Zupełnie przez przypadek odkryłam, że w styczniu tego roku ukazała
się debiutancka powieść wybitnej duńskiej poetki i prozaiczki Tove Ditlevsen, której "Trylogia kopenhaska" wydana w sierpniu przez Czarne święci triumfy. Tymczasem o "Ulicy dzieciństwa" (Marpress 2021; przełożyła Agata Lubowicka) cisza. Dlaczego? Najprawdopodobniej dlatego, że wyszła w małym gdańskim wydawnictwie specjalizującym się, jak wynika z ich strony, w literaturze państw krajów nadbałtyckich, także skandynawskich. W wydawnictwie, które zapewne nie ma dużej siły przebicia i pieniędzy na marketing. Jak to możliwe, że krytycy zachwycający się "Trylogią kopenhaską" nie wiedzą, że w Polsce wyszły wcześniej już dwie książki jej autorki? Tak, tak, dwie, bo w roku 2007 ukazała się powieść "Twarze". Niedostępna. Nie wiedzą czy raczej nie wspominają? Przecież i na stronie Czarnego, i na popularnym portalu książkowym te informacje są. Tak, ja też ich nie znałam, przyznaję, no ale nie jestem zawodową krytyczką literacką, tylko skromną blogerką, która pracuje i z trudem wykrawa czas na pisanie. W każdym razie kiedy się tylko dowiedziałam o "Ulicy dzieciństwa", postanowiłam pójść za ciosem - szybko kupiłam i bardzo szybko przeczytałam.Twórczość Tove Ditlevsen wyrosła z jej życia. W powieściach czerpała ze swoich doświadczeń, co znalazło ukoronowanie w autobiograficznej "Kopenhaskiej trylogii". Zaczynając czytać "Ulicę dzieciństwa", zastanawiałam się nawet, czy ma sens sięganie po tę książkę niemal od razu po skończeniu jej autobiografii. Kiedy wszelkie szczegóły mam świeżo w pamięci. Tym bardziej, że początek rzeczywiście zapowiadał się w sferze faktów, bo nie w sposobie pisania, niemal identycznie. Szybko jednak okazało się, że losy głównej bohaterki, Ester, tylko w niewielkim stopniu pokrywają się z historią autorki. Łączy je pochodzenie, dzieciństwo spędzone w jednej z kamienic robotniczej dzielnicy Kopenhagi, miejsca, w których pracowały. Tyle jeśli chodzi o fakty.
Bo oczywiście Tove Ditlevsen i jej bohaterka mają ze sobą znacznie więcej wspólnego - wrażliwość, poczucie niedopasowania, poszukiwanie własnej drogi, a jednocześnie tęsknotę za miłością zakończoną konwencjonalnym, mieszczańskim małżeństwem. Samotna, wyobcowana, kiepsko nawiązująca relacje towarzyskie Ester zazdrości swoim koleżankom z dzieciństwa, które mają narzeczonych, a potem mężów, spodziewają się dzieci. Ona spędza przysługujące jej jedno wolne popołudnie w tygodniu, spacerując w pojedynkę po mieście ubrana w specjalnie na takie okazje uszyty kostium. Przyjaźnie z czasów, kiedy mieszkała w kamienicy, dawno się rozwiały, nowych nie umie nawiązać. Mieszka w nędznym wynajętym pokoju, bo tylko na taki ją stać. Sukcesem jest to, że nie pracuje już jako służąca w pensjonacie, tylko w firmie, wykonując prace biurowe. Chce innego życia, ale nie bardzo wie jakiego. Za czymś tęskni, ale nie bardzo wie za czym. Być może swoją szansę straciła w czasach szkolnych, kiedy naśladując zwariowaną przyjaciółkę, odrzuciła pomoc nauczycielki, która dostrzegła jej możliwości. Potem było już za późno. Raz utracona szansa nie powtórzy się. Później fascynuje ją przyjaciel brata, pozujący na artystę początkujący rysownik. I on, i nauczycielka wydają się być synonimem czegoś lepszego, jakichś nienazwanych, niesprecyzowanych pragnień i tęsknot. Może dlatego, że Ester nie potrafi nazwać swoich oczekiwań, w końcu zaczyna marzyć tylko o miłości. A kiedy ta wreszcie się zjawi, zawiesi na niej całe swoje życie. Co będzie, jeśli się nie uda?
A może melancholii Ester należy szukać w doświadczeniach dzieciństwa? W świadomości, że dla ludzi lepiej urodzonych jest kimś gorszym, kimś niewidzialnym, kimś niepożądanym? Że ma zniknąć z ich życia tak szybko, jak nagle na chwilę się pojawiła? W tamtej chwili tak bardzo pragnęła uwagi i zainteresowania tych bogatych państwa mieszkających w zamożnej kamienicy na lepszej ulicy, którzy wpuścili ją i jej przyjaciółkę do swojego eleganckiego mieszkania. Ester zapuszczając się na nie swój teren, poważyła się na szaleństwo, na chwilę uwierzyła w swoją moc. I dostała gorzką lekcję. To przejmująca scena. Równie przejmujące są opowieści o tym, jak wstydzi się, kiedy matka wczesnym rankiem wysyła ją do piekarni do kolejki po chleb i bułki z poprzedniego dnia, które sprzedawane są po niższej cenie. Nawet w ich kamienicy to coś wstydliwego. Przejmują także sceny, kiedy razem z przyjaciółką opychają się resztkami ciastek. Podczas gdy koleżanki z ulicy jej dzieciństwa przyjmowały to wszystko jako oczywistość, Ester nie umiała się z tym pogodzić. Smutek, samotność, niedopasowanie, wrażliwość to ją od nich odróżnia.
Proza Tove Ditlevsen jest gęsta, pełna namysłu, skupiona na życiu wewnętrznym głównej bohaterki. Co nie oznacza, że nic się nie dzieje. Szczególnie w pierwszej części opowiadającej o dzieciństwie Ester sporo jest wydarzeń - smutnych, szalonych, czasem zabawnych. Dużo tu też wnikliwych portretów mieszkańców kamienicy, szczególnie kobiet. Kobiet, których los zależny jest od mężczyzny. Czasem jest to mąż pijak, czasem bogaty przyjaciel, czasem facet, który chce kobietę uwieść i mieć ją na jedną noc. Bo i o tym jest ta powieść. O dziewczęcym i kobiecym strachu przed wykorzystaniem. Dziś mówimy - przed molestowaniem.
Bardzo dobra, chociaż smutna książka. Kto zachwycił się "Trylogią kopenhaską", musi po nią sięgnąć. A kto nie zna Tove Ditlevsen, niech to koniecznie nadrobi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz