"Najtrudniej jest spotkać Lilit" Anki Grupińskiej - książka niezwykle ciekawa!

Tak jak nieszczęścia chodzą parami, tak czasem i inne zdarzenia układają się w pewien ciąg. Tak było i tym razem. Kilka dni po obejrzeniu "Oczu szeroko otwartych" (pisałam tu o tym poruszajacym i ciekawym filmie) znalazłam w księgarni książkę, o której kiedyś słyszałam, ale wtedy jakoś się nią nie zainteresowałam: "Najtrudniej jest spotkać Lilit" Anki Grupińskiej (Wydawnictwo Austeria 2008, wydanie trzecie poprawione i uzupełnione; pierwsze ukazało się w 1999 roku). Na okładce można przeczytać, że są to rozmowy z chasydkami, czyli żonami chasydów mieszkajacych w Izraelu. Nie do końca jest to ścisła informacja, bo nie ma tu rozmów - wywiadów (ja tego się właśnie spodziewałam), lecz raczej relacja z licznych spotkań z kobietami.  Te spotkania-rozmowy ułożone są tematycznie, dlatego niektóre bohaterki spotykamy kilkakrotnie. To jednak zaleta, a nie wada tej książki. Trzy pierwsze rozdziały opowiadają o sytuacji religijnej we współczesnym Izraelu, o tym, czym właściwie jest ortodoksja i jak to pojęcie ewoluuje oraz o powstawaniu dworów chasydzkich. Dwa ostatnie to uzupełnienia, zwrócenie uwagi na te grupy Żydów, które nie mieszczą się w religijnym mainstrimie. Książka jest po prostu świetnym, przystępnie napisanym wykładem o religijności współczesnych izraelskich Żydów, szczególnie tych ultraortodoksyjnych i ortodoksyjnych, z pewnymi wycieczkami do Stanów i w przeszłość. A z autorką zetknęłam się jakiś czas temu, słuchając jej arcyciekawych audycji "O Polakach i tych innych"  na podobne tematy w radiu TOKFM. Niestety cykl się skończył.

Muszę ze wstydem wyznać, że książka Grupińskiej to dla mnie jak odkrycie nieznanego lądu. Co dotąd wiedziałam o Żydach ortodoksyjnych, chasydach? Same powierzchowności. Po prostu to ci najbardziej religijni z religijnych, wyróżniający się strojem, skrupulatnie przestrzegający religijnych zasad. Tak mniej więcej myślałam. Błąd tkwi już w myleniu pojęć. Otóż dziś Żyd ortodoksyjny i chasyd to nie to samo. Kiedyś można było te pojęcia utożsamiać, współcześnie już nie. Kim zatem są chasydzi? Przede wszystkim  pojęcie dotyczy tylko części Żydów aszkenazyjskich. To rzeczywiście grupa najbardziej religijna, żyjąca w swoim zamkniętym świecie. Szczególnie dziś w Izraelu szczelnie odgradzają się od znacznie liczniejszego świata Żydów niereligijnych czy też wierzących niepraktykujących lub praktykujących okazjonalnie (wykorzystuję  tu pojęcia używane na określenie katolickiej czy chrześcijańskiej religijności). Grupują się w tak zwanych dworach (Grupińska używa też nazwy rebustwo stworzonej od rebego), na czele których stoi rebe, wielki autorytet, znawca Tory, Talmudu i halachy (prawa religijne). Każda taka grupa ma swoją synagogę, swoje szkoły religijne i swoją mykwę. Dwory chasydzkie stale ewoluują: jedne zanikają, inne powstają, a najczęściej po śmierci rebego, jeśli nie ma wyznaczonego następcy, dochodzi do podziału.  Mieszkają w swoich dzielnicach, ich dzieci kształcą się w szkołach religijnych, gdzie świeckie przedmioty ograniczone są do niezbędnego minimum, nie studiują, często używają jidysz (bywa, że hebrajskiego uczą się dopiero w szkole). Oczywiście ściśle wypełniają wszystkie religijne zasady i nakazy, świętują szabat, przestrzegają koszerności (to pojęcie nie dotyczy tylko jedzenia, np. telefon komórkowy też może być koszerny lub nie) i czystości rodzinnej, czyli wszelkich praw seksualnych między małżonkami, wyróżniają się strojem, we wszystkim słuchają swojego rebego, nie czytają niereligijnych książek, nie oglądają telewizji, nie chodzą do kina i tak dalej, i tak dalej. Nie sposób tu wymienić wszystkich cech tej społeczności.  Mężczyźni zajmują się głównie studiowaniem Tory w jesziwach czy innych szkołach religijnych. Wielu z nich z tego powodu nie pracuje. Z czego żyją, jak utrzymują swoje liczne rodziny (chasydzi mają zwykle ponad dziesięcioro dzieci)?

I tu wkraczamy na obszar, który głównie interesuje Grupińską, czyli kobieta w świecie chasydów. Otóż cały ciężar utrzymania rodziny, wychowywania dzieci, prowadzenia domu spada  w tym świecie przede wszystkim na kobiety. To one oprócz zajmowania się domem muszą dorabiać, aby utrzymać liczną rodzinę. Czym się zajmują? Pracują w szkołach religijnych, jako sekretarki w różnych chasydzkich instytucjach, ale przede wszystkim dorabiają, wykonując jakieś drobne prace rękodzielnicze. Mężczyźni, o ile nie pracują (a jeśli pracują to zawsze jest to praca w dzielnicach chasydzkich), otrzymują niewielkie stypendium ze szkoły religijnej. Nic więc dziwnego, że większość rodzin chasydzkich żyje bardzo skromnie, ledwo wiążąc koniec z końcem i gdyby nie liczne istytucje pomocowe popadłyby w nędzę. Kobieta w tym świecie sprowadzona jest do roli matki wychowującej religijnych Żydów i tej, która służy mężczyźnie. Dzięki niej on może studiować Torę (mąż religijny i uczony w Torze to marzenie większości dziewcząt chasydzkich). Jej zadaniem jest jeszcze prowadzenie religijnego domu. Żadnych pytań, żadnych wątpliwości. Najczęściej w rozmowach z Grupińską powtarza się stwierdzenie: ja nie muszę wiedzieć, wystarczy, że wie mój mąż (mąż z kolei jeśli nie wie, pyta rebego; ten decyduje często o wszystkim, nawet o imieniu dziecka). Dziewczęta w tym świecie od początku przygotowywane są do takiej roli i nie wyobrażają sobie innego życia, choćby dlatego, że go po prostu nie znają. Temu służy całkowite odcięcie od świata Żydow niereligijnych. Oczywiście, jak bywa w takich zamkniętych grupach, te kobiety są szczęśliwe, bo szczęściem dla nich jest właśnie takie życie: zgodne z nakazami religii i społeczności. Grupińska często stara się swoimi pytaniami prowokować, wzbudzać wątpliwości, pytać o prawa kobiety, o to, czego naprawdę chcą. Ale najczęściej bez skutku, natrafia na mur niezrozumienia, obojętności lub ucieczkę.

Oczywiście ponieważ spotyka się z różnymi kobietami, rozmawia też z takimi, które są gdzieś na pograniczu lub takimi, które ten świat opuściły. Te bywają bardzo krytyczne, chociaż nie wszystkie. Co im przeszkadza? Zamknięcie, brak i niesamodzielność poglądów (nie tylko kobiet, ale i mężczyzn; nie trzeba myśleć, roztrząsać, rozważać, wystarczy ściśle podążać za ustawionymi drogowskazami; ktoś kiedyś pomyślał za ciebie), całkowite poddanie mężczyźnie i społeczności, niemożność kształcenia, zdobywania świeckich zawodów. Mówią też o tym, jak przeszkadzały im niektóre religijne nakazy. Tu szczególnie częśto wymieniają chodzenie do mykwy, które jest dla kobiety z wielu względów wyjątkowo upokarzające (rzeczywiście opis  obowiązującej tam procedury wzbudza dreszcz obrzydzenia). O tym, że nie lubią tam chodzić, wspominają też niektóre chasydki.

Nie sposób w tej notce napisać o wszystkim, nie chodzi też przecież o streszczenie całości. Wspomnę więc jeszcze krótko, o czym jeszcze pisze Grupińska. Przede wszystkim porządkuje wiadomości na temat świata żydowskiego: pisze o sefardyjczykach, askenazyjczykach, mitnagedach, asymilacji, synagodze reformowanej i konserwatywnej. Pokazuje różnice między sytuacją społeczności żydowskiej w USA i w Izraelu. Pisze o tym, jak było kiedyś np.w Polsce (chasydzi nie izolowali się tak bardzo jak dziś w Izraelu, byli bardziej otwarci) i jak  jest dziś, a przede wszystkim, jak wszystko się zmienia (z jednej strony ten świat coraz bardziej się zamyka, z drugiej pewna ewolucja następuje: wielkim wyzwaniem jest internet). Sporo miejsca poświęca też różnicom między dworami chasydzkimi. Pokazuje różne odcienie religijności w Izraelu i w środowiskach żydowskich rozsianych po świecie. Zwraca uwagę na wzajemną niechęć chasydów i niereligijnych Żydów w Izraelu. Te dwie społeczności, mimo że żyją w jednym państwie, niewiele o sobie wiedzą i boją się siebie wzajemnie. Chasydzi uważają, że asymilacja i zeświecczenie to tragedia na miarę Holocaustu, natomiast środowiska niereligijne, że chasydzi stopniowo pozbawiają ich wszelkich praw, zamieniając Izrael w państwo religijne. Te obawy pewnie trochę wyolbrzymione nie są całkiem bezpodstawne, ponieważ ultraortodoksi mają znacznie więcej dzieci, potrzebują stale nowej ziemi na rozrastające się swoje dzielnice (w Jerozolimie procent chasydów stale wzrasta i wielu niereligijnych opuszcza miasto, twierdząc, że coraz trudniej w nim żyć). Wprawdzie Izrael nie jest państwem wyznaniowym, ale niektóre obszary życia podporządkowane są rabinom np. śluby, rozwody, pogrzeby, a chasydzi cieszą się licznymi przywilejami np.są zwolnieni z służby wojskowej. Jak wielkie są te obawy przekonałam się, czytając niedawno  wywiad z izraelskim poetą i psychologiem, wykładowcą uniwersytetu w Hajfie Zviką Szternfeldem (Gazeta Wyborcza z 11-12 września "Izrael. Wielki strach").

Znakomita, świetnie napisana, arcyciekawa książka. Polecam.       

Zwyczajne zło? "Matka Teresa od kotów" Pawła Sali.

Obejrzałam "Matkę Teresę od kotów" filmowy debiut Pawła Sali, o którym głośno było po festiwalu w Gdyni, chociaż, o ile dobrze pamiętam, nagrody żadnej nie otrzymał. Film zobaczyć trzeba koniecznie, mimo że nie jest wolny od błędów. To historia, oparta na faktach (nie wiem, w jakim stopniu), o brutalnym zabójstwie matki popełnionym z zimną krwią przez jej dwóch synów. Wszystko zdarzyło się w tak zwanej normalnej rodzinie. Dlaczego dochodzi do zbrodni? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć film, ale czyni to moim zdaniem tylko częściowo. Nie jest to, co oczywiste, obraz miły i przyjemny, ale reżyser oszczędza widzowi makabrycznych widoków i brutalnych scen. Obserwuje swoich bohaterów z klinicznym chłodem. Nie ma tu takiego poziomu emocji jak w "Placu Zbawiciela" Krauzego. Tamten film mną wstrząsnął, ten raczej kazał się zastanawiać i rozmyślać. Nie można przejść obojętnie wobec znakomitych ról Mateusza Kościukiewicza i Filipa Garbacza, a szczególnie Ewy Skibińskiej. Kto film już widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Porównania z filmem Krauzego nasuwają się same. W obu tragedie rozgrywają się w normalnych, zwyczajnych, na pozór porządnych rodzinach. Kto stoi z zewnątrz, niewiele zobaczy, a nawet jeśli, to na pewno nie przejdzie mu przez myśl, że możliwa jest zbrodnia. "Plac Zbawiciela" to wiwisekcja. Widzimy, jak narastają problemy i rodzinny mobbing. Pamiętam, że kiedy oglądałam tamten film, towarzyszyło mi poczucie sytuacji bez wyjścia. Udręczona bohaterka nigdzie nie może znaleźć pomocy. Porzucona przez męża, zaszczuta przez teściową, zostawiona sama sobie przez siostrę i jej rodzinę, doprowadzona do stanu bezsilności i rozpaczy popełnia zbrodnię. Emocje aż kipią, historia pokazana na ekranie wbija w fotel. Jakże inaczej jest u Pawła Sali.

Film zaczyna się sceną aresztowania dwóch braci i jeszcze wtedy, kiedy obserwujemy brutalne zachowanie policjantów niewiele starszych od Artura, możemy się nad chłopcami litować. Twarze stróżów prawa są i niewinnne, jak twarz Marcina, i wykrzywione złością i nienawiścią. Jak niewiele różni morderców i policjantów. Mamy prawo wyobrażać sobie, że do zbrodni pchnęły ich wielkie emocje, nieszczęście, pewnie matka była jakimś potworem. Stopniowo, krok po kroku poznajemy życie rodziny Artura i Marcina, cofając się systematycznie w czasie, co ma nas zapewne doprowadzić do odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Moim zdaniem jednak nie do końca się to udaje. A może taki był zamysł rezysera? Życie bohaterów obserwujemy trochę z boku, być może stąd częste ujęcia z góry. Przyglądamy się kilkunastu sytuacjom, które są zaledwie szkicami: pokazują wybrane zdarzenia, pozwalając odtworzyć ciąg zdarzeń, które poprzedziły zbrodnię, ale nie wchodzimy w dusze bohaterów, możemy o nich powiedzieć tyle, ile zobaczymy. Reszta to sfera domysłów.

Co wiemy a czego się tylko domyślamy? Matka, agentka ubezpieczeniowa, miłośniczka kotów, których w mieszkaniu jest pełno i pewnie nie każdemu musi to odpowiadać. Teresa nie przejdzie obojętnie obok żadnego opuszczonego kociaka. Wyciągnie go z krzaków czy spod samochodu, nie zważajac na swój elegancki strój, i przyniesie do domu, żeby obdarzyć  czułością i opieką. Czy jest złą matką? Nic na to nie wskazuje. Może jest za mało czuła i opiekuńcza? Może za bardzo pochłania ją i dręczy wyjątkowo niewdzięczna  praca? Klienci zbywają ją tak jak synowie.  Na pewno jest bezradna wobec starszego syna Artura, który kompletnie się z nią nie liczy. Młodszy, Marcin, wpatrzony w niego jak w obrazek, traktuje go  jak guru. Pod jego wpływem prawie nie chodzi do szkoły, spędzając z nim czas. Teresa nie potrafi temu zaradzić. Najpierw usprawiedliwia wszystkie opuszczone godziny, a potem przyznaje się nauczycielce do swojej bezradności. Ta zresztą też nie oferuje pomocy. Kiedy odgrzebujemy z czasu jej przeszłość, docieramy do różnych życiowych udręk, które doprowadziły ją pewnie do stanu bezradności i zmęczenia, w jakim ostatecznie się znalazła, co świetnie oddaje pozbawiona makijażu (w początkowych scenach filmu) twarz aktorki. W domu rozmemłana, kiedy wychodzi do świata, przywdziewa niczym zbroję elegancką sukienkę a usta maluje bordową szminką. Jakie to udręki? Choroba i śmierć ciotki, która, jak możemy się domyślać, była dla niej jak matka. wiadomość o chorobie koleżanki, z którą kiedyś pracowała. No i problemy z mężem, Hubertem. Właściwie tylko jej kuzynka, Ewa, która od pewnego czasu mieszka z Teresą i jej dziećmi, wydaje się przejmować jej losem.

Hubert, to równanie z niewiadomymi. Zawodowy żołnierz, który wrócił z misji w Afganistanie. Nie chce o niej opowiadać, ale łatwo się domyślić, że pobyt tam był traumatyczny. I tylko nie wiemy, czy zdarzyło się coś strasznego czy też to suma zdarzeń, oglądanie śmierci kolegów, strzelanie do ludzi doprowadziły go do stanu, w jakim go oglądamy. Wyraźnie unika rozmowy, kiedy podnieceni synowie wypytują go, czy kogoś zabił. W tym miejscu film porusza niezwykle istotny temat: nasza misja wojskowa w Afganistanie i jej koszty (o sens reżyser nie pyta, ale to film o czymś innym). Od czasu, kiedy obejrzałam znakomity duński film "Bracia" (amerykańską wersję wolałam sobie darować), jestem bardzo wyczulona na tym punkcie. Do dalszego załamania z pewnością przyczyniła się też utrata pieniędzy, które  zarobił na misji. Z drugiej  strony jego nerwowa reakcja na wieść o tym może być wynikiem traumy. Każdy, kto wkłada pieniądze w fundusze, powinien zdawać sobie sprawę, że to inwestycja długoterminowa i mniej lub bardziej ryzykowna. Albo więc postapił lekkomyślnie, albo działa pod wpływem stresu i emocji. Chyba że intecją reżysera było oskarżenie bezdusznego maklera, ale to byłoby naiwne. Dalej to już tylko niewiadome. Czy molestował swoich synów, co zarzuca mu Artur? Czy to tylko oskarżenie bezwzględnego chłopaka? Czy dlatego chłopcy wstawili zamek do drzwi swojego pokoju? Czy mała Jadzia dlatego pewnego ranka upiera się, że jest brudna i chce się umyć? Czy Teresa wie albo się domyśla, ale zaprzecza? Wszak widzimy, jak ważny jest dla niej mąż. Czy dlatego nie reaguje, kiedy Artur zmusza ojca do opuszczenia domu? Czy może tylko dlatego, bo nie potrafi mu się przeciwstawić, gdyż nie ma na niego żadnego wpływu? Czy to jeden z powodów nienawiści synów do matki i ojca? Ale dlaczego w takim razie nie chronią młodszej siostry? Na te pytania odpowiedzi nie będzie.

I wreszcie najważniejsze osoby dramatu, bracia: Artur i Marcin. Snując swoje rozważania o filmie Sali, zdałam sobie sprawę, że właściwie o nich wiemy najmniej. Młodszy Marcin ślepo zapatrzony w starszego wierzy, że brat posiadł niezwykłą moc: może przewidywać przyszłość, wpływać na sny, na ludzkie działania, a nawet ożywiać ludzi. Czy dlatego pomógł bratu zamordować matkę? Myślał, że będzie można ją ożywić? Chyba jednak nie, bo przekonał się wcześniej, że brat nie wskrzesił zmarłej ciotki. Ale może nie chciał? To Marcin jest tu ofiarą: przede wszystkim brata, ale i rodziców, którzy nie potrafili wyrwać go spod wpływu Artura. Dopiero kiedy w areszcie oddzielają go od niego, zdaje sobie sprawę, co się stało. Nikt mu już pomóc nie może. I chyba to oderwanie jest dla niego prawdziwym wstrząsem. A Artur pokazany jest w tym filmie jak demon zła. Wszystko, co robi, podszyte jest złem. Podłoży nogę sąsiadowi, zdemoluje sklep, w którym pracuje, nie wpuści do mieszkania Ewy, będzie jej groził. O tym, jak traktuje rodziców, już pisałam. I tylko brata, którego zaraża złem, będzie bronił.

I tu rodzą się moje wątpliwości. Pierwsza. Czy Artur zawsze był taki? Te trzynaście miesięcy z życia rodziny nie odpowiadają na pytanie: od jak dawna jest taki i dlaczego? Ma zły charakter czy błędy wychowawcze wyzwoliły w nim wszystko, co najgorsze? Przyjaciel Teresy powie: "Artur nikogo nie potrafi kochać" (cytat z pamięci). A może tak bardzo zmienił się od powrotu ojca? Ale czy to możliwe? Kto jest ofiarą: on czy matka? I sprawa druga. Artur owładnięty jest czarną magią, o czym wspominałam przed chwilą. Studiuje ją chyba (są takie studia?). Być może to właśnie te demoniczne, magiczne zainteresowania są przyczyną zła, które w nim tkwi. Taka odpowiedź  mnie wydaje się naiwna. Wątek czarnej magii sprowadza film w obce mi rejony, moim zdaniem osłabia jego wymowę. To właśnie najbardziej  przeszkadza. Chyba że tak było rzeczywiście, wszak film oparty jest na faktach. Pytanie tylko, w jakim stopniu.



"Jej droga" Jasmili Zbanic

Kto nie przeszedł obojętnie obok "Grbavicy", poprzedniego filmu Jasmili Zbanic, ten na pewno wybierze się na "Jej drogę", najnowsze dzieło reżyserki z Sarajewa. Tym razem akcja również dotyka aktualnych problemów jej rodzinnego kraju. Wojna, o której nie sposób zapomnieć, pojawia się w tle, a tematem jest budzenie się na nowo świadomości islamskiej. Wszyscy bohaterowie tego filmu są muzułmanami, ale co to właściwie znaczy być muzułmaninem dziś w Sarajewie? Na te pytania muszą odpowiedzieć sobie Luna i Amar. Koniecznie trzeba wybrać się do kina. A kto już był, może przeczytać ciąg dalszy.

To film o sytuacji bez wyjścia. Każda decyzja, jaką podejmie Luna będzie zła. A właściwie czy ma jakikolwiek wybór? Czy może postąpić inaczej? Jak Amar wyobraża sobie ich wspólne życie? O tym nie rozmawiają, ale wydaje się oczywiste, że jeśli Luna zdecyduje się zostać z człowiekiem, którego kocha i z którym mieszka już kilka lat, będzie musiała wziąć z nim ślub w meczecie i żyć  tak jak kobiety, które spotkała w obozie nad jeziorem, gdzie Amar dostał pracę. Czy można się dziwić, że dla samodzielnej Luny, która pracuje jako stewardesa, wiedzie życie takie jak miliony kobiet w Europie, perspektywa założenia burki jest niemożliwa do przyjęcia? Jej świat nagle, za sprawą przypadkowego spotkania, zaczyna się walić. Początkowo chyba nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji, ma jeszcze nadzieję, że wspólne życie na dotychczasowych zasadach będzie możliwe. Szybko jednak okaże się, że nie. Amar powoli zaczyna się zmieniać. Początkowo to tylko spotkania w meczecie, potem religia zaczyna wkraczać w ich życie, wreszcie z gorliwością neofity krytykuje i poucza krewnych Luny, jak powinni żyć. To, co dotąd było dozwolone, nagle staje się grzechem: życie bez ślubu, seks przed ślubem, pocałunki, dyskoteka. Wszystkie nieszczęścia i te osobiste, i te które spotkały muzułmanów w czasie wojny, można łatwo wytłumaczyć: ich przyczyną jest odwrócenie się od religii,  religijne zobojętnienie, religijność sprowadzona tylko do tradycji i rytuału.

Tragedia Luny i Amara polega na tym, że zmiana przyszła nagle, w trakcie ich związku. Dotąd prowadzili podobne życie, wyznawali te same zasady, nie kierując się na co dzień wskazaniami religii. Owszem, byli muzułmanami, o czym boleśnie przekonali się w czasie wojny, ale muzułmanami niepraktykującymi. Wiedli życie ludzi Zachodu: praca, wolny związek, starania o dziecko, spotkania z przyjaciółmi, rozrywki. Trudno jednak powiedzieć, żeby ich życie, a szczególnie życie Luny, było puste. Poznajemy ją jako osobę poważną, odpowiedzialną. Martwi się o Amara, który nie może poradzić sobie z nałogiem, troszczy o babcię, pragnie dziecka. Z ich dwojga to Luna bardziej przywiązana była do religijnej tradycji, być może dlatego, aby sprawić przyjemność babci, a może ważne były dla niej rodzinne spotkania z okazji muzulmańskich swiąt. Dotąd  Amara nudziły te rodzinne spędy, teraz wytyka krewnym Luny, że świętują w domu, a nie w meczecie i piją alkohol. W obecnych okolicznościach ich spotkanie byłoby po prostu niemożliwe, ale ponieważ ich związek trwa już  kilka lat, muszą go na nowo zdefiniować i chyba początkowo nie rozumieją, że wspólna droga będzie niemożliwa. Bo kto ma ustąpić i czy w sprawach wiary, światopoglądu ustąpić można? Czy możliwy jest jakiś kompromis? Wydaje się, że nie. Czy może ustąpić Luna, skoro uświadamia sobie, że nie wierzy? Z goryczą pyta Amara, gdzie był Bóg, kiedy Serbowie zastrzelili na jej oczach rodziców, a ona prosiła Go o ich ocalenie. Czy można żądać od Amara, aby porzucił wiarę, która nagle staje się dla niego tak ważna? Wypełnia pustkę w jego życiu, nadaje mu sens, pozwala zerwać z nałogiem i uporządkować świat. Ja wyjścia nie widzę. Decyzja Luny, chociaż okupiona cierpieniem, wydaje mi się jedyną możliwą. tym bardziej, że to ona musiałaby całkowicie zmienić swoje życie i nie chodzi tylko o włożenie burki. Niestety nic tu nie pomogą nawet najprawdziwsze słowa o miłości. W tej sytuacji uczucie nie wystarczy, aby znieść barierę, która ich odgrodziła.

Zbanic pokazuje w swoim filmie współczesne Sarajewo, które przynajmniej powierzchownie wylizało się z wojennych ran. W centrum niczym nie różni się od świata Zachodu: kawiarnie, gwarne ulice, modnie ubrane dziewczyny, kluby i dyskoteki, gwiazdy telewizyjne. Tutaj świat muzułmański  nie jest widoczny. Nie widać kobiet w burkach, meczetów, modlących się mężczyzn. To wszystko ukrywa się gdzieś na uboczu: na odrapanym sarajewskim osiedlu, w górach. Te dwa światy pełne są wzajemnych uprzedzeń. Patrzą na siebie przez pryzmat stereotypów. Muzułmanie, wahabici (fundamentalistyczny odłam islamu), postrzegani są jako niebezpieczni mordercy i terroryści. I Luna i jej przyjaciółka uważają, że zrobią Amarowi pranie mózgu. I z ich punktu widzenia tak się dzieje. Amar zachowuje się ostatnio dziwnie, mówią. Luna od początku jest niechętna jego nowej pracy i związanemu z nią wyjazdowi. Niestety jej obawy sprawdziły się. Z kolei w oczach praktykujących muzułmanów ich niereligijni pobratymcy wiodą życie puste, bez wartości. Kobiety nie chcą mieć dzieci. I to kolejny stereotyp, bo Luna usilnie stara się o dziecko. Kiedy szczelnie zasłonięta  muzułmanka, w zaciszu namiotu, do którego wstęp mają tylko kobiety, ściąga czador i odsłania swoje piękne, rude włosy, Luna, a z nią i ja, przeżywa chwilę zaskoczenia. Czego się spodziewałyśmy? Jakiejś brzyduli? Ta kobieta ukryta pod burką i czadorem prowadzi samochód, pomstuje na źle prowadzących kierowców, ale jednocześnie wygłasza swoje krytyczne opinie o kobietach Zachodu. Godzi się też na wielożeństwo, zabronione przez prawo cywilne, ale nie boskie. I to jedna z tych granic, które trudno przekroczyć. Ta kropla przelała czarę goryczy. To w tym momencie, w meczecie Luna, która staje się przypadkowym świadkiem tego ślubu, podejmuje decyzję.

I jeszcze słów kilka o wojnie, która tym razem nie stanowi centralnego tematu filmu Jasmili Zbanic, ale jest gdzieś w tle. Prawie wszyscy bohaterowie przez wojnę zostali okaleczeni, wpędzeni w mniejsze i większe traumy. Luna straciła rodziców. Jej rodzina, dziadkowie musieli opuścić rodzinne strony, za którymi nadal tęsknią. I wprawdzie potem odzyskali swoje domy, ale woleli je sprzedać Serbom, bo trudno żyć w miejscu, gdzie doznało się tyle złego i gdzie żyją oprawcy ( O tym można przeczytać w znakomitym reportażu Tochmana "Jakbyś kamień jadła", o którym pisałam.). Amar walczył, stracił ojca i brata, który był bohaterem i to bohaterstwo doprowadziło go do śmierci. Nadal trudno mu się z tamtych przeżyć otrząsnąć, stąd być może alkoholizm, w który popadł. Stale użala się nad sobą, czego dość już mają jego przyjaciele. Może tylko kolega z oddziału jest w stanie go zrozumieć? Czy jest jakaś nadzieja dla tego pogruchotanego świata, który tylko z wierzchu wylizał swoje rany? Religia? Ale ta religia, jeśli przerodzi się w fanatyzm (a pewne sygnały w filmie się pojawiają), łatwo doprowadzi do kolejnego nieszczęścia. A może dzieci, nowe pokolenia? Dziewczynka, która wraz z rodzicami mieszka w domu rodzinnym Luny, nie wie nic o okrucieństwie, które się tu wydarzyło, i Luna jej tej wiedzy oszczędza. Głaszcze ją tylko po głowie. W geście pojednania? litości? Cóż winne jest dziecko? Ale, jak dobrze wiemy, niepamięć, niewiedza, życie w nieświadomości też problemu nie rozwiązują.

Smutny, melancholijny, poważny (także w nastroju) film.  


"Czeski błąd", czyli Hrebejek tym razem serio.

Uwielbiam czeskie kino i to śmieszne, i to poważne. Hrebejek należy do tych reżyserów, którego filmów nigdy nie opuszczam. Po komedii "Do czech razy sztuka" dostajemy Hrebejka w tonacji serio, melancholijnego. Warto pamiętać o tym, wybierając się na ten film, aby się nie rozczarować. Tym razem to wszystko, co zdradzę w tej części, bo lepiej nie wiedzieć nic. Tylko w takim wypadku można przeżyć niespodziankę i docenić konstrukcję filmu, która moim zdaniem jest istotna. Niestety w każdej gazecie i we wszystkich materiałach promujących film taką informację znajdziemy, a szkoda. Dodam tylko, że mimo drobnych wad, których reżyser nie uniknął, koniecznie trzeba wybrać się do kina. Ale myślę, że do tego wielbicieli czeskich filmów zachęcać nie muszę. Druga część tylko dla tych, którzy film widzieli.

Hrebejek zwodzi widza i myli tropy. Jego film zapowiada się  na małżeńską tragedię. Poważnie chora Lucie dostaje dwie wiadomości: dobrą i złą. Dobra: guz, który jej wycięto, nie okazał się złośliwy, jest wyleczona. Zła: Ludek, jej mąż, nie zakończył romansu z Radką, koleżanką z pracy, o czym postanowił żonę poinformować, kiedy tylko dowiedział się, że będzie zdrowa. W tym momencie poczułam się rozczarowana, bo historia opowiadana w tonacji całkowicie poważnej zapowiadała się banalnie. Szybko jednak, jak to w życiu bywa, okazało się, że nieszczęścia chodzą stadami. Przed Lucie i jej rodzicami, Janą i Pavlem, staje poważniejsze wyzwanie. Nagle z niebytu wyciągnięta zostaje teczka Pavla, który dotąd cieszył się nieposzlakowaną opinią represjowanego opozycjonisty, i rozpętuje się rodzinne piekło. Bo Hrebejek skupia się na  rodzinie. Pokazuje, jakie reperkusje wśród najbliższych wywoła wiadomość o donoszeniu na przyjaciela. Nagle  choroba i zdrada męża są niczym w porównaniu z wiadomością, że nieskazitelny ojciec, człowiek szanowany, autorytet, ma drugie oblicze. A zła wiadomość goni jeszcze gorszą, to wcale nie koniec. Najgorsze dopiero przed Lucie.

Nikt tu nie jest bez winy, każdy coś wyparł z pamięci, każdy coś ukrywa. Pavel, Jana i Borek, każda z osób dramatu inaczej zapamiętała tamte dramatyczne wydarzenia i po wysłuchaniu ich sprzecznych relacji trudno rozstrzygnąć, kto miał rację. Dostrzegają swoją winę, ale jednocześnie starają się usprawiedliwić. Najchętniej zapomnieliby o swojej przeszłości, zakopali ją głęboko, w końcu wszystko się jakoś ułożyło, a Borek, ten, który jest ofiarą i na pozór wydaje się bez winy, na emigracji osiągnął artystyczny sukces i życiową harmonię. Jak sam przyznaje, gdyby został w kraju, byłby nikim. A Pavel i Jana odkupili swoją winę późniejszą bezkompromisową opozycyjną działalnością.

Tak jest teraz, ale nie sposób uciec od przeszłości. Pavel donosił na przyjaciela, wykorzystując słabość rywala. Dzięki temu zdobył Janę. Nigdy nie potrafił przyznać się do winy, wolał zapomnieć. W tym kontekście dobre rady udzielane wnuczce i słowa o ciążących wyrzutach sumienia, kiedy ukryjemy prawdę, brzmią nieszczerze. Janie pewnie wygodniej było  udawać, że nie wie, co zdarzyło się naprawdę. To ona była sprężyną historii, to ona zostawiła Borka. Do tego stopnia zakłamje albo wypiera przeszłość, że wydaje się już sama nie wiedzieć, kto jest ojcem Lucie. A Borek, pokrzywdzony: opuszczony przez Janę, zdradzony przez przyjaciela, więziony, przypalany papierosami, zmuszony do emigracji. Czy jest bez skazy? Też nie. Dlaczego tak łatwo uwierzył ludziom, którzy przypalali go papierosami, że Lucie jest córką Pavla a nie jego? Dlaczego potem nie szukal z nią kontaktu? Może tak mu było wygodnie, jemu, artyście? A Jana? Kto kogo porzucił? Borek ją czy ona jego? Ich relacje są sprzeczne. Czy wybrała Pavla, bo tylko on pomógł jej w tej beznadziejnej sytuacji czy po prostu skorzystała z okazji, by wrócić do dawnego chłopaka? Wróciła z miłości, bezradności czy wyrachowania, do którego pchnął ją instynkt matki, która musi zapewnic byt swojemu dziecku? Nie sposób rozwiązać ten gordyjski węzeł i tylko wina Pavla, mimo że umniejszana przez niego i Janę, wydaje się bezsporna.   

Każde z nich inaczej reaguje, kiedy bomba wybucha. Pavel spokojny i melancholijny, zaprzecza wszystkiemu i umniejsza swoją winę, długo nie chce się przyznać i przeprosić. Jana histerycznie. Broni nie tylko męża i siebie, ale i córkę. Za wszelką cenę chce uchronić ją przed prawdą, ale to jest już niemożliwe. Tylko Borek, który nie ma sobie nic do zarzucenia, potrafił pogodzić się z przeszłością i przebaczyć. Osiagnął harmonię i wydaje się być szczęśliwy i spełniony. Kiedy patrzę na jego spokojny, ciepły uśmiech, bezpretensjonalne zachowanie pozbawione zajadłości, wierzę mu.

Ten film dotyka spraw trudnych, tragicznych i bolesnych w sposób spokojny i ciepły. Podkreśla to barwa i tonacja zdjęć: złotych, wiejskich krajobrazów, miłych wnętrz i jesiennej, słonecznej Szwecji.  Reżyser oddaje głos każdemu bohaterowi dramatu i żadnego nie skreśla. Paradoks polega na tym, że mimo iż u zarania tkwiło zło, wszystko obróciło się na dobre. O Borku już pisałam. Ale jest jeszcze Lucie, która po burzy odnajduje spokój. Może dlatego że ona jedna nie boi skonfrontować się z przeszłością? Poznaje prawdziwego ojca i wybacza Janie i Pavlovi. Dzięki temu może zapomnieć o chorobie i mężu łajdaku. Ciepła i spokoju jest chyba jednak trochę za dużo. Już samo przyznanie się Pavla do winy może wydawać się mało prawdopodobne, choćby ze względu na okoliczności, jakie wybrał. Jeszcze mniej prawdopodobna jest reakcja zgromadzonych: jednomyślnie pozytywna (niestety jak z hollywoodzkiego filmu). A zakończenie? Sielankowa zgoda? Czy jest możliwa? Być może po jakimś czasie, ale tak szybko?

I na koniec, żeby nie było za słodko, jeszcze o czarnych charakterach. Dla mnie to Kafka i Ludek. Dlaczego Kafka to jasne. Cyniczny, pozbawiony wyrzutów sumienia ubek, który spokojnym, pewnym siebie głosem opowiada o wydarzeniach z przeszłości, punktując ludzką słabość i nie mając dla niej odrobiny zrozumienia. Kulturalny starszy pan za nic nie czuje się odpowiedzialny i nie dostrzega, że to on i system, który reprezentował, wydobywali z ludzi wszystko, co najgorsze. Otoczony liczną rodziną świętuje swoje urodziny. Tą gorzką, ale jakże prawdziwą pointą kończy się ten film.

A Ludek? Dla mnie to typ odrażający, nawet jego kochanka Radka z czasem zyskuje ludzką twarz, on nie. Nagle kiedy Lucie na jego cyniczną i bezczelną  szczerość pozbawioną poczucia winy reaguje nie tak, jakby sobie życzył, wychodzi cała jego małość i wszystkie kompleksy, które żywi wobec jej rodziców. Wyznanie prawdy byłoby szlachetne, ale jest w tym, jak robią to Ludek i Radka, coś fałszywego. Może dlatego że wyczuwamy poczucie wyższości, kiedy udzielają Lucie dobrych rad. To, co Ludek robi później, robi z niskich pobudek. Kierowany ślepą nienawiścią chce zniszczyć  teścia i jego żonę. Cieszy go ich upadek. W końcu zostaje sam.     

Amos Oz "Fima"

Kolejna książka Amosa Oza, tym razem "Fima" (Rebis 2008), i kolejne spełnienie. Fima to tytułowy bohater powieści, której akcja rozgrywa się w ciągu pięciu dni w Jerozolimie pod koniec lat osiemdziesiątych. Właściwie trudno tu mówić o akcji. Niewiele się dzieje, ot zwykłych kilka dni z życia zaniedbanego pięćdziesięciodwuletniego mężczyzny. Dzień zaczyna od zapisania tego, co przyśniło mu się w nocy, potem kręci się po nieprawdopodobnie zabałaganionym mieszkaniu, w południe wychodzi do pracy w gabinecie ginekologicznym (nie, nie jest lekarzem, jest recepcjonistą), potem snuje się po mieście, odwiedza przyjaciół lub rodzinę byłej żony, Jael, rozmawia przez telefon, w nocy nie może spać, bywa, że napisze artykuł do gazety. Można powiedzieć, że wszystko, co istotne i interesujące, już się w życiu Fimy wydarzyło. Wszak nie zdarzenia są tu ważne, ale sam Fima. Choć narracja w powieści jest trzecioosobowa, cały świat poznajemy z jego perspektywy. O tym, co myślą inni bohaterowie, dowiadujemy się tylko z ich rozmów.

Jaki jest Fima? To człowiek bezwolny, który nie potrafi przeprowadzić żadnego swojego zamierzenia. Nie tyle nie potrafi, ile nawet nie zaczyna. Żyje w świecie fantazji, marzeń, często kompletnie nierealistycznych planów. Może dlatego nie podejmuje próby ich realizacji, bo wie, że jest niemożliwa? No bo trudno wyobrazić sobie, że jego była żona, Jael, jej mąż Ted i ich synek Dimi zgodzą się z nim zamieszkać, tworząc coś w rodzaju komuny. On będzie sprzątał, gotował i opiekował się Dimim, do którego jest bardzo przywiązany. Dowcip polega też na tym, że Fima to potworny bałaganiarz, stale o wszystkim zapomina, wszystko gubi, nie potrafi prowadzić swojego gospodarstwa, jak więc możne myśleć o cudzym? Fima gosposią? Niemożliwe. To jedna z jego fantazji - planów. Jest ich znacznie więcej, większość równie księżycowych, dotyczą różnych spraw i ludzi.

Fima żyje z dnia na dzień, ma niewielkie oczekiwania, przez lata zapomniał o ambicjach, które kiedyś miał. A jest człowiekiem bardzo inteligentnym, skończył historię, być może mógłby zrobić karierę uniwersytecką jak jego przyjaciel Cwi Kropotkin, z którym często spiera się w intelektualnych dyskusjach.W gruncie rzeczy uważa się za zdolniejszego od niego i być może tak jest, cóż z tego, kiedy w Fimie nie ma woli działania. Zamiast na uniwersytecie pracuje jako recepcjonista w prywatnym gabinecie ginekologicznym, gdzie jednym pacjentkom pomaga się zajść w upragioną ciążę, innym na ich życzenie się ją usuwa. A kiedyś w młodości, w roku amorów, jak mówi, było inaczej: miał ambicję, plany, potrafił czarować i szaleć. To wypomina mu Jael, która najpierw straciła dla niego głowę (nie ona jedna), a po ślubie głęboko się rozczarowała. Wygląda to tak, jakby Fima nie potrafił i nie chciał wziąć za życie swoje i innych żadnej odpowiedzialności. Żyje tak, jak jemu jest wygodnie.

Mimo swojego zaniedbania, nieatrakcyjności nadal cieszy się powodzeniem u kobiet, ale to raczej on jest zdobywany niż sam zdobywa. Regularnie utrzymuje kontakty z żoną swojego przyjaciela Uriego, Niną. Ale nie ma tu mowy o uczuciu, przynajmniej z jego strony. To wzajemna wymiana usług seksualnych, może obustronna litość. Fima w swoich rojeniach podejrzewa nawet, że Nina sypia z nim na prośbę swojego męża, a potem zdaje mu ze wszystkiego sprawozdanie. Ot taki rodzaj pomocy i troski. Wszak jej wizyty nie ograniczają się tylko do seksu. Napełnia mu też lodówkę i sprząta.  Ale może starzejąca się przyjaciółka szuka u Fimy uwagi i zainteresowania, których nie znajduje u wiecznie zdradzającego ją męża? Są i inne kobiety, ale on stale myśli o Jael. Jeśli którąś z nich kocha, to chyba tylko ją.

Fima jest człowiekiem męczącym. Takim, co to nie nie bierze pod uwagę tego, że inni mogą być zajęci, mieć swoje sprawy. Dzwoni do swoich przyjaciół o różnych porach dnia i nocy po to tylko, żeby przedstawić im swoją teorię na jakiś temat, przedyskutować coś, opowiedzieć o pomyśle na kolejny artykuł lub podjąć  przerwaną kiedyś polemikę na jakiś intelektualny temat (nigdy nie są to rozmowy o przysłowiowej pietruszce). Nie ogranicza się tylko do telefonów, nachodzi ich niezapowiedziany z podobnych powodów , szczególnie często Jael i jej męża. Mimo  że często mają go po prostu dość, jest przedmiotem ich troski. "Co z tobą będzie Fimo?" pytają (cytat z pamięci). Martwi się też o niego jego ojciec, Baruch, zabawny starszy pan cieszący się wielkim powodzeniem u kobiet, właściel nieźle prosperującej fabryki kosmetyków. Namawia do działania, zmian w życiu. Troska przyjaciół nie ogranicza się tylko do słów. W trudnych dla niego chwilach naprawdę mu pomagają.

Jak pisałam, Fima żyje w świecie fantazji, które w dużej części dotyczą polityki, stosunków izraelso - arabskich, sytuacji na ziemiach okupowanych. Wyobraża sobie, że jest premierem rządu, którego ministrami są jego przyjaciele albo taksówkarz, z którym wdał się w dyskusję i którego poglądy wydają mu się ciekawe. Fima zwołuje posiedzenia swojego rządu marzeń, kiedy tylko coś się dzieje lub kiedy wpada mu do głowy jakieś genialnie proste rozwiązanie problemów Izraela. Jest człowiekiem niezwykle wrażliwym. Czuje się współwinny wszystkich zbrodni: tych popełnianych na ziemiach okupowanych,  w gabinecie, w którym pracuje, i tej popełnionej przez dzieci na bezdomnym psie. Rozważania polityczne to ważna część książki. Fima na każdym kroku jest świadkiem nienawisci skierowanej przeciwko Arabom. Nie przeszkadza to jednak nienawistnikom korzystać z ich pracy, bo można im płacić mniej niż swoim. Rzadko słyszy wołanie o miłosierdzie, które obie strony powinny sobie okazać. Proste i niewykonalne jednocześnie.

To książka melancholijna i bardzo smutna. Wszystko tu jest szare, zaniedbane i stare: starzejący się, nieszczęśliwi ludzie, kobiety o pomarszczonych twarzach ubrane w bure swetry, brudne mieszkanie, jakieś nędzne lokaliki, w których podaje się byle jakie jedzenie, sypiące się zaułki starej Jerozolimy, deszcz i zimno, wcześnie zapadajacy zmrok, bo zima. To świat, w którym nieustannie dokonywało się i dokonuje zbrodni: na arabskim chłopcu, na płodach, na psie. Zbrodniarzem może być każdy: żołnierz, elegancki lekarz, dzieci i sam Fima. Czy dlatego żyje tak nijako, bo niemożliwe jest inne życie w takim świecie? Czy tylko beztroska młodości, kiedy nie zauważa się zła czającego się pod powierzchnią życia, pozwala egzystować inaczej? W jego snach pojawia się Rosa, która ma go przeprowadzić na aryjską, a więc bezpieczną stronę, ale to się nigdy nie udaje. Na końcu drogi zawsze czeka jakaś przeszkoda. Czy dramatyczne zdarzenie pchnie Fimę na nowe tory, nada sens jego życiu? Obiecuje sobie to po raz kolejny, jak zawsze od jutra. Z tym pytaniem pozostajemy, odpowiedź nie zostanie udzielona. Jest szabat, dzień odpoczynku i radości, po którym przychodzi nowy tydzień, ale szabat jest w każdym tygodniu.

Mimo smutku i melancholii towarzyszenie Fimie w jego wędrówkach po świecie wyobraźni i wspomnień,  także w tych prawdziwych po Jerozolimie, które stanowią spora partię końcowych rozdziałów powieści, jest dużą przyjemnośćią. A kto czytał autobiografię Amosa Oza "Opowieść o miłości i mroku", ten odnajdzie w niektórych bohaterach ślady osób prawdziwych i opisy miejsc, w których wychował się pisarz. Poruszająca, smutna książka.


"Buddenbrookowie", o książce i o filmie.

Mniej więcej rok temu, po latach, wróciłam do lektury "Buddenbrooków" Manna, jako że od czasu do czasu sięgam ponownie po klasykę czytaną kiedyś. Odświeżyłam już sobie "Czarodziejską górę", Dostojewskiego (w kolejce czeka "Zbrodnia i kara"), "Mistrza i Małgorzatę", "Lalkę" i "Ziemię obiecaną" (ponowny zachwyt; polecam, baaardzo współczesna powieść). Pamiętałam, że kiedyś powieść Manna bardzo mi się podobała, ale z lektury pozostaly mi tylko strzępki. Tym razem początkowo czytałam z przyjemnością, ale bez specjalnych uniesień. Im bardziej jednak pogrążałam się w lekturze, tym większe wrażnie na mnie robiła. Aż w końcu zachwyciłam się i ten zachwyt trwa do dziś. Właściwie odkąd prowadzę ten blog, nosiłam się z zamiarem podzielenia się moimi wrażeniami na temat powiesci Manna, no ale  ponieważ czasem ledwie nadążam z notatkami na temat bieżących lektur (a przecież piszę też o filmach), stale odkładałam to na później. Aż tu nagle do kin weszła niemiecka ekranizacja "Buddenbrooków", a więc jest świetna okazja, aby napisać o jednym i drugim.

Podczas ponownej lektury największe wrażenie wywarła na mnie historia Toni Buddenbrook i jej brata Thomasa, spadkobiercy firmy. Tonia jest ofiarą czasów, w których przyszło jej żyć i mieszczańskiej, kupieckiej rodziny. Jak wiele kobiet tamtej epoki zostaje wydana za mąż wbrew swojej woli. Niby nic nie dzieje się na siłę, niby ostatecznie sama w imię honoru i dobra rodziny godzi się na małżeństwo z Grunlichem, którego początkowo szczerze niecierpi, ale jej zgodę poprzedza subtelne pranie mózgu. W końcu Tonia uwierzy, że poświęca się dla sprawy wyższej, czyli dla starej, potężnej rodziny, której znaczenie i wielkość dzięki temu małżeństwu jeszcze wzrośnie. Tak było zawsze. Miłość, która jest fanaberią, wymysłem poetów, przyjdzie z czasem, a jeśli nie, to trudno. Człowiek ma obowiązki wobec narodu, rodziny i Boga. Ich wypełnianie ma mu przynieść szczęście. Tragedia Toni polega na tym, że po pierwsze Grunlich budzi w niej wstręt (przecież nie każda swatana kobieta miała takiego pecha), a po drugie zostaje zmuszona do rezygnacji z wielkiej miłości. Panna Buddenbrook nie może wszak wyjść za mąż za studenta medycyny, syna zwykłego pracownika portowego. Ta miłość w tamtych czasach z góry skazana była na niepowodzenie. Nie to jest jednak najgorsze. Grunlich okazuje się oszustem, łowcą posagów, a w końcu bankrutem i Tonia wraz z córką wraca do domu. Odtąd jej życie to lata nudy, brak celu i sensu. Oczywiście wolna jest od kłopotów materialnych, żyje wygodnie w domu rodzinnym, tyle że z piętnem rozwódki. Nie umie , a pewnie w tamtych czasach w jej sytuacji jest to po prostu niemożliwe, nadać sensu swojej egzystencji. Ma poczucie, że nic już jej nie czeka, dlatego żyje cudzymi sprawami i emocjami: brata i jego żony, potem dorosłej córki. Co gorsza rzeczywiście niewiele ją już w życiu spotka. Drugie małżeństwo zawarte z rozsądku, już nie dla dobra rodziny, a raczej po to, aby zedrzeć z siebie piętno rozwódki i jakoś odmienić nudny los, też okazuje się nieudane. I chociaż zdobędzie się na stanowczy gest i sama odejdzie od męża, który rozczaruje ją brakiem ambicji i bawarskim prostactwem, jej życie znowu będzie jałowe i bezcelowe. Ciągnące się bezlitośnie lata nudy, monotonii i pustki. Na domiar złego jej los po latach powieli córka i w końcu obie będą wiodły podobną egzystencję. Powieść Manna pokazuje życie kobiety bez sentymentalnego lukru i upiększeń. Historia Toni to przeciwieństwo losów bohaterek powieści Jane Austen.

Nie lepiej jest z Thomasem, najstarszym z rodzeństwa, który po ojcu dziedziczy firmę. I on rezygnuje z uczucia, tyle tylko, że spotykając się potajemnie, a właściwie może lepiej by było napisać na boku, z prostą kwiaciarką, z góry wie, że będzie musiał ją zostawić. Na nim nikt z rodziny presji wywierać nie musi. O ile jeszcze można ostatecznie wyobrazić sobie małżeństwo Toni z lekarzem, synem prostych ludzi, o tyle zupełnie nie wchodziło w grę małżeństwo Thomasa z prostą dziewczyną sprzedającą kwiaty! Takie kobiety mogły być najwyżej kochankami zamożnych mężczyzn, nigdy żonami. Thomas osiąga sukces. Jest pracowity, odpowiedzialny, oddany rodzinnej firmie i tradycji, żeni się z piękną kobietą, pomnaża rodzinny majątek, ma syna, buduje nowy, wspaniały dom odzwierciedlający potęgę rodu, a wreszcie dostępuje niezwykłego zaszczytu: wybrany zostaje konsulem. Spełnia się  na szerszym polu: pracuje na rzecz rodzinnego miasta. A mimo wszystko kiedy osiąga apogeum swoich możliwości, zaczyna odczuwać ogromną, dojmującą pustkę. Jego życie nie jest bezczynne jak życie siostry,  wypełnia je praca, osładzają zaszczyty, ludzki szacunek, a jednak nie czuje się szczęśliwy. Przychodzi rozczarowanie. Dlaczego? Bo latami trzeba będzie robić to samo: pracować, aby jeszcze powiększyć rodzinny majątek? Bo przychodzi chwilowe niepowodzenie? Bo  żona, oddana sztuce, jest coraz bardziej obca? Bo delikatny syn, podobny raczej do matki niż do Buddenbrooków, rozczarowuje Thomasa? Czy będzie potrafił i chciał przejąć rodzinną firmę? A jeśli nie, to na co te starania? Czas płynie, najbliżsi odchodzą, dzień podobny do dnia. Duchowy kryzys, rozczarowanie życiem, poczucie pustki i braku sensu robią wielkie wrażenie. Cóż, dzieło Manna nie przynosi pokrzepienia, wszak nosi podtytuł "Dzieje upadku rodziny".

Ponieważ powieść tak bardzo zapadła mi w pamięć, raczej trudno  było się spodziewać, że jej ekranizacja w moich oczach sprosta oryginałowi. Wybierając się do kina, nie miałam wielkich oczekiwań. Szłam trochę z ciekawości, trochę z obowiązku. Dwóipółgodzinny film Heinricha Breloera z konieczności nie pokazuje całej historii. Pomija dzieciństwo rodzeństwa Buddenbrooków, ograniczając się w prologu tylko do jednego sentymentalnego epizodu, i skraca historię najmłodszego z rodziny, Hanno, delikatnego syna Thomasa i Gerdy. Nieobecnych jest też wiele postaci np. dziadkowie Toni, Thomasa i Christiana ze strony matki. Nie da się przenieść na ekran całej powieści. To, co najmocniej mnie rozczarowało, to wykastrowanie wątku Toni i osłabienie siły jego oddziaływania. Losy panny Buddenbrook, a potem pani Grunlich, nie wydają się tak tragiczne ani beznadziejne. Owszem, można uronić łzę nad jej nieszczęśliwą miłością, ale gdzieś wyparowała nuda i beznadzieja jej późniejszej egzystencji! Na ekranie jej drugie małżeństwo wydaje się być zawarte może nie z powodu wielkiej milości, ale przynajmniej niewielkiego uczucia. a tak przeciez nie było! Powód jego rozpadu też pokazany jest tylko częściowo. Mało tego: filmowa Tonia nie ma dziecka! To wszystko zdecydowanie osłabia wymowę tego wątku. Wszak w powieści córka Toni powiela jej los! Szczęście kobiety zależy tylko od mężczyzny, dlatego jeśli trafi na oszusta, jest przegrana. O wiele lepiej obszedł się film z pokazaniem historii Thomasa. Jego przegrana spowodowana utratą poczucia sensu na ekranie jest widoczna, chociaż oczywiście nie tak mocna jak w książce.

Ekranizacja mocno eksponuje konflikt między braćmi: sumiennym, odpowiedzialnym, pracowitym Thomasem i lekkoduchem, hipochondrykiem Christianem. W powieści to postać groteskowa i raczej niebudząca sympatii. Trudno powiedzieć, że droga życiowa, jaką wybrał, może być alternatywą dla drogi Thomasa. W filmie przynajmniej raz racje Christiana należy brać poważnie.

Drażnił mnie momentami nachalny i naiwny sentymentalizm, budzący raczej uśmiech zażenowania niz szlachetne wzruszenie. Takie właśnie były sceny z kwiaciarką, młodzieńczą miłością Thomasa, która na ekranie pojawia się wielokrotnie już jako dojrzała, spełniona kobieta, a jednak stale pamiętająca o swoim dawnym ukochanym. To sceny rodem z taniego melodramtu. Zaletą ekranizacji jest jej strona wizualna, pięknie pokazywane miasto: zaułki, podwórka, magazyny, port, spichrze, bruki czy ulice.

Cóż, film można zobaczyć, powieść należy przeczytać koniecznie!             


Popularne posty