Zalew filmowych premier. Nie sposób obejrzeć wszystko, na co miałoby się ochotę. Na razie nie poszłam ani na "Kafarnaum" (Póki co biję się z myślami, czy iść. Nie stronię od trudnych tematów, właściwie stale z nimi obcuję, ale cierpienie dziecka trudno mi udźwignąć.), ani na "Ułaskawienie" Kolskiego, za to dość dla siebie nieoczekiwanie wybrałam się na ekranizację powieści Jamesa Baldwina "Gdyby ulica Beale umiała mówić" według scenariusza i w reżyserii Barry'ego Jenkinsa, twórcy znakomitego "Moonlight". Nie ukrywam, że właśnie ten fakt był magnesem, który ostatecznie spowodował zmianę moich planów. Film ma recenzje takie sobie, krytycy raczej kręcą nosami, szczególnie, że poprzeczka zawieszona była bardzo wysoko, a ja nie żałuję, że go obejrzałam. Co nie znaczy, że nie mam zastrzeżeń. Mimo to najnowszy obraz Jenkinsa zrobił na mnie wrażenie, poruszył i niestety przygnębił.
Film opatrzony został przez dystrybutora trzema określeniami - dramat, komedia, romans. I rzeczywiście wszystkiego jest tam po trochu, ale naprawdę mamy do czynienia z kinem społecznym pokazującym beznadziejną sytuację czarnej społeczności w Stanach. Chociaż akcja toczy się w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, to na podstawie lektur i radiowych rozmów, jakich zdarza mi się wysłuchać, sądzę, że film ma nadal aktualną wymowę.
Zaczyna się rzeczywiście jak romans. Bardzo słodki romans, dodajmy. Słodkie są słowa dziewiętnastoletniej Tish, która od czasu do czasu staje się narratorką, przewodniczką po tej historii i tym świecie. Nie znam powieści, ale zamierzam ja przeczytać, bo właśnie ukazała się w nowym tłumaczeniu, więc nie wiem, czy to, co mówi, pochodzi z literackiego pierwowzoru, czy jest autorstwa scenarzysty. Bardzo słodko jest też miłosna historia Tish i trzy lata starszego od niej Fonny'ego pokazywana. Wiele scen ma spowolnione tempo. To i powłóczyste spojrzenia pary kochanków, no i ta słodka narracja, nieco mnie irytowały. Nie od razu potrafiłam wejść w tę konwencję, czekałam, kiedy coś się zdarzy, bo przecież wiedziałam, że zdarzyć się musi. Drażniły mnie też elementy komediowe - szczególnie przerysowane postacie rodem z farsy.
A jednak z czasem wszystko złożyło się w całość. To przesłodzenie, ta gruba kreska, mocne, intensywnie nasycone kolory, które sprawiają, że świat staje się niemal nierzeczywisty, baśniowy (?), komiksowy (?), jak ze starych seriali (?), stanowią kontrast dla tragedii, jaka w rzeczywistości rozgrywa się na ekranie. Ta słodka opowieść staje się nagle ironiczna, zostaje wzięta w nawias, zanegowana. Chcieliście cukierkowej historii miłosnej, gdzie jedyną przeszkodą dla wielkiej miłości pary młodych, niewinnych kochanków jest wredna teściowa i jej równie wredne córki? Nic z tego. Dostaniecie historię o wykluczeniu, o poniżeniu, o waleniu głową w mur, o zderzeniu się z niesprawiedliwą machiną wymiaru sprawiedliwości. Dlaczego tak się dzieje? Bo bohaterowie tej opowieści są czarni, wychowują się w czarnych dzielnicach, na dodatek pochodzą z niższych warstw społecznych. Nie, nie są biedakami, są tylko ciężko zasuwającymi robotnikami.
Wszystko jest dobrze, jeśli trzymają się swoich ulic, swoich dzielnic. Biada im, kiedy próbują wyjść z tego świata. Niemożliwe staje się wynajęcie mieszkania, bo kiedy zjawia się czarna para, oferta raptem staje się nieaktualna. Tish jest poniżana i traktowana jak dziewczyna, którą be z trudu można przelecieć. Ale najbardziej los doświadcza Fonny'ego - trafia do więzienia, bo ktoś go fałszywie oskarżył. (Niczego nie zdradzam, te informacje można znaleźć w opisie filmu.) Nie jest ani pierwszym, ani ostatnim. Podobnie sprawy mają się i dziś. Wszystkie statystyki pokazują, że Afroamerykanie o wiele częściej trafiają do więzień niż biali. Są inaczej traktowani przez policję, z góry podejrzani, naznaczeni kolorem skóry. To, co ujdzie białemu, na przykład posiadanie narkotyków, nie ujdzie na sucho czarnemu. Jak już wspominałam, trochę o tym problemie czytałam i słuchałam.
Tish, która robi wszystko, aby wydostać ukochanego z więzienia, zderza się ze ścianą - matactwa, fałszywe oskarżenie, zemsta policjanta. Ona sama i przyjaciel Fonny'ego nie są dla sądu wiarygodnymi świadkami ze względu na kolor skóry. Z czasem film zmienia tonację, staje się coraz bardziej dramatyczny. Wielką moc ma rozmowa matki Tish z kobietą, która oskarża Fonny'ego. Ona sama jest ofiarą, też na przegranej pozycji, bo pochodzi z Ameryki Środkowej. Mimo że siła kobiet, bohaterek tej opowieści, krzepi, to jednak ja zostałam z poczuciem klęski. Zakończenie, które można odbierać różnie, mnie przygnębiło.
PS. Wielkim atutem filmu jest rewelacyjna ścieżka dźwiękowa. Należę do tych, co słoń im na ucho nadepnął, niespecjalnie znam się na muzyce, ale w tym filmie zrobiła na mnie duże wrażenie.