Z różnych powodów dopiero teraz sięgnęłam po książkę laureatkę tegorocznej Nagrody im.
Ryszarda Kapuścińskiego. Chodzi oczywiście o „Delhi. Stolicę ze złota i snu” Rany Dasgupty (Czarne 2016; przełożyła Barbara Kopeć-Umiastowska). Dla miłośników reportażu to lektura obowiązkowa, ale nie tylko dla nich. Powinni ją także przeczytać ci wszyscy, których interesują Indie, Azja. Ale po co zawężać – ten reportaż jest dla wszystkich ciekawych świata, historii, procesów społecznych, gospodarczych, politycznych. Bo wbrew tytułowi to książka nie tylko o Delhi, ale także o Indiach i współczesnym świecie. Bardzo ciekawa, świetnie napisana. Niestety pesymistyczna.
Indie to moja pierwsza egzotyczna, światowa miłość. U swego zarania bardzo romantyczna, zbudowana na fundamencie literackim, potem też filmowym. Nie było tych lektur i filmów jakoś specjalnie dużo, ale odcisnęły znaczące piętno na mojej wyobraźni. Cztery tomy Paula Scotta nazwane Kwartetem angloindyjskim (w oryginale brzmi to lepiej - Raj Quartet), potem odkryłam, że jest też znacznie krótsza, uzupełniająca część piąta - „Ci, co pozostali”. „Droga do Indii” E.M.Forstera znana także z filmowej adaptacji w reżyserii Davida Leana (niedawno przypomniała ją któraś telewizja, pewnie będą powtórki), oczywiście „Dzieci Północy” Salmana Rushdiego, potem „Przedział dla pań” Anity Nair i „Brzemię rzeczy utraconych” Kirian Desai. Szczególnie te pierwsze lektury, angielskich autorów, czytane pewnie bezkrytycznie rozbudziły we mnie romantyczne uczucie do Indii. Marzyłam o podróży niemożliwej, a potem, kiedy była już w zasięgu ręki, jakoś mi przeszła ochota nie tylko na Indie, ale i na inne egzotyczne wyprawy. Do czasu. Teraz miałabym ochotę wrócić przynajmniej do niektórych z wymienionych powieści, ale napór nowości i innych literackich zaległości nie pozwala. Może to błąd. A niektóre obrazy, opisywane miejsca i zdarzenia wryły mi się w pamięć bardzo mocno.
Gdybym nadal pozostawała wierna tej romantycznej wizji Indii, jaką zawdzięczam tamtym lekturom, książka Rany Dasgupty byłaby niczym zimny prysznic, ba, nawet lodowaty! Ale od dawna nie jestem już naiwną dziewczyną, więc szoku nie przeżyłam, za to dowiedziałam się wiele interesującego. Dlaczego reportaż Dasgupty nazwałam pesymistycznym? Bo wynika z niego, że Indie nie udźwignęły niepodległości. Powstało państwo niewydolne, które postanowiło zapomnieć o milionach swoich najuboższych obywateli, odgrodzić się od nich niewidzialnym murem, wypchnąć ich poza margines życia. Państwo, które niewiele więcej oferuje także pozostałym. Radź sobie, jak potrafisz - tak można by odczytać jego dewizę, oczywiście nigdzie niewypowiedzianą. Państwo kilkakrotnie w przeszłości wstrząsane politycznymi tragediami i społecznymi niepokojami prowadzącymi do krwawych rozruchów na wielką skalę. Państwo, na którym cieniem położył się Podział.
Tak, tak, to nie pomyłka, to nie błąd - Podział pisany z dużej litery. Chodzi oczywiście o moment odzyskania niepodległości w roku 1947 i związane z tym powstanie dwóch państw – muzułmańskiego Pakistanu i hinduistycznych Indii. To rzecz jasna uproszczenie, bo Indie nie są jednolite religijnie. Chociaż hinduizm jest religią dominującą, to żyją tu również sikhowie, muzułmanie, buddyści i chrześcijanie. Efektem Podziału były nie tylko olbrzymie migracje ludności, miliony ludzi musiało porzucić swoje domy, swoje miasta i rozpocząć życie gdzie indziej, nie tylko nieprawdopodobnie krwawe, dzikie rzezie, słynne są pociągi, które docierały do stacji końcowych ociekające krwią, pełne trupów, ale przede wszystkim nastąpiło brutalne odcięcie od przeszłości, od języka, a co za tym idzie od kultury. W sposób szczególny dotknęło to Delhi i północne Indie, gdzie przez wieki wytworzyła się swoista kultura tworzona przez elity muzułmańskie i hinduistyczne, oparta na języku urdu. I nagle muzułmanie znikają, znika ich kultura, powstaje nowy, początkowo sztuczny, język, hindi, znika urdu. Z czasem cała stworzona w nim literatura staje się niedostępna dla przeciętnego Hindusa, ginie. Zanim zostaną napisane nowe książki, powstaje pustka. Jak pisze Dasgupta, Podział jest brzemieniem dźwiganym przez Indie do dziś. Jego echa odnajdziemy w literaturze - u Paula Scotta, a przede wszystkim w „Dzieciach Północy”.
Ale „Delhi. Stolica ze złota i snu” jest nie tylko opowieścią o historii Indii, to przede wszystkim portret miasta i państwa po okresie transformacji, który przypada mniej więcej na taki sam czas jak w Polsce. Wcześniej, głównie za sprawą polityki Nehru zafascynowanego Związkiem Radzieckim, Indie były krajem zamkniętym, opartym na gospodarce planowej. Co zrozumiałe ten eksperyment nie mógł się powieść. Aż w końcu nie było wyboru, rządzący musieli otworzyć kraj na świat, na międzynarodowy kapitał i jego pieniądze. Efekty? W teorii świetne. Indie cieszą się dziś dużym wzrostem gospodarczym. Kiedy Chiny dostają coraz większej zadyszki, one wciąż gnają do przodu. Gdy myślimy o współczesnych Indiach, to mamy w głowie hinduskich informatyków, hinduską Dolinę Krzemową, firmy outsourcingowe, ale też ludzi pracujących za grosze, żyjących na ulicy, żebraków. I taki obraz Delhi i Indii wyłania się z książki Dasgupty, który przyjechał do ojczyzny swoich rodziców na chwilę, a postanowił w niej zostać, bo zachłysnął się swobodą artystyczną, obyczajową panującą w stolicy na początku lat dziewięćdziesiątych. Dziś z tamtych romantycznych lat niewiele zostało, za to mnożą się problemy. Autor opowiada o mieście i kraju, pokazując losy jego mieszkańców. Rozmawia z ludźmi bajecznie bogatymi, żyjącymi za murami swych ogromnych rezydencji, dla których częste w Indiach przerwy w dostawie energii elektrycznej nie są problemem, bo mają swoje generatory. Oni nie zastanawiają się, skąd w ich domach woda, której też w kraju brakuje. Jednocześnie ci sami ludzie mieli i mają szalone, fantastyczne wizje biznesowe. Niektóre z nich okazują się chybione, ale inne udaje się zrealizować i przynoszą nieprawdopodobne pieniądze. Tak powstała jedna z nowoczesnych biznesowych i mieszkaniowych dzielnic Delhi - Gurgaon, właściwie osobne miasto. Kiedy jej twórca krok po kroku, cierpliwie kupował ziemię na pustkowiu, wszyscy pukali się w głowę.
Ale Dasgupta rozmawia też z parą, która pracuje na kolei i stara się nie brać łapówek. To niemal niemożliwe. Korupcja to rak na gospodarczym i społecznym organizmie Indii. Jest niewyobrażalna, dotyczy każdej dziedziny życia. Kolejny problem to klasa polityczna uwikłana w intrygi, korupcję, spleciona z biznesem w śmiertelnym uścisku. Do tego olbrzymi przyrost naturalny, skomplikowane prawo własnościowe, a właściwie jego brak, co sprawia, że miliony ludzi można bezkarnie wyrzucać z ich ziemi, którą przejmują deweloperzy i wielki biznes. Te miliony zasilają miasta, które rozdymają się do nieprawdopodobnych rozmiarów, żyją w slamsach, nie mają pracy albo wykonują ją za grosze. Jeszcze w latach siedemdziesiątych w Delhi w dzielnicach nędzy mieszkało kilkadziesiąt tysięcy ludzi, dziś wegetują tam miliony! To wszystko sprawia, że państwo staje się niesterowne, oddaje najistotniejsze pola walkowerem, abdykuje, a ludzie radzą sobie, jak potrafią. Nie ma energii, więc kupują agregaty, jest niebezpiecznie, więc żyją w zamkniętych osiedlach albo w pałacach, szkolnictwo i służba zdrowia są niewydolne, więc posyłają dzieci do prywatnych szkół, leczą się w prywatnych klinikach, a gdzie nic już się nie da zrobić, tam dają łapówki. I tak koło się zamyka, bo skoro ludzie radzą sobie sami, to dlaczego państwo ma im w tym przeszkadzać? Niestety masy biedaków nie znikają w cudowny sposób jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Problemy nie rozwiązują się same. Najbardziej chyba z książki Dasgupty utkwiło mi w pamięci zdanie mówiące o tym, że klasy średnia i wyższa nie zdają sobie sprawy, ile wysiłku wkładają władze Delhi, aby odciąć je niemal kordonem, odseparować od tych wszystkich biedaków żyjących w slamsach, na obrzeżach miasta. A to wszystko po to, żeby nie trzeba było patrzeć, jak żyją, żeby nie trzeba było zastanawiać się, jak sobie radzą. Jednocześnie ci sami ludzie korzystają z ich pracy, wykorzystując ich przy tym haniebnie. Ale problemy dotykają w coraz większym stopniu także klasę średnią. Co roku w Indiach na rynek pracy trafia około dwadzieścia milionów wykształconych młodych ludzi, dla których nie ma pracy. Co z nimi począć? Nawet emigracja nie jest dla nich rozwiązaniem, bo świat też ich nie wchłonie!
Smutna książka. Nie tylko dlatego, że każe zadać sobie pytanie, czy tak ludnym państwem da się w ogóle dobrze rządzić? Czy można to robić lepiej, czy też wysiłki z góry skazane są na klęskę, więc najlepszym wyborem jest ten, jakiego klasa rządząca w Indiach dokonała? Drugi powód pesymizmu jest taki, że procesy pokazywane przez Dasguptę są przecież globalne. Tak zaczyna wyglądać świat, a mury, i te prawdziwe, i te wirtualne, rosną wszędzie. Mamy je na wyciągnięcie ręki.