Rana Dasgupta "Delhi. Stolica ze złota i snu"

Z różnych powodów dopiero teraz sięgnęłam po książkę laureatkę tegorocznej Nagrody im.


Ryszarda Kapuścińskiego. Chodzi oczywiście o „Delhi. Stolicę ze złota i snu” Rany Dasgupty (Czarne 2016; przełożyła Barbara Kopeć-Umiastowska). Dla miłośników reportażu to lektura obowiązkowa, ale nie tylko dla nich. Powinni ją także przeczytać ci wszyscy, których interesują Indie, Azja. Ale po co zawężać – ten reportaż jest dla wszystkich ciekawych świata, historii, procesów społecznych, gospodarczych, politycznych. Bo wbrew tytułowi to książka nie tylko o Delhi, ale także o Indiach i współczesnym świecie. Bardzo ciekawa, świetnie napisana. Niestety  pesymistyczna.

Indie to moja pierwsza egzotyczna, światowa miłość. U swego zarania bardzo romantyczna, zbudowana na fundamencie literackim, potem też filmowym. Nie było tych lektur i filmów jakoś specjalnie dużo, ale odcisnęły znaczące piętno na mojej wyobraźni. Cztery tomy Paula Scotta nazwane Kwartetem angloindyjskim (w oryginale brzmi to lepiej - Raj Quartet), potem odkryłam, że jest też znacznie krótsza, uzupełniająca część piąta - „Ci, co pozostali”. „Droga do Indii” E.M.Forstera znana także z filmowej adaptacji w reżyserii Davida Leana (niedawno przypomniała ją któraś telewizja, pewnie będą powtórki), oczywiście „Dzieci Północy” Salmana Rushdiego, potem „Przedział dla pań” Anity Nair i „Brzemię rzeczy utraconych” Kirian Desai. Szczególnie te pierwsze lektury, angielskich autorów, czytane pewnie bezkrytycznie rozbudziły we mnie romantyczne uczucie do Indii. Marzyłam o podróży niemożliwej, a potem, kiedy była już w zasięgu ręki, jakoś mi przeszła ochota nie tylko na Indie, ale i na inne egzotyczne wyprawy. Do czasu. Teraz miałabym ochotę wrócić przynajmniej do niektórych z wymienionych powieści, ale napór nowości i innych literackich zaległości nie pozwala. Może to błąd. A niektóre obrazy, opisywane miejsca i zdarzenia wryły mi się w pamięć bardzo mocno.

Gdybym nadal pozostawała wierna tej romantycznej wizji Indii, jaką zawdzięczam tamtym lekturom, książka Rany Dasgupty byłaby niczym zimny prysznic, ba, nawet lodowaty! Ale od dawna nie jestem już naiwną dziewczyną, więc szoku nie przeżyłam, za to dowiedziałam się wiele interesującego. Dlaczego reportaż Dasgupty nazwałam pesymistycznym? Bo wynika z niego, że Indie nie udźwignęły niepodległości. Powstało państwo niewydolne, które postanowiło zapomnieć o milionach swoich najuboższych obywateli, odgrodzić się od nich niewidzialnym murem, wypchnąć ich poza margines życia. Państwo, które niewiele więcej oferuje także pozostałym. Radź sobie, jak potrafisz - tak można by odczytać jego dewizę, oczywiście nigdzie niewypowiedzianą. Państwo kilkakrotnie w przeszłości wstrząsane politycznymi tragediami i społecznymi niepokojami prowadzącymi do krwawych rozruchów na wielką skalę. Państwo, na którym cieniem położył się Podział.

Tak, tak, to nie pomyłka, to nie błąd - Podział pisany z dużej litery. Chodzi oczywiście o moment odzyskania niepodległości w roku 1947 i związane z tym powstanie dwóch państw – muzułmańskiego Pakistanu i hinduistycznych Indii. To rzecz jasna uproszczenie, bo Indie nie są jednolite religijnie. Chociaż hinduizm jest religią dominującą, to żyją tu również sikhowie, muzułmanie, buddyści i chrześcijanie. Efektem Podziału były nie tylko olbrzymie migracje ludności, miliony ludzi musiało porzucić swoje domy, swoje miasta i rozpocząć życie gdzie indziej, nie tylko nieprawdopodobnie krwawe, dzikie rzezie, słynne są pociągi, które docierały do stacji końcowych ociekające krwią, pełne trupów, ale przede wszystkim nastąpiło brutalne odcięcie od przeszłości, od języka, a co za tym idzie od kultury. W sposób szczególny dotknęło to Delhi i północne Indie, gdzie przez wieki wytworzyła się swoista kultura tworzona przez elity muzułmańskie i hinduistyczne, oparta na języku urdu. I nagle muzułmanie znikają, znika ich kultura, powstaje nowy, początkowo sztuczny, język, hindi, znika urdu. Z czasem cała  stworzona w nim literatura staje się niedostępna dla przeciętnego Hindusa, ginie. Zanim zostaną napisane nowe książki, powstaje pustka. Jak pisze Dasgupta, Podział jest brzemieniem dźwiganym przez Indie do dziś. Jego echa odnajdziemy w literaturze - u Paula Scotta, a przede wszystkim w „Dzieciach Północy”.

Ale „Delhi. Stolica ze złota i snu” jest nie tylko opowieścią o historii Indii, to przede wszystkim portret miasta i państwa po okresie transformacji, który przypada mniej więcej na taki sam czas jak w Polsce. Wcześniej, głównie za sprawą polityki Nehru zafascynowanego Związkiem Radzieckim, Indie były krajem zamkniętym, opartym na gospodarce planowej. Co zrozumiałe ten eksperyment nie mógł się powieść. Aż w końcu nie było wyboru, rządzący musieli otworzyć kraj na świat, na międzynarodowy kapitał i jego pieniądze. Efekty? W teorii świetne. Indie cieszą się dziś dużym wzrostem gospodarczym. Kiedy Chiny dostają coraz większej zadyszki, one wciąż gnają do przodu. Gdy myślimy o współczesnych Indiach, to mamy w głowie hinduskich informatyków, hinduską Dolinę Krzemową, firmy outsourcingowe, ale też ludzi pracujących za grosze, żyjących na ulicy, żebraków. I taki obraz Delhi i Indii wyłania się z książki Dasgupty, który przyjechał do ojczyzny swoich rodziców na chwilę, a postanowił w niej zostać, bo zachłysnął się swobodą artystyczną, obyczajową panującą w stolicy na początku lat dziewięćdziesiątych. Dziś z tamtych romantycznych lat niewiele zostało, za to mnożą się problemy. Autor opowiada o mieście i kraju, pokazując losy jego mieszkańców. Rozmawia z ludźmi bajecznie bogatymi, żyjącymi za murami swych ogromnych rezydencji, dla których częste w Indiach przerwy w dostawie energii elektrycznej nie są problemem, bo mają swoje generatory. Oni nie zastanawiają się, skąd w ich domach woda, której też w kraju brakuje. Jednocześnie ci sami ludzie mieli i mają szalone, fantastyczne wizje biznesowe. Niektóre z nich okazują się chybione, ale inne udaje się zrealizować i przynoszą nieprawdopodobne pieniądze. Tak powstała jedna z nowoczesnych biznesowych i mieszkaniowych dzielnic Delhi - Gurgaon, właściwie osobne miasto. Kiedy jej twórca krok po kroku, cierpliwie kupował ziemię na pustkowiu, wszyscy pukali się w głowę.

Ale Dasgupta rozmawia też z parą, która pracuje na kolei i stara się nie brać łapówek. To niemal niemożliwe. Korupcja to rak na gospodarczym i społecznym organizmie Indii. Jest niewyobrażalna, dotyczy każdej dziedziny życia. Kolejny problem to klasa polityczna uwikłana w intrygi, korupcję, spleciona z biznesem w śmiertelnym uścisku. Do tego olbrzymi przyrost naturalny, skomplikowane prawo własnościowe, a właściwie jego brak, co sprawia, że miliony ludzi można bezkarnie wyrzucać z ich ziemi, którą przejmują deweloperzy i wielki biznes. Te miliony zasilają miasta, które rozdymają się do nieprawdopodobnych rozmiarów, żyją w slamsach, nie mają pracy albo wykonują ją za grosze. Jeszcze w latach siedemdziesiątych w Delhi w dzielnicach nędzy mieszkało kilkadziesiąt tysięcy ludzi, dziś  wegetują tam miliony! To wszystko sprawia, że państwo staje się niesterowne, oddaje najistotniejsze pola walkowerem, abdykuje, a ludzie radzą sobie, jak potrafią. Nie ma energii, więc kupują agregaty, jest niebezpiecznie, więc żyją w zamkniętych osiedlach albo w pałacach, szkolnictwo i służba zdrowia są niewydolne, więc posyłają dzieci do prywatnych szkół, leczą się w prywatnych klinikach, a gdzie nic już się nie da zrobić, tam dają łapówki. I tak koło się zamyka, bo skoro ludzie radzą sobie sami, to dlaczego państwo ma im w tym przeszkadzać? Niestety masy biedaków nie znikają w cudowny sposób jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Problemy nie rozwiązują się same. Najbardziej chyba z książki Dasgupty utkwiło mi w pamięci zdanie mówiące o tym, że klasy średnia i wyższa nie zdają sobie sprawy, ile wysiłku wkładają władze Delhi, aby odciąć je niemal kordonem, odseparować od tych wszystkich biedaków żyjących w slamsach, na obrzeżach miasta. A to wszystko po to, żeby nie trzeba było patrzeć, jak żyją, żeby nie trzeba było zastanawiać się, jak sobie radzą. Jednocześnie ci sami ludzie korzystają z ich pracy, wykorzystując ich przy tym haniebnie. Ale problemy dotykają w coraz większym stopniu także klasę średnią. Co roku w Indiach na rynek pracy trafia około dwadzieścia milionów wykształconych młodych ludzi, dla których nie ma pracy. Co z nimi począć? Nawet emigracja nie jest dla nich rozwiązaniem, bo świat też ich nie wchłonie!

Smutna książka. Nie tylko dlatego, że każe zadać sobie pytanie, czy tak ludnym państwem da się w ogóle dobrze rządzić? Czy można to robić lepiej, czy też wysiłki z góry skazane są na klęskę, więc najlepszym wyborem jest ten, jakiego klasa rządząca w Indiach dokonała? Drugi powód pesymizmu jest taki, że procesy pokazywane przez Dasguptę są przecież globalne. Tak zaczyna wyglądać świat, a mury, i te prawdziwe, i te wirtualne, rosną wszędzie. Mamy je na wyciągnięcie ręki.

 

Katarzyna Tubylewicz "Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie"

Zainteresowana tematem i zachęcona wywiadami z Katarzyną Tubylewicz kupiłam, i prawie natychmiast przeczytałam, jej książkę „Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie”. Autorkę, dziennikarkę, pisarkę i tłumaczkę, która w Szwecji mieszka od, chyba, siedemnastu lat, znam z radiowych rozmów, gdzie czasem komentuje szwedzkie sprawy, i z artykułów prasowych. Lubię jej słuchać, lubię ją czytać. Jej najnowsza książka też spełniła nadzieje, jakie w niej pokładałam. Połknęłam ją jednym tchem.

Zachwyciła mnie już sama konstrukcja - bardzo precyzyjna i przemyślana. Całość składa się z rozdziałów ściśle podporządkowanych takim zagadnieniom jak solidarność, prawa kobiet i feminizm, dobroć, człowieczeństwo i tolerancja, równość i integracja, wolność. W każdej z części znajdziemy kilka bardzo ciekawych wywiadów z różnymi osobami poprzedzonych wprowadzeniem do tematu, w którym autorka albo kreśli krótki rys historyczny związany z zagadnieniem, albo stawia ważne pytania, albo przytacza opinie innych, albo robi to wszystko jednocześnie. Co ważne, mimo że wywiady powstawały w różnym czasie i niektóre były już wcześniej publikowane, całość nie robi wrażenia zlepku przypadkowych tekstów, jak to często bywa w podobnych przypadkach, kiedy mamy wrażenie, że autor wydaje zbiór wcześniej drukowanych felietonów czy reportaży, dyskontując swoją dziennikarską pozycję. W wypadku "Moralistów" po prostu dostajemy spójną całość, nie zbiór wolnych elektronów. Jest to książka osobista, autorka nie kryje swojego zdania,  feministycznej i lewicowej perspektywy, nie stara się być neutralna, pisze o swoich sympatiach, wątpliwościach i zwątpieniach. Katarzyna Tubylewicz pokazuje nam Szwecję przefiltrowaną przez własną wrażliwość.

Szwecja jest dla Polaków mitem – lubimy myśleć o niej jak o ucieleśnieniu raju, w którym panuje sprawiedliwość społeczna, egalitaryzm, nie ma wielkich różnic społecznych, państwo nie zostawia obywatela samego, infrastruktura działa znakomicie, jednocześnie panuje równość, tolerancja, prawa kobiet są przestrzegane i tak dalej, i tak dalej. Krytycy pokazują skazy na tym sielankowym obrazie. Państwo wtrąca się za bardzo w życie człowieka, czego koronnym przykładem są prawa dzieci doprowadzone zdaniem tych krytyków do aberracji, parytety też doprowadzono do absurdu, właściwie niby wolno wszystko, ale tak naprawdę nic, bo w imię wolności wolność jest ograniczana. Liberałowie będą krzywić się na horrendalnie wysokie podatki, bo przecież ten socjalny raj z czegoś trzeba finansować. Konserwatyści z powodów obyczajowych swobód też na Szwecji nie zostawią suchej nitki. Katarzyna Tubylewicz chciała pokazać, jak jest naprawdę, na ile Szwecja jest rzeczywiście tym idealnym socjaldemokratycznym krajem, na ile Szwedzi są otwartym, tolerancyjnym społeczeństwem. Taki był zamysł, ale rzeczywistość go nieco zmodyfikowała. Bo na  zagadnienia, o których Tubylewicz miała pisać, nałożył się jeden najpilniejszy problem - imigranci. Bo Szwecja dwa lata temu w czasie szczytu kryzysu imigracyjnego w Europie przyjęła najwięcej uchodźców w przeliczeniu na głowę mieszkańca. To tak, jakby Polska przyjęła ich pół miliona! I nie byłoby w tym nic złego ani niepokojącego, gdyby nie tempo, w jakim to wszystko się zdarzyło. Po prostu państwo nie nadążało. Autorka zastanawia się, dlaczego Szwedzi zdecydowali się na ten krok, jakie konsekwencje  niesie on dla ich życia, jakie są zagrożenia, jakie korzyści, jakie problemy i gdzie jest ich źródło. Ale najważniejsze jest jedno – Szwedzi nie chowają głowy w piasek, nie próbują robić uników, tylko mierzą się z problemem i zaczynają dyskutować. Otwarcie, próbując uniknąć lewicowej poprawności politycznej i prawicowych lęków.

Ta książka w Polsce mogłaby się stać znakomitym punktem wyjścia do rozmowy, bo na tacy zostały nam podane problemy i błędy, jakie przez lata Szwedzi popełnili, i oczywiście gotowe, sprawdzone, dobre rozwiązania. Tymczasem u nas każdy okopał się na swoich pozycjach, żadnej dyskusji się nie prowadzi, zamiast tego jest walenie cepem w adwersarza, a właściwie lepiej by było napisać w przeciwnika, a problemu prawdopodobnie w perspektywie lat (kilku? kilkunastu?) i tak nie unikniemy, chyba że otoczymy się szczelnym murem i wypiszemy z Europy. Zamiast rozmawiać, rozbrajać lęki, przekonywać, politycy wolą na tych obawach grać i je potęgować. A po nas choćby potop. Nasza chata z kraja, co nas to wszystko obchodzi - ci biedni ludzie, te tysiące ofiar, dla których zbiorową mogiłą jest Morze Śródziemne. Jacy oni biedni, żyją sobie w obozach dla uchodźców, dach nad głową mają, jedzenie i picie też, wczasy po prostu na koszt tych naiwnych Włochów czy Greków, którzy sami sobie winni. A w ogóle po co wyjeżdżali? Tak, tak, trzeba pomagać, ale tam, na miejscu, jak mantrę powtarzają politycy. Szkoda gadać, złość, bezsilność i wstyd. Koniec z dygresją, wracam do książki. W tym miejscu muszę bardzo mocno podkreślić, że wbrew temu, co przez chwilę mogłoby się wydawać, „Moraliści” Katarzyny Tubylewicz są naprawdę opowieścią o Szwecji i Szwedach, a nie o problemie imigrantów napierających na Europę.

Ponieważ się rozpisałam, postaram się w skrócie zwrócić uwagę na najważniejsze zagadnienia, jakie autorka porusza w swojej książce. Przede wszystkim pisze o tym, że Szwedzi bardzo świadomie po drugiej wojnie światowej, próbując uciec od niezbyt chlubnej przeszłości, budowali sobie markę kraju i społeczeństwa otwartego, tolerancyjnego, solidarnego, po prostu dobrego. I Szwedzi rzeczywiście tacy są - pomaganie innym, nieobojętność na cudze nieszczęście mają wdrukowane w swoje dusze i umysły. Dlatego niosą pomoc - z przekonania, z dobrego serca, nie z przymusu. Ale jednocześnie są społeczeństwem dość hermetycznym, w pewnym sensie zamkniętym, co rodzi problemy. Przykład? Mimo że angielski jest ich drugim językiem, aby w Szwecji pracować, trzeba nauczyć się szwedzkiego. To jedna z barier. Kolejnym problemem jest to, że za wszelką cenę próbują unikać konfliktów, dlatego dopóki się da, udają, że sprawy nie ma. Innym jest polityczna poprawność, nadmierna opiekuńczość, która z kolei każe im niańczyć imigrantów, co sprawia, że ci stają się bierni, no bo skoro wszystko mają podane na tacy, to po co się wysilać. Ta sama polityczna poprawność, uważność i tolerancja sprawiają, że przyjmują imigrantów z dobrodziejstwem inwentarza, co rodzi kolejne problemy. Bo mimo że Szwedzi przywiązują wielką wagę do równości i praw kobiet, to imigrantom pozwala się na obrzezanie dziewczynek, na kulturę honoru i kultywowanie ich obyczajów niezależnie od tego, czy są zgodne, czy sprzeczne ze szwedzkim prawem. Może nie tyle pozwala się, ile nie ingeruje. Dlatego na wagę złota są tacy ludzie jak pewien pochodzący z Afganistanu szwedzki policjant, który wziął roczny urlop, aby spotykać się z afgańskimi imigrantami, chłopcami i mężczyznami, tłumaczyć im zawiłości szwedzkiej kultury, obyczajów i własnym przykładem zaświadczyć, co można osiągnąć. Te wszystkie, i inne, problemy, o których tu  wspomniałam, powodują, że wśród Szwedów rośnie obawa o wynik kolejnych wyborów, chyba w roku 2018. Co będzie, jeśli  wygra je ksenofobiczna partia Narodowych Demokratów? I znowu, czytelniku tej notki, możesz odnieść wrażenie, że książka Katarzyny Tubylewicz dotyczy tylko  problemu imigrantów. A przecież to nieprawda. Są tu arcyciekawe rozmowy z artystami, dziennikarzami, z Polakami mieszkającymi w Szwecji, z pastorką lesbijką, która jest biskupem, z tęczowymi rodzicami (To w Szwecji nikogo oczywiście nie szokuje, państwo ich wspiera specjalnymi programami.), z feministkami i wieloma innymi ludźmi. Tubylewicz rozmawia też o śmierci, o żałobie, o prawie artystów do własnej wypowiedzi i jeszcze kilku innych zagadnieniach. Wniosek z tego taki, że książkę trzeba przeczytać koniecznie. A najważniejsza konkluzja? Społeczeństwo da się świadomie kształtować, zmieniać jego postawy. Otwartym, solidarnym i tolerancyjnym można się stać (Szwedzi jeszcze w latach osiemdziesiątych XX wieku byli społeczeństwem homofobicznym!). Kiedy to napisałam, brzmi banalnie, ale tak jest. I jeszcze jedno – w tym momencie uświadomiłam sobie rzecz równie oczywistą - kształtować społeczeństwo można przecież w każdą stronę, czego liczne przykłady w przeszłości i dziś też bez trudu odnajdziemy. I tym niewesołym wnioskiem skończę.

 

 

Anna Pamuła "Polacos. Chajka płynie do Kostaryki"

Nie miałam zamiaru sięgać po reportaż „Polacos. Chajka płynie do Kostaryki” napisany przez nieznaną mi Annę Pamułę. Wprawdzie wydało go moje ukochane Czarne (2017), ale przecież nie kupuję każdej książki, która się u nich ukazuje. Jednak, jak to często bywa, wysłuchałam rozmowy z autorką i zachęcona postanowiłam przeczytać. No i nie żałuję. Trzeba przyznać, że Anna Pamuła trafiła na bardzo ciekawy i słabo istniejący w powszechnej świadomości, albo wręcz nieznany, temat. Opowiada historię kostarykańskich Polacos. Czytelnik, który uważnie przeczytał tytuł, być może domyślił się, że chodzi o polskich Żydów. Tak rzeczywiście jest. To słowo do dziś oznacza w Kostaryce  Żyda i ... obwoźnego handlarza, ponieważ większość żydowskich imigrantów przybywających do tego albo do innego kraju Ameryki Południowej na początku imała się takiego właśnie zajęcia. Byli klapperami. A praca to niewdzięczna, ciężka i nieprzynosząca kokosów. Trzeba było sporego samozaparcia, żeby pracować tak kilka dobrych lat. Wędrowali po prowincjonalnych drogach objuczeni wypełnionymi towarem ciężkimi walizami, często brodząc w błocie. Budzili niechęć miejscowych, bo odbierali im zajęcie i radzili sobie lepiej niż oni. Dlatego w roku 1941 powstał pomysł, aby, kiedy skończy się wojna, zmusić Żydów do opuszczenia Kostaryki. Nigdy do tego nie doszło dzięki determinacji jednego z nich, Romana Rowińskiego, który zaalarmował dyplomację polską i amerykańską. Dlaczego zatem harowali tak ciężko? Łatwo zgadnąć - aby uciułać dolary potrzebne do sprowadzenia żon i dzieci pozostawionych w Polsce. Z czasem niektórzy dorabiali się na tyle, że mogli założyć niewielki sklep w mieście, zwykle w San Jose, stolicy Kostaryki. Zawsze to lepsze niż bycie klapperem, chociaż też żadne kokosy. Nadal mieszkali w biedniejszych dzielnicach, gdzie osiedlali się tacy jak oni.

Czas wreszcie odpowiedzieć na pytanie - skąd polscy Żydzi wzięli się w Kostaryce? W kraju, o którym wiedzieli niewiele albo zgoła nic. Odpowiedź z jednej strony jest oczywista, z drugiej niekoniecznie. Oczywista, bo stanowili przecież część wielomilionowej żydowskiej emigracji do Ameryki, która rozpoczęła się w drugiej połowie XIX wieku. Pisał o tym zjawisku Martin Pollack w swojej znakomitej książce „Cesarz Ameryki”, której tematem był eksodus z Galicji. No dobrze, ale dlaczego do Kostaryki, kraju niewielkiego, o którego istnieniu, jak wspomniałam, na ogół nie mieli pojęcia? Pierwszy, Max Fischel, zjawił się tam w roku 1892 przez przypadek – kiedy wracał z Kolumbii do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszkał razem z rodzicami, którzy przed laty opuścili rodzinny Będzin, zachorował na żółtą febrę. Musiał opuścić statek, a przypadek sprawił, że stało się to właśnie w  Kostaryce. Max nigdy nie zajmował się handlem obwoźnym, w Stanach skończył studia medyczne, był dentystą. Potem w swojej nowej ojczyźnie stworzył istniejącą do dziś sieć aptek. Następni przybyli dużo później, w latach dwudziestych zeszłego wieku. Docierali do Kostaryki, ale także do Gwatemali, Panamy, Paragwaju, Kolumbii, na Kubę, ponieważ w roku 1921 Stany Zjednoczone wprowadziły kwoty dla imigrantów, w roku 1930 to samo zrobiła Argentyna, w której już od początku wieku narastały nastroje antysemickie i antyimigranckie, dochodziło nawet do zamieszek i pogromów. Przybyszów obwiniano o brak pracy, rosnącą przestępczość i spadek moralności. Żydów dodatkowo utożsamiano z anarchistami i bolszewikami. Wielu docierających do Kostaryki padało ofiarą nieuczciwych naganiaczy, którzy wmawiali im, że stamtąd do Ameryki, czytaj Stanów, dostaną się bez trudu pieszo przez zieloną granicę. Niezorientowani stawali się łatwym celem oszustów. Kolejna fala żydowskich emigrantów to lata powojenne. Trafiali tu  ocaleni z Zagłady. Jedna z bohaterek książki nazywa ich smutną emigracją. Obie grupy, przedwojenna i powojenna, żyły osobnym życiem. Ci pierwsi patrzyli na tych drugich z góry, bo nie orientowali się w miejscowych warunkach. Często mieli też wyrzuty sumienia, że nie sprowadzili w odpowiednim czasie całej rodziny, a tylko żonę i dzieci. Czasem dlatego, bo tylko dla nich starczyło pieniędzy na bilet, ale czasem z innych przyczyn, na przykład z powodu rodzinnych animozji. W takim przypadku tym bardziej gryzło ich sumienie.

Pisze też Anna Pamuła w swojej książce o sprawach przykrych. O  antysemityzmie, który wypychał Żydów z Polski, o świadomej polityce państwa, które w żadnym przypadku nie utrudniało takich wyjazdów, a właściwie nawet do nich zachęcało, szczególnie na terenach, gdzie Żydzi dominowali. Robiono za to wszystko, aby w kraju zatrzymać Polaków. Autorka wspomina również o dzisiejszej niepamięci o naszych żydowskich sąsiadach i powolnym procesie odzyskiwania ich historii. Wiele w tym reportażu opowieści niesamowitych, losy niektórych bohaterów to materiał na fascynującą powieść albo na filmowy scenariusz. Czyta się takie historie jednym tchem.

Nie sposób uciec oczywiście od bardzo aktualnych refleksji. W trakcie lektury tej książki, widać jak na dłoni, że historia się powtarza. Zjawisko emigracji jest stare jak świat. I od zawsze towarzyszą mu te same lęki, obawy, ta sama niechęć do imigrantów. Że odbiorą pracę, że wzrośnie przestępczość, bo przybywają samotni mężczyźni, że będą agitować za bolszewizmem i anarchizmem (teraz miejsce bolszewików i anarchistów zajęli islamiści), a potem podkładać bomby (o tym ostatnim zjawisku pisze Martin Pollack w swojej książce). Dziś krzyczymy, nie przyjmujmy imigrantów zarobkowych, tylko uchodźców. A kim byli tamci imigranci? Owszem, uciekali przed antysemityzmem, ale przede wszystkim przed biedą. Wierzyli, że gdzieś  w dalekim świecie będzie im łatwiej i lepiej. Nie było, szczególnie na początku. Czekała na nich trudna podróż, mozolna, ciężka praca, nieznany, egzotyczny kraj, w którym niełatwo było się odnaleźć. Dziś podobny los jest udziałem imigrantów z Afryki, którzy często uciekają przed biedą. Naiwnie wierzą, że Europa to raj. Nie zdają sobie sprawy z trudów podróży, nie myślą o tym, że mogą jej nie przeżyć. Wielu twierdzi, że gdyby wiedzieli, jak jest naprawdę, nie zdecydowaliby się na wyjazd. Bohaterom reportażu Anny Pamuły było chyba jednak łatwiej. Przynajmniej sama podróż nie stwarzała aż takiego ryzyka. Z wywiadu z autorką wiem, że książka powstawała kilka dobrych lat, ale wydana teraz wstrzeliła się w swój czas.

 

Filmowe remanenty - "Frantz", "21 x Nowy Jork"

Dziś filmowe remanenty – jedna nowość, „Frantz” Francoisa Ozona, i jedna zaległość, dokument „21 x Nowy Jork” Piotra Stasika.

Nie mam jakiegoś specjalnego nabożeństwa do Francoisa Ozona. Owszem, zawsze kiedy na ekrany wchodzi jego kolejny film, przyglądam mu się bacznie, ale niekoniecznie oglądam. Z tych, które widziałam, właściwie tylko dwa zostały na trwałe w mojej pamięci. Pierwszy to „Czas, który pozostał” - niezwykle smutna opowieść o spełnionym zawodowo młodym człowieku, który nagle dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory i nie powiadamia o tym nikogo. Dojmująca opowieść o samotności. Drugi to „Schronienie”, historia młodej narkomanki, która pod wpływem tragicznych wydarzeń próbuje wyjść z nałogu. Inne filmy albo wydały mi się przekombinowane, albo nie były niczym więcej niż ubranym w efektowny kostium bzdetem („Osiem kobiet”), albo po prostu nie zostawiły śladu w mojej pamięci. Ale na „Frantza” postanowiłam się wybrać - zainteresował mnie temat, a nagłówek recenzji, który rzucił mi się w oczy, był zachęcający. Muszę przyznać, że film obejrzałam z prawdziwym zainteresowaniem. To historia rozgrywająca się początkowo w niewielkim niemieckim mieście kilka lat po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Rany i traumy są wciąż świeże, rodziny opłakują swoich zmarłych. Ze śmiercią  syna wciąż nie potrafi się pogodzić miejscowy lekarz, trochę lepiej radzą sobie jego żona i Anna, narzeczona, która codziennie odwiedza  grób ukochanego. Nieoczekiwanie dla wszystkich na cmentarzu zaczyna pojawiać się młody Francuz. Kim jest? Dlaczego przychodzi na grób Frantza? Wkrótce okaże się, że był jego przyjacielem. I lepiej nie wiedzieć więcej, bo przyjemność, jaka płynie z oglądania, wynika z tego, że widz do końca jest stale zaskakiwany. Ta historia jest niczym cebula – pod jedną warstwą jest następna, potem kolejna i jeszcze jedna. Kiedy śledząc w serii krótkich retrospekcji historię znajomości Frantza i Adriena, byłam pewna dalszego ciągu, wkrótce okazało się, jak bardzo się myliłam. Kiedy po niecałej godzinie doszłam do wniosku, że dalej nic nie ma prawa mnie zaskoczyć, bo historia będzie już do bólu przewidywalna, znowu okazało się, że nie mam racji. Potem zaskoczenie goni zaskoczenie. Tyle przyjemności, bo przecież nie jest to historia wesoła. To film o nieprzewidywalności uczuć, ich pogmatwaniu, ale przede wszystkim o bezsensie wojny. O tym, że jej konsekwencją jest nie tylko śmierć, ale i nienawiść niszcząca ocalonych. I także o tym, że wojna nagle czyni z ludzi wrogów, że ten przysłowiowy brat staje przeciwko bratu. No i jeszcze o tym, że  zawiesza prawa moralne i narzuca własne. Czy żołnierza, który na froncie zabił wroga można nazwać mordercą? Dramat pokazany w filmie Ozona znamy doskonale i z ekranu, i z literatury. Ale na zakończenie do tej beczki miodu muszę dodać łyżkę dziegciu. Otóż moim zdaniem "Frantz" jest tylko pięknym bibelotem. Opowiada ładnie, elegancko o bolesnych, poważnych sprawach. Bo trudno tak naprawdę, do głębi, do bebechów przeżyć tę historię. Trudno się wzruszyć, trudno zapłakać. Być może jest tak dlatego, że decydując się na czarno-białe zdjęcia tylko czasem zmącone kolorem, reżyser sprawił, że jego film przypomina stare, czarno-białe zdjęcie sprzed wielu lat. Obejrzymy je chętnie, z nostalgią, może się zadumamy, ale to wszystko. Mimo tych uwag warto wybrać się na „Frantza”.

Z lekkim opóźnieniem wybrałam się na dokument Piotra Stasika „21 x Nowy Jork”, o którym już dawno słyszałam. Tym razem padłam ofiarą mojej zasady – im mniej o filmie wiem, tym lepiej. Gdybym wcześniej wysłuchała rozmowy z reżyserem, gdybym więcej poczytała, pewnie nie poszłabym do kina. Czego innego oczekiwałam. Spodziewałam się tradycyjnego dokumentu – dwudziestu jeden historii z Nowym Jorkiem w tle. Tymczasem filmowi Piotra Stasika bliżej do filmu poetyckiego, arthousowego niż do rasowego dokumentu. Muszę przyznać, że długo nie mogłam przełamać bariery, wciągnąć się w zaproponowaną przez reżysera konwencję. Drażnił mnie sposób pokazywania świata, miałam wrażenie przerostu formy nad treścią. Przeszkadzały mi głosy z offu, przeszkadzało, że z tego powodu nie potrafię rozpoznać bohaterów, przyjrzeć się im, skupić uwagi na ich opowieściach. Irytowały mnie niektóre wypowiedzi, bo wydały mi się po prostu głupie i pretensjonalne. Zdaję sobie sprawę, że to, co mnie przeszkadzało, podoba się krytykom, bo film jest raczej wysoko oceniany. Z drugiej strony może dobrze się stało, że nieświadoma, co zobaczę, do kina jednak poszłam. Bo chociaż film mnie irytował, to nadal go czuję. Przede wszystkim pozostała we mnie dojmująca samotność bohaterów, którzy uparcie szukają bliskiej relacji, a najczęściej nic im z tego nie wychodzi. Ich związki są krótkie, bywają ranieni, ale nie rezygnują. Muszę z pokorą przyznać, że najprawdopodobniej film działa właśnie dzięki klaustrofobicznej, chaotycznej, nachalnej formie. Chociaż pojedyncze historie gdzieś się gubią, ma się ciągłe wrażenie chaosu, to pozostaje odczucie smutku, przygnębienia. Z takimi wrażeniami opuszczałam kino. Ponieważ jednak film nie dawał mi spokoju, nie umiałam go sobie jakoś poskładać, po powrocie do domu odsłuchałam w radiu rozmowę z Piotrem Stasikiem i z irytacją stwierdziłam, że nie do końca odczytałam intencje reżysera. W jego zamyśle obraz Nowego Jorku, jaki pokazał, nie jest aż tak bardzo pesymistyczny. Dlaczego? Zdradzać nie będę. Niech każdy interpretuje film po swojemu, a potem warto skonfrontować się ze zdaniem twórcy.

 

Ziemowit Szczerek "Międzymorze. Podróże przez prawdziwą i wyobrażoną Europę Środkową"

Ucieszyłam się bardzo, kiedy gruchnęła wieść, że Ziemowit Szczerek wydaje kolejną książkę. Tym razem to „Międzymorze. Podróże przez prawdziwą i wyobrażoną Europę Środkową” (Czarne, Agora 2017). Zachwyciłam się przecież najpierw „Tatuażem z tryzubem”, a potem jego pierwszą książką „Przyjdzie Mordor i nas zje”. Nie ja jedna, obie miały świetne recenzje, potwierdzeniem były liczne nominacje do rozmaitych nagród, a wreszcie Paszport Polityki w roku 2013. Dlatego teraz też obiecywałam sobie bardzo dużo. I chociaż czytało mi się najnowszą książkę Szczerka świetnie, to refleksje mam mieszane.

Po początkowym zachwycie spowodowanym poczuciem, że wchodzę w literacki świat doskonale mi znany, zaczęłam mieć wątpliwości. Drażniło mnie skakanie z tematu na temat, czasem wydawało mi się, że autor pisze o niczym, czasem, że niektóre teksty, te najnowsze, są po prostu niedopracowane. Miałam wrażenie, że brakuje im tej lekkości, tego poczucia humoru, tej zadumy, tego  językowego wyrafinowania połączonego z luzem, które znałam z dwóch poprzednich książek. Wtedy, nawet jeśli pisał pozornie o niczym, jeśli chwytał drobne, nieistotne szczegóły dnia codziennego, byłam zachwycona. Ale to, co w tamtych książkach zachwycało, tu drażniło, robiło wrażenie nachalnej powtórki. Te wszystkie szyldozy, tynkozy, plastikozy, dobudozy, nadformia, Poniemiecje (na wzór Poradziecji, która kiedyś wydawała mi się taka odkrywcza), te wszystkie przekleństwa, ten wykoncypowany językowy luz. To, co piszę, jest oczywiście bardzo subiektywne, ale przecież takie jest każde odczytanie książki. Może po prostu „Międzymorze” trafiło na mój zły moment, może takie pisanie już mi się przejadło, a może rzeczywiście nie ma w nim tamtej finezji? Czy gdybym teraz sięgnęła choćby do fragmentów poprzednich reportaży Szczerka, też by mnie irytowały?

A jednak sporo się z jego najnowszej książki dowiedziałam. Wstyd przyznać, ale ja tego tytułowego Międzymorza, które autor przemierza od lat z takim zachwytem, po prostu nie znam. Mnie ciągną inne klimaty, dlatego te zapiski z podróży, bo tak każe je Szczerek traktować, pozwoliły mi odbyć przynajmniej podróż zapośredniczoną. Najbardziej przykuły moją uwagę te fragmenty, w których autor skupia się dłużej na jednym kraju – na Słowacji, Litwie, Łotwie, Estonii, Łużycach. Kiedy dorzuci coś z przeszłości, napisze o problemach współczesnych, doda jakąś smaczną scenkę (chociaż z tymi scenkami jest właśnie najgorzej, niektóre bywają niestety po prostu banalne), puści wodze fantazji i snuje historię alternatywną. Ale w żadnym wypadku nie jest to wykład historyczny, bardziej gawęda. Tu mu się coś przypomni, tam coś innego, więc rzuci garść historycznych informacji podanych kolokwialnym językiem. A wszystko niezobowiązująco. Trudno też peregrynacje Szczerka osadzić jednoznacznie w czasie, bo to bardziej wspomnienia niż dziennik podróży, dlatego nie padają żadne daty, tylko czasem z kontekstu możemy domyślić się, jakiego okresu opowieść dotyczy.

A całość podporządkowana jest jednemu zamysłowi – Szczerek przykłada do tego wyimaginowanego Międzymorza lupę i zastanawia się, czy taka wyobrażona wspólnota w ogóle istnieje, jak chcieliby politycy. Co łączy te wszystkie kraje od Niemiec po Ukrainę, od Serbii po Estonię? Kiedy mija się granice, które autora tak bardzo fascynują, długo nic się nie zmienia, ani krajobraz, ani architektura, mogłoby się wydawać, że one nie istnieją, że ustanowiono je sztucznie. Dlaczego akurat w tym miejscu, a nie trzy kilometry dalej? A jednak różnice są, nawet wielka słowiańska rodzina narodów jest mitem. Serbowie, prawosławni, znać tam wpływy tureckie, Chorwaci, katolicy,  ciągną w stronę Zachodu. Na jednym miejscu bardziej odcisnęło się piętno niemieckie - to Czechy (Jakie one słowiańskie? - wątpi Szczerek), a z kolei Słowacja jest wiejska, katolicka i bardziej wschodnia. Jeszcze inne są Węgry. A Rumunia? A co dopiero mówić o krajach bałtyckich. Przecież i one nie stanowią jedności. Estończycy śmieją się z Łotyszów, lgną do Skandynawii. Nawet jednej Litwy nie ma!

Wiele w pisaninie Szczerka ciekawego, a szczególnie opowieści o przeszłości, o tym, jak się wszystko ze sobą mieszało, jak na siebie oddziaływało. Na te dociekania nakłada Szczerek spostrzeżenia najnowsze. Patrzy na Międzymorze w momencie buntu. Buntu peryferii przeciwko europejskiemu centrum. Co nam tam jakaś Europa będzie mówiła, jak mamy żyć, jak się urządzać. My mamy swoje reguły, swoje zasady, co nie przeszkadza nam tę Europę finansowo doić. I tak bawimy się z nią, naiwną, w kotka i myszkę. I tak ją ogrywamy, żeby nie powiedzieć dosadniej, co by w tym miejscu pewnie lepiej pasowało. I tak z demokracji krok po kroku zostaje nam tylko wydmuszka. Ale i w takiej postawie nie ma jedności, na szczęście, bo na przykład państwa bałtyckie, patrzą na Polskę z politowaniem i próbują przeczekać, aż nam to szaleństwo minie.

Mimo wielu wątpliwości, jakim tu dałam wyraz, nie żałuję, że „Międzymorze” przeczytałam. Sporo dzięki tej zapośredniczonej podróży odkryłam.

 

Popularne posty