opowiada o trudności ze zdobyciem pieniędzy, o kłodach rzucanych pod nogi w trakcie realizacji. Czytając to, aż przecierałam oczy ze zdumienia. Naprawdę nie mogłam uwierzyć, że któraś stacja radiowa zabroniła wykorzystania fragmentu swojej audycji, bo nie chciała być kojarzona z tematem! Film wolny jest od sensacji i od sentymentalizmu, nie wyciska łez. Nie ma tu komentarzy, żadnych gadających głów, jest Marianna, której życie podglądamy. Wesoła, radosna, pełna optymizmu, pewna decyzji, którą podjęła, ale bardzo samotna. Za wszelką cenę szuka potwierdzenia swojej kobiecości i akceptacji u tych kilku osób, które jej nie opuściły. Trudno jej nie polubić, trudno nie podziwiać jej determinacji i wreszcie trudno nie przejąć się jej losem. Film pokazuje codzienność Marianny, zwyczajne życie. Cały czas obserwujemy też proces zmiany płci. Najpierw sprawa sądowa, potem operacja. Jesteśmy świadkami jej rozmów z lekarzami. To bardzo ważne fragmenty, bo uświadamiają, że to problem medyczny. Jej wizyty u lekarza nie różnią się niczym od wizyt innych pacjentów. Rozmowa przed korekcją płci mogłaby równie dobrze dotyczyć usunięcia wyrostka robaczkowego. Prowadzona jest rzeczowo i spokojnie. Widzimy, jaką ulgą jest dla bohaterki pokonanie każdego kolejnego etapu. Cieszy się jak dziecko z nowych dokumentów, a potem z tego, że wreszcie fizycznie jest kobietą. Poznajemy też przeszłość Marianny, historię jej małżeństwa i trudny proces dochodzenia do decyzji. O tych fragmentach opowiedziała reżyserka w inny sposób, nie zdradzę jak. Ale życie dopisało do tej historii nieoczekiwany tragiczny scenariusz - chorobę. Druga część filmu to opowieść o zmaganiu się z nią. Mimo wszystko jest to film optymistyczny. Marianna po chwilowym załamaniu nie traci ducha i woli walki.

Drugi film, na który wybrałam się z opóźnieniem, bo nie mogłam się zdecydować, czy go obejrzeć, to francuski obraz "Moja miłość". Ja nie żałuję, chociaż na pewno nie jest to pozycja obowiązkowa. Jak informuje dystrybutor, to historia szalonej i namiętnej miłości. Ale to tylko pół prawdy. Ta miłość jest chora i toksyczna. Georgio okazuje się być Piotrusiem Panem, wygodnickim egoistą, manipulantem, uwielbia zabawę, życie towarzyskie i używki. Równocześnie jest spontaniczny, żywiołowy, ma szalone pomysły. Owszem, kocha, ale na swoich warunkach. To jemu musi być dobrze. Początkowo ten zwariowany tryb życia może się podobać, szybko jednak zamienia się w emocjonalny koszmar. A Tony, tak jak żona alkoholika, nie potrafi odejść. Filmu nie da się oglądać spokojnie, bohaterowie drażnią. On, wiadomo dlaczego, ona swoją bezradnością. Chociaż przypuszczam, że wiele kobiet będzie jej raczej żałować i współczuć. Ja też oczywiście rozumiem ten psychologiczny mechanizm, chorą miłość, od której nie sposób się uwolnić, ale mimo wszystko oprócz współczucia i empatii odczuwałam złość. Wielką zaletą filmu są odtwórcy głównych ról - Emmanuelle Bercot i Vincent Cassel. Być może to dzięki nim "Moja miłość" żyje, jest rozwibrowana i energetyczna.

"Syn Szawła"

Kto interesuje się kinem, ten z pewnością wie, o czym opowiada węgierski "Syn Szawła" nakręcony przez debiutanta Laszlo Nemesa. Kto jest widzem weekendowym, być może też coś słyszał, bo film jest dość intensywnie promowany. Spoty w telewizji, bardzo ciekawe wywiady z Gezą Rohringiem grającym tytułowego bohatera. Swoje zrobiły nagrody w Cannes i Złoty Glob, no i nominacja do Oskara. "Syn Szawła" to film bardzo dobry, bardzo przejmujący, bardzo ważny i bardzo mocny. Niestety pewnie ze względu na temat i niezwykłą siłę oddziaływania nie znajdzie wielu widzów. Ja jednak namawiam. Warto znaleźć w sobie siłę i obejrzeć ten film. To historia węgierskiego Żyda, Szawła, członka Sonderkommando w obozie Auschwitz-Birkenau. Czy powinnam tłumaczyć, czym było Sonderkommando? To oddział, do którego wcielano siłą niektórych więźniów, ich zadaniem była obsługa komór gazowych. Asystowali więźniom przy rozbieraniu się, wchodzeniu do środka, potem sprzątali, przeszukiwali ubrania, wrzucali ciała do pieców, usuwali popioły. Aż trudno o tym pisać. I to wszystko widzimy na ekranie. Niezwykła siła oddziaływania tego filmu polega na tym, że widz patrzy na obóz z perspektywy bohatera. Kadr jest zawężony, plany bliskie, zbliżenia, obraz często niewyraźny, pole widzenia ograniczone i z boku zamazane. Niby dzięki takiemu zabiegowi mniej widzimy, ale z drugiej strony jesteśmy tuż przy Szawle. Jesteśmy nim. Towarzyszymy mu w jego codziennych zadaniach. Przez ponad półtorej godziny. To dużo gorsze niż kilka mocnych, krwawych scen. Ciemne, klaustrofobiczne, ponure wnętrza, szybkie tempo, wściekłe komendy wydawane przez kapo, krzyki, wycie, płacz więźniów, potworna, wykonywana mechanicznie praca, która czyni z więźnia współsprawcę zbrodni. To musi boleć. Nie można pozostać obojętnym. Obrazy wracają, nie dają o sobie zapomnieć. Ale to nie wszystko. Twórcy pytają, czy można ocalić człowieczeństwo w takiej koszmarnej sytuacji. Jak to zrobić? Jakim kosztem? Pytanie, które pada w spocie reklamowym: "A ty co byś ocalił w sytuacji bez wyjścia?", oddaje trafnie istotę postawionego w filmie problemu. Tyle w tej części, żeby pisać dalej, muszę odnieść się do treści. Kto już w kinie był, może czytać ciąg dalszy, kto nie był, powinien pójść mimo trudów, jakich "Syn Szawła" od widza wymaga. Sztuka nie zawsze jest przyjemna. Czasem musi boleć.

Naprawdę nie spodziewałam się, że pisanie o "Synu Szawła" będzie tak trudne. Rzeczywiście Laszlo Nemes dokonał rzeczy niezwykłej, sprawił, że widz naprawdę doświadcza potworności obozu, zaczyna rozumieć, przed jakimi dylematami stawali więźniowie. Niezwykle trudno jest na nowo obudzić wrażliwość kogoś, kto tyle filmów na ten temat obejrzał, przeczytał ileś książek, był w muzeum Auschwitz. A jednak się udało. Kiedy patrzyłam, co robią członkowie Sonderkommando, jak pracują zrozumiałam na nowo, że obóz to odczłowieczona, potworna fabryka śmierci. Wszystko sprawnie zorganizowane. Taśma produkcyjna, praca niemal na akord. Zmiana dzienna i zmiana nocna, a kiedy trzeba to robota na okrągło, bez wytchnienia. Szybciej, szybciej, bo wciąż przybywają nowi więźniowie, których trzeba błyskawicznie, sprawnie unicestwić. Muszą zrobić miejsce kolejnym transportom. Ciała trzeba szybko spalić, piece oczyścić z prochów. Ubrania przeszukać, posegregować, zwłokom wyrwać złote zęby. Krwawe ślady zmyć. Brzmi potwornie? Ale przecież tak było.

Druga sprawa, którą zrozumiałam, to pułapka, w jakiej znaleźli się więźniowie wytypowani do pracy w Sonderkommando. Za cenę przedłużenia życia, ale nie ocalenia, po jakimś czasie byli likwidowani i zastępowani innymi, za lepsze warunki, stawali się współsprawcami zbrodni. Nie tylko wykonywali te potworne czynności, ale musieli zrobić wszystko, aby prowadzeni do komór więźniowie zachowywali się spokojnie. Brali udział w oszustwie, bo podtrzymywali fikcję, mówili, że idą do łaźni, a potem będą pracować, i brali udział w morderstwie. Wprowadzali do komór, zamykali drzwi, kto się opierał, był ciągnięty siłą, słuchali potwornego wycia. I tak dzień po dniu, noc po nocy. Jaki mieli wybór? Niezgoda oznaczała śmierć. Czy byli tacy? Pewnie tak, pewnie nieliczni. Nie nam oceniać. Jak można było przetrwać? Zamienić się w maszynę, w robota, który nie myśląc, wykonuje pracę. Wyłączyć świadomość. Przystosować się. I film to pokazuje. Życie, które toczy się równolegle. Jakieś interesy, jakaś konspiracja.

I jest wreszcie trzecia sprawa, która mnie poruszyła. To pytania, jakie stawiają twórcy filmu. Czy można ocalić w tej potwornej sytuacji człowieczeństwo? Jak? Jakim kosztem? Szaweł próbuje. Postanawia pochować chłopca, który jakimś cudem przeżył, aby umrzeć chwilę potem. Z irracjonalnym uporem dąży do celu, nie zważając na koszty. A zadanie wydaje się niemożliwe. I takie jest. Wszystko, co można zrobić, to zmówić kadisz. Tyle robi rabin, kiedy wśród zagazowanych  więźniowie rozpoznają swoich bliskich. To, czego chce Szaweł, jest szaleństwem. Oczywiście nie zdarzył się cud. Jego wysiłek, trud, wszystkie zabiegi i starania poszły na marne. Bezsilnie patrzy, jak ciało odpływa. Próbując wypełnić swój ludzki obowiązek, naraża innych. Lekarza, współwięźniów. Gubi proch i osłabia szansę powodzenia buntu. Zdradziłeś żywych dla umarłych - mówi mu któryś z kolegów. My już jesteśmy martwi - odpowiada Szaweł i ma rację. Bunt to zadanie beznadziejne, nie uda się. Wszyscy zginą. Ale nawet gdyby przeżyli i tak w symbolicznym sensie byliby martwi. Bo jak żyć z takim bagażem? Szaweł staje w sytuacji Antygony. Prawo boskie (pochówek zmarłego) kontra prawo ludzkie, kontra zdrowy rozsądek. Ten nakazuje nie narażać innych w sytuacji beznadziejnej. Ale czy racji nie ma Szaweł? Skoro i tak jesteśmy martwi, wszystko, co możemy zrobić, to wykonać ten ludzki, wielki gest. Chociaż przez chwilę być człowiekiem. Nie znajduję odpowiedzi. A jest ona tym trudniejsza, że nie wiemy, kim właściwie był ten chłopiec dla Szawła. Twierdzi, że synem, ale współwięźniowie są pewni, że on nie ma syna. Prawdopodobnie  tak im wcześniej powiedział. Kłamał? W pewnym momencie mówi coś, co może sugerować, że to jego nieślubne dziecko. Ale może to też nieprawda? Co łączy go z kobietą, która daje mu proch. Znają się, chociaż on chyba nie wiedział, kogo spotka. Może to jej dziecko? Może ich wspólne? A może nie dziecko ich łączy? Może rzeczywiście ten chłopiec jest mu obcy, a tylko niezwykły przypadek sprawił, że to właśnie jego chce pochować? Bo umarł na stole, a  nie w komorze gazowej jak tysiące innych, a dzięki temu stał się kimś bliskim? Kimś, kogo twarz się zapamiętuje. Nie ma odpowiedzi na te pytania. Znakomity, poruszający, mocny film.

Filmowe remanenty - "Big Short", "Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy"

Nareszcie nie będę marudzić. Koniec z malkontenctwem. Dziś z czystym sumieniem mogę polecić dwa filmy. Pierwszy, "Big Short", to filmowa lektura obowiązkowa. Kto jest czuły na oskarowe nominacje, niech weźmie sobie do serca, że film został nimi szczodrze obdarowany. Kogo zachęci gwiazdorska obsada, tego informuję, że grają między innymi Brad Pitt i Ryan Gosling. Ale przecież w gruncie rzeczy nie o to chodzi. Nie poszłam do kina ani z powodu nominacji, ani z powodu aktorów (szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałam, kto gra), ale z powodu tematu i znakomitych recenzji. To kolejny film o kryzysie finansowym, o jego źródłach, o mechanizmach, jakie do niego doprowadziły. Opowiada historię prawdziwą opisaną w książce Michaela Lewisa "Wielki szort. Mechanizm maszyny zagłady". To opowieść o tym, jak kilku pracujących niezależnie od siebie w różnych miejscach ludzi o różnym dorobku zawodowym analizując dane, doszło do wniosku, że rynek kredytów hipotecznych to bańka spekulacyjna, która musi runąć. Odkryli to kilka lat przed wybuchem kryzysu. Trochę ryzykując, ale w gruncie rzeczy wierząc, że rynek kredytów hipotecznych musi się zawalić, stworzyli mechanizmy, które potem pozwoliły im albo ich klientom zbić na kryzysie fortunę. Big short oznacza właśnie taką spekulację, która pozwala zyskać jej właścicielowi, gdy inni tracą. Początkowo pomyślałam, że widziałam już dwa filmy fabularne i jeden dokument na ten temat, więc po co iść na kolejny w momencie, kiedy repertuar kinowy aż się przelewa od nowości. Potem jednak dyskusja w Tygodniku Kulturalnym przekonała mnie, że wybrać się do kina muszę. I rzeczywiście to filmowe must go. Dlaczego? Film jest znakomicie zrobiony. Ma świetne tempo, świetny montaż, trzyma w napięciu, o trudnych ekonomicznych sprawach opowiada w miarę przystępnie, czemu służą na przykład sceny, w których Selena Gomez (w kasynie), znany kucharz (przy pracy) czy sławna modelka (w wannie pełnej piany z kieliszkiem szampana w dłoni) swobodnym tonem i takim językiem tłumaczą pewne pojęcia ekonomiczne, które dla zdarzeń miały kluczowe znaczenie. Film jest dowcipny, bohaterowie wychodzą ze swoich ról, komentując zgryźliwie z boku to, co się dzieje. Te i inne pomysły sprawiają, że ogląda się go znakomicie. Ale jest i drugi, ważniejszy powód, aby wybrać się do kina. Niejednoznaczny portret filmowych bohaterów. W znakomitej, niezwykle mocnej i poruszającej "Chciwości" (pierwszy głośny film na ten temat) mieliśmy jasny podział - szlachetni szeregowi pracownicy banku, którzy odkrywają zapowiedzi krachu i próbują coś z tym zrobić, kontra cyniczni do bólu właściciele i szefowie. W "Wilku z Wall Sreet" dostajemy portret zepsutego do szpiku kości, obrzydliwego moralnie hochsztaplera, który zbił fortunę po trupach. Przed kibicowaniem mu chroni nas nie tylko świadomość, jak bez skrupułów wykorzystuje naiwność swoich klientów, ale i styl życia, ostentacyjne pławienie się w luksusie, wulgarność. W "Big Shorcie" jest inaczej. Bohaterowie mogą budzić sympatię, film jest tak prowadzony, że właściwie to im kibicujemy, chcemy, żeby to im właśnie się udało. Mamy tu do czynienia nie tylko z ludźmi, którzy operacje na rynku finansowym traktują, jako źródło swojego zarobku i kariery, ale też z pasjonatami, kimś w rodzaju maniaków gier komputerowych, programistów czy innych szaleńców owładniętych pasją, poza którą nic się nie liczy. Mało tego, ich sukces jest ich klęską. Etyczną. Zdają sobie z tego sprawę, wiedzą, w czym wzięli udział, do czego doprowadzili, mają moralnego kaca, a nawet chwile zawahania. Dlatego dopiero po seansie przychodzi smutna, przerażająca refleksja, otrzeźwienie. Tym bardziej, że sam finał nie nastraja optymistycznie. Trochę podobnie jest, ale nie aż tak przewrotnie, w chłodnym niemieckim dokumencie sprzed roku, "Władca wszechświata". To spowiedź byłego bankiera, który z jednej strony rozumie hucpiarskie finansowe mechanizmy, z drugiej tęskni za swoją pracą. "Big Short" koniecznie trzeba zobaczyć. Może nawet dwa razy, jeśli chce się dokładnie wszystko zrozumieć.

A teraz krócej o filmie "Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy" w reżyserii mistrza polskiego kina, Janusza Majewskiego. Obraz dostał Srebrne Lwy w Gdyni, a Wojciech Pszoniak nagrodę za drugoplanową rolę męską. Ról wartych nagrody jest tu więcej, choćby kreacja Anny Dymnej, która nie boi się grać przeciwko swojemu ciepłemu wizerunkowi, czy naprawdę bardzo dobra, stonowana Sonia Bohosiewicz. "Excentrycy" to filmowy bibelot, trochę smutna bajka o muzycznej pasji, która może być ucieczką od ponurej, w filmie komunistycznej, rzeczywistości. Mamy tu właściwie antybohatera. Bo Fabian Apanowicz wraca wprawdzie do Polski z Anglii, ale poza muzyką i siostrą nic się dla niego nie liczy (do czasu oczywiście). Walczył, bo musiał, ale, jak sam opowiada, bohaterem nie był. Bliżej mu do Piszczyka niż do Maćka Chełmickiego. "Excentrycy" są nostalgicznym powrotem do czasów młodości, pewnie dlatego świat, mimo że smutny, został wyidealizowany. Nie ma tu filmowego brudu, jest dawne piękno, nawet szpetotę nadszarpniętych przez wojnę i komunistyczną biedę przedwojennych willi pokazuje się bardzo estetycznie. To estetyka kolorowych, szlachetnych, realistycznych rysunków z dziecięcych książek, a może trochę komiksu, ale ponieważ na komiksie się nie znam, nie będę jednak ryzykować takiej tezy. Ten film niczego nie udaje, jest czystą rozrywką. Nieco melancholijną, ale jednak przyjemnością pełną swingującej muzyki.

Henry James "Dom na placu Waszyngtona"

Henry James to autor, do którego co jakiś czas wracam. "Dom na placu Waszyngtona" (PIW 1998; przełożyła Maria Skroczyńska) miałam ochotę przeczytać już dawno, tak bardzo utkwiła mi w pamięci jego wersja filmowa przeniesiona na ekran przez Agnieszkę Holland. Do dziś pozostał mi w pamięci dojmujący smutek filmu. Co jakiś czas przypominałam sobie o tej książce, ale nie tak łatwo ją zdobyć. W końcu kupiłam w antykwariacie. W porównaniu z powieściami Henrego Jamesa, które znam, ta jest lekturą łatwą, nie tylko z powodu skromnych rozmiarów. Nie ma tu długich, niezwykle rozbudowanych zdań, dociekań, rozważań i opisów. Jest za to sporo dialogów (momentami powieść przypominała mi tekst sztuki teatralnej) i bardzo żywa akcja. Napisałam żywa akcja i natychmiast zadumałam się, czy słowo akcja jest tu na miejscu. W gruncie rzeczy nie tak wiele się dzieje. Powieść jest jednowątkowa, dramat rozgrywa się pomiędzy czterema bohaterami, pozostałe to postaci epizodyczne. Mimo tego bardzo byłam ciekawa, jak potoczą się wydarzenia (chociaż finał znałam z filmu). Jednym słowem to książka, którą czyta się jednym tchem.

Czytelnik, który zetknął się już z twórczością Henrego Jamesa, znajdzie w tej powieści motywy charakterystyczne dla jego twórczości. Jest młoda kobieta, wokół której kręci się mężczyzna-drań, jest przyjaciółka-doradczyni, jest relacja córka-ojciec, jest wreszcie podróż po Europie (tutaj potraktowana dość powierzchownie, pewnie ze względu na niewielką objętość powieści). Są przede wszystkim wnikliwe portrety psychologiczne tej czwórki, bo nie należy zapominać, że powieści psychologiczne to domena Henrego Jamesa. I jak zwykle w jego książkach bywa, trudno pozostać obojętnym na losy bohaterów, którzy często irytują, drażnią albo przeciwnie, wywołują współczucie.

Między trojgiem bohaterów powieści, doktorem Sloperem, jego owdowiałą siostrą, panią Penniman, i Maurycym Townsendem, stoczy się swoisty pojedynek, zawzięta walka o Katarzynę, córkę doktora. Każde z nich traktuje ją instrumentalnie, każde chce postawić na swoim. Maurycy zdobyć ją wraz z jej majątkiem, ojciec niby w trosce o jej przyszłość nie chce się zgodzić na to małżeństwo (piszę niby, bo w gruncie rzeczy pragnie postawić na swoim, a z uczuciami córki nie liczy się wcale), a ciotka? A ciotka, niezbyt mądra, nieco sentymentalna kobieta, intryguje i knuje, aby urozmaicić sobie swoje monotonne życie. Nie bez znaczenia jest to, że pozostaje pod wpływem i urokiem przystojnego i obdarzonego urokiem Maurycego. Z czasem zaczyna go traktować jak syna i, jak matka zakochana ślepo w swoim jedynaku, jest gotowa zrobić dla niego wiele. Mężczyźni nie liczą się z uczuciami Katarzyny. Miałam wrażenie, że od pewnego momentu ważne już było tylko, który z nich postawi na swoim. Maurycy zręcznie nią manipuluje, a ojciec żąda, drwi, rozmyślnie rani, chcąc zmusić do zmiany decyzji. Prowadzi swoją podstępną rozgrywkę, nie licząc się z jej uczuciami. Obaj nie cenią jej i lekceważą. Katarzyna nie jest zbyt urodziwa ani specjalnie bystra, ot przeciętna i nijaka, pewnie dlatego długo pozostaje nieświadoma gry, jaka się wokół niej toczy. Ale wbrew pozorom ta prostoduszna kobieta potrafi postawić na swoim. Chociaż dużo ją to kosztuje, zmuszona do wyboru między ukochanym a ojcem, z którym jest bardzo związana, wyboru dokona, a kiedy to zrobi, nie zmieni zdania bez względu na konsekwencje. Ona jedna jest szlachetna, prostolinijna i uczciwa. Nie kręci, nie kombinuje, nie intryguje. Gra, która się wokół niej toczy, naznaczy ją na całe życie. Zraniona przez obu mężczyzn, ukochanego i ojca, przeżyje wielkie rozczarowanie, straci złudzenia (szczególnie bolesne będzie rozczarowanie ojcem, świadomość, że tak naprawdę jej nie kocha i nie szanuje), ale jednocześnie dojrzeje, stanie się samodzielną kobietą, nie podda i nie załamie. Samodzielność, dojrzałość brzmią dumnie i krzepiąco, ale życie Katarzyny na zawsze zostanie naznaczone smutkiem, z którym będzie musiała nauczyć się żyć. Czasy, w których żyła, niewiele miały do zaoferowania takiej kobiecie. Z godnością dźwigała swój los, ale pozostawała jej tylko działalność na rzecz ubogich i robótki ręczne.

Warto sięgać od czasu do czasu po klasykę, warto czytać Henrego Jamesa.


Ziemowit Szczerek "Tatuaż z tryzubem"

Jeśli ktoś zapytałby mnie, czym się kieruję, wybierając lektury, odpowiedziałabym, że można podzielić je na dwie grupy. Pierwsza to książki, które nazwałabym z przypadku. Sięgam po nie pod wpływem rekomendacji recenzentów, rzadziej znajomych. Jeśli doznaję literackiego spełnienia, ich autorzy awansują do drugiej grupy. Tu już nie ma mowy o przypadku, to świadomy wybór. Decyduje o nim kategoria ulubiony autor albo temat, którego ominąć nie mogę. Oczywiście to nie jest tak, że czytam wszystkie pozycje dotyczące ważnej dla mnie tematyki. To przecież niemożliwe. O jednych nie wiem, inne z jakiegoś powodu wydają mi się mniej interesujące, ale po te ważniejsze, dyskutowane prędzej czy później się zabiorę. Do tej drugiej kategorii należy reporterska(?), eseistyczna(?) książka Ziemowita Szczerka "Tatuaż z tryzubem" (Czarne 2014). Tu zdecydował oczywiście temat, czyli Ukraina. Właściwie nie umiem wytłumaczyć, dlaczego dotąd nie przeczytałam pierwszej ukraińskiej książki Szczerka "Przyjdzie Mordor i nas zje". Kiedy tylko zamknęłam "Tatuaż", miałam ochotę natychmiast zabrać się za "Mordor", ale potrzeba płodozmianu zwyciężyła. Tak, tak, czytelniku tej notki, nie mylisz się, to oznacza, że zapis licznych szczerkowych wypraw na Ukrainę połknęłam jednym tchem.

To książka, dzięki której możemy spróbować poczuć ducha miejsca, zrozumieć jego charakter. A to wszystko oczywiście przefiltrowane przez wrażliwość i przenikliwość autora, który na Ukrainę jeździ od dawna i często. Nie wiem, czy powiedzenie, że na Ukrainie zęby zjadł jest odpowiednie, ale przyjmijmy, że tak. Szczerek chce pokazać w swojej książce Ukrainę pomajdanową, ale obraz tego, co dziś, miesza się z przeszłością. Chociaż zasadniczą osią książki jest teraźniejszość, świat postapokaliptyczny, jak go wielokrotnie określa, to autor żongluje czasem. Dość swobodnie nakłada na siebie swoje podróże. Jeśli na przykład jest w Kijowie, to wspomina swoje wcześniejsze pobyty w tym mieście. Porównuje, zauważa zmiany. Czasem na lepsze, czasem na gorsze. Pisze o ludziach, o zdarzeniach drobnych, aby zaraz przejść do czegoś istotnego. Kryterium porządkującym są miejsca, nie czas. Stąd tytuły rozdziałów, które poza dwoma wyjątkami odnoszą się właśnie do miejsc. Granica, Jedenastka (numer drogi od granicy do Lwowa), Hałyczyna (Galicja), Wschód czy oczywiście Donbas. To nie koniec, książka jest dłuższa.

"Tatuaż z tryzubem" to typ reportażu, gdzie miejsce, problem, inni ludzie są tak samo ważni jak autor. Stąd ta pozorna przecież swoboda przerzucania się z tematu na temat, bo jednak ujęta w jakieś karby. Stąd pisanie o tym, co się przypomni, stąd liczne anegdoty, nic nieznaczące sceny, ot choćby taka, jak Szczerek pewnej zimowej, śliskiej nocy wiele lat temu poszukiwał w Kijowie noclegu. Stąd wreszcie miejscami dosadny język utkany od czasu do czasu kurwami, innym razem emocjonalny, twórczy, nacechowany indywidualnością autora. Uwielbiam te jego bezformia (to o otoczeniu), Radziecję czy Poradziecję, Radziecjan, Peerelczyków (to o nas oczywiście). Uwielbiam takie frazy, o nie, przepraszam, zdania - Okolica wyglądała, jakby miała się zaraz popłakać. czy wygwizdów na pół świata albo o ludziach wyzwoleni z okowów wyglądalności (o przepraszam, dwie ostatnie to jednak frazy). Dlatego pisanie Szczerka trochę, ale tylko trochę, przypomina pisanie Stasiuka. W budowaniu nastroju, w delektowaniu się szczegółem, w opowieści o wielkim nic i wielkim nigdzie. Różnica jest jednak zasadnicza. Szczerek oprócz tego, że nie jest aż tak liryczny, tak szczególarski, stawia przed sobą konkretne zadanie. Jest nim próba zrozumienia Ukrainy i Ukraińców, oddania atmosfery i charakteru kraju w momencie przełomowym. Zastanawia się, czym jest ukraińskość, kiedy właściwie, dlaczego i jak zmaterializowała się idea niepodległej Ukrainy, idea ukraińskiego narodu. Uświadamia, jakie to wszystko skomplikowane, niepoddające się myślowym schematom i stereotypowym wyobrażeniom. Wiele miejsca poświęca odrębności Galicji, podziałowi na Zachód i Wschód. Zastanawia się, co każe mieszkańcowi zabitej dechami wioski Limna, na końcu świata, dwa kilometry od polskiej granicy bić się za Donbas odległy o ponad tysiąc kilometrów. To tyle samo co Limny do Rzymu, Szwajcarii, do granicy Francji czy Danii. Pokazuje, jak było, jak jest i zastanawia się, co z tego wyniknie. Dlatego odwołuje się często do historii, porządkuje wiedzę, tłumaczy, wyjaśnia. Robi to bardzo udatnie, syntetycznie i trafnie. Ot na przykład w jednym z rozdziałów dostajemy świetną historię Ukrainy w pigułce. Jednym słowem Szczerek Ukrainę i Ukraińców lubi, Ukrainą i Ukraińcami przejmuje się mimo bezformia tego świata, miejscami jego brzydoty. Ale, dodajmy uczciwie, że równie często zachwyca się jego pięknem.

Na koniec oprócz rytualnego stwierdzenia, że "Tatuaż z tryzubem" jest oczywiście znacznie bogatszy, niż udało mi się to oddać w krótkiej, ale na potrzeby blogu i tak za długiej, notce, muszę zasygnalizować jeszcze jeden istotny aspekt tej książki. Otóż autor pisze nie tylko o Ukraińcach, ale i o nas, Polakach. Często porównuje, szuka podobieństw i różnic. Jednym słowem eseistyczny reportaż Szczerka koniecznie trzeba przeczytać. A pochłania się go błyskawicznie.

"Moje córki krowy"

I znowu będę marudzić. Aż mi głupio, że wychodzi ze mnie taka malkontentka. Ostatnio zdarzyło się to kilkakrotnie, ale tylko w notkach filmowych. Bo passę lekturową mam świetną. Trudno, nie będę przecież udawać, że zachwyca, skoro jednak nie zachwyca. Nie myślcie, czytelnicy tej notki, że tak bardzo lubię być w kontrze, że pragnę się wyróżnić odmiennym zdaniem. Nie, ale cóż ja mogę na to poradzić, że po raz kolejny opuszczam kino rozczarowana. Tym razem chodzi o "Moje córki krowy". Na film Kingi Dębskiej czekałam od gdyńskiego festiwalu. Chyba wszyscy się w nim zakochali, i publiczność (nagroda), i dziennikarze (też nagroda). Wprawdzie jury pominęło go w swoim werdykcie, ale, jak mówiła reżyserka, cóż ważniejszego od uznania ze strony tych dwóch gremiów. Dlaczego wobec tego zgłaszam swoje wotum separatum? O co mam pretensje? O to, że wychodzę z kina i zaraz zapominam. O to, że film nie boli. O to, że nie mogę powiedzieć, jak podobno wielu widzów (to nie ironia, wierzę, że tak jest), że to o mnie. A przecież problem choroby i umierania rodziców jest mi bardzo bliski. Wprawdzie nie mam rodzeństwa, ale ileż razy poruszała mnie filmowa lub literacka rodzinna psychodrama. Na tym polega siła sztuki, że uczy empatii, pozwala nam przeżywać stany niedostępne z różnych powodów.

"Moje córki krowy" to film przyjemny. Świetnie zagrany (Agata Kulesza, Gabriela Muskała, Marian Dziędziel), ładny wizualnie (nawet szpital jest elegancki), odrobinę śmieszny (może nawet odrobinę za bardzo - drażni mnie przerysowany Marcin Dorociński), trochę wzruszający, nawet zakończenie jakoś krzepi. Taki film kanapowy, mogłabym go obejrzeć w domu na ekranie telewizora, ale po co od razu biec do kina. Natychmiast nasunęło mi się porównanie z dwoma innymi tytułami. Myślę tu o "33 scenach z życia" Szumowskiej i "Placu Zbawiciela" Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego. Dla porządku przypomnę, pierwszy mierzy się między innymi z tematem choroby i śmierci rodziców. Porównanie tym bardziej uprawnione, że i Dębska, i Szumowska nie ukrywają, że inspiracją dla tych filmów były ich własne historie. Chciały nimi zamknąć jakiś etap w swoim życiu. Mało tego, film Szumowskiej też nie stronił od uśmiechu, co niektórzy mieli mu nawet za złe. "Plac Zbawiciela" to z kolei obraz rodzinnego piekła. Naszego codziennego. I jeszcze jeden przykład, nie tak doskonały jak te dwa, ale poruszający. Myślę tu o debiutanckim "Murze" Dariusza Glazera, który miał swoją premierę jesienią. Tamte filmy mnie sponiewierały. To na takie kino czekam! Szkoda mi czasu na obrazy letnie, lekkie, łatwe i przyjemne. Problem z odbiorem filmu Kingi Dębskiej polega na rozminięciu się moich oczekiwań z jej koncepcją. W jednym z wywiadów powiedziała, że gdyby zrobiła go trochę wcześniej, byłby pełen gniewu na los, na Pana Boga, na moją siostrę. I na ludzi, którzy się cieszą, jakby nigdy nic. Właśnie o gniew idzie. Zabrakło mi go.

Konkluzja będzie przewrotna. Mnie film rozczarował, ale jestem pewna, że wielu widzom będzie się podobał. Jeśli, czytelniku tej notki, oczekujesz od kina przyjemności, rozrywki, wytchnienia, chcesz, żeby krzepiło, lubisz, żeby o poważnych sprawach opowiadało w sposób nie za bardzo dołujący, to z pewnością "Moje córki krowy" są dla ciebie. Nie przejmuj się moim marudzeniem i śmiało idź do kina.

Filmowe remanenty - "Zupełnie Nowy testament", "Czerwony pająk"

Po rozczarowaniu "Córkami dancingu" z duszą na ramieniu szłam na belgijską komedię "Zupełnie Nowy Testament". Bałam się, że ten groteskowy, absurdalny film znowu okaże się propozycją nie dla mnie. Mimo obaw postanowiłam jednak zaryzykować, bo nawet sam Tadeusz Sobolewski poświęcił mu recenzję, a wiadomo, że nie pisze o błahostkach. Nie zwracając uwagi na ekstremalny mróz, poszłam do kina. Tym razem na szczęście się nie rozczarowałam i z czystym sumieniem mogę "Zupełnie Nowy Testament" polecić każdemu. Ale uwaga! To nie jest komedia, na której umiera się ze śmiechu. Czasem można roześmiać się w głos, jednak o wiele częstszą reakcją jest lekki uśmiech. Owszem, zobaczymy tu trochę poczciwych, chociaż pospolitych, komediowych gagów, ale przeważa humor wynikający z pomysłu i dialogów. Powiem więcej, właściwie, co może zabrzmieć paradoksalnie, film ma raczej melancholijny nastrój, a i tempo wcale nie jest zawrotne. O takich komediach mówi się czasem, że są inteligentne. Nie lubię tego określenia, ale niech będzie. Natomiast nie przypisywałabym "Zupełnie Nowemu Testamentowi" jakiejś intelektualnej głębi. Moim zdaniem film korzysta z utrwalonych w dyskursie światopoglądowym sądów, a nie jest żadnym poruszającym czy poważnym głosem w dyskusji. Nie dotknął mnie, nie skłonił do refleksji nad sprawami, o których myślę bardzo często, nie zmusił do zastanowienia. Oglądając go, nie miałam poczucia, że reżyser trafia w sedno, mówi o czymś, o czym sama myślę, a może boję się powiedzieć. (Przesadziłam z tym strachem, to tylko retoryczny ozdobnik.) Intelektualnie pozostałam obojętna, ale bawiłam się dobrze. Jednym słowem nie jest to propozycja taka jak "Lourdes", głośny francuski film sprzed kilku lat czy stosunkowo świeży "Body/Ciało" Szumowskiej (też komedia). No bo czy jest coś odkrywczego w stwierdzeniu, że Bóg fatalnie ten świat urządził? Albo że byłoby lepiej, gdyby świat urządzały kobiety? Albo że powinniśmy porzucić rutynę i iść za głosem serca, bo nie warto tracić życia na nudną pracę, nieudane związki i co tam jeszcze? (Żeby to było takie proste!) Że powinniśmy być dla siebie mili i dobrzy? Że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia? (Przewrotne zakończenie) Oczywiście nie! Po raz kolejny przychodzi mi stwierdzić, że rzecz nie w tym, co, ale jak! No bo przywołane tu przed chwilą filmy też w końcu Ameryki nie odkrywają, a jednak zrobione są tak, że budzą w widzu coś ważnego. Może błąd polega na tym, że w "Zupełnie Nowym Testamencie" za dużo jest na raz pomysłów i wątków, dlatego film staje się niespójny, a nasza myśl skacze od Sasa do lasa? I na koniec jeszcze jedno. Mimo, co oczywiste, szczęśliwego zakończenia, mnie zrobiło się smutno. Niestety, nikt nam świata w cudowny sposób nie zmieni. Wyszłam z kina, a żaden z problemów nękających ten ziemski padół nie został w ciągu tych dwóch godzin rozwiązany.

A teraz, krócej, o filmie, który na ekranach jest już od dłuższego czasu. To "Czerwony pająk", fabularny debiut znakomitego dokumentalisty i operatora Marcina Koszałki. Długo zwlekałam, właściwie chciałam iść od razu, ale po obejrzeniu czegoś dołującego, chyba "Victorii", chwilowo miałam dość mrocznych klimatów. (Kiedy sprawdziłam, jakie filmy w ostatnim czasie obejrzałam, okazało się, że każdy był przygnębiający.) Zmobilizowałam się dopiero w poprzednim tygodniu, ponieważ kończyli go właśnie grać w moim ulubionym kinie. Cieszę się, że jednak "Czerwonego pająka" zobaczyłam. Film jest świetnie zrobiony, ma gęsty od mroku klimat, znakomicie odtwarza realia Krakowa lat sześćdziesiątych, trzyma w napięciu, przykuwa uwagę. Ma też kilka bardzo dobrych, wyrazistych ról (przede wszystkim Adam Woronowicz i Filip Pławiak, ale dotrzymują im kroku Małgorzata Foremniak, Marek Kalita, Julia Kijowska). Minął już prawie tydzień, a ja wciąż pamiętam, mimo że .... no właśnie, mimo że sam temat w takim ujęciu aż tak bardzo mnie nie porusza. Koszałka zrobił film o fascynacji złem, o jego popkulturowym wymiarze. Nawiązując do historii seryjnego mordercy Karola Kota, który grasował w Krakowie w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku, i do miejskiej legendy o Lucjanie Staniaku, polskim Kubie Rozpruwaczu, pyta o to, dlaczego zło fascynuje, dlaczego przykuwa uwagę, dlaczego morderca staje się gwiazdą popkultury. Mnie bardziej zastanawia, jak to się dzieje, że zło rodzi się w zwyczajnym człowieku, że sąsiad zabija sąsiada, że w pewnych okolicznościach w kimś potrafi zbudzić się bestia. Czy w każdym? W "Czerwonym pająku" chodzi o problem indywidualny, relację uczeń-mistrz, mnie nie daje spokoju zło budzące się w zbiorowości. Chociaż temat w takim ujęciu nie do końca jest moją bajką, to film naprawdę warto zobaczyć. Może jeszcze gdzieś snuje się po ekranach.

Patrick Modiano - "Ulica ciemnych sklepików", "Zagubiona dzielnica"

Potrzebowałam chwili wytchnienia pomiędzy jedną przygnębiająca lekturą, a kolejną, która też nie zapowiadała się różowo. Tak bardzo poruszył mnie i zirytował świetny reportaż Bartka Sabeli "Wszystkie ziarna piasku" (notka o nim za jakiś czas), że musiałam sięgnąć po coś zupełnie innego. I wtedy przypomniałam sobie o Patricku Modiano. Jakoś tak niedługo po Noblu, kiedy w ilościach hurtowych zaczęły wychodzić jego książki, kupiłam sobie od razu trzy. Najpierw sięgnęłam po "Zagubioną dzielnicę" (PIW 2014; przełożył Wiktor Dłuski), tym razem przeczytałam "Ulicę ciemnych sklepików" (Czytelnik 2014; przełożyła Eligia Bąkowska). Postanowiłam napisać o obu w jednej notce, bo po pierwsze "Zagubioną dzielnicę" przeczytałam kilka miesięcy temu, a jakoś nie złożyło się, żeby od razu podzielić się refleksjami, więc wiadomo, że dziś wrażenia już nie tak świeże. A po drugie obie powieści wiele łączy. Nie wiem, czy po lekturze dwóch tytułów wolno już ryzykować stwierdzenie, że Modiano stale pisze jedną książkę, ale być może tak właśnie jest.

Obie opierają się na podobnym pomyśle - bohater, człowiek dojrzały, po latach wraca pamięcią do czasów młodości. Wspomina, krąży po Paryżu, spotyka się z różnymi ludźmi, chce wyjaśnić zagadkę, jaka tkwi w jego przeszłości. Nie jest już tym samym człowiekiem, którym był kiedyś. Obaj mężczyźni mają nawet nowe nazwiska i nową tożsamość, chociaż każdy z innego powodu. Narrator "Zagubionej dzielnicy" to znany angielski pisarz, który przyjeżdża do Paryża, skąd przed wielu laty musiał uciekać w nie do końca jasnych okolicznościach. Z kolei narrator "Ulicy ciemnych sklepików" próbuje zrekonstruować swoją historię, dowiedzieć się, kim naprawdę jest, bo przed laty stracił pamięć. Teraz, kiedy wpadł na jakiś trop, podąża nim od spotkania do spotkania, od miejsca do miejsca. Obaj w młodości prowadzili lekki, barwny żywot, obracali się wśród artystów, niebieskich ptaków, zubożałych arystokratów. W ich życiu ważną rolę odegrały kobiety. Pierwszy zafascynowany był starszą od siebie, drugi zakochał się w pewnej modelce, z którą potem się ożenił. Ale szczęśliwy czas nie trwa wiecznie, lekkość bytu przerywa zagrożenie. W "Ulicy ciemnych sklepików" to niemiecka okupacja, właściwie lekko tylko zarysowana. Zastanawiam się nawet, na ile kontekst historyczny jest tu ważny. Bo głównym tematem obu książek jest pamięć, przemijanie i próba odzyskania przeszłości, która z góry przecież skazana jest na niepowodzenie.

Ale powieści Modiano nie mają wielkiego ciężaru, są lekkie i delikatne jak puch. Do mnie najbardziej przemawia ich klimat i nastrój. Nieco tajemniczy, nostalgiczny, melancholijny. Wędrówki po Paryżu, szukanie śladów przeszłości, miejsc, w których bohaterowie bywali. Nie ma ich już albo dotknięte zębem czasu nie przypominają siebie z epoki świetności. Wszystko przemija, uroda miejsc też. "Ulicę ciemnych sklepików" zamyka zdanie Czyż nasze egzystencje nie rozwiały się równie szybko w ciemności wieczoru jak ten dziecinny smutek? Chyba właśnie o tym są te powieści. Mnie ich lektura dała sporo przyjemności, ale nie mogę powiedzieć, aby była to literatura wagi ciężkiej. Wysmakowane, melancholijne, nieco smutne książeczki, które najlepiej czytać jednym ciągiem, aby nastrój się nie ulotnił, a da się to zrobić spokojnie, bo są naprawdę niewielkich rozmiarów.


Popularne posty